Na bialskim zamku/Tom drugi/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na bialskim zamku
Tom Tom drugi
Wydawca Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik”
Data wyd. 1950
Druk Drukarnia nr 2 Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Faustysia szyła w krosnach, z głową spuszczoną, niema, głucha, z myślami gdzieś na drugim świecie. Od pół godziny może siedziała przed nią matka i wpatrywała się niespokojnie w twarz córki.
Piękny ten kwiatek wiądł w jej oczach. Zaborska, dla której Faustysia była całą nadzieją i skarbem, truchlała, co dzień wyraźniejsze upatrując ślady wycieńczenia na bladej twarzyczce. Mieniła się ona, zmieniało się też obchodzenie się córki z matką. Dawniej była śmiałą i niecierpliwą, odpowiadała jej ostro i skarżyła się; teraz słowa z niej dobyć było trudno, na wszystko zobojętniała, milczała — lub ledwie słowo jakieś z ust jej szeptem się niewyraźnym wyrwało.
Zaborska, czując swą winę, jak najczęściej bywa, gniewała się na tę, którą dręczyła; porywały ją napady szału; łajała, groziła, zaciskała pięście, a gdy to najmniejszego nie czyniło wrażenia, zeschłe serce poruszyło się w niej nareszcie.
Była matką, a to uczucie macierzyńskie, choćby je głupota zwichnęła, choćby temperament je przyćmił — zawsze się w końcu odezwać musi.
Przeraziła się tym, że córkę utracić może. Doktor Dubiski na zapytanie, ze swą zwyczajną obojętnością, odparł: — Źle jest — ale ja na to nie lekarz.
Ruszył ramionami i poszedł. Powołany, przychodził się przypatrywać postępom i rozwijaniu się choroby — brał za puls, dotykał głowy — a lekarstwa żadnego dawać nie chciał.
Śmiał się ironicznie.
— Tu nie mojego lekarstwa potrzeba.
Łamiąc ręce, zaklinając, prosząc, wymogła na nim Zaborska, że jej w końcu powiedział:
— Ona schnie w niewoli i smutku, acani ją musisz męczyć, katować; ja nie wiem.
Z przestrachu Zaborska nagle zmieniła postępowanie; załamała ręce przed córką.
— Na rany Chrystusowe — poczęła — mów, czego ty chcesz? Ja przecie nieszczęścia dziecka własnego nie mogę żądać. Mów! Otwórz się — zrobię, co w mojej mocy, nie zabijaj mnie i siebie.
Faustyna na te zaklęcia nawet długo nie odpowiadała — tylko łzami.
— Kochasz tego Butryma — rzekła jednego dnia matka — no, to niechaj przychodzi, byle o tym nikt nie wiedział, bo Wolski nas pozabija. Sama pójdę. Gdzie go mam szukać? — dodała matka.
Nie dowierzała jej w początku Faustyna i nie śmiała zaufać; lecz przekonała się w końcu, że mówiła szczerze.
— Książę nie długowieczny — wszyscy mówią, że nogi już ma jak martwe, a jak od nóg poczyna choroba, to już człowieka na tamten świat wywlecze. Nie zrażaj go, byle nam co zapisał — pójdziesz sobie, za kogo chcesz. Ja ci gwałtu nie uczynię.
W końcu, prosząc już i całując niemal po rękach córkę, Zaborska wymogła na niej, aby jej dała jakieś wskazówki, gdzie szukać Butryma. Obiecała go przyprowadzić sama.
Faustysi znowu się życie uśmiechnęło.
Pojednała się z matką.
Działo się to właśnie w tej chwili, gdy Wolski czatował na Damazego, śledził go, osaczał i zasadzkę nań zrobił, aby powracającego w lesie ująć lub zabić. Wszelkie więc wskazówki Faustysi i poszukiwania matki, która sama na miasto chodziła szukać Butryma — spełzły na niczym. Nie pokazywał się wcale, a Zaborska korzystając z tego starała się wmówić w córkę, że ją porzucił, że zapomniał o niej, nie mogąc dostąpić i widząc, że starania wszelkie są próżne.
Nie wierzyło temu dziewczę, lecz na nowo smutek i zwątpienie ją ogarnęły. Sama nie wiedziała, co myśleć.
Zaborska jak dawniej od Butrymów obu stała na pilnej straży, tak teraz ich szukała i Boga prosiła, aby wyszukać mogła. Ale dowiedzieć się o nich nie było łatwo.
Jak o powrócenie straty, stara Zaborska, która mimo całej płochości swej bardzo była na swój sposób pobożna, zaofiarowała się na intencję odszukania Butrymów do św. Antoniego Padewskiego w kościele reformatów.
Poszła tam jednego dnia na mszę świętą i właśnie miała klęknąć przy ołtarzu, gdy jakby cudem (o mało nie krzyknęła) zobaczyła tuż stojącego Marcjana. Chociaż w tej chwili o. gwardian właśnie ze mszą świętą przed św. Antoniego wychodził, obawiając się, aby Butrym nie wyszedł, sama przybiegła do niego.
— Na rany boskie zaklinam — zawołała po cichu — po mszy świętej zobacz się ze mną. Mam wielką potrzebę.
Butrym, choć zrozumieć tego nie mógł, przyrzekł, iż czekać będzie.
Modliła się Zaborska już z dziękczynieniem cudownemu patronowi i zaledwie ksiądz przeżegnał, powstała, idąc do Marcjana, aby go z kościoła wyprowadzić.
Obawiała się jednak, aby ich kto razem nie widział, poszła z nim do celi o. gwardiana.
Nie było go tu jeszcze, mieli więc czas do rozmowy.
— Tyle acanu powiem — żwawo odezwała się Zaborska — że jakem była zawsze przeciwną temu romansowi brata jego z moją Faustysią, tak widząc, że dziewczyna mi schnie — matką jestem — co mam robić! Niech się kochają, niech się później pobiorą, słowa nie rzeknę, byle książę nie wiedział.
Słuchał zdziwiony a po części nie dowierzający Marcjan.
— Gdzie jest brat pański? — dodała porywczo. Marcjanowi łzy z oczu popłynęły.
— Pani nie wiesz? — spytał smutnie.
— Ja? Skądże ja o tym wiedzieć bym mogła?
— Wolski się nie chwalił?
— Na miłość bożą! A toż co? Alboż...
I strwożona ręce zacisnęła.
Wtem wszedł ojciec gwardian i widząc ich rozmawiających, stanął poruszając ramionami.
— Mój ojcze — pośpieszyła całując go w rękę Zaborska — pozwól mi się z nim rozmówić, mam pilną sprawę.
— Mówcie, byłe co poczciwego — odparł o. Remigi idąc ku oknu.
Zaborska przybliżyła się do stojącego w progu Marcjana; ten miał już czas namyślić się, że zawierzać zupełnie starej nieprzyjaciółce, o której nawróceniu powątpiewał, było niebezpiecznie.
— Gdzie Damazy? — zapytała Zaborska, oczyma go przenikając.
— Moja jejmość — odparł chłodno Butrym — naprzód proszę mi powiedzieć, jak się pani serce tak obróciło nagle ku nam?
— Widziałeś mnie przy ołtarzu — odparła Zaborska uderzając się w piersi — widziałeś, żem nie heretyczka, że się Bogu modlę, a nie wierzysz mi. Córka wynędzniała z tej miłości; choćbym jej nie chciała, co ja pocznę. Gdzie on jest?
Marcjan patrzał na nią nie dowierzając.
— Sam jeszcze nie wiem dobrze — rzekł jąkając się — ale od dni kilku go napytać nie mogę. Lękam się; jak w wodę wpadł!
Zaborska, w ruchach gwałtowna, podniosła głowę, ręce opuściła, jęknęła głośno:
— Co acan myślisz? Czy ten zbój? Ale to nie może być?
— Może to być — odparł Marcjan — bo Damazy był nadto śmiały, nie słuchał nikogo i w ręce jego łatwo mógł popaść. Lękam się, że albo nie żyje, lub siedzi pod ziemią, gdzie długo też żyć trudno.
Patrzał na Zaborską, która płakać poczęła; o. Remigi, stojący u okna, odezwał się surowo:
— Cóż to jejmość wyrabiasz? do czego te płacze? Co to jest?
Łzami tymi skonwinkowała nareszcie Butryma.
Zbliżył się do niej.
— Nie mam co taić — rzekł. — Brata poranionego okrutnie wziął Wolski i siedzi w lochu pod zamkiem. Koliba wie o nim. Jeżeli możecie przez kogo trafić do niego, aby mu choć jeść dawali i rany opatrzyli, ja tymczasem starać się będę.
Zaborska, której łzy nagle oschły, takim strachem przejętą została, słuchała oniemiała.
— Wiesz na pewno? — szepnęła słabym głosem.
— Bom go widział — odparł jeszcze ciszej Marcjan. — Zlitujże się pani, aby go choć przy życiu utrzymać — a Bóg łaskaw... ja...
Zadumała się Zaborska.
— Zbój! Kat! Oprawca! — poczęła mruczeć. — Z nim i mówić o tym nie można. Koliba — to jego prawa ręka.
Zadumała się i poczęła oczy ocierać.
— Jutro przyjdź do fary — rzekła cicho — powiem, co zrobię.
Poszła żywo gwardiana pożegnać i wymknęła się z celi.
Ojciec Remigi o niczym jeszcze nie wiedział.
— Cóż to za konszachty z Zaborską? — zapytał znowu surowo, patrząc na niego.
— O Damazego mnie pytała — westchnął Marcjan.
— A ty sam nie wiesz, co się z nim stało? — rzekł gwardian.
— Niestety, ojcze mój, wiem już — wiem!
Gwardian oczy podniósł ciekawe, czuł jakby płacz stłumiony w głosie Marcjana.
— Wolski go pochwycił. Ranny, porąbany leży w lochu pod wieżą.
— Plotki! — z obawą jakąś odezwał się gwardian — wiesz, że ludziom wierzyć łatwo nie można.
— Byłem u niego, widziałem sam! — odparł Marcjan krótko, łzy ocierając z oczów.
Po twarzy gwardiana przebiegł wyraz oburzenia. Pracował nad sobą, aby względem benefaktora, wielkiego dygnitarza Rzeczypospolitej i potentata nie okazać uczucia, które by mu uwłaczało, lecz zwyciężyć się nie mógł.
— Musiał zawinić — zamruczał. — Posiedzi, puszczą go.
— Tyle tylko wiem — rzekł Marcjan — iż ofiarę niewinną chciał wyrwać z rąk oprawców. Z tych lochów, w których on siedzi, ludzie żywi nie wychodzą.
Nic nie odpowiedział gwardian, a po namyśle, ratując się, dodał:
— Książę pan nie wie o tym pewnie.
I odwrócił rozmowę.
— Co myślisz?
— Niebo i ziemię poruszę, a brata uratuję — lub sam zginę — odparł Marcjan.
Dłuższa rozmowa tak była ciężką dla gwardiana, który niechęci i oburzenia względem pana nie chciał okazać, że ją natychmiast przerwał pod jakimś pozorem pilnego zatrudnienia, a gdy Butrym przyszedł go w rękę pocałować, szepnął tylko cicho:
— Nie gubże się ty sam, bądź ostrożny.
Z tym odszedł Marcjan, czekając do dnia następnego, co mu Zaborska za wieść przyniesie.
Stara powróciła na zamek cała wzburzona otrzymaną wiadomością. Przez drogę miała czas obmyślić, że córce nie godziło się tego mówić, aby jej nie przyprowadzać do rozpaczy. Musiała utaić nieszczęście, a sama się starać szukać jakiegoś ratunku na nie. Do Wolskiego, gdy powróci, nie mogła się udać z prośbą, bo wiedziała, że ona by popsuć mogła wszystko i do gniewu go pobudzić przeciw stróżom, a stróżów przeciw więźniom. Nie było innego środka, tylko samej lub przez kogoś dostać się do Koliby.
Jedna stara Szurska, gdyby chciała, mogłaby jej w tym być pomocą. Miała ona u wszystkich na zamku, nie wyjmując księcia ani Wolskiego, poważanie szczególne i łaski, niczym, chyba jakimiś dawnymi zasługami i świadomością tajemnic, wytłumaczone. Na zamku unikano jej i obawiano się. Pozyskać jej sobie nie przychodziło łatwo, wiek uczynił ją obojętną na wszystko oprócz grosza. Litość w niej obudzić było prawie nie podobna. Życie jej pełne było jakichś tajemnic.
Przez nią jedną mogła Zaborska trafić do Koliby i do więzienia. Powróciwszy poczęła od tego, że uspokoiła córkę oznajmiając jej, że się z Butrymem widziała i że Damazy trochę niedomagał, dlatego o sobie znać nie dał, ale już zdrowszy był i wkrótce obiecywał przybyć. Poszła potem zaraz do Szurskiej, którą w jej brudnej izdebce zastała nad jakimiś ziołami, garnkami i gospodarstwem cuchnącym, zagniewaną na służkę.
Musiała Zaborska czekać z rozpoczęciem rozmowy, aż ona wyszła.
— A! moja ty jedyna dobrodziejko i przyjaciółko — odezwała się — widzisz, co ja, przy moim szczęściu, którego ludzie mi zazdroszczą, co ja za męki cierpię! Faustysia mi w oczach schnie; ratunku na to nie ma. Przepada za tym hołyszem Damazym Butrymem. Wiecie, że się jej taki człowiek jak Wolski stręczy — ani na oczy go widzieć nie chce.
Szurska patrzała, w ustach niby coś przeżuwając.
— O naszym księciu, który taki na nią łaskaw, ani mówić. Już byle dla niego była grzeczną — i to mu starczy.
Szurska kiwnęła głową i wyrwało się jej:
— Stary by o trumnie myślał, a nie wiedzieć co ma w głowie.
— Co nam tam do tego! — przerwała politykując Zaborska. — Z księciem jak z księciem, ale z tym Wolskim — skaranie Boże! Kocha się w Faustysi na zabój — zazdrosny i poprzysiągł sobie zgubić Butryma.
— To on go zgubi, to taki człowiek — rzekła zimno Szurska, ciągle coś żując niby i spluwając.
— A! otóż ja właśnie do was przyszłam o ratunek, moja dobrodziejko — wyciągając ręce do kolan staruszki, odezwała się Zaborska — moją Faustysię i mnie wybaw! Ona się zapłacze na śmierć po Butrymie, a jak jej nie stanie, mnie nie żyć.
Zaborska kwilić się na płacz zaczęła, co bynajmniej Szurskiej nie rozczuliło. Stała słuchając i niekiedy skrobała się po szyi, bo miała tę chorobę starych, która nieznośnym swędzeniem skóry dokucza. Ujęła ją z lekka za kolana Zaborska, co dziwnie wyglądało, bo była dostatnio i wykwintnie ubrana, a Szurska jak żebraczka.
— A cóż ja na to poradzę! — szepnęła stara i ramiona ścisnęła.
Zaborska zbliżyła się do niej i rzekła cicho:
— Napadł Wolski tego biedaka w lesie, porąbali go, wzięli i tu do lochu rzucili! On z ran i głodu umrze.
Szurska słuchając usta wydęła i powieki ściągnęła. Dotąd obojętna, wiadomością tą się ożywiła nieco.
— Skąd wiesz? — spytała lakonicznie.
— Wiem najpewniej. Butrym przecie ma brata...
— Co podłowczym był? — przerwała Szurska.
— Ten sam.
Szurska głową kręciła.
— Gdyby choć mu rany opatrzyć i jedzenie można zanieść, żeby go Koliba nie zamorzył.
Domyślając się, że tu o jej interwencję idzie, spojrzała bystro Szurska i żuła żywiej, a głową potrząsała.
— Ten Wolski! ten Wolski! — zamruczała — to człek. Takim szatani dopomagają, a z szatanem sprawa, oho! oho!
Wtem zakipiało coś w garnuszku na kominie i Szurska co prędzej poszła go odstawić narzekając na tę niezdarę, która poszła i nie powracała, Zaborska, chcąc jej gniew złagodzić, sama się schyliła do garnka.
— Moja dobrodziejko — rzekła — ratuj mnie.
Na zaklęcia i prośby Szurska długo milczała, ani się wymawiając, ani obiecując nic.
Zaborska jeszcze raz się do łez uciekła, a stara się jej dała wypłakać; na ostatek wzięła ją za ramiona, zapatrzyła się jej w oczy i popchnęła ku drzwiom mówiąc dobitnie.
— No, to dosyć! słyszysz? mówię — dosyć! rozumiesz!
I drzwi sama za nią zamknęła.
Kiedy na zamku się to działo, zabawna i dziwna scena odbywała się pod bramą. Koliba siedział nad garnkiem z kaszą, którą starannie wyskrobywał, bo lubił właśnie tę, która była do boków przywrzała, gdy do izby jego wpadł zamaszysto, świstając. Wątróbka.
Wziął się w boki i począł na niego patrzyć. Zbliżył się potem i zajrzał mu do garnka — rozśmiał się, ale w tejże chwili rękę wyciągnął do leżących kluczów na ławie i pochwycił je. Koliba brzęk usłyszawszy zerwał się, garnek na stół rzuciwszy. Oczy mu się zaogniły.
Palce kościste zmierzały ku kluczom.
Wątróbka je za siebie wziął aż na plecy.
— Siedź, jedz, pij.
Pokłonił mu się, nogą szastnął i ku drzwiom się posunął. Koliba za nim biegł grożąc i mrucząc.
— Ani mi się tykaj, bo ubiję! — zawołał Wątróbka. — Siedź tu.
Szedł za nim stróż do drzwi, jęcząc już tylko, ale chłopak kluczów ani myślał oddawać. Popchnął go od siebie, odwrócił twarzą do garnka, skoczył do drzwi i za sobą je zatrzasnął, a skobel założył i kijkiem go umocował.
Wewnątrz dobijał się Koliba, ale z cicha i ostrożnie, bo się snadź obawiał czegoś. Chłopak tymczasem śmiejąc się zbiegł ku drzwiom więziennym, klucza do zamku dobrał, otworzył, dostał się do wnętrza i zamknął je za sobą. Stojąc na wschodku, dobył z zanadrza stoczka, krzesiwa i siarkowanej hubki. Rozniecił płomyk, stoczek zapalił i z nim zszedł na dół wschodami. Spieszno mu było, przeskakiwał po dwa wschody. Przesunął się żywo korytarzem patrząc po drzwiach, dopóki na nich nie zobaczył kredą zrobionego znaku. Począł kluczów dobierać. Był ich pęk duży i nieprędko mu się udało znaleźć ten, który otwierał. Na ostatek zamek uległ i Wątróbka był w podziemiu, ciekawie się rozpatrując. Stoczek podniósł do góry.
Damazy leżał na wpół wsparty o ścianę, w tym stanie półsennym, w jakim go znalazł Marcjan. Usta miał otwarte, oczy osłupiałe. Twarz pokrwawiona strasznie wyglądała — bladość jej zaschła krew prawie trupią czyniła.
Zobaczywszy Wątróbkę, przebudzony, poruszył się nieco i oczy znowu przymknął. Światło raziło je, po długim nawyknieniu do ciemności.
Wątróbka szedł tu przygotowany, bo z kieszeni dobywać zaczął żywo flaszeczki i długie płócienne szmaty. W dzbanie z boku stała woda. Nie pytając Damazego śpiesznie ukląkł przy nim i ostrożnie ujął go za głowę.
Butrym mruczeć począł.
— Daj mi pokój.
Nie usłuchał tego Wątróbka i gałganem w wodzie zmoczonym obmywać go począł. Nie opierał się temu Damazy. Chłopak dosyć zręcznie opatrywał mu głowę, obwiązał ją, przyłożywszy mokry kawał płótna do niej. Z drugiej flaszki potem w usta zaczął mu coś wlewać powoli. Butrym zakrztusił się, odepchnął rękę, lecz wnet jak obezwładniony dał z sobą czynić, co chciał Wątróbka.
Wkrótce po napojeniu tym Damazy odetchnął silniej, rozruszył się i powieki jego podniosły się ukazując oczy, w których życie jakieś połyskiwało. Zdziwiony, przypatrywał się Wątróbce, nie wierzyć się zdając własnemu wzrokowi.
Chłopak-samarytanin z dzieła swojego zdawał się być rad bardzo, uśmiechał się. Widząc, że Damazy nie opierał się, podniósł z niego poszarpane odzienie, szukając ran, którymi był okryty. Wszystkie one prawie, niezbyt będąc głębokie, poprzysychały same, na piersiach i ramieniu tylko dwie głębsze się zaogniły, które Wątróbka obmywał zwolna i kawałkami płótna pozakładał. Okrył potem opończą podartą Damazego i na klęczkach przed nim odezwał się:
— Lepiej ci?
— Lepiej. — Wyciągnął rękę drżącą, schwycił dłoń Wątróbki i ścisnął. Chłopak dobył sporą bułkę z kieszeni, rozkrojoną i napełnioną mięsem, gwałtem niemal wsuwając ją w rękę Butrymowi. Z drugiej dostał flaszkę i pokazawszy mu ją — położył przy nim.
Na ostatek, pomyślawszy chwilę, rozwinął stoczek, uciął go kawałek dla siebie do powrotu, a resztę, razem ze skałką, krzesiwem i hubką, oddał Butrymowi, który powoli do życia wracał i przyjmował to, wejrzeniem dziękując mu.
Wątróbka śmiał się, uradowany, położył palec na ustach, obejrzał się wkoło i rzekł:
— Jeśli się uda — przyjdę!
Kiwnął głową i nie czekając podziękowania pośpieszył z powrotem.
Koliba, zamknięty w swej izbie, kołatał ciągle, klnąc na czym świat stał, dobijał się tak, że stróż przechodzący posłyszał, zobaczył drzwi na skobel zamknięte, otworzył je nie mogąc pojąć, kto się ośmielił tak zażartować ze strasznego Koliby. Zamiast podziękowania dostał od niego w kark i został precz wypchnięty. Klucznik wściekły stał u drzwi tych, którymi Wątróbka wszedł do podziemia, czekał i pięść zaciskał, aż paznokcie mu się w ciało wbijały.
Stałby był tak aż do powrotu chłopca, gdyby w górze nad sobą nie posłyszał chodu. Ktoś do jego izby zaglądał. Musiał się ruszyć, aby zobaczyć, czego od niego chciano.
W progu stała, w brudnym tołubku i chustce na głowie, Szurska.
Zobaczywszy ją Koliba spuścił głowę, spokorniał i zbliżył się witając. Małomówna stara dała mu znak, aby wziął klucze.
Musiała do tego mieć jakieś prawo, bo Koliba się nie sprzeciwiał, nie drożył, ramionami tylko zżymnął i zamruczał: — Teraz nie.
Starucha obojętnie mu się przyglądała i jakby nie rozumiała, powtórzyła:
— Klucze.
Koliba zakrwawione swe białka i oczy przygasłe zwrócił na nią. Rozstawił ręce i pokazał, że w nich nie ma nic.
Szurska nogą tupnęła.
— Gdzie?
Tłumaczenie było tak upokarzające dla Koliby, że wolał się na gniew jej narazić. Powtórnie ręce próżne jej pokazał: — No! nie ma!
Było to tak niezrozumiałym dla starej, że stanęła patrząc na Kolibę i czekając, aby jej to objaśnił, gdy poza nimi dał się słyszeć chrzęst otwieranego zamku, potem skrzypnięcie drzwiami. Koliba odwrócił się drżący, gdy wtem przypadł Wątróbka pęk kluczów w ręku trzymając i po głowie nimi uderzywszy Kolibę cisnął mu je na ręce, które je drapieżnie pochwyciły.
Zobaczywszy Szurską, z udaną galanterią jej się pokłonił.
— Czołem pani starościnie dobrodziejce — zawołał śmiejąc się. — Cóż pani tu w tej dziurze porabia? Ja chodziłem na nietoperze polować, ale mi się nie udało. Już poczuły nadchodzącą wiosnę i co dawniej, bywało, wiszące je znajdowałem jak sakwy na ścianach, teraz ani jednego.
Szurskiej ten ton błaznującego chłopaka nie był do smaku.
— Dałbyś pokój! — zamruczała.
Wątróbka ją i Kolibę jednym wejrzeniem objąwszy, uśmiechnął się.
— Jeżeli pani starościnie przerwałem miłą schadzkę z tym zachwycającym młodzieńcem (wskazał na strasznego Kolibę), boleję mocno. Stało się to bez premedytacji, klnę się.
— Błazen! — wyjąknęła Szurska.
— O schadzce — że nikomu nie powiem, za to ręczę moim nieszlacheckim słowem. Takie daję, jakie mam, starościna daruje.
Podniósł czapeczkę.
— Mam precz iść? — spytał śmiejąc się.
— Idź do...
— Do? — spytał Wątróbka — niech pani starościna rozkaże, dokąd! Spełnię jej ordynans.
Szurska z najwyższą niecierpliwością wyciągnęła ręce i zamiast odpowiedzi, precz go popchnęła.
— Idź do diabła!
— Ścielę się pod stopy starościny — odparł Wątróbka. — Zaniosę mu ukłony od niej.
I śmiejąc się a poświstując, wyskoczył w dziedziniec.
Pozbywszy się go, Szurska wskazała Kolibie, aby szedł z nią do więzienia.
Stary nie mógł się oprzeć temu, bo natychmiast latarkę zabrawszy zwrócił się ku lochom. Nie po raz pierwszy Szurska tu być musiała i szła tak, jakby była obznajmiona dobrze. Spoglądała po drzwiach, słuchała głosów, które spoza nich wychodziły, nie dając żadnej oznaki zdziwienia ani współczucia.
Na pół drogi Koliba odwrócił się pytając oczyma: dokąd chciała? Pokazała mu ciemny korytarz. Sam on już, nie pytając, gdy przyszli do drzwi więzienia, w którym siedział Damazy, począł je otwierać.
Stara pod tołubkiem, tak samo jak Wątróbka, niosła różne węzełki.
Wchodząc do lochu znaleźli Damazego, który posłyszał był chód i otwieranie, leżącego i okrytego z głową. Wszystko, co mu Wątróbka przyniósł, pochowane było pod słomę i odzież. Nie miał nawet ochoty podnieść się i spojrzeć na stróża, aż Szurska, przysiadłszy przy nim, odsłoniła kaptur poszarpany, którym miał głowę pokrytą, i zobaczywszy ją obwiązaną mruczeć coś zaczęła.
Głos ten i dotknięcie ręki przymusiło Damazego zwrócić głowę i obejrzeć się. Poznał starą Szurską, która kiwnęła nań i palec położyła na ustach. Półsłowami mówiąc tylko do niego, zażądała, aby się podniósł.
Koliba, latarkę zostawiwszy na przymurku, sam siadł na wschodkach. Szurska szybko zaczęła odwijać szmaty, które pokładł był Wątróbka, powąchała je, zalała czymś innym z dobytej flaszeczki i przyłożyła na nowo.
Z obojętnością znękanego człowieka, który daje z sobą robić, co kto chce, poddał się Damazy nowemu ran opatrzeniu. Szybko i dosyć zręcznie dopełniła tego stara. Położyła przy nim w papier zawinięte jadło jakieś, przyniesione z sobą, coś mu szepnęła bardzo cicho do ucha, popatrzyła na niego — i wróciła do Koliby, który z rezygnacją jakąś był jej posłusznym.
Po dniach pozbawionych nadziei — od chwili gdy Marcjan wdarł się do niego, niemal siłą poczynało wracać Damazemu życie jakieś i choć słaby promyk ufności w przyszłość.
W początkach zwątpił był zupełnie o sobie, znając zajadłość Wolskiego, czekał już tylko śmierci, a chcąc ją przyśpieszyć, głodem się morzył; teraz chciał żyć, choć męcząc się i myśląc, że się jakim cudem wyzwolić może.
Nie rozumiał on wcale, co tu mogło przygnać Wątróbkę, oprócz chętki uczynienia na przekorę Wolskiemu; mniej jeszcze miłosierdzie Szurskiej nad sobą mógł wytłumaczyć, bo ona nie miała żadnego powodu litowania się nad nim. Domyślał się w tym chyba starania brata i przekupienia kobiety ze skąpstwa znanej.
Gdy mu przyniesiony napój i pokarm trochę sił przywróciły i senność przeszła, poczuł większy ból w ranach opatrzonych, lecz ten mu najmniej dolegał; myślał, czy brat może w jaki sposób ułatwić mu ucieczkę lub wyrobić uwolnienie.
Pierwsze było prawie niepodobnym, drugie zupełnie niemożliwym. Za życia chorążego, oprócz Sępika, którego Wolski puścił na czas tylko, chcąc się nim posłużyć, nie było przykładu, by kogo z lochów puszczono. Wiedzieli wszyscy o takich, co tu gnili od lat dwudziestu.
Nie przyszło nawet na myśl Damazemu, by chorąży mógł umrzeć, lecz — jakaś nadzieja nie oznaczona, nie wytłumaczona, wstąpiła w serce. Byli ludzie, co o nim wiedzieli, co się nim opiekowali.
Ciekaw był, czy Wątróbka przyjdzie znowu, czy Szurska powróci.
Sił trochę odzyskawszy, jednakże daleko więcej cierpiał niż wprzódy. Gdy go tu rzucono poranionego, po znacznym krwi upływie, padł osłabiony, zrozpaczony i morząc się głodem zwolna przeszedł w stan gorączkowego marzenia i senności. Sny zrazu burzliwe i niespokojne, w miarę jak siły tracił, stawały się coraz mniej wyraźnymi, mglistymi, czucie zastygało. Zdawało mu się, że nieznacznie z tych marzeń sennych przejdzie w wieczny sen śmierci.
Niekiedy dziecięcy nałóg na myśl, na usta przywodził mu modlitwę, szeptał ją, urywała mu się, rozpoczynał na nowo — usypiał. We snach widział Faustysię małym dziewczęciem, z kosami długimi na ramionach, chodzącą boso po podwórku i uśmiechającą mu się, potem starego króla z Lunewilu, siedzącego przy kominie z długą fajką i łagodnie uśmiechającego mu się; widział przyjaciół, brata i jakichś złych zbójów, którzy go dusili za gardło.
W snach gorączkowych plącze się wszystko przeżyte, a najczęściej to, co najdawniejsze, co zapomniane i pogrzebione. Te lata młodości na nowo prześnił był Damazy i teraz rozbudzone wspomnienia ich przychodziły mu żywsze. Sam przed sobą spowiadał się ze wszystkich lat, szczęśliwych i czarnych.
Chciał znowu żyć, nie tyle może dla nadziei szczęścia, ile dla pomsty nad wrogami. Niechrześcijańskie to uczucie, najtrudniejsze do wyrwania z serca ludzkiego, tkwiło w nim dziwnie obok modlitwy.
Izba więzienna, którą teraz, zapaliwszy stoczek na chwilę, mógł po raz pierwszy obejrzeć lepiej, nie miała światła i okna. W górze ciemna szyja zakratowana wychodziła gdzieś, złamana tak, aby się nią żaden promień nie wcisnął, i wiała czasem chłodnym powietrzem.
Ściany ceglane, których barwę zieleń pleśni zmieniła, całe były mokre i jakby przesiąkłe wodą. Gdzieniegdzie połyskiwała ona na zrębach. Z daleka, w drugim rogu izby, przy ścianie postrzegł Damazy, przerażony — zwisły łańcuch zardzewiały, którego końce leżały na ziemi, a tuż pod nimi bielały rozrzucone kości. Pomiędzy nimi, przyglądając się pilniej, rozpoznał czaszkę ludzką wywróconą, której kość od wilgoci już popękała.
Kilka żeber i piszczeli sterczało z kupy jakiegoś śmiecia i zgnilizny. Damazy przeżegnał się i za tego męczennika odmówił Anioł Pański.
Dawne te jakieś dzieje, zapomniane, wypisane były tymi szczątkami człowieka, któremu nawet nie dano pogrzebu.
Damazy, nierychło ośmieliwszy się, po odmówieniu modlitwy spróbował podnieść się na nogi. Zdawało mu się, że obowiązkiem jego było te obnażone kości zagrzebać i ziemią przyrzucić. Grabarski ten obowiązek dlatego chciał spełnić, że mu widok czaszki i resztek nie dogniłych przykre sprawiał wrażenie.
Postawiwszy stoczek na przymurku Butrym zbliżył się ku miejscu, w którym łańcuch był zwieszony. Oprócz czaszki i twardszych kości piszczeli, żeber, porozrzucanych jak rozerwany różaniec kręgów pacierzowych — nic tu już nie pozostało, a resztki kości wilgoć już tak przejadła, że się w rękach rozsypywały. Ziemia w tym miejscu miękka dała się podnieść rękami; Butrym rozgarnął ją, wykopał dołek i z pobożnym uczuciem począł składać w nim wszystko, co jeszcze na powierzchni leżało.
Na jednej z maleńkich kości coś mu zabłysło. Była to złota obrączka. Nieboszczyk za pogrzeb mu płacił. Na szerokiej obwódce stały dawnym pismem wyryte wyrazy:

Serce moje i twoje
Połącz, Boże, oboje.

i rok 1590.
Stare dzieje! — Serca te rozdzieliła niewola i śmierć, a z dwóch nieznanych żywotów została martwa obrączka, trwalsza niż życie.
Z uczuciem takim, jakby mu historia tych kajdan i męczeństwa była znaną, Butrym na palec włożył pierścień ów ślubny.
Miałoż to znaczyć ślub ze śmiercią czy przepowiednią być życia, które serca połączy?
Pogrzebłszy kości Damazy wrócił na swój barłóg i zabrał się do spoczynku. Nie było tu dla niego ani dnia, ani nocy. Nawet przyjście Koliby nic nie oznaczało, gdyż klucznik, przyniósłszy dzban wody i kawał suchego, zapleśniałego chleba, czasem się po dwa dni nie zjawiał, czasem dwa razy na dzień zaglądał.
Głosy z zewnątrz nie dochodziły prawie i dzwonów kościelnych nie mógł nawet dosłyszeć. Niekiedy, gdy w dziedzińcu brukowanym ciężkie wozy blisko przechodziły, zdawała się drżeć ziemia.
Wśród ciemności słyszał nocą tylko szmery jakichś istot niewidzialnych, które z nim dzieliły więzienie, ale nie widział ich. Owady śliskie jakieś i zimne znajdował przylgłe do ciała, gdy się budził, i zrzucał je z obrzydzeniem. Lecz co by innego człowieka zabić mogło, silnej tej naturze, nawykłej do trudu, gdy raz pragnienie życia się rozbudziło, służyło tylko do krzepienia go, do wyprowadzenia ze zdrętwiałości i uśpienia.
Nazajutrz nie zjawił się Koliba, nie przyszedł nikt, nic nie przerwało milczenia głuchego tego grobu. Na chwilę Butrym zapalił stoczek, aby poszukać pokarmu, który wygłodzonemu zdał się dziwnie smacznym. Siły wracały. Rany mniej bolały dnia tego. Myśl w głowie chodziła rzeźwiej. Ludzie o nim wiedzieli, brat pracował dla niego, na ostatek Bóg, gdyby go nie chciał ocalić, czyżby mu nie dał w pierwszych dniach zakończyć mizernego żywota?
Trzeciego dnia otworzyły się drzwi, wszedł Koliba, dzban świeżej wody niósł, chleb pod pachą i miskę postawił przy nim, w której ciepła strawa była.
Nie odezwał się stojąc nad nim, gdy jadł, a na „Bóg zapłać“ nie odpowiedziawszy ani mruknięciem, zawrócił się i drzwi zamknął za sobą.
Wróciły ciemności i milczenie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.