Na Sobór Watykański/Więzy dogmatu

<<< Dane tekstu >>>
Autor A. B.
Tytuł Na Sobór Watykański
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graf. Tow. Wyd. „Kompas“ w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

WIĘZY DOGMATU.



Myśl rządzi życiem. Za myślą, zbudzoną w głowie człowieka, postępują jego zamiary, chęci, słowa, czyny, A z tych splotu i powiązania układa się całokształt życia jednostki.
Myśl rządzi życiem i na terenie narodów, — dziś, wczoraj i przez wszystkie wieki. Nawet w zjawiskach najbardziej nieskoordynowanych, najbardziej odruchowych, gdzie myśli wyraźnej nie widać, życie narodów szło za jakąś myślą, tylko, że rozbitą na tysiące załamań, stąd nie skoordynowaną w sobie, niewyraźną, niejasną, taką, jakiemi były głowy, których ona była emanacją.
Ale nietylko myśl rządzi życiem. Rządzi niem i urządza je to, coby nazwać można arytmetyką myśli. Myśl do myśli dodana, myśl przez myśl pomnożona, zwielokrotniona, myśl podzielona przez inne myśli, uszczuplona przez ich odjęcie. Im szerzej, ściślej, intensywniej stosuje się tę arytmetykę myśli, tem szerzej, potężniej i wszechstronniej kształtuje się i rozwija życie jednostek, życie państw, życie dusz ludzkich i życie ludów.
To też nic dziwnego, że walka o przekonania, poglądy, myśli, ćwiartuje glob ziemski od początku. I nic również dziwnego, że Kościół katolicki posiada najbardziej nieubłaganych wrogów na terenie myśli — dogmatu. Pycha — mówią — deprawuje jego postępowanie nazewnątrz, w stosunku do ludzi, ale to dlatego, że nawewnątrz deprawuje go myśl strupieszała dogmatu. I niepodobna nie widzieć. Współczesny świat umysłowy za największą winę Kościoła wobec prawdy w narodach uważa to, co się powszechnie nazywa „strupieszałością form myślenia“, i „więzami dogmatu“.
Pragnę być dobrze zrozumianym. Zaznaczam, że są to dwie różne rzeczy, nie jedna. Strupieszałość form myślenia — co innego, więzy dogmatu — co innego, chociaż dotyczą tego samego terenu — dogmatycznej myśli Kościoła.
Cóż więc rozumie świat umysłowy przez „strupieszałość form myślenia“?
Każdy, człowiek, czy naród, dla wyrażenia swych myśli posługuje się jakiemś słowem, jakimś językiem. Słowo, język — to są formy ludzkiego myślenia. Zmieniają się te formy w miarę tego jak zmienia się człowiek, zmieniają jego myśli. Różny jest język u różnych narodów, różny jest u jednego i tego samego narodu w różnych czasach. O tem samem mogą np, myśleć polak, francuz i chińczyk, ale każdy z nich inaczej to wyrazi: jeden po polsku, drugi po francusku, trzeci po chińsku. Owszem, różnie wyraża swe myśli jeden i ten sam naród. Polacy z różnych stron Polski niekiedy się nie rozumieją. My dziś nie rozumiemy już niektórych wyrazów, jakiemi w życiu potocznem posługiwali się przodkowie nasi. Myśl bowiem ludzka, jedna i ta sama, da się wypowiedzieć w tysiącach słownych form myślenia.
Ale oprócz słownych form myślenia, myśl ludzka posiada na swe usługi tysiące sposobów, metod, jakich używa, by dobrze, dokładnie i czarująco wypowiedzieć swą treść. Myśl ludzka stroi się i ozdabia jak kobieta, która stara się być przyjemną, aby być łatwo i chętnie przyjętą. Wszystko bierze do swych metod, które są, jak i język, różne u różnych ludów, różne w różnych epokach. Śpiew, muzyka, technika, architektura, kwiaty i ozdoby sal, na których ma być „myśl“ podawaną, dostrajają się z postępem czasów do coraz przyjemniejszego, bardziej kulturalnego tonu, aby myśl tem przyjemniej, milej została przyjętą.
Otóż strupieszałość form myślenia polegałaby na tem, że Kościół katolicki, podając światu myśli religijne, boże, nie stara się we właściwej mierze, by były podawane ludom: w odpowiedniej formie słownej i odpowiadającą im metodą.
Czy taki zarzut można postawić Kościołowi katolickiemu? Przecież jego misjonarze od dnia Zielonych Świątek w Jerozolimie do każdego narodu przemawiają jego językiem! (Liturgja w jednym języku łacińskim będzie osobno omówiona w nagłówku: Makaronizm liturgji.)
Tak, to prawda. I osobną chwałę zapewne przygotuje Jezus Chrystus dla tych, którzy zapominając nieraz swego języka, uczą się najmozolniej języka krajowców, dla tych, którzy piszą pierwsze słowniki i zapoczątkowują literaturę wśród dzikich. Pod tym względem prawie na całej linji zrozumiał Kościół lekcję „języków“, daną sobie przez Ducha Bożego w dzień Świąt Zielonych. Ale czy zrozumiał lekcję „ognia“ i szum gwałtownej, wstrząsającej Wieczernik „wichury?“ Czy pojął lekcję najodpowiedniejszych metod, zastosowanych do każdego kraju, każdego stanu, każdego wieku, każdego człowieka? Tu, zaiste, szerokie triumfy święci strupieszałość, posługiwanie się niewłaściwymi sposobami w ewangelizacji.
Strupieszałość form i metod myślenia! Ileżby się dało na ten temat powiedzieć! Zwłaszcza uwzględniając tę najprostszą zasadę, że do dziecka nie można przemawiać językiem dzieł Arystotelesa, bo nie zrozumie, a nie można profesora uniwersytetu chcieć uczyć, stosując maniery i sposób wysłowienia lokajów! Szkoda wysiłków daremnych! Nieokrzesaną głowę i słowo rychło się wyprosi z kulturalnego grona. I na nic się nie zdadzą biadania i żale, wypowiadane pod adresem społeczeństwa: „My przecież im słowo Boże niesiemy!“ Ale w jakiej formie? Nie wolno bezcennej, zamorskiej potrawy podawać na niemytym i ordynarnym półmisku! Nie można w zabłoconych chłopskich butach wejść do wykwintnego salonu! — Kiedy słowem czy piórem zamierza Kościół w osobie swych przedstawicieli wejść do salonu współczesnych dusz, kiedy słowem czy piórem niesie na ich stoły pokarm prawd zaświata, powinien dobrze się przypatrzyć formom swego słowa, formom swego myślenia. Ileż bowiem braków na tem polu! Ilu to możnaby wymienić autorów, chodzących nawet we fioletach, przepasanych purpurą, odznaczonych różnemi emblematami dobrej marki w Kościele, — O. S. B. — S. J. — O. F. M. — O. M. C. — i setek innych, którzy mówią i piszą, jakby literatura i kultura nasza była dopiero w zawiązkach, albo conajwyżej stanęła na wieku XVII! I ani krokiem naprzód! Czy dusza, dla której się ewangelję przynosi, podpisuje się krzyżykiem, czy śpiewa „Czego chcesz od nas Panie“, czy łka i bluźni pod nadmiarem bólu, myśli i uczuć swoich dni w Hymnach np, Kasprowicza — głosi jej się dobrą nowinę wiary jednakowo. I nie w tem leży wina, że to samo, bynajmniej, ale w tem, że tak samo.
Strupieszałość form myślenia! Zastarzałe metody!
Zbawiciel swego czasu wybrał do opowiadania Ewangelji dusze i umysły prostacze, ale ich nierozgarnięcie ludzkie uzupełnił takiemi skarbami Bóstwa, że odtąd nie może być więcej wątpliwości, jakimi powinni być głosiciele i jak mają głosić dobrą nowinę prawdy objawionej światu. W prowincjonalnych synagogach żydowskich inaczej, wobec Areopagu inaczej, inaczej w domu Korneljusza czy Pudensa, inaczej wśród zaułków Subury. Czy z daru Ducha Świętego, czy z własnej nauki Kościół doróść musi do wysokości umysłowej swego środowiska, swoich czasów. Albowiem i Słowo Boga, którego Majestat nad gwiazdami, jeśli je z głupoty czy niedbalstwa przybierze w ziemskie łachmany, będzie zatrzymane na progu złoconych odrzwi świata.
I doróść musi Kościół — podkreślam to — do wysokości zrozumienia metod swoich czasów, metod, któremi się te czasy lubią posługiwać przy nauczaniu samych siebie.
„Onego czasu“, gdy powstawała wiara, mniej było ludzi, mniej środowisk ludzkich, mniej słów — i więcej ważyło słowo. Słuchano go chciwie, na rynkach, ulicach, po drogach. Zrzeszano się szeroko, by słuchać kazań, Z rąk do rąk, jak skarb prawdziwy, podawano listy do całych gmin pisane przez Apostołów. Dziś jakże się metody zmieniły! Nastała gęstwa ludzi, gęstwa zawrotna słów, gęstwa pism i druków. Ulice każdego większego miasta pełne różnokolorowych ogłoszeń, odezw, manifestów. Sprzykrzyło się ludziom, pisane czy mówione, słowo, zwłaszcza o ile nosi na sobie cechę „kazania“. Przyjacielska, poufna wymiana myśli i zdań w dobranem gronie; odczyt na temat, z dyskusją połączony; prosty, bez żadnego przystrajania się w majestatyczne „togi“, byle przyzwoity strój u prelegenta, wykwintnie natomiast umeblowana głowa — oto, co stanowi przedmiot upodobania naszych, zarażonych dwudziestowiekową kulturą czasów. Jeszcze w XVI wieku można było „prawić“ po trzy godziny kazania bez obawy znużenia słuchaczy, i mógł Ignacy Loyola kazać zachwalać „długie nabożeństwa“ po takich kazaniach, a mimo to szedł na nie z chęcią i pan i cham. Dziś coś podobnego, nawet na zapadłej prowincji, wprost nie do pomyślenia. Społeczeństwo się segreguje według stopnia kultury umysłowej. Dziś umysły intelektualnie wysoko stojące albo nie potrzebują, albo nie zgodzą się na pobieranie nauki religji w formie kazań, zwłaszcza długich, gdy stać trzeba godzinami w zimnym kościele, lub siedzieć w ławce brudnej, od której obuwie się wala, cóż dopiero ubranie! Zgodzą się natomiast na rozumną, interesującą wymianę myśli, w pięknie urządzonej i z wykwintem sali, dobrze wentylowanej latem, ciepło zimą ogrzanej, z garderobą do usług gości — na jakąś godzinę, dwie, jeśli temat specjalne obudzi zainteresowanie, „Zwykłe“, przeciętne bardzo słowo bo że dziś nie wystarcza, zwłaszcza wygłaszane „ex cathedra“, niedopuszczające dyskusji, czy mówiący ma rację, czy jej nie ma. Przenigdy! Na to się „jutro“ stanowczo nie zgodzi, choćby „dziś“ tu i tam wyrażało zgodę.
Znam programy nauk w seminarjach duchownych, wiem, że uczą się klerycy głoszenia kazań, Nie spotkałem programu, któryby uczył urządzania i prowadzenia prelekcyj. Tu i tam po diecezjach prywatna inicjatywa rozumniejszych „duszpasterzy“ pracuje w tym kierunku, urządza domy. Ale nie słyszałem w Polsce o diecezji — może poza granicami istnieją — gdzieby planowo pomyślano o stworzeniu odpowiednich lokalów po miastach dla tej metody głoszenia Ewangelji. A tą metodą przecież posługuje się dziś każdy szarlatan, głoszący swoją „ewangelję“, urządzający naukowe „seanse“ — i posługuje się z powodzeniem. Nieprzyjaciel kąkol sieje, a pszenica słowa bożego gnije po zakamarkach strupieszałości i szablonu katolickiego kleru.
I żeby już nie wracać do tematu, dla ilustracji słówko o dwu szablonach, dorywczo z życia wziętych (wszystkich wyliczać niesposób). Z pierwszego zdaje się wykwitła jedna herezja współczesna, drugi odstręcza od Kościoła umysły.
Oto pierwszy. Kościół wierzy w Biblję, Pismo św. Kościół buduje na niej, jak na fundamencie, swoją wiarę, swoją naukę, swój kult. Kościół więc powinien ją znać, czytać sam i wiernym odczytywać, uprzystępniać ten „list Boga do swego stworzenia“, przynajmniej Nowy Testament, Tymczasem zrobiło się szablon. Poukładało się wyjątki, ładne coprawda i treściwe, ale nie dające obrazu całości, w łańcuch niedzielnych i świątecznych Ewangelji i poza ten szablon — ani rusz od kilku wieków. I tłum, rozumujący poprostu, powiedział sobie, że kiedy księża więcej nie czytają, to widać więcej nie trzeba — i przestał czytać Pismo św., a kler rozumujący praktycznie, powiedział sobie również poprostu, że więcej ludowi tłumaczyć nie potrzeba, więcej nad perykopy ewangeliczne drukować — rzecz zbędna. I doprowadził w wielu krajach do tego, że katolickiego, znośnego w formie, wydania Biblji ze świecą szukać trzeba i może się go nie znajdzie. Aż dopiero Bóg czy djabeł musiał wkroczyć, stwarzając protestanckie Towarzystwa biblijne, które zdaje się ani jednej, historycznie uczciwej Biblji dotąd nie wydały, i Badaczy Pisma św., którzy nawet sny rozumowej maligny gotowi są podać za prawdę od Boga natchnioną. Oni dopiero mieli przypomnieć Kościołowi i nauczającemu i nauczanemu obowiązek znajomości, badania Pisma św. — Ale czy ze skutkiem?
Opis drugiego szablonu wyjmuję z jednej publikacji katolickiej wraz z krytyką, która i nasz temat rozświetla.
„Każdy naród ma swoje charakterystyczne piętno, które najpełniejszy wyraz znajduje w architekturze, jako sztuce nawskroś państwowej, społecznej. Na owo charakterystyczne znamię danej architektury składa się przeto i kultura i zwyczaje danego narodu, jego upodobania artystyczne, przeżycia historyczne i religijne, nawet materjał i klimat kraju.
Dlatego też uważamy za grubą pomyłkę pod względem artystycznym importować do Chin romański czy gotycki styl, który samorzutnie wyrósł na gruncie europejskim, w zupełnej zgodzie z naszą umysłowością. W Chinach style te są kwiatem sztucznym, językiem martwym. Wspaniale harmonizują z krajobrazem północnej Europy iglice świątyń gotyckich, rozumiem użyteczność ich spadzistych dachów, gdzie śniegu jest dużo, ale tutaj śród śmiejących się palm jakże smutno, jak obco spoglądają na nas. Nic więc dziwnego, że nawet w Europie zastanawiają się znawcy, czy wszędzie warto odnawiać dawne gotyckie lub romańskie świątynie. Prawda, że starożytny, pogański Rzym wszystkim narzucał swą sztukę; czynił to dlatego, żeby zaznaczyć swą potęgę i zaimponować narodom podbitym. Ale tendencja ta jest obcą Kościołowi, który jest katolicki, a więc powszechny w swoich formach i sztuce, który nie jest ani gotycki, ani romański. On szuka tylko dusz i pragnie je zjednoczyć w jednej chrześcijańskiej rodzinie, szanując ich niezawisłość polityczną i cały ich dorobek kulturalny. A więc niechże wolno będzie i Chińczykom zachować ich wygięte do góry narożniki dachów, jako pozostałość po dawnych namiotach Mongołów. („Misje katolickie“ nr. 493.)
Tak, niechże wolno będzie każdej duszy, każdemu narodowi zachować swe przyrodzone właściwości, które zniwelowaćby chciała do jednego „strychulca“ strupieszałość, zaśniedziałość form myślenia.

∗                    ∗

Nigdy więc tak samo, ale czy zawsze to samo?
Na ten temat wre najzażartsza walka w dziedzinie ducha, o ten szkopuł kościelnej nauki obrażają się najlepsze głowy.
Więzy dogmatu! — wołają.
Uprzedzam zarzuty i daję głos Kościołowi, by jasno wyłożył swój punkt widzenia, bo jest często niezrozumiany w tym względzie.
Wyraz „dogmat“ pochodzi od greckiego słowa „dogma“, a to znów od czasownikowej wypowiedzi „dokej moj“, co w tłumaczeniu znaczy po polsku — „zdaje mi się“. Dogmat więc pierwotnie nie znaczy nic innego, jak tylko „zdanie moje“, „mniemanie“ o jakiejś rzeczy.
Rzeczy, o których „zdanie“ swoje mieć można jest bez liku, i takich, którzy zdanie to mogą wypowiedzieć, jest również bez liku. Gwiazdami nieba zajmował się Ptolomeusz, gwiazdami nieba zajmowali się Galileusz, Newton, Giordano Bruno, Kopernik... Ryby Śródziemnego morza badał i opisywał niegdyś Arystoteles, ryby Śródziemnego morza badają i opisują dzisiejsi ichtjologowie. Tak ci, jak i tamci wypowiadają o przedmiotach swych badań swoje zdanie każdy. Wypowiedzą o tem swe zdanie, swoje „dokej moj“ także uczeni przyszłości.
Z powiedzianego wyżej wynika, że „bez dogmatu“ w tem najogólniejszem znaczeniu nikt nie żyje, nie żył, ani też żyć nie może. Najskrajniejszy sceptyk ma swoje „dogmaty“, swoje „dokej moj“ — przynajmniej w tym momencie, kiedy je wygłasza. Bez możności wypowiedzenia swojego poglądu zdania, mniemania, sądu o rzeczach, świat umysłowy ludzki wraca do pieluch, do Arystotelesowskiej „tabula rasa“ z której wyszedł. Ludzkość po wszystkie czasy opiera się na dogmacie, żyje dogmatem, rośnie dogmatem.
Nietyle jej wszakże chodzi o ilość, ile o jakość — pewność, trwałość, wartość — owych zdań i mniemań, wygłaszanych bez liczby przez każdego, który uważa, że mu P. Bóg drogocennego daru mowy nie odmówił.
I tu się zaczyna zrozumiały konflikt.
Świat powiada. Ograniczoność umysłu ludzkiego jest tak wielką, a mnogość i głębia rzeczy widomego i niewidzialnego świata jest tak bezdenna, że mowy być nie może o niezmienności zdań w jakimkolwiek zakresie, o wiecznotrwałej pewności dogmatu. Stan dogmatyczny umysłowości ludów wyraża się formułką Heraklita: „panta rej“ — „wszystko płynie“. Najpewniejsze zdawałoby się zdania uczonych dzisiejszych poprawiają uczeni jutra. My dziś nie wierzymy już temu, cośmy twierdzili wczoraj.
A Kościół utrzymuje: Prawda, że umysł jest ograniczony, ale i przedmioty poznawalne są również ograniczone. Niekiedy są wcale niewielkie, wprost małe i drobne. Przecież umysł dziecka ogarnie tę „wielką prawdę“, że ma dwie rączki i dwie nóżki, a u każdej po pięć paluszków. Najbardziej umysłowo nierozwinięty dzikus zdoła posiąść tę prawdę, że ogień spala a woda zatapia. I trzymać się będzie narówni z profesorami uniwersytetów tego powszedniego dogmatu — po wszystkie czasy istnienia ludzkości.
Natomiast na terenie prawd niepowszedniego typu, prawd i zagadnień wielkich, doniosłych, łatwiej o przeoczenie, niedokładność, niepewność i błąd. A to dlatego, że — powiedzmy matematycznie — długość jakiejś prawdy może wynosić tysiąc metrów, człowiek poznający uchwyci z niej tylko dziesięć metrów, reszta zaś dziewięćset dziewięćdziesiąt pozostanie dla pracowitego pomiaru następnym pokoleniom, które mogą chwytać nie pokolei metr za metrem dalej, lecz bez planu. I stąd ta prawda przez długie wieki nie zostanie dokładnie zmierzona. Nie będzie o niej można wypowiedzieć kategorycznego, dogmatycznego zdania: „jest tak, a nie inaczej, tysiąc metrów, nie zaś mniej, ani więcej.“ Winien temu ograniczony umysł ludzki.

Istnieje wszelako Umysł w pełni słowa, Umysł Nieskończony — Boga. Najmniejsze i największe rzeczy On przenika potężnie, bada aż do dna, jak promień słońca przenika kroplę wody. Jego sąd, Jego zdanie, Jego „dokej moj“, czy wypowiedziane będzie o niebie, czy o ziemi, o czasie, czy wieczności, posiada wartość bezwzględną, pewną, niezaprzeczoną nigdy — więc niewzruszenie nieomylną. I to Kościół ściśle nazywa dogmatem. Wypowiedź Boga, ujawnioną ludziom, na temat prawd, obchodzących żywo wszystkie pokolenia ludzkie. Na temat Bóstwa, jego życia, natury, na temat wieczności i życia wiekuistego ludów na łonie Stwórcy Boga, tudzież na temat ziemskiego przygotowania się ich dusz do tego życia — w czasie. Nieomylność zdania przypisuje sobie Kościół tylko na tym terenie i tylko tu nakłada sobie więzy. Jeśli bowiem Umysł Nieskończonego powiedział w jakiejś kwestji „tak“ — co trzeba udowodnić i dowody się przedkłada — wówczas umysły najgenjalniejsze adorują fałsz, jeśli się poważą wypowiedzieć „nie“ w odnośnej kwestji.
Oto są więzy katolickiego dogmatu. Wnosi on te więzy w dusze, jak każda prawda poznana. Względna i do czasu prawda — wnosi więzy względne również i do czasu, prawda bezwzględna i wieczna — więzy bezwzględne i wieczne. Widziałem dzieci, które aż płakały, udowadniając, że mają pięć paluszków u ręki, a nie sześć, jak wpierał w nie „wujcio“ żartowniś. Co było powodem płaczu? Więzy dziecięcego dogmatu, A co powodem tylu kłótni między ludźmi? Także więzy „swoich dogmatów!“
To też, gdyby z tego punktu widzenia powstawał zarzut przeciwko „więzom dogmatu“ w katolicyzmie, wypływałby na całej linji z niezrozumienia rzeczy. Byłby nieuzasadniony, niesłuszny. Zarzucać bowiem Kościołowi, że posiada jasno określony dogmat, prawdę o bezwzględnej wartości, myśl, dokładnie skrystalizowaną w kształcie ludzkiego słowa — znaczyłoby przecież nie co innego, jak winszować Kościołowi, że pierwszy i jedyny może na globie posiadł z łaski bożej i wniósł do skarbca ludzkości to, do czego z wieku na wiek ludzkość dąży: do zdobycia jasno określonej prawdy.W każdej dziedzinie — i małej, powszedniej i wielkiej, dziejowej. Błędy bowiem wczorajsze i poprawiania ich dzisiejsze wskazują właśnie na to, że umysł ludzki nie chce skwitować i dać za wygraną. Mimo chwiań, załamań, niedociągnięć i upadków — on stale, pracowicie, w pocie czoła dąży, I całe dzieje umysłowości ludzkiej możnaby zamknąć w dwa słowa znamienne, wyjęte z katechizmu Kościoła:
W pogoni za dogmatem!

∗                    ∗

Kościół więc w wielu dziedzinach ma już dogmat i to z pieczęcią nieomylności Bóstwa podany. W tem spoczywa jego zrozumiała chluba, ale i jego — — nieszczęście. Nieszczęście, mówię, bo źródło nieszczęść umysłowych w głowach jego ludzkich przedstawicieli i urzędowych czy nieurzędowych stróżów.
Jakto? Dlaczego?
Proszę tylko spojrzeć na tę kwestję praktycznie i poprostu. Każdy człowiek, który raz napewno miał rację, zechce ją mieć tak samo raz drugi, trzeci, dziesiąty. Potem apetyty urosną, Zechce mieć rację po raz setny i tysiączny nawet tam, gdzie jej w istocie nie ma, zechce mieć rację wszędzie i zawsze. Zagalopuje się poprostu, przekroczy swój teren, a wstyd go będzie przyznać się do „omylności“, bo może poderwać swój autorytet nieomylny. Stanie na „autos efa“ — „magister dixit“ — i wracamy do rozdziału: „Pycha Rzymu“.
Istotnie, dogmat na jednem, bożem polu Kościoła, wyrodził w konsekwencji dogmatyzowanie na każdem polu. Wzmógł je w dodatku i spotęgował także ten fakt, że Kościół w przeciągu prawie piętnastu wieków był na powierzchni Europy jedyną katedrą wiedzy i nauki, którego przedstawiciele posiedli sztukę pisania i czytania, Z tem górnem przeświadczeniem piastuna podwójnej mądrości — bożej i ludzkiej — Kościół wkroczył w bramy nowożytnych dziejów świata, spoczywając na laurach, Ale z tych wawrzynów raz wraz zrywała liść po liściu pracująca z gorączkowem natężeniem ręka nowoczesnej nauki pozakościelnej. Czynniki kościelne spoglądały jednak na to i spoglądają jeszcze po dziś dzień ospale, Z lekceważeniem i pogardą wzruszają ramionami we fioletach i purpurze: „Głupcy! Oni nam chcą się sprzeciwiać, zwalczać? Nie takich mędrców Kościół już pogrzebał! Cóż to? Oni samego P. Boga będą uczyć?“
Oczywiście, Kościół dużo już pogrzebał, nawet spaliwszy na stosie, a P. Boga uczyć trudno, zwłaszcza dziś, kiedy P. Boga do wielu szkół wcale nie chcą przyjąć, ale nietrudno zauważyć, że pod płaszcz powagi boskiego rozumu podszywać się zacznie raz po raz miałki niekiedy rozum N. N. podpisujący się pewnemi skrótami, stawianemi obok nazwiska: Jego Eminencja, Ekscelencja, ks. prałat, kanonik, proboszcz, a nawet i ks. wikarjusz... Cóż to bowiem — on nie ksiądz? O zakonach również już wyżej mówiłem, jak im w głowie zawraca dogmatyczna pewność siebie. Nie wszyscy wprawdzie piszą bulle i ferują wyroki nieomylne, ale wszyscy niemal piszą „ex certa scientia nostra“ i „contrariis non obstantibus quibuscumque“. I jeśliby chodziło o wyszukanie emblematu dla scharakteryzowania drukowanych elukubracyj różnych „doktorów“ teologji, filozofji, prawa — różnych: O. S. B. — O. F. M. — O. M. C. — C. SS. R. — a już chyba jako najpokorniejszych wymienić na końcu S. J. — to emblemat gotowy na kartach Ewangelji: „Sedebitis super sedes duodecim — iudicantes...“ Tak, zanim jeszcze nastąpi sąd ostateczny, „sądów ostatecznych“ odbywa się mnóstwo — przed czasem.
A tu przecież jest cała moc zagadnień z zakresu prawa, co do których dobrzeby było po pytać się i uwzględnić sądy prawników przeciwnego obozu — nie, oni są głupcy, ignoranci. Są kwestje z zakresu teologji moralnej, co do których dobrzeby wysłuchać, a jeszcze lepiej uwzględnić głosy lekarzy, których sąd się ignoruje, bo to „parobki Eskulapa, którzy nie wiedzą nic o niebie“, a którzy też później płacą pięknem za nadobne i w kułak śmieją się z głupstw, popisanych np. „de sexto“ przez ignorantów — przepraszam — doktorów św. teologji... Pedagogów, psychologów, myślicieli wartoby zagadnąć w sprawach pastoralnej, w sprawach filozofji, właśnie tej „perennis“, która nie w każdem zagadnieniu daje rozwiązanie wiekuistej wagi. U estetów wartoby zasięgnąć rady co do ceremonjału i liturgji kościelnej, żeby kulturalnemu społeczeństwu oszczędzić wzruszeń estetycznych, dobrych dla Afryki Środkowej... Od literatów i uczonych, tych „pogan i heretyków“ wartoby nauczyć się choćby jednej rzeczy, jak należy umieć przyzwoicie pisać i szanować cierpliwy papier...
Niestety! Jakże często i jak daleko sferom hierarchji do tego! Triumfuje na całej linji parafjańszczyzna pojęć. Nie rzekł im Chrystus na górze pożegnania w Galilei, jak „ex cathedra“: „Idźcie i uczcie się od wszystkich narodów“, ale „idźcie, nauczajcie wszystkie narody“. Idą więc i nauczają, zaufani w „mądrość bożą“. Nauczają nieraz dogmatów takich, od których uszy uwiędłyby prawdzie, gdyby je miała.
Proponowano mi rozpisać ankietę do całego świata i naznaczyć miljon dolarów nagrody w złocie za wynalezienie księdza (im wyżej, tem trudniej), któryby nie był ani trochę chory na tę „lues dogmatica“, zarazę dogmatyzowania: wszędzie i zawsze, w czas nie w czas, potrzeba czy nie potrzeba, jest racja, czy „być musi“. Istotnie, choroba to powszechna wśród duchowieństwa katolickiego. W mniejszej lub większej mierze zapada na nią każdy ksiądz. Każdy też staje się wskutek tego, aż do chorobliwej przesady żywą, chodzącą fabryką mniejszych i większych dogmatów. I jeśliby przypuścić taką szybkość produkcji, jak we fabryce automobilów Forda — co kilkadziesiąt sekund nowe auto — to proszę sobie pomyśleć, jak olbrzymią codzień ilość dogmatów wyprodukuje na kuli ziemskiej czterysta tysięcy katolickiego kleru! Doprawdy, można pęknąć z nadmiaru szczęścia i radości! —
Lecz, co gorsza, że przed takiemi tworami swego często nieuctwa, zasklepionego w sobie, kler każe uchylać czoła. Nakłada więzy dogmatu, Zobowiązuje wiernych „w sumieniu“ i ma pretensję do nie-wiernych, aby w to wierzyli. Jak się tu nie ma obruszyć, nie zasarkać okrąg oświeconego globu:
Precz z więzami dogmatu!
Jest jakaś bajka o żydzie, który wypasał konia na dworskiej łące, z obawy jednak, żeby mu go nie skradziono, porzucił łąkę i pasł szkapę na miedzy za ogrodem. Bojąc się wszelako i tu złodziei, sprowadził ją na podwórko i przywiązał u płota nawprost okna, żeby się pasła w jego oczach na trawie niedojedzonej przez drób i prosięta. Rezultatem jego pieczołowitości było, że koń z głodu padł.
Tak czyni hierarchja w zbytniej trosce o „czystą myśl katolicką“ w głowach wiernych. Skrępowaniami i dekretami bez liku zacieśnia z wieku na wiek, z roku na rok pole badania prawdy dla swych wiernych, podczas gdy rozwój nauki codziennie je w każdej dziedzinie rozszerza. Żyd pachciarz sprowadza szkapę na ciasne podwórko. Myśl kościelna, nawykła mierzyć nieomylnie w zakresie prawd objawionych przez Chrystusa — co nie jest ani jej zasługą, ani jej pracą — stosuje tę praktykę na każdym kroku. Zmierzy dziesięć części z całości prawdy, wynoszącej takich części tysiąc, i dogmatyzuje swą zdobycz: „Posiadłam prawdę całą“! Wychodzi zakaz iść w badaniach dalej. Tylko tak, jak ona, tylko tyle wolno, co ona! Inaczej — anathema św. Oficjum, lub innej podobnej instancji. Anathema, która tem mniej jest na miejscu właściwem, im niższą jest umysłowo instancja, co je głosi.
Streśćmy całość uwag. Trojakiego rodzaju rzeczy zawiera świat i trojakiego rodzaju są „dogmaty“, zdania o nich. Rzeczy z zakresu ludzkiego: drobne, powszednie i wielkie i rzeczy wiekuiste z zakresu bożego. Napewno i łatwo poznaje powszednie prawdy umysł ludzki przeciętny — i na nich buduje życie. Najpewniej i najłatwiej poznaje prawdy wiekuiste Umysł Nieskończony i może je ludziom objawić, gdy zechce, żeby się ludzkość nie błąkała po bezdrożach błędu. A pole pośrednie — prawd i rzeczy ludzkich, ale wielkich, doświadczalnych, czy poznawalnych — pozostawił Bóg swobodnym dociekaniom wieków — tradidit disputationibus eorum. Bo istotnie tylko swoboda ruchów może tu zbudować wiedzę godną duszy człowieczej. Gdyby Kolumb, Galileusz i Kopernik uwierzyli w „dogmaty niewzruszone“ swoich czasów nie mielibyśmy dzisiejszej Ameryki i dzisiejszego nieba. Prawda, że hierarchja sparzyła się potężnie przy stosie Giordana Bruna, ale jeszcze jakoś dotąd nie całkiem nauczyła się rozumu. Dogmat na tych terenach, dogmatyzowanie w jakiejkolwiek formie — zabija, swoboda myśli otwiera nowe horyzonty i stwarza światy nowe. Przedewszystkiem rozszerza samą myśl, jej pojemność, o czem powinienby pamiętać Kościół, bo kiedy chce nauczać cały świat, winien mieć do dyspozycji głowę i wiedzę na wszechświatową miarę.
Tymczasem więzy dogmatu zacieśniają tu wszystko do zaściankowej miary i krępują — samą hierarchję. Pysznie wpatrzona w swoje blaski, blaski Rzymu, nawet nie dostrzega, że mogą istnieć cuda zórz północnych... u bieguna tej uczoności, dokąd ona nie zagląda nigdy. A kraina taka dziś jest i tamby też należało ponieść Ewangelję. Ale jak pójść, nie znając terenu, nic znając drogi? Nie osoby tu winny, są bowiem już dość liczne jednostki wśród duchowieństwa o „szerokich głowach“, ale winien system. A system nie dopuszcza nauki odzewnątrz, wyższej nad swoją. On ma „najwyższą“ — wszędzie! Wszystko, co poza nim, to będzie najczęściej „heretyckie i masońskie“. Gdybyśmy się trzymali ściśle tego określnika, to i wszechwiedza Stwórcy będzie heretycka i masońska, gdyż sięga poza zakres wiedzy hierarchji.
Nietylko atoli odzewnątrz, ale też odwewnątrz Kościół się zacieśnia. Nie czerpie nauki z kół swoich własnych. „Góra“ hierarchji nie przyjmuje nauki od hierarchicznego „dołu“. Prawda robi się pod dyktandem, a dyktuje tylko góra. Choćby „dół“ miał może sto razy więcej rozumu, nikt o zdanie go nie zapyta!..
Mam przytaczać dowody? Wskażę tylko na jeden — epokowy: Nowy kodeks prawa kościelnego. W jaki sposób go pisano? — W sekrecie! Tylko wtajemniczeni mieli głos. Powstawał, jakby się obawiał światła dziennego. Cisza, przerywana domysłami, aż wreszcie — wychodzi jak Deus ex machina! Gdyby sobie jakie prawodawstwo świeckie, jaki Sejm Ustawodawczy pozwolił na podobny sposób kodyfikowania praw! Rozerwanoby taki kodeks na strzępy! W Kościele magister dixit. Wyszła bulla „Providentissimus“ i koniec.
Sięgnę jeszcze po jeden dowód, najwidoczniejszy, bo najwyżej postawiony — w oczach Kościoła i świata. Prowadzę czytelnika na salę, gdzie się zgromadzi Sobór Watykański.
Sobór — to Sejm Walny Kościoła, Sejm Ustawodawczy. Pomijając kwestje, związane z dogmatami ściśle wziętemi, ma on do załatwienia tysiące spraw ludzkiej tylko natury wśród tej „turba magna“, trzystomiljonowej rzeszy wiernych, rozsianych pod całem niebem. Jej przedstawiciele jadą do Rzymu radzić i uczyć się nawzajem, zastanawiać, rozstrzygać, poprawiać, uzupełniać sądy jednych, doświadczeniem drugich. Zupełnie jak w Sejmach, z tą tylko różnicą, że cecha większej powagi, jakiś „wiew zaświata“ ma znamionować ich obrady.
Otóż teraz proszę sobie pomyśleć, że dla Sejmu np. polskiego wychodzi taki „w sumieniu obowiązujący“ regulamin:
„Kwestje pod obrady Sejmu wyznacza prezydent kraju. Posłowie mogą stawiać swoje wnioski, wszelako pod warunkiem, że je wpierw przejrzy i zaaprobuje pan marszałek Sejmu.“
Wprost wyobrazić sobie nie umiem burzy, jakąby wywołało postawienie podobnego regulaminu. W sejmie, w kraju, ba, zagranicą, za morzem nawet — w Ameryce, Afryce, Australji... Zerwałyby się jak grom wszystkie głosy na taką dyscyplinarkę poselskich języków i poselskich głów.
— Sejm pod dyktandem! Dyktatura Średniowiecza i Ciemnogrodu! Knut! Nahaja rządu! Pereat! — Na pohybel! Posłowie — to nie barany na rzeź! —
Proszę najuprzejmiej o chwilę spokoju i ciszy, Sejm taki się zbierze za rok, dwa o takim dosłownie regulaminie. To duma katolicyzmu — Sobór Watykański. Wypisuję na jego drzwiach — nie ja, lecz nowe prawo kościelne nr. 226 — zasadę, która w oryginale brzmi:
„Propositis a Romano Pontifice ąuaestionibus patres possunt alias addere, a concilii tamen praeside antea probatas.“
Komentarz i przekład dosłowny podałem wyżej. Podkreślam tylko raz jeszcze, że na Soborze będą traktowane także kwestje niedogmatyczne. Może autorzy kodeksu obawiali się sporów, kłótni, zbytniej różnicy zdań, albo chcieli odciąć Soborowi kwestje błahostkowe? Ale właśnie wszelkie zjazdy i sobory są także na to, by się zdania ścierały, nawet ostro, byle w formach kulturalnych. A kwestje błahostkowe?! Nie zgłupieje od nich Sobór, a tem mniej Duch Święty!... Choćby nawet któremu z „ojców“ przyszło do głowy podać na plenum wniosek, by kardynałowie nosili koszule z czerwoną obwódką — „propter uniformitatem“ stroju.
Rzecz jasna jak pogodny dzień słoneczny, Ale oświetlić, ją pragnę jeszcze z punktu widzenia Pisma św.
Dwadzieścia wieków temu zebrał się Sobór w Jerozolimie, ponieważ „niektórzy przyszedłszy z żydowskiej ziemi nauczali braci: jeśli się nie obrzeżecie, nie możecie być zbawieni. Gdy się tedy stał rozruch przeciwko Pawłowi i Barnabaszowi, postanowili, aby szli Paweł i Barnabasz i inni do starszych do Jeruzalem z powodu sporu tego.
I zebrali się apostołowie i starsi, aby wejrzeć w to słowo. A gdy był wielki spór, wstawszy Piotr, rzekł: Bóg nie uczynił żadnej różnicy między nami i nimi, wiarą oczyściwszy serca ich. Czemu kusicie Boga, chcąc włożyć jarzmo (obrzezania) na szyję uczniów?“
Mówił jeszcze św. Jakób i uradzili w rezultacie: „Zdało się Duchowi Św. i nam, abyśmy więcej nie kładli na was ciężaru, oprócz rzeczy koniecznych.“ (Dzieje apost. 15)
Nie Piotr więc, ale „Paweł, Barnabasz i inni“ wnieśli na plenum Soboru jerozolimskiego kwestję nieobrzezywania pogan. Nie centrum ówczesne chrześcijaństwa, Jerozolima, ale prowincja, nie praeses concilii, ale najmłodsi z grona.
I była ożywiona dyskusja, „wielki spór“. Stanęło wprawdzie na zdaniu Piotra. On po raz drugi, z ust Kościoła tym razem, usłyszał, że nic ciało i krew, ale Bóg służył natchnieniem jego zdaniu, które „zdało się Duchowi Świętemu“. Lecz uprzednio był spór i to wielki spór. Spór, do jakiego tylko Żydzi są zdolni w kwestji, która się z nimi zrosła, jak dusza z ciałem. Panowała swoboda zdań, wolność słowa w pełnem znaczeniu. A dziś!?
Czyż autorzy nowego kodeksu nigdy Pisma św. nie czytają? Nie pojmują jego ducha? Nie sądzą, że ten dekret Soboru Jerozolimskiego obowiązuje wszystkie kodeksy kościelne, jak tylko Biblja obowiązywać może? Nie mniemali, że do końca świata kodyfikatorzy muszą go mieć przed oczyma, by na wszystkich wiernych — od góry do dołu, a zwłaszcza na Sobory i na ich uczestników nie nakładać ciężaru „obrzezania?“ —
Obrzezania rozumów!! —
Ale ten pierwszy Sobór jerozolimski był zwołany właściwie tylko w materji obrzędowej i dyscyplinarnej. Natomiast kilkanaście lat przedtem odbył się Sobór dogmatyczny, w okolicach Cezarei, nad jeziorem Genezaret. Prezydował na nim Sam Chrystus i On wniósł kwestję pod obrady, kwestję podstawową katolicyzmu i wiary objawionej: dogmat Swego Bóstwa.
„A przyszedł Jezus w strony Cezarei Filipowej i pytał uczniów swoich mówiąc: „Kim mienią być ludzie Syna Człowieczego?“
I otwarła się najswobodniejsza dyskusja na temat. Uczniowie pominęli tylko „błahostkowe“ zdanie faryzejskie, że „Chrystus to Belzebub, obżerca i pijanica“. Zresztą wymieniają wszelkie inne.
„A oni rzekli: Jedni Janem Chrzcicielem, a drudzy Eljaszem, a inni Jeremjaszem, albo jednym z proroków. Rzekł im Jezus: A wy kim mię być powiadacie? I rzekł Szymon Piotr: Tyś jest Chrystus, Syn Boga żywego. I rzekł mu Jezus: Błogosławionyś, Szymonie synu Jana, bo ciało i krew nie objawiły tobie, ale Ojciec mój, który jest w niebiosach.“ (Mt. 16)
Po odbytej dyskusji jest więc i nieomylna decyzja dogmatyczna. Ale szkoda ogromna, że brak tam jednej podstawowej rzeczy, i że ją sam Chrystus przeoczył! Niema uprzedniej cenzury zdań głosujących apostołów! To całkiem nie w duchu nowego kodeksu! Bo on, wprowadziwszy już uprzednią cenzurę wniosków, zapewne pójdzie dalej z postępem czasu i wprowadzi także censuram praeviam discussionis, uprzednią cenzurę tego, co ojcom wolno będzie powiedzieć w dyskusji nad wnioskami. Wówczas postęp w kierunku dogmatycznym Kościoła będzie zaiste szalony!...
I to szaleństwo dopiero może otworzy oczy ślepych!
Zaprawdę! Jakże innym był duch Soborów, skreślonych na kartach Pisma św.!

∗                    ∗

Ach, wróćmy z całym Kościołem do dni Jeruzalem i ku falom słonecznym Tyberjady!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Maciątek.