<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na bruku
Podtytuł Powieść z życia miejskiego
Wydawca Księgarnia i skład nut Stanisława Sadowskiego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia i Introligatornia P. Laskauera & W. Babickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Kwiatkowski rozpamiętywał słowa naczelnika: «tymczasem zanim się wakans otworzy, znajdź pan sobie jakie prywatne zajęcie.»
Niepodobna zaprzeczyć, że taka rada jest bardzo mądra i praktyczna. Zastosować się do niej nietrudno, trzeba pilnie studyować anonse, szukać, starać się przez znajomych, lub też udać się do specyalisty, który się wyłącznie poszukiwaniem obowiązków prywatnych zajmuje.
Takich specyalistów w Warszawie nie brak i szukać ich nie trzeba; tropią oni interesantów sami po ulicach, restauracyach i cukierniach.
Ojciec Edzia codzień zaglądał do pewnej cukierni i ogłoszenia kuryerkowe pilnie odczytywał. Czasem przy czytaniu rozjaśniła mu się twarz, wydobywał z kieszeni ołówek, książeczkę notatkową, kreślił parę słów i wybiegał na miasto tak szybko, jakby mu nagle ze dwadzieścia lat życia ubyło — lecz nazajutrz przychodził znowu do cukierni przygnębiony i smutny i znowu ogłoszenia przeglądał.
O tejże samej godzinie siadywał w cukierni siwy jakiś jegomość, dość otyły, z faworytkami ostrzyżonemi krótko, w okularach, przyzwoicie i dostatnio ubrany.
Miał minę człowieka zadowolonego z siebie, żyjącego spokojnie i bez troski. Poważny był w ruchach i w mowie, w całem zachowaniu się, tylko małe, szare oczki, niezmiernie ruchliwe, nie licowały z tą powagą.
Na pozór zdawać się mogło, że jegomość ów liczy co najmniej sześćdziesiąt lat wieku, że jest zadowolony z życia kapitalista, lub też używający zasłużonego spokoju emeryt i przychodzi do cukierni specyalnie tylko na gazety; ażeby z nich o nowinkach politycznych się dowiedzieć, lub godzinę przy szachach przepędzić — atoli przy bliższej obserwacyi pokazywało się, że pan ten nowin politycznych nie jest ciekawy, że w pismach ogłoszenia tylko studyuje, a chociaż czasem zasiądzie do szachów, to bardziej na wchodzących do cukierni ludzi — aniżeli na szachownicę zerka.
Od kilku dni jegomość w okularach pilnie Kwiatkowskiego obserwował, siadał blizko niego i starał się rozmowę zawiązać, ale kandydat do posady prywatnej z natury skłonny do rozmowy nie był... Jednakowoż dało się pierwsze lody przełamać. Jegomość w okularach pewnego dnia zbliżył się i o Kuryera poprosił.
— Po przeczytaniu, rzekł, zamawiam.
— Owszem, w tej chwili — odrzekł Kwiatkowski i oddał osadzony na kiju dziennik, w którym żadnego w tym dniu ogłoszenia nie znalazł.
— Przepraszam — rzekł jegomość w okularach — od tygodnia obserwuję, że szanowny pan codzień ogłoszenia czyta, czy, jeżeli wolno spytać, poszukuje pan kupna majątku, lub dzierżawy?
— Nie.
— Teraz dużo dóbr jest do sprzedania, dzierżaw też nie brak, niektóre nawet bardzo korzystne.
— Na majątek pieniędzy nie mam, z dzierżawy zaś wyszedłem dopiero.
— A... i przybył pan do Warszawy.
— Tak.
— Nie weźmie mi pan za złe, że się zapytam w jakim celu? Interesu w tem nie mam, ale jako człowiek bezobowiązkowy, a mający jakie takie stosunki i znajomości, mógłbym być użytecznym może. Choć stary jestem, ale oko mam bystre i widzę, że pan kłopot jakiś ma... Trzeba być szczerym, bo jak słusznie powiadają: przez świętych do Boga, przez ludzi do ludzi.
— Zapewne...
— Ja, bo widzi pan znajomości mam dużo, z wieloma ludźmi utrzymuję stosunki, to też niejedno usłyszę i prawdę powiedziawszy, nieraz więcej wiem o interesach, niż wszystkie ogłoszenia razem wzięte... Co pan chcesz, na stare lata człowiek ma czas, to i gawędzi chętnie. Pan dobrodziej zapewne tu niedawno; nie miałem przyjemności go widywać, chociaż bywam tu od wielu lat niemal codzień, tu jest moje stałe locum, ma się rozumieć w popołudniowych godzinach.
— Istotnie, niedawno przybyłem do Warszawy.
— Z zamiarem osiedlenia się na stałe?
— Tak, mam obiecaną posadę na drodze żelaznej, a tymczasem staram się o zajęcie prywatne. Przekonywam się jednak, że bardzo trudno znaleźć, wszędzie pełno ludzi i co zapytać, to już wzięte.
— Co pan powiada! gdzież, jeżeli nie w Warszawie chleba szukać, prawda, że i kandydatów moc, ale trzeba umieć się starać.
— Widocznie, panie, ja nie umiem.
— Nic dziwnego, panie szanowny, trzeba przedewszystkiem znajomości, stosunków. Najłatwiej jest o posadę, mając fundusz na kaucyę, można w takim razie dostać doskonały obowiązek.
— Ja nie mam...
— Hm, tem gorzej, ale jednak można. Są ludzie, którzy dają posady za pieniądze. Tacy potrzebują, mają duże wydatki, więc za niewielkie wynagrodzenie, jeżeli są pewni dyskrecyi i wiedzą, że mają z porządnym człowiekiem do czynienia, to dla czego nie? Korzystają ze stosunków.
— Mówi pan, że wpływowi.
— Ha, ha, wpływowi! jeszcze bardziej, niż wpływowi. Życie ma swoje wymagania, trzeba lokalu z komfortem, służby, strojów, trzeba u siebie przyjąć i na balach bywać, powozem się przejechać, a to zabawki grube, dochody, nawet duże na to nie pozwalają, więc jakieś honoraryum bywa mile widziane.
— Dziwne rzeczy mi pan opowiada.
— Chowaj Boże, panie dobrodzieju — najnaturalniejsze! Tą drogą najłatwiej celu dopiąć.
— Ale to musi drogo kosztować, a wie pan, że kto chleba szuka, pieniędzy na zbyciu niema.
Siwy jegomość zerknął z pod oka i uśmiechnął się.
— Myli się pan — odrzekł — kto chleba szuka, skłonniejszy jest do zapłaty, aniżeli taki, któremu głód nie grozi. Zresztą, osądź pan sam, czy warto dać sto lub dwieście rubli za posadę, która rocznie pięćset, albo sześćset przyniesie?
— Jeżeli posada pewna.
— A, panie, to już zależy od pracowitości i sumienności. A posady są. Sam wiem o rządcostwie ogromnego domu, dają dwieście rubli rocznie i mieszkanie; wiem też, że pewna fabryka stara się o uczciwego i pewnego magazyniera; niedawno pewien przedsiębiorca budowlany mówił mi, że od kilku tygodni poszukuje godnego zaufania człowieka i znaleźć go nie może; kubek w kubek to samo słyszałem od właściciela ogromnego składu węgli... Pracodawcy wogóle uskarżają się na brak ludzi, chociaż jest dużo starających się o zarobek. Istotnie dużo, ale jakich? Jeżeli nie pijak to próżniak; jeżeli nie próżniak to złodziej; jeżeli nie złodziej to ciemięga do niczego nie zdolny, a jeżeli nie ciemięga to znów pijak i tak dalej bez końca. Pracodawcy, panie dobrodzieju, mają z doborem ludzi niemały kłopot.
Kwiatkowski patrzył na owego jegomościa z podziwem. Taki człowiek! tyle znajomości, stosunków, taka obfitość i pewność informacyi.
— Panie szanowny — rzekł nieśmiało — aczkolwiek zupełnie nieznany...
— Nie zważaj pan na to, przecież łatwo się zapoznać — ale co pan chciałeś powiedzieć?
— Możeby pan o mnie był łaskaw pomyśleć. Mam dość liczną rodzinę.
— Hm, albo ja wiem, zobaczymy, rzecz do pomówienia, tylko widzisz pan to zależy co najmniej od stu okoliczności.
Kwiatkowski nie zrozumiał przymówki, pochylił głowę i posmutniał.
— No, no, niech to pana nie przeraża. Liczba okoliczności zmniejszyć się może, stosownie do... okoliczności.
Rzekłszy to, jegomość roześmiał się i świdrował Kwiatkowskiego wejrzeniem swych małych bystrych oczu.
— Nie trać pan nadziei — odezwał się po chwili, nie w takich opałach ludzie bywają, a przecież... Ja, co będę mógł, zrobię, tylko wpierw muszę coś wiedzieć o panu.
Jeżeli będę do kogo przemawiał, niechże wiem, jak mam przemawiać i jakich argumentów użyć.
Kwiatkowski opowiedział w krótkości przeszłość swoją, oraz poinformował bystrookiego jegomości o swych stosunkach rodzinnych.
— Aha, córeczka najstarsza, — rzekł stary — a w jakim wieku, jeżeli wolno spytać.
— Siedemnaście.
— Wiosna życia! wiosna życia, panie dobrodzieju, kwiat młodości, dużobym dał za to, żebym miał córkę w tych latach; prawdziwa rozkosz dla ojca, a gdy za mąż wyjdzie, a dobrze...
— Biedna panienka nie może o tem marzyć.
— Robią karyery... oho, ile ja znam biednych panien, które później karetami jeździły.
Zwrócił na inny przedmiot rozmowę; o posadach dobrych, o stosunkach swoich zaczął opowiadać szeroko i ostatecznie przyrzekł, że coś znajdzie. Zarekomendował się przytem.
— Moje nazwisko niewiele panu powie... Herman, skromne, jak widzisz, mieszczańskie — ale uczciwe. Żadnej plamy na niem niema, a żyło się, jak pan z siwych moich włosów wnosić możesz, dość długo. Za młodu trochę urzędowałem, później trudniłem się interesami, mająteczek miałem, następniem go sprzedał, operowało się pieniędzmi tak i owak, aby żyć, no i żyło się. Bogaty nie jestem, ale kawałek chleba mam. Dziećmi mnie losy nie obdarzyły; żonę miałem zacności kobietę, kaszlała i w Meranie umarła. Trudno, robiłem co mogłem, ratowałem, tysiące na to pękały...
Słyszący to, jakiś opodal siedzący człowiek, uśmiechnął się złośliwie. Herman to dostrzegł i nagle duszno mu się zrobiło, Kwiatkowskiego za rękaw pociągnął.
— Chodź pan — rzekł — na świeże powietrze, nie dobrze mi, przejdźmy się, do domu pana odprowadzę...
— To ja pana odprowadzę raczej, jeżeli chorym się pan czuje.
— Nie, nie, to przejdzie, nieraz mam takie ataki, rodzaj astmy, czy jak tam doktorzy nazywają. Ja mieszkam niedaleko, a że spacer w takich wypadkach dobrze mi robi, więc do domu jeszcze nie pójdę.
Poszli w Aleje gawędząc, Kwiatkowski humor odzyskał, szczęśliwy, że takiego wpływowego człowieka znalazł.
Gdy ojciec o zajęcie się starał i z tego powodu całe dnie po za domem spędzał, córka urządzała małe mieszkanko. W przeciągu kilku dni uporządkowała je, przyozdobiła, doprowadziła do czystości wzorowej. Znalazły się i białe firanki i w oknach kwiatki, a pociejowskie meble, biedny garnitur, wytrzepane z kurzu, czyściutkie, wyglądały wcale dobrze, a nawet i pokaźnie.
Krzątając się po ciasnych pokoikach, Mania ubolewała, że swoich kwiatków, które sama na wsi wyhodowała i pielęgnowała, tu niema. Takie były ładne, tak się pięknie trzymały. Zadaleki i zakosztowny transport, rozdarowała je więc, a tu w Warszawie podwójnie byłyby jej drogie. A może i lepiej, że ich niema; kto wie, czy znajdzie się dosyć czasu na to, by pielęgnować rośliny, matka słabowita, rodzeństwa troje, a przytem będzie przecież zajęcie. Jakie, nie wie jeszcze, postara się o nie, wyszuka. Rodzicom ciężarem być nie chce, czuje w sobie dość sił do pracy, zdecydowana jest choćby całe dnie i noce przy robocie przepędzać. Zachodzi tylko pytanie, do czego się wziąść i co robić?
To się obmyśli; są ludzie, dobrej rady nie odmówią, może nawet i z pomocą przyjdą. Mania jest w tym wieku, w którym się w ludzi wierzy i prawie bezgranicznie im ufa.
Przybywszy do Warszawy, ujrzawszy tak wiele naraz obcych twarzy, uczuła pewną trwogę, obawę jakąś, lecz po kilku dniach pobytu, gdy się rozpatrzyła trochę, obawa zniknęła. Ludzie są jak ludzie, tacy w dużem mieście, jak i na wsi. Stróż domu, chłop ze wsi, wyraża się po mazursku, żona jego istna wiejska babina, szewc na dole, jakby rodzony brat tego, co w miasteczku buty szył; jejmość co sklepik trzyma, pisz, maluj, wiejska klucznica. Taka sama zakłopotana, kłótliwa, uganiająca się od świtu do nocy za robotą, za dziećmi.
Lokatorów bogatych, co zajmują mieszkania frontowe, Mania nie zna, nigdy ich na podwórku nie widać; wchodzą po marmurowych schodach, przykrytych szerokim chodnikiem, niekiedy przyjeżdżają do nich goście karetami... wynajętemi podobno; ale zna lokatorów z oficyn ubogich, zapracowanych, lecz wesołych i bawiących się przy święcie.
Coś ją ciągnie do tych ludzi, gnieżdżących się w ciasnych lokalach, do tych ludzi, co równo ze świtem wstają i do roboty idą, co późną nocą do domu wracają z fabryk, kantorów, drukarni.
W tej samej oficynie, na tem samem piętrze co Kwiatkowski, mieszkała rodzina. Mąż chodzi do fabryki na Solec, żona ma w domu maszynę i robi trykotaże do sklepu, prowadzi gospodarstwo domowe i wychowuje dwie córeczki, pięcio- i trzyletnią.
Z tą sąsiadką Mania zapoznała się od razu, bez żadnych trudności; młoda kobieta chętnie jej udzielała wszelkich żądanych informacyj, gdzie targ najtańszy, którego dnia co kupić, jak się nie dać oszukać; raz nawet wybrały się na Grzybów po sprawunki. Znajomość dla dziewczyny, nieznającej zupełnie miasta, była bardzo korzystną. Dowiedziała się też Mania od sąsiadki swej, że o pracę i zarobek w Warszawie dość jest trudno, ale postarać się można, tylko trzeba coś umieć. Znając dobrze krój i szycie, można się w magazynie umieścić, umiejąc robić kwiaty, do fabryki dostać się nie trudno i zaraz pensyą płacą, po pięć, sześć, nawet do dziesięciu rubli — to jest dochód piękny, a przy oszczędności można z niego żyć.
— W rzeczy samej, — mówiła sąsiadka przymrużając piękne czarne oczy — żyć można, tylko trzeba oszczędnie i z wyrachowaniem. Mój mąż w fabryce zarabia rubla dziennie, ja za swoją robotę mam ośm rubli na miesiąc i jak pani widzi, żyjemy porządnie.
Sąsiadka doskonale znała miasto i sfery pracujące i informacye jej mogły się Mani przydać. Dziewczyna czekała tylko na przyjazd matki, aby ostatecznie powziąść postanowienie, a rwała się do czynu całą siłą młodej, zdrowej natury.
Wieczorem jednego dnia oczekiwała ojca, który zapowiedział, że przed ósmą na herbatę przyjdzie. Błyszczący, czyściutki samowarek już syczał, w drucianym koszyczku leżały świeże bułki, a Edzio pochylony nad książką, której mu przyjaciel Wicuś pożyczył, coraz to podnosił głowę i spoglądał to na zegar, to na bułki. Te go bardzo nęciły.
O ósmej ktoś zadzwonił, Edzio drzwi otworzył, ale szybko się cofnął; ojciec nie sam powrócił, lecz gościa przyprowadził z sobą.
— Maniu — rzekł, wskazując przybyłego, — oto mój znajomy pan Herman.
— Do usług panny Maryi; jestem szczęśliwy, że mogę panią poznać. Ojca pani mam honor znać od kilku dni, sądzę jednak, że znajomość będzie długotrwałą.
— Przedewszystkiem dzieci — rzekł Kwiatkowski — podziękujcie panu.
— O, bardzo proszę — przerwał siwy jegomość, nie ma za co, bagatelka!
— Dzięki panu Hermanowi — ciągnął Kwiatkowski — mam od pierwszego posadę.
— Posadę! ojciec ma posadę! ach jak to dobrze — zawołał Edzio.
— Posadę w składzie węgli kamiennych.
— Ależ, panie dobrodzieju, przerwał stary jegomość, jest też o czem mówić. Muszę objaśnić dodał, do Mani się zwracając, że to wcale nie posada, tylko tymczasowe zajęcie, zanim czegoś lepszego nie wyszukamy.
— Zawsze jest coś, punkt oparcia.
Usiedli przy stole i Herman z poza niebieskich okularów, świderkowatemi oczami bacznie się Mani przypatrywał, wzroku z niej prawie nie spuszczał, a dziewczyna istotnie była ładna.
Miała regularne rysy twarzy, oczy w prześlicznej oprawie, duże, bystre, żywe, zgrabną kibić, ręce małe, a cała jej postać tchnęła wdziękiem naturalności i prostoty.
Jegomość w okularach patrzył i kombinował, jakby ta dziewczyna, która w skromnej czarnej sukience tak piękną się wydaje, wyglądała w wykwintnym stroju i klejnotach.
Wzrok Hermana niemile działał na Manię, było w nim coś odstręczającego; unikała też jego wejrzenia, chociaż on ciągle z rozmową do niej się zwracał.
Mówił o teatrze, spacerach, pytał czy już poznała Warszawę. Zapytanie to wydało się jej ironią.
— Teatr kosztuje — odrzekła — a my na wyrzucenie nie mamy.
— Myli się pani podwójnie — odparł — przedewszystkiem teatr jest to najtańsza rozrywka i kosztuje bardzo niewiele, a powtóre niema takiego położenia, w któremby sobie człowiek absolutnie wszelkiej przyjemności odmawiać musiał. W pani wieku taka abnegacya jest niewłaściwa, młodość powinna iść w parze z wesołością i nie gubić się w czarnych myślach.
— Ja się im też nie oddaję, na los się nie uskarżam, stosuję się do położenia i jestem ze wszystkiego zadowolona.
— Dajmy na to, że tak, ale są różne stopnie zadowolenia. Komu źle, ten marzy o tem, aby mu było dobrze — komu dobrze — pragnie, żeby mu było lepiej, nieprawdaż?
— Może... Naleję panu jeszcze herbaty. Od kiedy ojczulek obejmuje posadę?
— Od pierwszego.
— Posada — rozśmiał się Herman — pani to nazywa posadą! Trochę poczekawszy będzie posada prawdziwa, co się zowie. Zakrzątniemy się koło tego. Nie na kolei, nie, nie warto; dadzą byle co, a potem dwadzieścia lat czekać każą na awans. Obejdziemy się bez łaski. Mam ja przyjaciela, który dużo może, a dla mnie zrobi wszystko. Taki pan! koligacye, stosunki, bogaty przytem, ma bardzo dobry charakter. Właśnie dziś dopiero dowiedziałem się, że z zagranicy powrócił. Złoty człowiek, brylantowy człowiek, perła, a pomimo bogactwa swego, pomimo stanowiska, koligacyj, popularny, że pojęcie wszelkie przechodzi. Nie gardzi biedniejszemi, nie zna przesądów, fenomenalny człowiek. Ja go tu do państwa przyprowadzę.
— O niech pan tego nie robi — rzekła Mania.
— A to dla czego?
— Nie potrafilibyśmy przyjąć takiego gościa.
— Ależ jakie tam przyjęcie! Dobre słowo, chwila przyjemnej pogawędki, wreszcie szklanka herbaty najzupełniej wystarczy... On ludzi szuka, a nie przyjęcia.
— Czyż mu brak ludzi w jego własnej sferze? — zapytał Kwiatkowski. — Doprawdy, Mania ma racyę, cobyśmy z takim panem robili?
— A, widzi pan, są ludzie i ludzie. To człowiek bardzo oryginalnego usposobienia i jego własna sfera jest dla niego nudna. Naprzykrzyły mu się ślizkie posadzki, woli zwyczajną, tylko heblowaną podłogę.
Herman opowiadał dalej o swoim znajomym niestworzone rzeczy, o jego filantropii niezmiernej, o czynach szlachetnych.
— To już musi być stary człowiek, skoro tyle dobrego w życiu swem uczynił — rzekła Mania.
Herman rozśmiał się i oczkami z pod okularów błysnął.
— A to pani trafiła jak kulą w płot. Ten stary, według pani przypuszczenia człowiek, ma najwięcej trzydzieści kilka lat życia. Uśmiałby się serdecznie, gdyby wiedział, że go takim staruszkiem uczyniono. On staruszek, to pyszne, doprawdy! Swoją drogą, choć to już zaleta drugorzędna, powiem, że jest to mężczyzna piękny, w całem znaczeniu tego wyrazu, wszystkie kobiety kochają się w nim na zabój, ale on na to nie zważa.
— Żonaty? — zapytał Kwiatkowski.
— Nie, kawaler i zapewne nieprędko się chyba ożeni.
— Dlaczego?
— Widocznie nie znalazł jeszcze takiej, któraby mu się podobała. Wybredny jest, — i ja takim niegdyś byłem. Moją żonę nieboszczkę uważano swego czasu za cud piękności... słowo daję.
Do godziny dziesiątej jegomość w okularach opowiadał o swoim fenomenalnym przyjacielu, poczem pożegnał się i wyszedł.
— Zkąd ojczulek zna tego pana? — zapytała Mania.
— Przypadkowo poznałem go w cukierni... Prawda, że dość miły człowiek?
— Aj nie! ojczulku, wprost przeciwnie, ma w sobie coś odpychającego.
— Uprzedzasz się.
— Doprawdy, dość spojrzeć mu w oczy, szczególnie ma niemiłe wejrzenie.
— A jednak posadę, jaką dostałem, jemu zawdzięczam.
— Czy darmo to zrobił?
— Niby nie darmo, a prawie darmo... za pół darmo właściwie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.