<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Limba
Tytuł Na turniach
Podtytuł Opowieści turystyczne z Tatr
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
ZAWRAT.

Były wakacje. Siedziałem na werandzie krakowskiej letniej kawiarni i pijąc kawę, myślałem z przyjemnością o zamierzonej podróży do Abazji nad morze, którego jeszcze nigdy nie widziałem, gdy stanął przede mną kolega Z.
— Jadę na kilka dni do Zakopanego; może pojedziesz ze mną. Nigdy w Tatrach nie byłeś. Przeprowadzę cię przez Zawrat do Morskiego Oka; bajeczne widoki.
Przez Zawrat! Ten wyraz mię uderzył; nie wiedziałem dokładnie, co to Zawrat, ale on mię zamagnetyzował i pociągnął. Tak naturalnie, muszę pójść przez Zawrat. Przed wyobraźnią mą stanęły jakieś szczyty i przepaści, o których mi czasem kolega Z. opowiadał.
— Wiesz, co — jadę. Idziemy przez Zawrat do Morskiego Oka; doskonale się składa. Kiedyż?
— Dziś w nocy wyjeżdżamy; rano jesteśmy w Zakopanem; po śniadaniu wyruszamy w góry.
— Doskonale — rzekłem, wstając od stolika — idę robić przygotowania. Wstąp po mnie, jadąc na kolej. Ale na pewno idziemy przez Zawrat?
— Naturalnie! Czekaj więc na mnie!
O północy siedzieliśmy już w pociągu i przez okna wagonu podziwialiśmy gwiaździste niebo, ciesząc się nadzieją pięknej pogody na zamierzoną wycieczkę. Wśród rozmowy przychodziła mi kilka razy ochota zapytać: co to Zawrat? ale trochę wstyd mi było okazać, że nie wiem. Pójdziemy, to zobaczę. Ten wyraz budził we mnie uczucie przyjemnego niepokoju; a może to bardzo trudna droga? Patrzałem wtedy na kolegę, który nie był wcale herkulesowej postaci; e, przecież przejdę, jeśli on dał radę, dam i ja. Mówiliśmy o Tatrach, o góralach, o Zakopanem; on mi opowiadał o swych wycieczkach, przy czym, umiał rzecz tak przedstawić, że patrzałem na niego z respektem, jak na wybitnego taternika. Dotąd, słysząc nieraz opowiadania o Tatrach, zbytnio nimi się nie interesowałem. Obecnie słuchałem z zajęciem, byłem już na pół miłośnikiem Tatr, choć ich jeszcze nie widziałem. Jeden wyraz: Zawrat wywołał taki przewrót.
— O świcie zobaczymy Tatry, gdy pociąg minie ostatni grzbiet Beskidu i zacznie zjeżdżać na Podhale — rzekł mój towarzysz i począł drzemać.
Poszedłem za jego przykładem.
Dobrze już świtało, gdy się ocknąłem; uczułem, że pociąg zjeżdża szybko w dół, zapewne w dolinę nowotarską — a więc widok na Tatry. Spojrzałem w okno: gęsty deszcz siekł w szybę. Wyszedłem na pomost, nic, tylko chmury, mgły i strugi deszczu. Co za zawód!
Zbudziłem towarzysza.
Co tam, czy już Zakopane?
— Nie jeszcze, ale deszcz; gór ani śladu!
— Psiakrew, to zwykle tak; — ziewnął, odwrócił się i zaczął drzemać na nowo.
Gdyśmy podjeżdżali do Zakopanego, deszcz przestał padać, ale wszystko zasłaniały mgły.
Zajechaliśmy budką góralską do hotelu pod Giewontem i wkrótce zasiedliśmy na werandzie do kawy.
— Cóż więc będzie? — mówiłem do towarzysza — Tatry przywitały mię dość niegościnnie.
— Widzisz — odrzekł mi na to — w Tatrach nic naprzód przewidzieć nie można. Za godzinę, za dwie możemy mieć najpiękniejszą pogodę. Jest nawet reguła: kto wybiera się w deszcz, ma w górach pogodę i odwrotnie. Do dziewiątej lub dziesiątej mamy czas; róbmy więc tak, jakby pogoda od dziesiątej była pewna. Będzie — ślicznie; nie będzie, poczekamy do jutra.
— A więc chodźmy obejrzeć Zakopane i zrobić zapasy.
Wyszliśmy na Krupówki. Przed kościołem stał stary góral w serdaku z włosem wywróconym na wierzch i pykał fajeczkę. Podszedłem do niego, przypatrując mu się ciekawie.
— Słuchajcie ojcze — zagadnąłem — co myślicie o pogodzie?
— Ano — dziury w niebie sie robiom — odrzekł, pokazując na niebieskie plamy wśród chmur.
— Cóż więc z tego?
— Ano — wicie — obejrzał się dokoła po niebie — abo bedzie pogoda, abo bedzie desc; a jak bedzie desc, to abo bedzie wielgi, abo mały.
Mój towarzysz zaczął się śmiać.
— Ślicznieście to uradzili, ale my to i bez was wiedzieli.
— Wiedzieliście? — odparł góral — toście som mądrzy, — i zaczął dalej pykać fajeczkę.
— Chodźmy do dworca tatrzańskiego — rzekł kolega — tam jest dobry barograf, może on będzie więcej wiedział.
Oglądnęliśmy linię barografu, pokazywała niewyraźnie. Weszliśmy do wnętrza.
— Mój towarzysz chce zostać członkiem Towarzystwa Tatrzańskiego — rzekł mój kolega do urzędnika.
Zapłaciłem wkładkę i schowałem legitymację z pewną dumą do kieszeni. Zdawało mi się, że teraz mam większe prawo do Tatr, zatem powinny mię więcej respektować i ukazać się oczom nowego członka Towarzystwa Tatrzańskiego.
Wyszliśmy na ulicę; nic z tego.
— Gdzież więc właściwie są te Tatry? — pytałem.
— Tam — rzekł kolega, wskazując na południe. — Najpierw są regle, potem kopy, za nimi hale, a dalej turnie.
— Tak, tak! tak było w geografii — rzekłem zniecierpliwiony — ale to wszystko martwe litery, gdy się tego nie widzi.
Wstępowaliśmy do sklepów; kupiłem piękną ciupagę i śliczny serdak obszyty czarnym barankiem. Zaraz wdziałem go na siebie, bo było chłodno. Następnie wstąpiliśmy do składu obuwia i zaopatrzyłem się w piękne buciki turystyczne okute dokoła hakami. Wdziałem je zaraz, polecając odesłać stare do hotelu. Ciężko w nich było trochę, ale udawałem, że jestem do nich jak stworzony. Z ciupagi byłem dumny, serdakiem zachwycony a na buty nie mogłem się napatrzyć. Nabraliśmy do worków nieco zapasów i byliśmy gotowi do drogi.
Szliśmy w górę ulicą i nagle stal się cud: ciężkie, niemal czarne chmury zaczęły się rozstępować, mgły leżące w dole rozsunęły się jak firanki a spod firanek ukazały się najpierw góry pokryte lasami, następnie ich skaliste wierchy a w końcu nieco poza nimi odsłoniła się majestatyczna urwista ściana skalna ciemno fioletowa; po chwili padła na nią smuga promieni słonecznych a ona zajaśniała białością jakby śniegu.
— Śnieg! — zawołałem.
— Nie — rzekł towarzysz — to ściana Giewontu.
Byłem zdumiony. Podobnie przepaścistej, pionowej niemal i olbrzymiej ściany skalnej nie widziałem w życiu. Czyż to możliwe?
— Giewont należy do Tatr zachodnich, — objaśniał kolega — to jest wapień a Tatry Wysokie są z granitu.
— Czy tędy wchodzono na szczyt tam do krzyża?
— Próbowano, byli podobno tacy, ale wejście ma być bardzo trudne i niebezpieczne. Zwykle wchodzą od strony południowej znacznie łatwiej.
— Chodźmy pod tę ścianę! — Uczułem nagle silną chęć wspięcia się na te urwiska.
— Niemożliwe! — rzekł kolega — jest godzina dziewiąta, pogoda się robi, mamy iść przez Zawrat. To złudzenie, że ta ściana tak blisko; trzeba iść do niej więcej niż godzinę.
— Więcej niż godzinę! — wykrzyknąłem — za dziesięć minut tam będziemy.
— Złudzenie, bardzo pospolite w górach a dla nas niezbyt pomyślne; ta bliskość Giewontu wróży deszcz.
— Śliczne! — mówiłem, patrząc na wspaniałą ścianę — jest w tym potęga i groza; zapewne to tak człowieka do gór pociąga.
— Przypatrz się dobrze — mówił towarzysz — grani Giewontu; czy widzisz postać śpiącego rycerza?
Patrzałem przez chwilę, szukając wskazanych kształtów.
Ależ tak, widzę! najwyraźniej leżący rycerz!
— Widzisz, na tym tle powstała legenda tatrzańska o rycerzach śpiących w Tatrach, którzy się kiedyś obudzą.
Po chwili mgły otuliły szczyt.
— Giewont fajkę kurzy, mówią górale; niedobry znak — zauważył mój towarzysz.
Rzeczywiście po kilku minutach znów nic nie było widać, mgła zasłoniła wszystko. Szliśmy powoli w górę.
Po drodze opowiadał mi kolega o pewnym gościu, który bawił jakiś czas w Zakopanem i lubił oglądać Giewont z okna pensjonatu, nie wychodząc poza Krupówki. Zdarzyło się, że przyjechał do Zakopanego po raz drugi w taki dzień, jak dziś właśnie. Spojrzał w okno i zdumiał się. — A gdzież Giewont? — To pan nie wie — rzekł jakiś żartowniś — groził zawaleniem, więc go rozebrali. — Ach tak, co za szkoda! — odparł na to z westchnieniem naiwny młodzieniec. Śmiano się potem z niego w całym Zakopanem.
— Coś podobnego słyszałem zeszłego roku w pociągu. Pamiętasz, lato było bardzo słotne. Jechałem w jednym przedziale z jakimś podróżnym, który wracał ze Szwajcarii. Na którejś stacji wsiadło do wagonu znajome mu towarzystwo. Panie zaraz po przywitaniu obsypały go pytaniami.
— Skąd pan wraca?
Jadę ze Szwajcarii.
— Ach śliczny kraj! — wykrzyknęła jedna z pań. — Czyż nie prawda? Jakże się panu Alpy podobały?
— Alpy? — odparł z całą powagą — jakie Alpy? proszę pani; byłem trzy tygodnie w Szwajcarii, ale żadnych Alp nie widziałem.
Było śmiechu co niemiara.
— Oby tak nie było ze mną — rzekłem, patrząc na zwały chmur i mgieł, które zasłaniały wszystko.
Stanęliśmy przed pomnikiem Chałubińskiego a raczej Sabały.
— Czekaj — rzekłem — Sabałę na pewno widziałem.
— Niemożliwe — zaprzeczył.
— Ale z pewnością — tylko gdzie? Ach, — uderzyłem się po czole i zacytowałem: — A Pan-jezus prask śmiertecke w pysk, prask w pysk. Widziałem go na scenie. To nieporównany Fiszer, komik lwowski, przedstawiał Sabałę i opowiadał jego bajkę o śmierci. Mówiono, że wykapany Sabała, tylko zamiast skrzypek miał fajeczkę w ręku.
Zbliżaliśmy się do Kuźnic, gdy deszcz puścił się strumieniami; schroniliśmy się na werandę restauracji.
Po chwili śliczna panna w białym czepku zbliżyła się do nas, pytając, czego sobie życzymy.
— Prosimy o kawę i rożki — zarządził mój towarzysz.
— Ależ jesteśmy już po kawie!
— To nic — takiej kawy nie dostaniesz w całej Polsce a rożki tutejsze są sławne.
Po chwili śliczna czepcula zjawiła się z dymiącymi imbrykami i tacką rożków. Brunetka, może siedemnastoletnia, z cudnymi niebieskimi oczyma; patrzała na nas czarująco. O tak, na turystów z butami okutymi w haki panny patrzą dziwnie uroczo.
— Panowie w góry? — rzekła do nas dźwięcznym głosem.
— Tak — rzekłem z pewną przechwałką — idziemy przez Zawrat do Morskiego Oka. — Zawrat — wypowiedziałem z naciskiem, patrząc w cudne oczy. Robiło mi się ciepło.
— Właśnie wczoraj był wypadek na Zawracie — rzekła panna — ktoś spadł i potem go tędy niesiono.
Zrobiło mi się zimno.
— Czy się zabił? — zapytał mój towarzysz.
— Nie, ale wypadek ma być ciężki. Krzepiłyśmy tu chorego winem, sama mu wlałam w usta. Biedny młody człowiek.
— Och, wie pani — wymknęło mi się — chciałbym być w jego położeniu, żeby z tych rączek pić wino.
— Ma pan z tych rączek kawę i rożki! — zaśmiała się i uciekła — a kawa wystygnie — dodała.
— Wiesz, bajeczna! — rzekłem do kolegi.
— A mówiłem ci, że tu kawa bajeczna.
— Ależ nie kawa, tylko panna!
— A tak, tak, — mówił mój towarzysz, wpychając cały rożek w usta — śliczność!
To uczennica tutejszej szkoły gospodarskiej, jedna z czepcul.
— To z tym Zawratem nie ma żartów — rzekłem niby obojętnie.
— Jakiś niedołęga! — zauważył i pił dalej kawę.
Poszedłem za jego przykładem, rożkami byłem zachwycony.
— Musimy wziąć po kilka do worków — nadzwyczajne.
Rozejrzałem się po werandzie i ujrzałem opodal górala, siedzącego na ławie; był nad miarę pulchny i opasły, co mię uderzyło, gdyż górale są zwykle chudzi i żylaści. Gdy ujrzał, że mu się przypatruję, skinął grzecznie głową i pierwszy zagadnął:
— Panowie pewnikiem w górę, ale na złą pogodę, na psotę.
Istotnie lało coraz gorzej.
— Ale wy pewnie nie dużo po górach chodzicie, kiedy tak dobrze wyglądacie — odparłem. Przysunął się do nas rad, że może gawędzić.
— E, po górach to ja ta — wicie — nie chodziłek.
— Jakto, nie byliście nawet przy Morskim Oku? — wykrzyknąłem.
— Przy Morskim, to ja ta był, ale budką z gośćmi.
— A na hali Gąsienicowej? — zapytał kolega.
— Na hali Gąsienicowej ja nie był, ale byłek na Smytniej i na Chochołowskiej — rzekł, śmiejąc się, góral.
Byłem zdumiony — góral nie znający gór; nie przypuszczałem, że tacy istnieją.
— Toście gór nie ciekawi a tu ludzie przyjeżdżają z daleka, żeby je widzieć.
— O tak i karki krencom, jak ten wczoraj. Mnie życie miłe. Bo to, wicie, belo tak: Kie miałek 24 roków, byłek w Kościeliskach, bań ka Krakowi żleb i ujźrałek wysoko na turniach siarotki. Barz mi się ich zachciało i polazłek po nie. A turnia bela śtyrbna i nie mogłek pote zleźć. Ani w góre ani w dół. Patrze dołu, przepaść. Strach mi sie zrobiło, pomyślałek o żonie, com niedawno ją se wzion i zacołek płakać i modlić się do Pana Boga, żeby mi pomógł. I pomógł mi i jakoś zlazłek. Pote — wicie — stanołek pod turniom i pedziałek sobie tak: Walek, masz chłopie rozum i wiencyl nie polezies, ka nie potrza. I wicie — nie polazłek.
Śmiał się mocno zadowolony ze siebie, aż mu się okrągły brzuch trząsł.
— A skądżeście wy? — zapytałem.
— Ja tutejsy, z Kościeliska.
— I jest u was więcej takich, co po górach nie chodzą?
— Ano — haj; góry znają te, co chodzą z gośćmi, Klimek, Tatar, Marusarz no i te młode chłopcy, co za gośćmi rzeczy nosą. A po co hań leźć, kiej hań same kamienie i skały. Juści — goście z miasta to syćkiego ciekawe, ale góral to — wicie — i na polu ma dość kamieni.
— To wy tak, jak ten mieszczuch — rzekł mój towarzysz — co to mówił: Jakie te taterniki dziwne ludzie! lezą na górę, patrzą na dół i mówią, że tam na dole ładnie. To po co leźć tam na górę, jak na dole ładnie?
Sam raz byłem świadkiem, jak do Morskiego Oka przyjechał autem jakiś wzbogacony fabrykant z żoną. Pani wysiadła z auta, obejrzała się dokoła i rzekła:
— Mówili, że to bardzo ładne. Może byłoby ładne, ale cóż, kiedy wszystko góry zasłaniają. — Siedli i odjechali.
Śmialiśmy się wszyscy a najbardziej rad byłem, że i moja czepcula przystanęła obok i śmiała się z nami.
— A pani chodzi w góry? — zapytałem.
— Rzadko — odparła z westchnieniem — ale czasem chodzimy. Byłyśmy raz przy Czarnym Stawie i na Liliowem.
Podniosła błękitne oczy, jak lazur nieba a oczy mówiły: — Poszłabym z wami.
Widno było, żem w jej łaskach zapewne za ów komplement.
— To my panią zabierzemy. — Westchnęła.
— Ale nam to by z panią groziło niebezpieczeństwo — mówiłem jej półgłosem, podczas gdy zbierała zastawę.
— Dlaczego? — podniosła jedwabne rzęsy na mnie.
— Bo pani ma oczy jak niebo i można by zapomnieć, że się chodzi po ziemi i skałach i spaść w przepaść.
Bałem się, że się pogniewa, ale nie; powłóczyste spojrzenie i cudny uśmiech był moją nagrodą. Zaraz jednak znikła za drzwiami.
Moja niecierpliwość tymczasem wzmagała się. Czarny Staw! Liliowe! — mówiła do mnie jako o rzeczach znanych; tu wszystko — widać — tym żyje, jak powietrzem a ja nawet dobrze nie wiem, co to Zawrat i Liliowe. Trzeba było przed taką wycieczką choć cokolwiek o Tatrach przeczytać; mógłbym choć udawać, że coś wiem. Wstyd mi było. Milczałem więc już.
— Panowie już dziś nie pójdziecie w góry — rzekł góral — bedzie tak siąpić do nocy. Mam tu budkę, jak chcecie, to was podwiozę do Zakopanego.
Kolega popatrzał na zegarek. — Czy wiesz, że on ma słuszność; już dobrze po dwunastej. Przykro to bardzo, ale innej rady nie ma.
Zły wsiadłem do budki. Tylko tyle miałem pociechy, że zza okna błysnął biały czepek i zalśniły cudne niebieskie oczy. Skinąłem kapeluszem.
Wróciliśmy do hotelu.
Nazajutrz słota była jeszcze gorsza a na trzeci dzień wśród deszczu i mgły opuściliśmy Zakopane, wracając do Krakowa.
W wagonie poznałem adwokata S., kolegę szkolnego mego towarzysza.
Dowiedziawszy się o naszej nieudałej wycieczce spojrzał na mnie z jakąś tragiczną powagą i rzekł:
— Pan chciał iść przez Zawrat? Panie, a wie pan, co to Zawrat, co to klamry?
Czułem, że się rumienię, potem chwyciła mię złość.
— Nie wiem — odrzekłem — bo pierwszy raz miałem iść w Tatry; ale widocznie Zawrat nazywa się stąd, że się od niego często zawraca.
— Niech pan sobie wyobrazi pięćdziesiąt kamienic trzypiętrowych, jedną na drugiej a u szczytu najwyższej małą żelazną klamrę — a pan stoi na tej klamrze. Rozumie pan — to jest Zawrat! — rzekł z naciskiem.
Wyobraziłem sobie owych pięćdziesiąt kamienic i czułem, że mi się robi nieswojo, czułem najwyraźniej, że mi włosy na głowie się jeżą. Brrr!
— A jednakże ludzie chodzą i pan chodził i kolega — odparłem, udając spokój.
— Tak panie, ale trzeba być siebie pewnym, trzeba być siebie absolutnie pewnym.
Nie odrzekłem już nic, bo czułem, że nie jestem siebie absolutnie pewnym i w duszy zaczynałem być rad, że deszcz padał i że wycieczka się nie udała. Pięćdziesiąt kamienic i klamra u szczytu najwyższej!
W nocy w Krakowie śnił mi się ten obraz: stałem na klamrze i „ani w górę ani w dół“. A na dole stał ów opasły góral i krzyczał:
— Hej, nie polezies, ka nie potrza!
Tak się skończyła moja pierwsza wycieczka w Tatry.
Byłem w Zakopanem trzy dni, ale żadnych Tatr nie widziałem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dropiowski.