<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Gliński
Tytuł Kowalowa Góra. Na widecie
Podtytuł Na widecie
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Poznań, Warszawa
Źródło skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
NA WIDECIE.



Było to pod Gravelotte. Szare chmury zasłaniały niebo.
Oparty na bagnecie, nieruchomy, wytężonem okiem patrzył w ciemność. Drobne płatki śniegu padały mu na twarz, siadały na wąsach, a rozgrzane ciepłym oddechem, topniały, lecz wnet, pochwycone zimnym uściskiem mrozu, zmieniały się w długie sople lodu. Noc stawała się coraz głębsza, nieprzejrzane ciemności ogarniały świat zewsząd, cisza i spokój posępny rozlane były w całej przyrodzie, tylko duże, zimne płatki śniegu spadały równo i cicho i słały się na ziemi szerokim, białym całunem.
Żołnierz się nie poruszał — wytężył oko i słuch, ale dokoła panowało milczenie, nieprzerwane szmerem najlżejszym śpiącego gdzieś wiatru; wzrok czatownika mógł dojrzeć tylko nad sobą niebo czarne i bielejącą przestrzeń wokrąg siebie. On sam był jedynym przedmiotem, który, jak słup biały, na tle ciemnem rysował się nocy. Sen go morzył — lecz stojącemu na widecie wzbroniony sen. W dali — hen, precz za nim, stał obóz i spały armaty. Do dnia było daleko.
Nie wolno spać, ni ruszyć się z miejsca, a tajemnicza ręka, zawieszona nad nim w niewidzialnej głębi niebios, rzucała śnieg coraz gęstszy, który zasypywał stopy, do kolan niemal sięgał, słał się warstwą grubą na ramionach, plecach i kirysie stojącego na czatach. Żołnierz szczelniej otulił się w szynel, bo mróz niegodziwiec zaczął go po grzbiecie łaskotać i malutka struga wody spłynęła po szyi wzdłuż ciała. Wsparł się silniej o bagnet, rozszerzył źrenice i patrzył.
Stał tak długo nieruchomy, kamienny. Ale czy sen zwyciężał przyzwyczajoną do długich czuwań naturę żołnierza, czy pamięć uderzyła w stronę wspomnień tkliwych — poruszył głową, wsparł brodę o dłoń, spoczywającą na załomie bagnetu, a czoło w dwie głębokie zmarszczyło się brózdy. Westchnął cicho — zawilgotniało mu w oczach...
...Go tam Staszka porabia w opuszczonej niedawno przez niego chacie? Ładną miał chatę i pólka spory kawał! Roku zeszłego zazłociło się pszenicą, zazieleniło bujnemi liśćmi ziemniaków, zakwitło koniczyną. Zebrał jedno, i drugie i trzecie, pomagała mu w pracy niewiasta jego śpiewając. Dziwowali się ludzie śpiewowi jej, bo to czasem jak słowik zadzwoni, to zapłacze jak wilga. Dwa lata dopiero jak się pobrali i dobrze mu było z tą kobietą ładną, młodą, wesołą jak woda, co strugą wąską przez jego przepływała sianokos, — żywą jak wróbel, co to wlot chwyta rzucone ziarno pszeniczne. A dużo tych małych szkodników gnieździło się w słomianym dachu jego chałupy, lecz on żadnej nie robił im krzywdy, bo Staszka broniła tych ptasząt i własną dłonią sypała im ziarna białe. Miałże żałować tych kilkudziesięciu ziaren parę razy dziennie rzuconych ręką Staszki, kiedy rok rocznie dobra matka-ziemia hojną je sypała mu dłonią? Najwięcej szkody robiły w wiśniowym sadzie, bo drzewko niejedno tak serdecznie nieraz oskubią, że tylko poczerniałe pestki między zielonemi świecą listkami, toć i drzew wiśniowych nie brak — dla wszystkich wystarczy. Lecz niech ino Jasio podrośnie, a wtedy już siatką ponakrywa, nie wszystkie, bo Staszka rozkaże parę drzewek dla wróbli zostawić. I dlaczego ona lubi tak te wróble? Wie on dobrze dlaczego! Parobkiem jeszcze był — żyła wtedy i matka jego Makryna (świeć Panie nad jej duszą — zmarło się jej jakoś koło Zielonych-Świątek) — wracał razu jednego z roboty dworskiej, z przewieszoną przez ramię kosą, bo to dnia tego na pańskiej łące ludzie kosili siano i on z nimi poszedł, pracował dzień cały, a że był młody i silny, nikomu nie dał siebie wyprzedzić i jednem tęgiem machnięciem kładł ogromne pokosy, że zazdrościli mu młodzi, a starzy ruszali siwemi głowami, ze zdziwienia cmokając. Wracał tedy po skończonej robocie do chaty ojcowej, która nad strugą srebrzystą, przykryta białemi kwiatami jak miód pachnącej czeremchy, widniała zdaleka. Słonko jeszcze nie zaszło było, ale jednym skrawkiem zatrzymało się het, precz nad ziemią, i kilka ukośnych a złotych promieni rzuciło ludziom na dobranoc. Pamięta on wieczór ten dobrze, wieczór majowy, ciepły a gwaru pełen, jak zwyczajnie na wsi, kiedy po pracy całodziennej z pól wracają ludziska na spoczynek. Dziewczęta choć uznojone i spalone od słonecznych promieni, powtykawszy bławatki do włosów płowych, uganiały się za sobą, na głos się śmiejąc, — niejeden im w tej swawoli pomagał parobek, bo jak głodnemu chleb, tak młodemu z dziewczętami figle na myśli, i dużo było śmiechu, krzyku i pieśni. A tu odezwały się zdaleka głosy inne. To trzoda wracała z paszy — gonił ją pastuch wiejski, a z bicza klaskał. Ryczały krowy, zatrzymując się koło płotu znajomej sobie zagrody; — co chwila drżące „meee!“ owieczek odzywało się ze stron różnych, a świnki krząkały, starając się ryjami podważyć nie otwierające się zbyt pośpiesznie wrota. Po chwili gwar się zmniejszył, uciszył — gosposie zabrały się do krów doju, dziewczęta i parobcy do ciągnienia wody z krynic, starzy ludzie tylko zasiedli przyźby koło chat białych i gwarzyli poważnie a mądrze.
Szeroką drogą wioski, z brząkającą na ramieniu kosą, szedł on szybko na ciepłą wieczerzę, z którą nieboszczka matka, Makryna, na jedynaka czekała. Nagle duży kłąb pyłu tuż prawie przed jego nogami się rozwinął i oczy mu zasypał: to stadko wróbli gwałtownie pierzchnęło — i nie opamiętał się jeszcze, jak coś wleciało mu w ramiona. Pochwycił szybko padający na pierś przedmiot i w objęciu zatrzymał. Zatrzymał i nie puścił — i nim pył opadł, dwa razy w czerwone usta Staszki pocałował. Zajęta pościgiem wróbli, nie widziała idącego naprzeciw — i gdy szara ptaszków gromadka wszczęła zawziętą walkę i za czubki się porwała, wydzierając sobie nawzajem jakiś kłosek zeszłorocznego zboża, wskoczyła nagle między zacietrzewione bitwą ptaszęta w chwili, gdy on z brząkającą kosą nadchodził. Przestraszone ptaszki pierzchnęły, wzbił się kurz, a ona niechcący w ramiona jego wleciała. Pierwszy to raz dopiero pocałował ją, choć oddawna już wzdychał do tych ustek młodych, świeżych, w których świeciły ząbki jak ziarna drobnej, małej fasolki, na sznurek nanizanej. Skręciła się, chciała uciekać, ale on nie puścił; chciała krzyknąć, ale pocałował raz drugi i do swojego serca przycisnął. Śmiała się dziewczyna, jak dziecko się śmiała, gdy już razem, ująwszy się za ręce, szli szeroką ulicą przez wioskę. Trącili się łokciami staruchowie na przyźbach siedzący, dziewczęta zachichotały, spochmurnieli parobcy młodzi, a stare baby rzuciły im zdaleka pytanie jakieś, lecz odpowiedzi nie otrzymały.
Droga, którą szli, skręciła się lekkiem półkolem na lewo, łagodnym spadkiem w dół biegnąc, ku stawowi, przy którym stał młyn dworski i tykotał, a woda srebrna skakała po żebrach koła i z szumem w kotlinę spadała. Nad samym niemal stawem świeciła biała chata Staszki, a przed chatą słały się barwinek zielony i ruta strzepiasta. Zatrzymali się u przełazu, ale on nie wypuścił z swej dłoni ręki dziewczyny.
— Czy kochasz ty mnie? — zapytał nie bez pewnego strachu.
— A czemu nie? — odpowiedziała.
Spojrzeli na siebie, zbliżyli się bardziej i słyszeli, jak serca im bili gwałtownie.
Szczęśliwy, krokiem przyśpieszonym, poszedł do chaty ojcowej, a Staszka w dłoń uderzyła, mówiąc:
— Dobre wróble... o! dobre wróble wy moje!...
I od tej chwili żadnej krzywdy tym ptaszkom nie pozwoliła wyrządzić.
Ładny to wieczór wtedy był dla niego, jakiego jeszcze nie pamiętał w swem życiu. Wpadł wesoły do chaty, ucałował ręce rodzicielki, a matka Makryna postawiła przed nim miskę klusek z serem, z grubemi kawałami słoniny, zjadł wszystkie tchem jednym, kawałkiem chleba resztę tłustości wybrał i nie pogardził plackiem z makiem, którym go matka, widząc apetyt jedynaka, poczęstowała. Zjadł, nie obejrzał się nawet, z blaszanej kwarty wodę wypił i poszedł do koni, które na nocną paszę na daleką łąkę popędził.
Gdy sam się znalazł, wśród pól zielonych, z miesiącem tylko złotym na niebie — huknął piosenkę na gardło całe, aż gwiazdy zaczęły mrugać, księżyc oczy wytrzeszczył i usta szeroko otworzył ze zdziwienia, bo nigdy tak płynącego od serca śpiewu nie słyszał.
Niewiele niedziel upłynęło, gdy swatów posłał i ślub wziął.
Matki już nie było, ale pobłogosławiła jeszcze syna i zebranych cichaczem kilkadziesiąt srebrnych pieniędzy dała jedynakowi omdlałą ręką. Ha! każdy musi do ziemi iść — to ten, to ten! Padają ludzie, jak śliwki dojrzałe z drzewa, a ziemia zbiera i chowa. Nie poradzić nic na to — nic!...
Jakiś szelest daleki doleciał do ucha żołnierza i myśli przerwał. Wyprostował się nagle jak struna, obejrzał się na lewo, na prawo, badawczem okiem w głąb rzucił — ale dokoła była ta sama męcząca cisza, noc coraz czarniejszą stawała się i śnieg wciąż padał gęsty i biały jak przedtem...
...Hej! prawdziwe to było wesele, bo szczęście było! W okienku kościelnej wieżyczki chwiał się dzwonek i tłukł sercem o brzeg mosiężny, ale jego mocniej dzwoniło. Napełnił się domek Boży ludźmi dobrymi, organista z siły całej dusił klawisze, aż dudy piszczały... z zakrystji wyszedł ksiądz proboszcz, staruszek łysy jak kolano, i ślub dał.
Z pieśniami i muzyką, późnym już wieczorem, odprowadzili nowożeńców drużbowie... i poszli po sutej biesiedzie, zostawując ich młodych — samych!...
Izba była wymieciona czysto, ławy pokryte wzorzystem płótnem, drzwi kołkiem zaparte. W kątku paliła się lampka i mrugała, rzucając blade światełko wzdłuż komory i patrząc ciekawie w jeden róg świetlicy, gdzie zasłane białą jak śnieg pościelą dwa łóżka stały.
Sponsowiała Staszka jak mak polny, jak osina zadrżała, gdy do kolan jej przypadł i rozerwał korale i wstążkę czerwoną, która na białej szyi łączyła z sobą dwa rąbki białej koszuli. Wstążka pękła, a on ustami ku piersiom jej pobiegł, prześliznął się po ramionach i w usta się wpił. Zakołysał się w lubej objęciu i sercem w serce zastukał.
— Dobre wróble wy moje! — powtarzała Staszka rano, na dzień drugi, idąc z wiadrem po wodę.
Skrzypiał żóraw, wiadro srebrzystą chwytało wlot wodę, a on pomagał młodej żonie wyciągać i stawiać stągwie na brzegu, i w ucho coś szeptał i śmiał się ze szczęścia wielkiego.
I jak tu nie być szczęśliwym?... Młoda a ładna była ta jego wybrana. Miała oczy błękitne, błękitne jak woda, gdy w niej się niebo przeziera, włosy czarne i usta jak wiśnie. Kochałże tę swoją niewiastę nazabój! Ba! jak tu nie kochać, gdy wszystko szło mu w ład dobry? Ojczysko trochę chorzało — stary już dziad był z niego, kwęczał; ale jak to koło u wozu, co skrzypi, lecz się wlecze — i on tak! Innego nie było zła: ni choroby w domu, ni na chudobę zarazy, ni braku grosza na przednówku. Zazdrościli ludzie szczęścia, a parobcy żony tak urodziwej — a on się w boki brał, pokazywał białe zęby i kobietę swoją coraz bardziej miłował, a wróblęta karmił ziarnem pszenicznem. I tak upłynął rok jeden, niby w strumieniu woda, co to bieży wśród kwiatów i traw zieleni. Pod koniec pierwszego roku synek im się narodził. Dali na imię mu Jasio, bo to i ojciec i dziad tak się zwali. Proboszcz go chrzcił w kościele, a organista znów dusił z całej siły stare klawisze organów, bo dostał pieniądz srebrny i różnych prezentów za fatygę. Dobry to był człek ten organista, a nazywał się Koza, nie dlatego, by miano takie od rodu miał, ale go ludzie tak nazywali od jego śpiewu, i on do niego tak dobrze przybijało, że sam siebie nie nazywał już inaczej. Kiedy przy chrzcie zaśpiewał nad Jasiem, to aż się malec wypatrzył i zaczął główką, jak ten co się dziwuje, ruszać.
Hej! co teraz Staszka porabia w opuszczonej niedawno przez niego chacie?... Ano — Jaś się obudził, a ona go huśta; a może malec spać nie chce i figle wyprawia, a Staszka po buzi draźni go palcem, żeby się śmiał i śmiał; a może zapatrzyła się na śpiącą dziecinę, o ojcu jego myśląc?... Ubrana w spódnicę czerwoną, w koszuli białej i koralach na szyi, siedzi u kolebki i duma, albo śpiewa dzieciątku. Chwieje się kolebka, koło matczynego łóżka zwieszona, cztery mocne sznury trzyma hak gruby, wbity w belkę sosnową u pułapu. Niedaleko duży, biały komin — pewno na nim łuczywo się pali, żeby dziecinie nie było zimno — a koło łóżka stoi drugie łóżko — teraz puste! Jak ciepło w niem było — jak dobrze!...
W oczach żołnierza stanęły łzy, ale je otarł szybko uśnieżonym rękawem płaszcza i znów się wyprostował jak struna, nasłuchując, bo mu się zdało, że śnieg zaskrzypiał, jakby pod nogą czyjąś. Ale cicho było i biało dokoła — śnieg sypał nieustannie i w oczy mu rzucał płatki strzępiaste. Wsparł się więc znów o bagnet i marzenia snuł dalej.
...W wieczór pewien zaskrzypią drzwi chaty ojcowej i do rodzinnej wróci zagrody. Może to będzie wiosną, kiedy zielenieje ruń; może latem, kiedp[1] żytko się kłania do kolan, a przepiórki „pit — pit“ wołają. I Staszka umie naśladować przepiórki!... W wieczór taki wiosenny lub letni otworzą się drzwi chaty ojcowskiej — i on w nich stanie. Zobaczy go nasamprzód pies kudłaty, wierny Sobek, i wyć zacznie z radości. Staszka zrozumie to skomlenie, i wybiegnie z świetlicy i białe ręce z krzykiem mu na szyję zarzuci. Domyśli się i stary ojciec i zwlecze się z ławy, do drzwi się dowlecze, opierając się o ścianę drżącemi rękoma; i sąsiad jeden, drugi i trzeci, zbudzony hałasem, do wrót dopadnie, a nazajutrz witać go będzie wieś cała z Kozą na czele. Zabełkoce znów dzwonek na wieżyczce kościelnej, ksiądz ze mszą wyjdzie, organy zagrają... Ksiądz proboszcz jeszcze żyć musi — stary był, ale jary i o śmierci mówić nie lubił. Wiele to jednak rzeczy przez te kilka miesięcy zmienić się musiało!... A Jasio czy pozna? Pozna! Dlaczegoby nie poznał? Tłuste rączyny wyciągnie, a gdy go tulić i całować będzie, on wąsiska ojcowskie w kułaczki drobne pochwyci i śmiać się błazenek zacznie i coś tam bełkotać, co już matka tylko zrozumie i wytłumaczy. Znowu u siebie, znowu między swoimi, w tej izbie białej, przy żonie ukochanej! Nie nastarczą usta pocałunków, ramiona uścisków! Druga to weselna noc będzie! A jeszcze słonko z mgły się nie rozbierze, ziemia z traw nocnej rosy nie spije — jak z żoną razem pójdą na pole zielone ojczystej pokłonić się ziemi, źródlanej wody się napić, chabrowym kwiatkom się przypatrzyć, z trójlistnej koniczyny przyszłą dolę, dobrą dolę wywróżyć, skąpać się w słońcu, w błękicie i Panu Bogu dziękować za bujnem zbożem zieleniejące się pólko, za żonę ładną i kochaną, za dzieciątko malutkie i to życie szczęśliwe, którego pozazdrościć mogą niebiescy anieli...
Świst głuchy przeszył powietrze — żołnierz wyprostował się... pochylił nagle i padł.
Spokojna i cicha była noc — na wzgórzu wznak powalony leżał trup czatownika. Z milczących niebios padały wciąż płatki śniegu białe, zimne, szybko sypiąc mogiłę. Tylko w miejscu, gdzie serce ciepłe biło, czerwona plama krwi kaziła białą szatę ziemi, nieopodal widniał bagnet w śnieg wbity, skierowany ostrzem ku niebu — a w dali — hen, precz — stał obóz i spały armaty.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – kiedy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Gliński.