<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na bruku
Podtytuł Powieść z życia miejskiego
Wydawca Księgarnia i skład nut Stanisława Sadowskiego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia i Introligatornia P. Laskauera & W. Babickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Edzio dostawszy się do szkoły, miał ogromny ambaras z łaciną i cały wieczór jej poświęcał, a że odznaczał się niezmiernym apetytem i szczególnem amatorstwem bułek, więc łączył przyjemne z pożytecznem i jednocześnie uczył się głośno i jadł. Jadł łacinę z bułkami, z chlebem, czasem z serem lub mięsem, jadł całemi wieczorami, tem więcej, że ona mu z początku szła bardzo trudno i z oporem. Przy takiej czynności policzki miał wypełnione i bełkotał bardzo niewyraźnie, ku wielkiej uciesze Mani, która się z dziwacznych min braciszka wyśmiewała.
A-gri-co-la a-rat, a-lau-da can-tat — powtarzał o ile pełne usta pozwalały, potem agricolę i bułki popijał herbatą i dalej jadł już łacinę na sucho, dopóki potężniejszy nad wszelkich klasyków sen nie zmorzył go i powiek mu nie skleił. Wtenczas padał chłopczyna na łóżko i jeszcze we śnie końcówkę pierwszej deklinacyi powtarzał. Po przebudzeniu się rano, znowu do bułek i do łaciny się zabierał.
Dzięki temu systemowi, chłopiec dość dobrze wyglądał i z początkami łaciny oswajał się coraz bardziej, tak, że od czwórek karyerę szkolną rozpoczął. Ciężka to była sprawa, uczyć się bez żadnej pomocy, bez korepetytora, na pożyczanych książkach, bo ojciec kupić za co nie miał, ale chłopczyna ambitny radę sobie dawał, sił nie szczędząc i pracy. Czasem Wicuś do niego przychodził i pomagali sobie, robiąc wspólnie zadania arytmetyczne, lub lekcyi jeden drugiego słuchając. Pomiędzy chłopcami zawiązywała się przyjaźń coraz silniejsza; naukę, rozrywki mieli wspólne.
Edzio gotów się był z przyjacielem nawet bułką podzielić, do tego stopnia go polubił.
Wicuś codzień prawie bywał u Kwiatkowskich. Edzio również często do rodziców przyjaciela zaglądał. Przez dzieci zapoznali się starsi i Mania znalazła sposobność zbliżenia się do ubogiej, ale nader zabiegliwej rodziny i mogła przypatrzeć się jej życiu, tak niepodobnemu do swobodnego życia wiejskiego.
Była to dla niej jakby szkoła, z której wypróbowane, praktyczne wskazówki czerpać mogła.
Ojciec tej rodziny pracował na kolei żelaznej w ekspedycyi towarowej. Codziennie od wczesnego rana biegł do pracy, zkąd wracał późnym wieczorem.
Przychodził zwykle zmęczony; z żoną i dziećmi mówił niewiele, posilał się tylko i kładł na spoczynek, aby nazajutrz o świcie znów do roboty spieszyć. Od kilku lat zajmował tę skromną posadę i taki tryb życia prowadził, wynagrodzenie miał bardzo niewielkie, ale nadzieja awansu i emerytury na stare lata utrzymywały go na miejscu. Rzecz prosta, że z pensyi rodziny wyżywićby nie mógł, więc pomagała mu żona, zajmując się szyciem.
Trzymali lokal dość duży, gdyż «magazyn» miał powodzenie. Robiono w nim modnie i tanio, wskutek czego klientela była liczna.
Magazyn nosił firmę «Sophie», gdyż takie było imię jego właścicielki. Dzieci mieli dwoje, owego właśnie Wicusia, co się tak z Edziem zaprzyjaźnił i córeczkę Wandę, szesnastoletnią już panienkę. Ta właśnie pensyę ukończyła i wzięła się do praktycznego zajęcia; pomagała matce. Odprawiono jedną pannę, a Wanda jej miejsce zajęła.
Magazyn pod firmą: «Sophie» znajdował się na Hożej, o kilka zaledwie domów od mieszkania Kwiatkowskich. Edzio i Wicuś stanowili niejako łącznik między dwiema rodzinami; za pośrednictwem braci zapoznały i zaprzyjaźniły się siostry; Mania często musiała odwiedzać pracownię. Pani Zofia, przystojna jeszcze kobieta, odznaczała się pogodnem usposobieniem i dobrym zawsze humorem, a Wandzia przewyższała ją w tem, jako młodsza i wcale jeszcze trosk i kłopotów życia nie znająca. Gdy Mania do nich przyszła na chwilę, smutek jej rozwiewał się bardzo szybko, a chmurki uciekały z białego czoła; nabierała otuchy w tem otoczeniu skromnych, mało od losu wymagających, a więc zadowolonych z niego pracownic.
— Wiesz co, Maniu — rzekła Wanda — gdyż po paru tygodniach znajomości już sobie po imieniu mówiły — wiesz co, gdzie będziesz szukała jakiej pracy i zajęcia, przychodź tu do nas, nauczymy cię szycia i kroju, a później albo z nami zostaniesz, albo założysz sobie magazyn i będziesz panią co się zowie. Myślisz, że to źle? Przeciwnie, doskonale! Po trzy ruble od roboty sukni płacą, a kapelusze bardzo korzystna rzecz. Widzisz bo kwiaty popłacają tylko w sezonie, krawatami cała Warszawa zasypana, malowana porcelana śmiechu warta, bo prawie wszyscy na fajansie jadają, a sukien i kapeluszy zawsze potrzebują.
— Ale — moja droga, na własny magazyn trzeba pieniędzy, a ja ich nie mam i mieć nie będę...
— Spytaj się mamy, ile milionów na założenie pracowni wydała?
— O istotnie — wtrąciła pani Zofia — ogromnie dużo, dwie maszyny wzięłam na wypłaty, kupiłam manekin i zaprenumerowałam pismo z modami. Taki był początek; naturalnie później niejedno jeszcze trzeba było dokupić, mieszkanie wziąść większe, ale to już z dochodów.
— Nie namyślaj się Maniu — rzekła Wanda — będziemy razem pracowały, razem zabawimy się nieraz, ah! i jak jeszcze. Wiesz, że u nas bywa dużo osób.
— Naprawdę?
— O tak, bywają; głównie z kolei, koledzy ojca. Kilku młodych ludzi, pan Jan, pan Michał, pan Zygmunt. Ślicznie tańczy... Przekonasz się kiedy.
— Mnie nie taniec w głowie.
— Ciekawam dla czego? — odezwała się pani Zofia — młoda osoba powinna być, jak to mówią, i do tańca i do różańca. Poważne myśli swoją drogą, zabawa swoją. Wasze babki, wasze matki w swoim czasie tańczyły i wyście tańczyć powinny.
— Wy — rzekła, śmiejąc się Wanda — dla czego to wy — albo to mama tańczyć nie lubi?
— Lubię, nawet bardzo lubię, ale już dla mnie czas tańca przechodzi.
— Mamo! ja mam myśl — zawołała Wanda, klaszcząc w dłonie — mam świetną myśl, znakomitą!
— Ciekawam?
— W tym miesiącu są właśnie moje urodziny, szukałam w kalendarzu i trzeba akurat zdarzenia, że wypadają w niedzielę.
— Do czegóż to prowadzi?
— Ah! jaka mama niedomyślna, urodziny wypadają w niedzielę, w niedzielę niema nic do roboty, wszyscy są wolni, więc salonik się wyprzątnie i mama wyprawi bal.
— To kosztuje, moja kochana.
— Ciekawam co? Trochę herbaty, cukru, bułek i wędliny — no i jeszcze tam czego, a bawić się będziemy do rana. Powiedz Maniu, czy nie mam racyi? Ma się rozumieć, że ty przyjdziesz i będziesz królową balu.
— Nie, ja nie będę mogła...
— Nawet słuchać o tem nie chcę, musisz być, bo inaczej będę na ciebie śmiertelnie obrażona. Żadnych wymówek nie przyjmuję. Dla czego nie masz się zabawić, w domu siedzisz jak pustelnica, nikt u was nie bywa...
— A, przepraszam, bywa.
— Ciekawam kto?
— Znajomy ojca.
— Jak się nazywa?
— Pan Herman.
— Czy nie siwy, w niebieskich okularach?
— Ten sam, czy go znasz?
— Ja, nie, ale coś sobie przypominam, ojciec o nim opowiadał. Miał podobno jakąś sprawę, chciał żonę głodem zamorzyć, czy coś podobnego.
— Nie może być, mówi, że jest wdowcem i o swej nieboszczce wspomina zawsze z entuzyazmem.
— Mniejsza o niego, zapytam kiedy ojca, to ci szczegółowo opowiem, — więc mameczko będzie bal?
— Jeżeli koniecznie tego pragniesz...
— Żebym tylko mogła gdzie spotkać Zygmunta, on młodzież sprowadzi, będziemy tańczyły do upadłego.
— Któż jest pan Zygmunt?
— Nie znasz go? To cię bardzo żałuję.
— Dla czego?
— Ah! moja droga, pan Zygmunt, to jest najprzyjemniejszy człowiek pod słońcem.
— Ho! ho! zaciekawiasz mnie, moja Wandziu.
— Jeżeli mi nie wierzysz, zapytaj mamy.
— Istotnie — wtrąciła pani Zofia — bardzo miły człowiek... jest to nasz dość nawet blizki kuzyn, Wandzi cioteczno-cioteczny brat, chociaż gdyby chciał się z nią ożenić, toby trudności wielkich nie miał.
— A więc Wandzia zdecydowana?
— Ja nie mówię o Wandzi, lecz o dyspensie. Jeden nasz znajomy adwokat utrzymuje, że w tym wypadku dyspensa wcale nie potrzebna.
— Ja myślę, mamo — wtrąciła Wandzia — że zbyteczna, bo nikt niema zamiaru o nią się starać.
— Czemu nie? Jabym przeciwko temu nic nie miała.
— Mama wie bardzo dobrze, że ja pana Zygmunta bardzo lubię, bardzo mu dobrze życzę, kocham go nawet jak rodzonego brata, ale od tego przywiązania do dyspensy tak daleko — dalej niż do Skierniewic.
— Ciekawam dla czego?
— Dla tego, że daleko.
— Eh! Wandziu — wtrąciła Mania — to co mówisz wydaje mi się nieprawdopodobnem. Uważasz go za najprzyjemniejszego człowieka, masz dla niego sympatyę, z którą się nie taisz — a jednak...
— A jednak żoną jego nie będę.
— Ah, domyślam się.
— No?
— Zapewne on jest zajęty kim innym?
— Przeciwnie, jest zajęty mną i już mi się dwa razy oświadczał, ale dostał najformalniejszego kosza.
— Biedny chłopiec, dopieroż musiał się zmartwić?
— Mała rzecz, pocieszy się prędko, alboż mało panien w Warszawie?
— Ale dla czego ty nie...
— Bo nie. Sądzę, że mam niejakie prawo decydować o moim losie. Nieprawdaż mamo?
— Ja cię nie zmuszam, ale mam nadzieję, że namyślisz się jeszcze.
— Bardzo wątpię, teraz przynajmniej nietylko się nie namyślę, ale nawet wcale myśleć nie będę. Mam pełną głowę balu. Musi to być zabawa, co się zowie. Pan Zygmunt, mój rycerz niefortunny, niech sobie głowę urywa, niech co chce robi, aby tylko młodzież sprowadził i zabawę ożywił. Zobaczysz Maniu, jak to będzie wspaniałe.
Panna Wanda rozwinęła naprędce cały program przyjęcia.
Meble z saloniku będą wyniesione, oprócz kanapki dla starszych pań i krzeseł dla tancerek. Posadzka zostanie wyfroterowana w nocy z soboty na niedzielę, za co Wojciechowa otrzyma, jako honoraryum nadzwyczajne, butelkę piwa.
Pianino jest na miejscu, a dwie ciotki będą grały na zmianę. Ciotka Eufrozyna przyrzekła już zrobić ofiarę ze swego talentu, a ciotka Teresa jest tak dobra i uczynna, że nawet jej prosić nie trzeba. Skoro się dowie o balu, sama przyjdzie i choćby nawet do białego dnia bębnić będzie mazura.
Przyjęcie, ma się rozumieć, wspaniałe. Herbata jak kto lubi: czysta, z cytryną, ze śmietanką, z arakiem; bułki, chleb biały, rozmaitości, serdelki, szynka, owoce. Winogrona są bardzo tanie, więc można używać. Dla panów wódka i piwo. Stroje już obmyślane, mama będzie w sukni popielatej, Wanda w szafirowej, ale jak ta szafirowa zrobiona! Przyjaciółki i koleżanki pozielenieją z zazdrości.
Niech zielenieją; kto ma magazyn, musi się elegancko ubierać, choćby dla honoru firmy. Dla tej idei trzeba być chodzącą wystawą. Mania się wymawia, że niema odpowiedniej sukienki. Jest to bagatela, przerobi się starą suknię, odświeży, ugarniruje i będzie zupełnie jak nowa. Praktykuje się to często, bo na nowe nieraz niema pieniędzy, a ubierać się ładnie trzeba. Według skrupulatnego obliczenia, pań starszych będzie cztery, nie licząc w to dwóch ciotek od pianina; panien siedm: dwie przystojne, trzy tak sobie, a dwie nie bardzo. Wanda z Manią dwie — to dziewięć, prócz tego dwa podlotki, akurat tancerki dla Edzia i Wicka.
Pan Kwiatkowski przyjść też musi; będzie rządzca domu i jeden maszynista, to razem z ojcem złożą pulkę preferansa. Na ten cel ustawia się stolik w sypialnym pokoju, tam też panowie chodzić będą na papierosy.
Co do panów, to będzie sześciu takich, co się liczy, a czterech takich, co się nie liczy.
Mania tego zrozumieć nie może, chociaż to takie proste.
Wanda jej tłomaczy.
— Widzisz bo — mówi — jest młodzież i młodzież: pan Zygmunt, pan Jan, pan Stanisław naprzykład, mają po pięćset, sześćset rubli pensyi dodatek na węgle, opłacają składkę emerytalną, więc trzeba ich liczyć — tamci znów, chociaż młodzi i bardzo dobrze tańczą, mają tak niewiele, że im samym ledwie na obiad wystarcza. Mogą się oni podobać, mogą być bardzo przyjemni w towarzystwie, można ich od czasu do czasu na zabawę zaprosić, ale liczyć — cóż znowu?
Wzruszyła ramionami.
— Wiesz Wandziu — rzekła Mania — że to jest bardzo dobry podział.
— Spodziewam się!
— Ma on jednak bardzo słabą stronę.
— Ciekawam.
— Że go i do panien zastosować można. Nie mówię o tobie, bo ty masz ojca z pewnem stanowiskiem, magazyn, ładne suknie, ty się więc liczysz, ale ja należę do drugiej kategoryi.
— E, my jesteśmy zupełnie co innego.
— Wcale nie; jesteśmy bogate lub ubogie.
— Ubogie! bogate, wielka rzecz! Znałam kilka ubogich panien, które doskonale za mąż powychodziły, a znam też wcale niebiedne, a nie mogące doczekać się konkurentów — to głównie zależy od szczęścia. Prawda mamo?
— O, niezawodnie... Zresztą wszystko od szczęścia zależy. Zdaje mi się, że ktoś dzwoni.
— Rzeczywiście — rzekła Wanda — ciekawam bardzo kto... A! — zawołała — jak to dobrze, pan Zygmunt! Doprawdy, trudno się zjawić bardziej w porę, właśnie mówiłyśmy o panu.
— Jestem bardzo szczęśliwy — rzekł młody człowiek, wchodząc i witając się z paniami — widocznie jakiś dobry duch podszepnął mi, żebym się udał w tę stronę.
To mówiąc uścisnął rękę pani Zofii i Wandy, a Mani ukłonił się zdaleka.
— Panie Zygmuncie — rzekła Wanda — przedstawiam pana mojej sąsiadce i przyjaciółce, pannie Maryi Kwiatkowskiej. Obie mamy wielką, a wielką prośbę do pana.
— O Wandziu! mów za siebie; ja pana bynajmniej mojemi prośbami nie mam zamiaru obarczać.
— Bądź łaskawa, nie przerywaj. Zanoszę prośbę w imieniu nas obydwóch... Mój panie Zygmuncie!
Nastąpiła potem cała epopea o zamierzonym balu, opowiadanie programu ze wszystkiemi szczegółami, wymienienie listy panien, jakie mają być zaproszone.
— Wiesz pan już wszystko — mówiła Wanda — cały program wypełnię, tylko młodzież należy do pana. Spodziewam się, że jako kuzyn i dobry nasz a życzliwy przyjaciel, postarasz się pan, żebyśmy się bawiły.
Zygmunt przyrzekł, że zrobi wszystko, co można.
— Pamiętaj pan — mówiła Wanda — liczę jak na Zawiszę.
Mania spojrzała na zegar.
— Ah! zapóźniłam się — rzekła — ojciec lada chwila nadejdzie, muszę spieszyć do domu.
Pożegnała się i wyszła.
— Jakże się panu ta młoda osoba podoba? — zapytała Wanda po odejściu Mani.
— Ładna panienka.
— O znawco! znawco! — rzekła z przekąsem — ładna panienka? ależ ona prześliczna ta Mania!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.