Na fali/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na fali |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Piotruś odwiedzał brata w każde święto, przynosząc wieści z młyna. Bywały monotonne, a z nich wywnioskował Józef, że chłopca lepiej tam traktują, niż jego poprzednio, i że zżył się z pracą i tymczasem o dezercji nie myślał. Przychodził tylko z płótnem w kieszeni, a żądzą zabawy. Żywił się więc z funduszów brata, póki ten statkował; potem, gdy Józef sam zaczął tracić, hulać, a nie starał się o korepetycje, Piotruś zaciągnął małe długi.
Ludzie dawali mu jako spadkobiercy Mariców, a chłopak nigdy nie rachował. Znalazły się więc karty, swawole, nocne włóczęgi, kompanje więcej niż niekorzystne.
Z tego powodu Piotruś w świat się nie wydzierał.
Józef parę razy zrobił mu uwagę, że źle się sprawia; ale na mentora się nie zdał i na błędy ludzkie miał nieograniczone pobłażanie; więc wreszcie patrzał na swawolę brata z obojętnością, którą darzył każdego i wszystko.
Rad był, że chłopak ma do niego zaufanie i serce i dalej o tem nie myślał.
Jesień przyszła: chłody, deszcze, niebo ołowiane. Skończyły się wycieczki i zabawy, wieczory stawały się dłuższe.
Pewnej niedzieli zdziwił się Józef, że go brat nie odwiedził. Nie wiedział, co ze swym dniem robić. Zwykle wałęsali się razem.
Poszedł tedy do Maltasów.
Dawniej, gdy szczęśliwy był, życzliwość starego, uczucie panny były mu wstrętnemi; teraz, z pustem sercem i duszą chłodną, rad tam bywał, czując niejako ulgę w przyjemności, jaką im sprawiał.
Człowiek zły, gdy go spotka zawód, mści się całe życie na innych; człowiek dobry, przez pamięć własnego bólu, bywa dla innych delikatnym — a Józef złym nie był.
Przytem blada panna Maltas była tak cicha, łagodna, tak rada, gdy mu usłużyć mogła, tak delikatna! Powoli nawykał do niej, do jej brzydoty, chudości, grubego tonu mowy; a ona ośmieliła się nieco, pozwalała sobie patrzeć na niego z zachwytem, podawać mu rękę zimną jak lód, uśmiechać się radośnie na jego widok.
Nieznacznie tworzyła się między nimi zażyłość — i Józef uważał ją prawie jak krewną.
Poszedł tedy w ową niedzielę na obiad i pozostał na gawędce.
Maltas zadrzemał po kawie, a młodzi rozmawiali o rzeczach potocznych, podtrzymując ogień na kominku.
Bezwiednie, w mian; zstępujących ciemności, zaczęli mówić o sobie, opowiadając wzajemnie życie swoje.
Dowiedział się, że straciła w dzieciństwie oboje rodziców jednego dnia, w czasie cholery; że hodowała się wśród interesów, cyfr — bez towarzystwa. Potem była lat parę w klasztorze na pensji, a gdy wróciła, dziad jej zdał zarząd domu, rachunki — wiele roboty.
Nie miała więc jakoby nigdy swobody i młodości, nie miała też przyjaciółek, ani krewnych. Wiedziała, że jest brzydka i bogata, więc postanowiła nigdy zamąż nie wychodzić.
Mówiła to spokojnie i stanowczo, jak i resztę.
Roześmiał się.
— Miała pani zapewne częste propozycje?
— Nie — odparła szczerze — dwie tylko, które dziadek załatwił. Nawet mi się osobiście nie oświadczali.
— A gdy przyjdzie ten, którego pani kocha?
— Nie przyjdzie! — zaprzeczyła stanowczo.
— No, a gdyby? — śmiał się dalej.
— Poszłabym za nim z przeświadczeniem, że będę bardzo nieszczęśliwą — rzekła cicho.
Józef wstał i podrzucił parę szczap na ogień.
— Niech mi teraz pan co o sobie opowie — poprosiła nieśmiało.
Wówczas on mówić zaczął. Ojciec był utopistą i zbankrutował wskutek niepraktyczności. Nad życie żonę kochał i, straciwszy ją nagle — umarła z zapalenia płuc, gdy on miał pięć lat, a Piotruś trzy — wpadł w melancholję i w dwa lata umarł.
Jakiś czas oni dwaj wychowywali się u krewnych matki — wielkich i możnych panów — na paniczów rosnąc, zaniedbani umysłowo i moralnie. Potem zabrała ich do siebie ciotka i wkrótce się rozłączyli, zrzadka się tylko widując. Piotruś się uczyć nie chciał, więc go oddano do terminu na młynarza; on przechodził gimnazjum, potem uniwersytet, z łaski ciotki, której odpłacić poprzysiągł, skoro tylko na człowieka wyjdzie.
W tem miejscu obudził się Maltas i rozejrzał się, przypominając, gdzie jest i z kim.
— Aha, zadrzemaliście! — zawołał.
— To pan spał! — zaśmiał się Józef.
— Broń Boże! Słuchałem waszego gwarzenia i tylko oczy przymknąłem, żeby wypoczęły.
— O czemże mówiliśmy, dziadku? — spytała Liza.
— O czem? Ktoby spamiętał? Oho, ktoś dzwoni! Pewnie radca na preferansa!
Nie był to jednak radca, ale Piotruś. Józef zdziwił się na jego widok, ponieważ nigdy tu nie przychodził.
— Nie spodziewałem się dzisiaj ciebie! — rzekł.
— Żebyś wiedział, co się u nas stało! — odparł Piotruś markotnie.
— Co? co? — zagadnął Maltas.
— Dzisiaj w nocy sierota nasza uciekła!
— W taki deszcz! A to się wybrała — zaśmiał się Józef. — I nie znaleźliście?
— Gdzie tam! Wykradł ją Adolf, nasz ajent zbożowy, i precz sobie odjechali.
— Awantura! — zawołał Maltas. — Czemuż się nie oświadczył i nie brał legalnie?
— On się oświadczył, ale starzy widocznie zlękli się kosztu wesela i odmówili mu.
— Także racja! Cha, cha, cha! I postawili na swojem. To majstrzy! O, dużo musieli już naciułać! Nie wiesz? — śmiał się Maltas.
— Nie — odparł Piotruś — a sądzę, że i oni nie wiedzą. Jedno przed drugiem się kryje. No, ale to nie koniec wypadków! Wuj się tem zmartwił, zgniewał i po południu legł chory. Nie wiem, co mu jest, ale brzydko patrzy.
— Był doktór? — wtrącił Józef, wstając.
— Gdy mu o tem wspomniano, począł krzyczeć i zabraniać; ale ciotka, niespokojna, posłała mnie do miasta po lekarza i ciebie kazała sprowadzić. Zdaje mi się, że ze starym źle.
— Jedźmy zatem! — rzekł Józef, żegnając się spiesznie.
— Poczekaj! — zawołał Maltas. — Pojadę i ja. Jeśli źle jest, trzeba dopilnować testamentu.
Zadzwonił i kazał zaprzęgać, mocno tą sprawą zajęty.
Po chwili jechali z Józefem, za nimi Piotruś karjolką wiózł lekarza.
Młyn był w ruchu, warczący, dyszący, pełen światła i życia. Zato domek mieszkalny, z wyjątkiem jednego okna, stał ciemny i głuchy. W sieni Piotruś poświecił woskową zapałką i przy tem mdłem świetle trafili do salonu, gdzie chłopak zapalił lampę.
Nikt tu widocznie nie rządził, ani myślał. Piotruś poprowadził lekarza do chorego, a Maltas z Józefem pozostali, drżąc z zimna. Aferzysta zaczął chodzić po pokoju zamyślony. Wreszcie stanął przed swoim lokatorem, który nieprzyjemnie dotknięty stał przy zimnym kaflowym piecu.
— Wiesz, rachuję go na sześćdziesiąt tysięcy! — rzekł. — Coś mi tak kiedyś bąknął. I zdaje mi się, że dla ciebie to przeznaczył. Hm, trzeba się tylko dopilnować.
— Jest ciotka! — odparł obojętnie Józef.
— Co to ciotka! Ona ma dosyć swojego. To jego oszczędności; i mówię ci, on ciebie lubił. Ho, ho, żebyś te pieniądze miał! Jabym ci je podwoił w rok! Mam nadzieję, że starego nakieruję, jak zechcę! No, doktór wraca. Dowiemy się, jak stoi.
Doktór zapytany, brwiami ruszył.
— Zapalenie oskrzeli, przytem inne chroniczne komplikacje. Stan nieszczególny, ale natura jeszcze odporna. Zobaczymy, co ranek przyniesie.
Siadł do pisania recept. Maltas na Józefa skinął.
— Pójdźmy go zobaczyć! — szepnął.
Józef niechętnie ruszył. Wzmianka o testamencie, pieniądzach, spadku, zmroziła go. Zdawało mu się, że niegodzien jest przystąpić do chorego, że go skrzywdził, ubliżył, oszukuje. Gdy wszedł, ścisnęło mu się serce.
Ciotka siedziała przy łóżku, na którem Maric leżał, ciężko oddychając.
Spojrzała na nich i wstała ze stęknięciem.
— Złe z nim! — szepnęła do Maltasa, niepamiętna w swym niepokoju dawnych uraz.
Józefa uścisnęła serdecznie.
— Przytomny? — spytał Maltas.
— O, tak! Ale doktora się zląkł. Pierwszy raz go widzi w życiu. To ta obrzydliwa dziewczyna go tak podcięła! Słyszał pan?
— Słyszałem. Niechaj pani spocznie i będzie dobrej myśli! No, przywitaj wuja, Józefie, a potem panią wyprowadź i nakarm! Ja trochę przy nim posiedzę.
Chory poznał Józefa i dłoń jego uścisnął.
— Jak się masz! Widzisz, ze mną źle! Doktora sprowadzili! — rzekł, stękając.
— I ja się zatrwożyłem, Janie! — ozwał się Maltas. — Ale widzę, że za parę dni zdrów będziesz.
— A, dobrze, żeś przyjechał. Dziękuję ci! — szepnął Maric, wyciągając doń rękę.
Maltas usiadł przy nim i za chwilę zostali sami w słabo oświetlonym pokoju. Chory milczał chwilę, wreszcie się szeptem odezwał:
— Myślisz, że wyzdrowieję! Pewnie. Doktora niepotrzebnie sprowadzili. Mówiłem żonie. Poco niepotrzebny koszt? Oho, trudno grosz zebrać do grosza, a tu raptem taki wydatek! To ten błazen Piotruś namówił. Zapiszę mu to na rachunek!
— Błazen! — potwierdził Maltas. — Józef solidniejszy.
— Pewnie! Ach, wiesz, sierota uciekła. I wierz tu ludziom. Jakby jej u nas źle było. Miała spiżarnię pod swym kluczem. Mogła jeść bezustannie.
— No, cóż! Zachciało się męża. Tak, tak, wszystkiego się trzeba spodziewać, na wszystko trzeba być gotowym! I ty, Janie, z tej choroby skorzystaj! Bóg cię ostrzega, abyś po obywatelsku się rozporządził z tem, co ziemskie!
— At, co tam tego jest. Bagatela! — odparł Maric niechętnie. — Chciałem sierocie darować. Teraz nic nie dostanie. Ma męża, to dosyć.
Zrobił grymas złośliwy.
— I temu błaznowi nie dam. Technik, maszynista, kobietę mi zbuntował. Nie uwierzysz, jakie ma wygody za swoją blagę. Zobaczysz, że on nawet turbinę przeprowadzi. Figa mu! Ma łaski ciotki, to dosyć!
— Słusznie mówisz. Józefowi zostaw pamiątkę! Ten nie zmarnuje i wdzięczny ci będzie.
— Sam nie wiem, zobaczę! — wymijająco odparł sknera.
— Ile masz kapitału?
— Kapitału! Bój się Boga! Myślałby kto, że krocie. At, jaki tysiąc, dwa.
— Trzymasz przy sobie, w kasie?
— Są w domu, dobrze schowane. Krwawy to trud.
— Dałbyś mnie w depozyt tymczasem.
— Ej, naco! Jak trochę się poprawię, przyjdę do ciebie, napiszemy testament. Poco się śpieszyć? Będzie czas na to! A tobie dobrze się powodzi?
Zwrócił na inny tor rozmowę, a gdy Maltas znowu o testamencie wspominał, zamknął oczy, umilkł, udawał, że zasypia.
Dal mu więc pokój i cicho wyślizgnął się z pokoju, pocieszając się myślą, że przecież pomyślnie sprawę zagaił.
W salonie już zastał panią Joannę posiloną i swobodną. Komenderowała po swojemu i wymyślała sierocie, sumienia i wstydu pozbawionej.
Nawał roboty i bezład, powstały wskutek ubycia dwóch pracowników, zajmował jej umysł i krzepił. W gruncie rzeczy bardziej oburzoną była na męża, że śmiał w taki kłopotliwy dzień rozchorować się, niż zmartwioną i niespokojną.
Myślała też z niechęcią, że goście zostaną na kolację, która była ściśle obrachowana na jednego Piotrusia.
Odetchnęła z ulgą, gdy zabrali się do powrotu.
Józef czuł to i postanowił już więcej nie zaglądać. Sprawozdanie Maltasa jeszcze go w postanowieniu utrwaliło.
— Noga moja tam teraz nie postanie — rzekł ze wstrętem. — Ciotka mnie gotowa posądzić, że wypatruję spadku, o który doprawdy nic a nic nie stoję.
— Ale ja stoję, i to ci mówię, że te pieniądze uważaj za swoje. Oj, ty, młody! A wiesz, że pieniądze czynią na świecie dopiero człowiekiem, dają wszystko.
— Bajki! — ruszył ramionami Józef.
— Poczekaj, niechno dojrzejesz! Podziękujesz mi wtedy!
Już rachował, że te pieniądze ma, i umilkł, rozmyślając, że je od chłopca weźmie i będzie niemi obracał. miał już gotowe projekty.
Z tem dojechali do domu i rozeszli się każdy do swych zajęć.
Upłynęło dni parę. Józef był pewny, że Maric dawno wyzdrowiał; Maltas wyjechał na dobę w sprawie pieniężnej, gdy wtem nad ranem gwałtowne dobijanie się do drzwi zbudziło studenta.
Rozgniewany i przestraszony zarazem, otworzył.
Brudny, chociaż mąką ubielony, chłopiec z młyna stał na progu i podał mu kartkę od Piotrusia, dodając płaczliwym tonem:
— Nasz stary pomarł!
— Umarł! — powtórzył Reni oszołomiony i spojrzał na kartkę.
„Przybywaj co rychłej! Wuj nad ranem skończył. Po drodze wstąp do proboszcza!“
Gdy Józef wszedł do sypialni, gdzie nieboszczyk leżał, ujrzał ciotkę nieruchomą w fotelu, wpatrzoną w oblicze zmarłego, jakby sobie dotąd jasno nie zdawała sprawy z nieszczęścia. Była obrazem całkowitej prostracji.
Pocałował ją w rękę — zdawała się go nie widzieć.
— Ciociu! — zawołał. — Proszę stąd wyjść, wypocząć. My załatwimy wszystko. Tu cioci zbyt ciężko.
Wziął ją pod ramię. Dała się prowadzić, jak automat, do sypialni. Wypiła na jego prośby kieliszek wina i zatrzymała go za rękę. Sięgnęła do kieszeni i oddała mu klucze od kasy. Dolna jej szczęka drżała.
— Masz! Dobrze zrób, nie żałuj, stać mnie na to dla niego! — wyjąkała tak zmienionym głosem, że spojrzał na nią zdziwiony.
— Idź, zajmij się wszystkiem! — dodała.
Pozostała sama, zasunięta w fotel, zapatrzona w próżnię, otchłań jakby czując pod stopami, przerażona okropnie.
Przez dwadzieścia lat nie rozstali się nigdy nawet na dobę, zżyli się, jak drzewo z ziemią, jedno bez drugiego nie pomyślało nawet samodzielnie. Ona nim rządziła i przewodziła i — rzecz dziwna — pierwszem uczuciem było uczucie słabości, osamotnienia, utraty dźwigni i opieki.
Uczuła się przedewszystkiem sierotą.
A przytem na widok śmierci towarzysza obleciał ją pierwszy raz w życiu lęk końca. Silna, zdrowa, pracowita, nigdy dotąd o tem nie myślała, ani o sobie, ani o nim.
A oto leżał, nie było go — teraz na nią kolej!
I drugie uczucie przyszło: zmęczenia, wyczerpania, starości, uczucie dobiegania do kresu, a z niem ostateczne zniechęcenie i gorycz.
Miała do niego żal, że ją ubiegł, a zarazem pretensję, że jej drogę odkrył, drogę pochyłą, którą teraz okiem mierzyła, z trwogą osoby, co całe życie myślała, że to się nigdy nie skończy.
I przez te godzin kilka postarzała się o lata całe, nie miała łez ni modlitwy, tylko strach i jakieś zdrętwienie nieznośne, oraz poczucie strasznego jakby upadku.
Przesiedziała tak długo, wciąż w próżnię zapatrzona, nie próbując się pocieszyć, ni łudzić. Wreszcie jakiś obłęd ją ogarnął, straciła świadomość: on umarł, czy ona. Pot zimny wystąpił na skronie. Zaczęła stękać głucho. Na to wsunął się Józef. Przeczuł w swojej delikatności, że ją zająć trzeba, ocucić.
— Wysłałem depeszę, ciociu, — rzekł — i przyszedłem się zapytać, czy zawiadomić sierotę.
Użył najskuteczniejszego sposobu. Pani Joanna ocknęła się, spojrzała po dawnemu.
— Sierotę? Przyczynę jego śmierci? Za nic! Ona dla nas nie istnieje.
— Jak ciocia każe — odparł.
Orzeźwiło ją to słowo. Było echem władzy. Wstała, otarła twarz i wyszła.
Dom cały pełen był obcych ludzi i nieporządku.
Piotruś w salonie opróżnionym ustawił katafalk i już wśród świec i krzewów leżał Maric sztywny, woskowo-żółty, z podwiązaną brodą i złożonemi rękami, tak niepodobny do siebie w odzieży czarnej i nowej, w pozycji uroczystej, że służba z młyna stawała zdumiona, szeroko roztwierając oczy i zapominając pacierza.
Zresztą dom cały był do siebie niepodobny, zburzony, zabłocony, wyziębły.
Stary lokaj chodził z pokoju do pokoju, jak widmo, wytrącony też z dwudziestoletniej tradycji cichości i porządku, nic nie robiąc, tylko patrząc na posadzki brudne, na sprzęty z miejsca ruszone i wzdychając z jękiem.
Zresztą brak kobiecego starania i zajęcia wszędy się czuć dawał.
Pani Joanna oprzytomniała zupełnie.
Poklęczala chwilę u zwłok, potem zabrała się do czynienia porządku.
Ludzi niepotrzebnych odesłała do roboty, dom kazała sprzątnąć, rozmówiła się z kucharką, posłała po żałobę dla siebie i chłopców, a wreszcie zamknęła na klucz mieszkanie mężowskie i klucz ten zatrzymała przy sobie.
Potem wydała rozporządzenie, kogo prosić na pogrzeb, i zaraz poszła do spiżarni, piwnicy, obór i stajen.
Tylko kasę zostawiła przy Józefie i nawet nie spytała o koszt żaden.
Nazajutrz zjawił się Maltas. Chwilę zabawił u zwłok, wpatrzony w oblicze starego kolegi.
Podbródek mu się trząsł i oczy z poza szkieł okularów mrugały wzruszone.
Potem, pożegnawszy się, spytał Piotrusia o brata i ruszył do kantoru, gdzie chłopak u biurka coś pisał.
— No i cóż! — zapytał z progu. — Testament?
— Nic nie wiem! — odparł Józef obojętnie.
— Znaleźli pieniądze?
— I tego nie wiem. Mam tyle niecierpiącego zwłoki zajęcia. Nie pomyślałam o tem.
— Zdaje mi się, że przegraliśmy! — mruknął stary markotnie. — Moja wina... Trzeba było lepiej pilnować! Hm, źle się stało; ale anim przypuszczał, że to tak groźne. Ciekawym, ile zostawił. No, do widzenia!
Wyszedł i wrócił za pół godziny.
— Pani Joanna prosiła, aby jej przysłać Lizę do pomocy na te parę dni. Zaopiekuj się nią, chłopcze; a jak się tutaj uspokoi, wrócicie razem do domu.
— Dobrze panie! — odparł Józef, zajęty adresowaniem listów.
Panna Maltas przyjechała niebawem i zawsze cicha, spokojna, w jednej chwili stała się pomocną, nie zajmując nikomu czasu, nie narzucając się, a wszędzie obecna i rządna.
Pani Joanna zdała jej porządek domu, a sama chętnie usuwała się do sypialni, zmęczona, przybita okropnie.
U zwłok bezustannie przesuwali się odwiedzający znajomi. Przyjmował ich Józef, powtarzając cierpliwie wciąż te same szczegóły, słuchając wciąż tych samych frazesów współczucia.
Piotruś, zmęczony kilkonocnem czuwaniem, zasnął.
Pod wieczór się miało, gdy w drzwiach, szeroko otwartych, stanęła profesorowa z córką.
Panna Maltas zmieniała kwiaty, otaczające katafalk, Józef jej pomagał rozmawiając półgłosem.
Ujrzał te panie i wstrząsnął się.
Zadygotało w nim serce, zabolało nagle okropnie.
Patrzał na Pepi, rad, że poklękły do modlitwy i że będzie miał czas opamiętać się.
Wszystkie, zapomniane, zda się, wrażenia wstały w nim, napełniły wrzeniem duszę.
Zaklęcie to było — to zapamiętanie, niczem niezwalczone.
Oburzył się na samego siebie — na złość oczy odwrócił na pannę Maltas, która też go śledziła z niepokojem.
Uśmiechnął się do niej z takim wyrazem, że dziewczyna nagle zbladła, zagryzła wargi.
A on rad był, bo spostrzegł, że Pepi na nich patrzała.
Profesorowa się podniosła — pospieszył powitać panie. Zamieniono parę okolicznościowych frazesów... Panna Maltas zbliżyła się także.
Ale on nie spojrzał już na Pepi, ani zamienił z nią słowa. Panny rozmawiały z sobą etykietalnie, on profesorowej odpowiadał na pytania o zdrowie ciotki.
Przeprowadził ją do dorożki i pożegnał głębokim ukłonem. Dopiero, gdy zjechały z dziedzińca, podniósł oczy i pogonił wzrokiem zaprząg wśród zstępujących wczesnych ciemności. I zrobiło mu się w duszy podobnież ciemno i zimno; wzdrygnął się.
Chwilę stał i myślał. Jak błyskawica myśl go uderzyła. Zdawało mu się, że oczy Pepi raz go dotknęły z niechęcią, a na ostatku z szyderstwem. Przesunął ręką po czole. Uczyni coś, co ją, jeśli go żałuje, zmartwi i dotknie; jeżeli zaś myśli, że nim włada, rozwieje tę dumę! Uczyni to!
Powrócił do domu. Panna Maltas zmieniała świece przy katafalku, pomagał jej dalej.
Nazajutrz pochowano Marica. Orszak był liczny, karawan wspaniały. Za nim szła wdowa, prowadzona, przez synowców, Maltas z córką, długi szereg znajomych, cała obsługa młyna i gawiedzi ciżba.
Do cmentarza droga wiodła przez rzeczkę, a leżał na wzgórzu już, w ślicznej okolicy, zarośnięty stuletniemi drzewami.
Ze strychu w młynie widać go było jakby blisko, chociaż droga była daleka.
Tam, w zakątku, położono Marica do kamiennej katakumby, rozległy się ostatnie śpiewy, zaczęły padać na trumnę grudki ziemi, murarze prędko zasklepili grób.
Rozchodzili się znajomi i gawiedź, wreszcie Maltas z Piotrusiem i córką uprowadzili łkającą panią Joannę. Józef sam został, aby wykończenia grobu dopilnować.
Korzystając z chwili czasu, poszedł na grób rodziców. Leżał blisko ogrodzenia, pod lipą starą, na której dozorca cmentarza ul sobie zaciągnął.
Jedna płyta granitu kryła oba groby, oboje na niej stali nazwani, nawet w śmierci nierozdzielni.
Józef oparł się o głaz i pochylony modlił się. Wiedział z tradycji, że ojciec z rozpaczy po żonie zakończył samobójstwem — przestrzelił sobie to okropne, zapamiętałe serce.
Potem go tutaj do mogiły wspólnej przyjąć się wzbraniano, aż ich dwóch małych prowadzono do dziekana, uczono, jak prosić mają. I ksiądz użalił się sierot, uwierzył, że ta śmierć była wynikiem długiej melancholji, zezwolił na pogrzeb i grób.
To wszystko przypomniał sobie teraz młodzieniec, głęboko przejęty przeczuciem, że i on ma to dziedziczne serce, co nie zapomina.
Obmiótł rękami suche liście z kamienia i dumał smutnie długą chwilę, potem odszedł z ciężkiem westchnieniem.
Mogiła Marica była zakryta, obłożono ją tymczasowo murawą, naznaczono krzyżem i za robotnikami wyszedł ostatni Józef z uczuciem radości, że staremu, który mu przecie dobrym opiekunem był, oddał uczciwie ostatnią posługę.
Za powrotem do domu pokończył rachunki i po południu, widząc, że domowi wrócili do zwykłych zajęć, pomyślał o odwrocie.
— Wrócimy razem — rzekł do panny Lizy.
— Ach, dobrze! Tak mi do domu tęskno! — odparła z uśmiechem radosnym.
Poszli tedy razem do ciotki i pożegnali ją. Porządkowała pokój zmarłego i wyszła do nich, do progu, roztargniona, z niepokojem i trwogą na twarzy.
— Dziękuję wam! — rzekła spiesznie, biorąc klucze i rachunki. — Odchodzicie już? Ach, tak, każdy ma czas zajęty i roboty nad siły! Bywajcie zdrowi!
I wróciła do swojej czynności, suwając sprzęty i rozburzając posłanie i szuflady.
Dwoje młodych ruszyło pieszo, pożegnawszy po drodze Piotrusia we młynie.
Dzień był pogodny, wyjątkowo słoneczny.
Resztki liści oblatywały z drzew, roztaczając delikatną, właściwą tej porze, woń więdnięcia i pleśni. Rzeka, deszczami wezbrana, miała koloryt ciemny i ponury, w powietrzu wisiał opar sino-liljowy, chłodny, czerstwy.
Józef podał ramię towarzyszce i szli powoli żwirowanem wybrzeżem. Nagle chłopak się roześmiał.
— Uważała pani podniecenie ciotki? Przysięgnę, że wuj tak ukrył pieniądze, że i ona ich nie znajdzie. Ten ostatni figiel jest kapitalny.
— Toby było fatalne! — odparła z przejęciem.
— Czemu? Pani tak ceni pieniądze?
— Nie ja, ale pani Maricowa je kocha. Będzie więc tak po ich stracie cierpiała, jak kto inny po zawodzie serdecznym.
Spojrzeli na siebie. Chłopak usta zagryzł.
— Pani bywa złośliwą.
— Ja? — zawołała przerażona. — Dlaczego?
— Myślałem, że ta ostatnia uwaga była pod moim adresem.
— Alboż pan tylko ma monopol zawodów? Mogłam i ja ich doznać — odparła spokojnie.
Spojrzał na nią z pod oka i pomyślał, że być kochanym jest to port i wypoczynek i obrona przed samym sobą.
Nic jednak nie rzekł, ani rozmowy tej nie podtrzymywał. Zaczął mówić o potocznych przedmiotach.
Niedaleko domu już spotkali Pepi z Iwonem. Dwie te pary rozminęły się, zamieniwszy milczący ukłon.
— Czy panna Józefa wychodzi za hrabiego Iwona? — spytała panna Maltas zupełnie obojętnie. — Spotykam ich zawsze razem, o różnych porach.
— Nie sądzę, pani — odparł Józef. — Iwo wcale się żenić nie zamyśla. Zapewne lubią się, lub bawią ze sobą.
— Tak? Gust oryginalny. A hrabia to przyjaciel pana?
— Krewny i kolega. Byłem mu też przyjacielem, ale za drogo mnie to kosztowało. Pani zawdzięczam ratunek w bardzo złej sprawie.
— A ja mu zawdzięczam oszczerstwa! — rzuciła krótko, z zaciętością, której dotąd nigdy w niej nie zauważył.
— O, ma charakter! Umie nienawidzić! — pomyślał.
W bramie się rozstali. Józef poszedł do swojej stancji i zmęczony legł spać.
Usypiając jednak, znowu pomyślał, że być kochanym jest to port i wypoczynek i spokój i może dopiero szczęście.
— Co robisz z sobą? — zagadnął pewnego dnia Michał, spotkawszy Reniego po kursach.
— Nic, pójdę do knajpy! Zimno ohydne!
— To wstąp do mnie! Zagrasz cokolwiek i pogadamy.
— Grać! Zwarjowałeś! Nawet skrzypce komuś darowałem... stróżowi podobno. Nie umiem już grać, zapomniałem i ochotę straciłem. Do czego to prowadzi? Strata czasu. Chodźmy na gawędę do knajpy.
Michał z niezadowoleniem ramionami ruszył, ale poszli razem do piwiarni pod ratuszem. Zajęli stolik na uboczu. Opodal Iwo siedział i zabawiał kilku kolegów anegdotami. Reni oparł się na ręku i spoglądał ku niemu zamyślony. Na widok tego człowieka ból się w nim budził, obezwładniał. Patrzył nań i, zda się, widział na jego ustach ślad pocałunków Pepi. Mgłą czarną zachodziły mu źrenice.
— Nie miałeś wieści od Łukasza? — zagadnął Michał.
— Nie! — odparł roztargniony.
— Takem ciebie dawno nie widział, a raczej takeśmy dawno nie mówili z sobą, że mi aż dziw. Ale i dzisiaj nie wydajesz się zdolny do gawędy. Szkoda!
Józef ocknął się i zapanował nad sobą.
Zaśmiał się i wypił duszkiem piwo.
— A prawda! Rozhukałem się temi czasy. Czas nie czeka, trzeba korzystać. Cóż z tobą?
— Ano... jestem narzeczonym! — odparł Michał ze smutnym uśmiechem.
— Tam do licha! Z kimże to? — zdumiał się Józef.
— Matka wynalazła, oświadczyła się, umówiła i po Wielkiej nocy ślub.
— A ty się zgodziłeś?
Michał znów się uśmiechnął smutno.
— Mój drogi, zmarnowałem lat wiele, goniąc cień. Gdybym na drodze tej pozostał, straciłbym siły, młodość, energję, wreszcie cześć i szacunek dla samego siebie. Człowiek o tyle wart, o ile działa, tworzy i służy drugim, nie tym, którym chce, ale tym, którym powinien. Więc i ja powinienem! Szczęścia nikt mieć nie może, dlatego, że i dać nie jest w stanie. Może tylko wypełnić obowiązek. Może za to w nagrodę osiągnie spokój.
— Myślisz, że tak być może! Więc się tobie nie dziwię. Za spokój można wiele ofiarować — odparł Józef zamyślony.
— Ty do siebie tego nie stosuj! — przerwał Michał. — Tyś artysta. Masz naturę zbyt skomplikowaną, aby zaznać spokoju. Odczuwasz rzecz stokroć silniej.
— Więc dlatego mam wyrzec się nawet starania o spokój. Cha! cha! Wybornyś!
Wychylił znowu kufel piwa i rozmarzonemi oczyma wpatrzył się wdal.
— Dokuczyło mi już wszystko. Przypominam bajkę, gdzie chłopiec bryłę złota handluje na konia, konia na krowę, krowę na wieprza, wieprza na gęś, gęś na osełkę, osełkę wreszcie wpuszcza do studni i, lekki na mieniu, dziękuję Bogu, że już nic nie ma do tracenia. Ja też wyzbyłem się ze wszystkiego, nic nie mogę dać, będę brać zatem.
Michał się roześmiał.
— Uważaj tylko, czy naprawdę już jesteś lekki na mieniu. Źle będzie, gdy po niewczasie coś jeszcze u siebie znajdziesz. Ale, żem ci rzetelnie życzliwy, rad będę, gdy pójdziesz moim śladem. Spokoju może nie osiągniesz, ale uratujesz życie, porządne imię, zyskasz opiekę, dobre towarzystwo, dom, ognisko i serce, do którego się przywiążesz, jeżeli, jakem ci mówił, nie zostało ci w duszy nic z dawnego.
— Ej, Michaś! Poco mamy gadać niewyraźnie? Karty na stół! Kochałem tę dziewczynę, jak duszę... Ty wiesz. Teraz już nie istnieje dla mnie. Ale, odchodząc, połamała mi wszystko w sercu. Już nie będę nigdy więcej kochał. To wiem. Jestem teraz śmiertelnie znużony i słaby. Kto mnie pokocha i przygarnie, ten mnie uratuje od czegoś gorszego, niż śmierć. To czuję. I za kochanie to oddam życie z wdzięczności.
— Masz je pod ręką. Bierz! Tylko pamiętaj, żebyś się po niewczasie nie obejrzał.
Reni ramionami ruszył.
— Za czem? To umarło. Wypijmy pogrzebowe! Hej tam! Ponczu!
Iwo na ten rozkaz obejrzał się ku nim.
— Czyje to urodziny obchodzicie? — spytał.
— Rozumu! — odparł Michał.
— Najgłupszej tedy rzeczy! — zaśmiał się wzgardliwie.
Podano poncz. Reni wypił dwie szklanki raz po raz.
— Ostrożnie! — ostrzegał Michał.
— Owszem, rezon mi się zda. Oświadczę się! Na trzeźwo kabza dziadka odbierałaby mi swadę. Ejże, kto wie, może razem przeskoczymy Rubikon.
Wypił trzecią szklankę i zaczął pogwizdywać. Rozparł się na stole i rozmarzony mówił o swym projekcie.
— Dobra dziewczyna, słowo daję. Żebyś wiedział jaka o mnie troskliwa, a przytem cicha, łagodna, prosta. Raj mieć będę. Dziad dopilnuje mego egzaminu, ona będzie szczęśliwą! Słowo daję! Człowiek to przecie raz odbyć musi; lepiej prędzej, niż później. Lepiej trafić nie mogę!
Michał podziwiał dyplomację matki i Maltasa. Bez widocznego przymusu doprowadzili chłopca, gdzie sami chcieli. Pepi usłużyła im wybornie. Dlaczego jednak Maltas koniecznie wybrał Józefa? Panna miała do wyboru świetne partje, mógł skłonić ją do przyjęcia której. Dlaczego popierał i ciągnął chłopca biednego, niepraktycznego, wrażliwego charakteru i z duszą artysty? To była zagadka, której Michał w tej chwili nie umiał rozwiązać, bo wypite szklanki plątały mu myśli. Wdał się i on w wynurzenia. Opisywał wybraną matki, dobył nawet fotografji. Radczyni potrafiła prawie wmówić mu, że on ją kocha i sam wybrał.
Przynajmniej teraz, podchmielony, dowodził tak. Józef też, nie chcąc być dłużnym, dobył pugilaresu i zaczął przerzucać kilka podobizn. Źle rozpoznawał i ledwie za trzecim razem wynalazł pannę Maltas.
— Wy tam! — zawołał Iwon, podrażniony ich odosobnieniem. — Pokażcie nam kobietki! Ładne?
— Dla nas ładne! — odburknął Reni. — A ponieważ nie dla ciebie do wzięcia, nie psuj sobie krwi oglądaniem! To nasze narzeczone! Ty zaś jesteś tylko moim spadkobiercą od miłostek!
Zaśmiał się cynicznie, jak zwykle, rad, że się pastwił nad swem bożyszczem, i zwracając się do Michała, dodał:
— Ostatnia szklanka i jazda do domu! Czemu od tego nie zacząłem? Życieby się gładziej ułożyło!
Przestali pić i wyszli. Na dworze szaruga śnieżna szalała.
— Ot, pora! — zauważył Józef. — Szczęśliwy, kto ma dom i serce, bo inaczej można się obwiesić, słuchając tego wichru, co wyje, jak pies wściekły!
— Ba, ale co na wiosnę będzie, gdy bzy zakwitną i słowiki po gajach trele swoje zawodzić będą? Wtedy czy wystarczy człowiekowi być tylko kochanym?
— Mnie wystarczy! Życie to, co kocha, już umarło. Odpocząć chcę. No, do widzenia, jutro!
Rozeszli się na rogu. Kopiąc się przez śnieg, dobrnął Reni do kamienicy Maltasa. Spojrzał w górę — okna były oświetlone.
— Są goście, mniejsza o to! — mruknął, wschodząc na schody.
Gdy się rozbierał w przedpokoju, wyjrzała z salonu panna Liza i powitała go radośnie.
— Dotychczas bez obiadu! Idź pan wprost do jadalni. Pani Maricowa przed chwilą przyjechała i pytała o pana.
— Zabawiłem trochę z kolegą — tłumaczył się Józef, idąc za nią.
Własnoręcznie podała mu spóźniony obiad.
— Pana wina, że przypalony. Trzy razy go odgrzewano.
— Będzie mi smakował w towarzystwie pani! — odparł, biorąc ją za rękę i patrząc na nią gorąco.
Zatrzymała się, nie mogąc odeń oczu oderwać.
Pocałował trzymaną rękę.
— Jaka pani dobra! — szepnął szczęśliwy. — Kogo pani pokocha, duszę pani rozjaśni!
Uśmiechnęła się z przymusem. Wydała mu się ładną, pożądaną.
Lokaj przerwał im. Liza się cofnęła, usiadła naprzeciw.
— Szkaradna pora! — rzekła. — Pan zdrowie naraża, chodząc w ten wicher i śnieżycę. Żebym miała prawo, gniewałabym się o to.
— Żeby pani prawo mieć chciała, toby miała! — odparł.
Zagryzła wargi, blada ze wzruszenia.
On wstał i cicho zapytał:
— Chce pani?
— Pan wie! — odparła z trudnością.
W milczeniu wyciągnął dłoń do niej.
— Pan mnie nie kocha — szepnęła.
— A kogo?
— Tę... z „Pod snopa“ — wyszeptała z najwyższą niechęcią.
— Nie! — rzekł stanowczo. — To był szał, zmora... Przeszło, dzięki Bogu. Mam serce wolne, daję uzdrowione. Wiem, że względem pani jestem nędzarzem i żadną partją. Długo nie mogłem się ośmielić...
Przerwała mu, prędko, bez namysłu już podając rękę.
— Nie mów pan tak! Jeśli to prawda, że pan mnie pokochał i wziąć pragnie za żonę, od tej chwili zaledwie jestem bogata! Ale to sen chyba!
— Nie, nie sen — odparł z uśmiechem i, zanim się obejrzała, otoczył ją ramieniem i pocałował blade usta.
W głowie się jej zamąciło, pociemniało w oczach i spojrzała nań przez łzy.
— A ja pana kochałam odrazu i starczy mi tej jednej miłości aż do grobu! Mój Boże, tak mi dobrze!
Stali tak przytuleni do siebie, szepcąc u okna zasłoniętego firanką, gdy w pokoju obok rozległ się głos Maltasa.
— Janie, gdzie panienka?
— W jadalni — odparł lokaj.
— Pan Reni wrócił?
— Obiaduje właśnie.
Gdy Maltas drzwi otworzył, Józef siedział u stołu i udawał, że je; Liza stała przy bufecie i udawała, że porządkuje srebro.
Stary zlustrował położenie i skrzywił się, jakby pomyślał:
— Jacyż oni przyzwoici! Czyż nigdy nie zejdę w chwilę taką, żeby błogosławić?
Głośno zaś zawołał:
— Bój się Boga, chłopcze! Gdzie się włóczysz po całych dniach? Ciotka na ciebie czeka od godziny. Liziu, czy rychło dostaniemy herbaty? Zaraz tutaj sprowadzę panią Joannę. Ginę z ciekawości, jaki ma do ciebie interes. Wyobraź sobie, śmie dowodzić, że po starym nic nie znalazła.
Wyszedł po chwili i wrócił z Maricową.
Józef, który jej od pogrzebu nie widział, przeraził się zaszłą zmianą. Kobieta zdrowa i silna przed paru miesiącami, była teraz zwiędłą, osiwiałą, zgarbioną babką. Chłopaka żal zdjął na widok takiej ruiny. Żeby zażądała najcięższej rzeczy, uczyni jej zadość z pewnością.
Pierwszy raz prawdziwie serdecznie ucałował jej rękę i podał krzesło.
— Ciocia ma mi co do rozkazania? — spytał. — Może Piotruś?...
— Nie. Piotruś w domu! Jeden on i ja stara — odparła z westchnieniem. — Jedz, Józiu, jedz! Poczekam, aż skończysz.
— Jużem skończył i jestem na rozkazy.
— Aleś ty ledwie tknął obiadu! — zawołał Maltas. — Możeś nie zdrów?
— Zdrów jestem, jak ryba.
— No, to gadajcie swe interesy! My wyjdziemy.
— Nie, zostańcie! — rzekła Maricowa. — Nie mam do niego żadnego interesu, tylko prośbę.
Stary uszy nastawił; Liza, rozmarzona, nie słyszała prawie.
Pani Joanna spojrzała po nich. Oczy jej straciły dawną żywość i ostrość. Były wyblakłe, smutne, często osłupiałe.
— Od mego nieszczęścia mało dni ubiegło, ale dla mnie lata. Popsuło się wszystko. Nie wiem, czy to ze zgryzoty, czy z pracy, zupełnie z sił spadłam. Nogi mi brzękną, w nocy duszność na sercu leży, a w dzień często w głowie mam szum i odurzenie. Bo i nie dziw. Na cały zarząd nas dwoje. Chłopak się rwie za dziesięcioro i ja stara wybrnąć z pracy nie mogę. Co dzień wieczorem przypominam to i owo nie spełnione. W taki sposób interes musi przepaść marnie.
— Bo niech ciocia poświęci parę setek i przyjmie magazyniera i kasjera, jak dawniej było — wtrącił Józef.
— Nie chcę, nie chcę! — zaprzeczyła, rękami trzęsąc. — Wolę wszystko, niż patrzeć na najemników, co kradną i zaniedbują, i jeszcze im płacić za to.
— Można znaleźć i uczciwych! — rzekł Maltas.
— Ja też znalazłam jego! — zakończyła, wskazując Józefa.
— Mnie! — oburzył się chłopak. — To niepodobna, ciociu! Po pierwsze: niecierpię kupiectwa, źle będę spełniał ten obowiązek; po drugie: za rok się doktoryzuję, jestem obarczony pracą naukową, a przecie ciocia nie może wymagać, abym zwichnął karjerę teraz, będąc o krok od ukończenia studjów.
— Cóż ci przyjdzie z tych studjów? Będziesz tak samo na chleb pracował.
— Tak, ale będę od siebie tylko zależnym.
— Słuszna uwaga! — wtrącił Maltas.
— W młynie zaś mogę cioci nie dogodzić, wynikną kwasy, nieporozumienia. Stanowisko moje pozostanie podrzędne, finanse liche, rola nijaka. Jestem zaś w wieku, gdzie się niechętnie już znosi kuratelę, mustrowanie starszych. A co najważniejsza, żenić się myślę i żony mojej nie mogę wraz z sobą oddać cioci na służbę.
Ostatnie to oznajmienie było dla Maltasa i Maricowej piorunem.
Stary osłupiał i, porywając się z miejsca, zawołał:
— Żenisz się? Co? Kiedy? Z kim?
Pani Joanna, domyślniejsza, spojrzała na Lizę.
Dziewczyna stała się białą jak płótno. Gdy Józef zbliżył się do niej, spojrzała nań, zalękła; podała mu rękę.
Razem przystąpili do Maltasa.
— Przed chwilą rozmówiliśmy się z panną Lizą, — rzekł Józef — i jeśli pan pozwoli...
— Aha! — wybuchnął Maltas, obejmując ich oboje. — To tak! Moje dzieci, marzyłem o tem. No, proszę! Ani się domyślałem, że już po wszystkiem. Niechże was pobłogosławię!
Rozpromieniony zwrócił się do Maricowej.
— Piękny to dzień dla nas, moja dobrodziejko! Pobłogosławcie ich też! No, teraz, gdy stanowimy rodzinę, pogadamy wspólnie o przyszłości.
Zatarł ręce i, patrząc na Józefa, dodał:
— Chłopak mój. Nie zginie!
Pani Joanna uścisnęła oboje młodych.
— Daj wam Boże, wszystko dobre! — rzekła. — Mój Jan nigdy nie żałował, że wziął posażną pannę, a i ja go wspominam łzami, chociaż ubogi był!
Ta brutalna wzmianka finansowa dotknęła boleśnie Józefa. Zahukany wuj stanął mu żywo w oczach i zrobiło mu się dziwnie zimno i straszno. Ale gruby śmiech Maltasa zawtórował Maricowej.
— No, no, postaramy się zrównać fundusze! — rzekł, patrząc na starą złośliwie. — Chłopak coś ma przecie... jakiś legat, deponowany u pani. Zresztą, jeśliby przyjął pani propozycję, myślę, że na warunkach spadkobiercy.
Reni zaoponował żywo, ale Maltas ne dał mu przyjść do słowa:
— Ty chłopcze, zdaj tę sprawę na mnie! Słuchaj i uważaj! Uczynię ci dobrze!
Maricowa poruszyła się niespokojnie.
Nie było jej po myśli umowy ze starym aferzystą, którego się bała instynktownie.
Zwróciła się do synowca.
— Czy zdajesz się na pana Maltasa? — spytała.
— Ja, ciociu, nie chcę iść do młyna! — odparł stanowczo. — Nie chcę sobie łamać karjery. Tyle lat ciężko pracuję, aby się dobić celu. Zresztą panna Liza przyjęła mnie biednego. Niech ona decyduje!
Starzy spojrzeli na dziewczynę. Stała spokojna, pewna już siebie — wzrosła w atmosferze rachub i interesów.
— Ja pójdę wszędzie za panem! — rzekła. — Do młyna też i pracować wspólnie będę, ale tylko, jeśli pana w nim uczynią jedynym dziedzicem. Własność to wasza stara i cel święty przy niej trwać. Nie inaczej jednak, tylko, że ta praca będzie samodzielną, dozgonną, na własnem. Musi pan za swoją zwichniętą karjerę mieć pełne wynagrodzenie.
Spojrzała nań prosząco i słodko. Zaczął się wobec jej zapatrywań wahać w pierwszem postanowieniu.
— Mam dwóch synowców! — wtrąciła pani Joanna.
— Dla drugiego zostanie kapitał! — podchwycił Maltas.
Skrzywiła się niechętnie.
— Ile tam tego!
— My nie pytamy. Jeśli mojej wnuczce chodzi tylko o młyn, do reszty nie mamy pretensji. Młyn zatem powinna pani oddać Józefowi, jeśli on ma tam pracować.
Stara spuściła głowę zmęczoną, w której czuła szum, trzask, przelewanie, zda się, wielkich wód. Młyn ma oddać, zostać na łasce nie tego chłopca, który delikatny był, ale obcej kobiety i starego, chytrego handlarza! O, Boże! Żeby Maric żył i to posłyszał! Gdyby jej siła i zdrowie żyło, jej energja, żywość, jej lata młode! Ale nic nie zostało. Ni opiekuna, ni mocy w sobie, nic, tylko ten szum okropny w głowie, który jej przypominał wylewy i burze, które tylekroć druzgotały jej motor młyński, które może lada dzień ją podruzgoczą... Zostawi tę fortunę ukochaną w rozprzężeniu i ruinie!
Westchnęła ciężko, bardzo ciężko.
Mętnemi oczami patrzała na synowca.
Był w rękach Maltasów, w złych rękach.
Będzie bogaty, nie zginie, wzrośnie, ale ciężko mu będzie, gorzko, źle! — Czuła to — ona, co całe życie trzymała męża w podobnej niewoli.
Całe życie... Ha, teraz życie zgasło w niej i coraz częściej żal po zmarłym budził w niej wątpliwości, wyrzuty, z dniem każdym jaśniejsze, w miarę ubywania sił, zbliżania się końca.
Dumała, zwiesiwszy głowę na piersi. Młyn wezmą, potem zechcą kapitałów. O, ona ich zna!
Ograbią ją, potem Piotrusia zechcą skrzywdzić.
Nie, to im się nie uda! Pieniędzy nie dostaną nigdy, nigdy! Własnoręcznie odda je młodszemu, gdy zgon poczuje. Na sekundę im ich nie pokaże, nie da do rąk. Tamten je weźmie, wydziedziczony ze spuścizny! Dobrze schowane, nie znajdzie nikt bez niej!
Długie milczenie w jadalni przerywał chód zegara i dyszenie astmatyczne Maltasa.
Młodzi usunęli się nieco i patrzyli na siebie, radzi się wymknąć i pogwarzyć.
Wreszcie Maricowa ocknęła się z rozmyślań. Przypominała sobie późną godzinę i tę sprawę, która ją tutaj przygnała.
Oto rano żyd jakiś przyniósł jej weksel Piotrusia, groził skandalem i aresztem. Zapłaciła, ale się bardzo zlękła.
Było ich może więcej. Młyn był niepewny. Po jej śmierci spadną jak kruki, rozszarpią, jeśli się nie obwaruje. Tak, trzeba kończyć!
— Nie myślałam komu innemu, tylko im dwom zapisać dziedzictwo, które już dwa wieki jest u nas w rodzie! — rzekła bezdźwięcznie. — Chciałam, żeby wspólnie niem władali; ale to może lepiej, gdy zostanie w jednych rękach. Gotowam też zapis ten uczynić jutro, tylko waruję sobie dwie rzeczy: jedno, żebym została głową i panią do śmierci; drugie, aby Piotruś został na swem stanowisku, z wynagrodzeniem stosownem i na prawach brata i wspólnika. Do mojej śmierci tylko; potem uczyni, co zechce, będzie miał swobodę.
— Ciociu! — wtrącił Józef wzruszony. — On zawsze u mnie będzie najdroższym, najmilszym!
— Tak ci się zdaje! — zamruczała posępnie.
Zwróciła się do Maltasa.
— Wyposażyłam tedy synowca. Nie będzie biednym wobec wnuczki pana, dzięki Bogu! — rzekła z widoczną dumą.
Stary wstał, otworzył drzwi swego gabinetu, potem kasę i wrócił.
Stos biletów bankowych położył przed Lizą i pocałował ją w czoło.
— Oto pięćdziesiąt tysięcy jej posagu, które jej oddaję z zupełną pewnością, że nie straci i źle nie użyje! Niech się wam szczęści, dzieci!
Józef instynktownie się cofnął od pieniędzy.
Liza zagarnęła je i posunęła ku niemu.
— Bierz pan, to nasze! — szepnęła.
— Nie, nie! — zaprzeczył stanowczo.
Maricowa powstała z miejsca, popatrzyła na ten skarb chwilę, jakby zaczarowana, podniecona, chciała nań wołać: bierz, bierz! oczy jej zapałały, zadygotały ręce.
I nagle opamiętała się, wzrok stał się ostrym, przejmującym, groźnym, ręce opadły.
— Tak, tak — potwierdziła z naciskiem rozkazu. — Tych pieniędzy nie bierz nigdy, nigdy! Zapamiętaj moje słowa! Nie tknij ich, one nie twoje!