Nabob/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nabob |
Wydawca | Księgarnia K. Łukaszewicza |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Drukarnia „Gazety Narodowej” |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Nabab |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Właśnie skończyłem moje śniadanie. Resztki skromnych moich zapasów schowałem jak zwykle w sali posiedzeń do szafy kasowéj — prawdziwego arcydzieła ślusarskiego, którego ja już blisko od lat czterech, t. j. odkąd mnie do kasy terytorjalnéj przyjęto, jako méj spiżarni używam — gdy w tém wpada gubernator zły, o iskrzącém oku — musiał zapewne gdzieś zanadto wypić — a odsapnąwszy kilka razy głęboko, zaczyna w włoskim swoim żargonie nieprzyzwoicie mnie besztać. „Ależ to tu śmierdzi, żeby zemdleć można, panie Paszajou!“ Tak źle znowu nie było. Wprawdziem tam kilka cybul usmarzył; potrzeba mi ich było do ugarnirowania kawałka cielęciny. Trzeba bowiem wiedzieć, że ja pannie Serafinie, która jest kucharką na drugiém piętrze, codziennie wieczorem przepisuję na czysto rachunki z zakupna, za co ona w swéj delikatności poczuwa się ze swéj strony do ofiarowania mi kawałka cielęciny. Otóż chciałem właśnie panu gubernatorowi całą sprawę wyjaśnić, lecz on wpada w większy gniew i krzyczy, że aż w uszach brzmi, że nie ma sensu i trzeba być z rozumu obranym, aby tak haniebnie zanieczyszczać lokale kasy — że jest to więcéj aniżeli luksusem, wynajmować na bulewarach Malesherbes za dwanaście tysięcy franków salony o ośmiu oknach na front, po to tylko, aby w nich przysmażano cebulę... Jednem słowem nie umiałbym nawet skreślić tego wszystkiego, co mi w gniewie swoim wypowiedział z niemałém ubliżeniem dla mojéj osoby. Mnie to naturalnie gniewało, że tak po grubijańsku sobie ze mną, postąpił. Dla ludzi, którym się nie płaci, należałoby do pioruna, być przynajmniéj grzecznym; dla tego téż odpowiedziałem mu, że zapach cebuli rzeczywiście nic miłego w sobie nie ma, że jednakże, gdyby kasa terytorjalna zapłacić mi zechciała, co jest winną, t. j. zaległą płacę za lat cztery, wraz z siedmiu tysiącami franków, które osobiście za dyrektora wyłożyłem, mianowicie za dorożki, gazety, cygara i za grogh amerykański w dniach posiedzeń — to mógłbym jak inni ludzie honorowi jadać w najbliższéj kuchni, i nie byłbym zmuszonym przyprawiać sobie w lokalu kasy, nędznego pożywienia, które i tak miłosierdziu sąsiednich kucharek zawdzięczam. — Rozumiesz pan?
Uniesiony gniewem wyrecytowałem tę całą odpowiedź; każdy jednakże, kto zna moje dotychczasowe stanowisko, nie poczyta mi jéj za złe i uniewinni mnie. A zresztą nie powiedziałem nic nieprzyzwoitego i w doborze wyrażeń nie przekroczyłem granic, właściwych memu wiekowi i wykształceniu. Notabene muszę tu wspomnieć, chociaż to już w inném miejscu moich notatek musi być napisaném — że z ukończonych obecnie sześćdziesięciu pięciu lat życia, przepędziłem trzydzieści jako pedel przy filozoficznym fakultecie uniwersytetu w Dijon. I stąd to datuje się moje zamiłowanie do rozpraw i memoirów, stąd moje zdobycze na polu akademickiego stylu, które jeszcze w niejedném miejscu niniejszéj pracy będę miał zaszczyt rozwinąć. — Ja trzymałem się naprzeciw gubernatorowi ściśle w granicach przyzwoitości i nie użyłem ani jednego z owych przezwisk, których pan dyrektor banku, tu w tym lokalu codziennie od każdego wysłuchać musi: od obydwóch cenzorów, od pana de Monpavon, który — ile razy przyjdzie — żartem go „wisielcem“ nazywa, i od pana de Bois-Ranvard z „Cercle de trompettes,“ który — ordynarny jak parobek — odchodząc zawsze woła: „hej, cofnij się teraz w twoją dziurę, ty pluskwo!“ — A nawet nasz kasjer oświadczył mu już ze sto razy w mojéj obecności, uderzywszy z całéj siły pięścią w księgę główną, przed dyrektorem leżącą: „tą książką mogę cię wpakować do kryminału!“ Pomimo tego prosta i grzeczna moja odpowiedź nadzwyczajne wywołała wrażenie. Oczy mu zupełnie pożółkły, a trzęsąc się z wściekłości — z prawdziwie włoskiéj wściekłości — wykrztusił słowa:
— Passajou, ty nieznośny łotrze, jeżeli choć jeszcze słowo powiesz, natychmiast cię stąd napędzę.
Ja byłem jak skamieniały ze zdziwienia. Proszę ja kogo! mnie napędzić! A moja zaległa płaca za cztery lata, a moje siedm tysięcy franków... Ale dyrektor, jak gdyby odgadł moje myśli, odpowiedział, że teraz będą wszystkie rachunki wyrównane, a więc i o moim nie zapomni się.
— Powiedzcie tym panom, że oczekuję ich w moim gabinecie, i że mam im do zakomunikowania bardzo ważną i wielką nowinę.
Po tych słowach odszedł, trzasnąwszy silnie drzwiami.
Djabelska to natura! Chociaż się naprzód wie, że wszystko co tylko powie jest kłamstwem, umie się przecież tak wywinąć i oczy zamydlić, że człowiek głupieje wobec jego matactw. No patrzcie! on mi moje pieniądze wypłaci!... Byłem tak wzruszony, iż kolana podemną drżały gdym się oddalał, aby zwołać personał. Podług przepisu składa się właściwie personał kasy terytorjalnéj — wliczywszy gubernatora i pięknego Moessarda, jako naczelnego redaktora „Verité financière“ — z dwunastu ludzi, z których przecież połowy nie było. Przedewszystkiém pan Moessard: od czasu, gdy „Verité“ wychodzić zaprzestała, a więc od lat dwóch, nie pokazał się u nas ani razu. Osiągnął podobno liczne zaszczyty i majątek, a oprócz tego ma miłosny stosunek z królową, z prawdziwą królową, która mu tyle daje pieniędzy, ile ich sam zachce... O, ten Paryż to prawdziwa Sodoma! Inni wprawdzie tędy i owędy zajrzą, aby się dowiedzieć, co u nas nowego słychać, ponieważ jednakże u nas nigdy nic nowego nie słychać przeto mijają całe tygodnie, nim powtórnie zjawić się raczą. Tylko czterech czy pięciu wiernych, a stare to ubogie człeczyska jak nieprzymierzając ja, zjawiają się każdego poranku jak najregularniéj o jednéj i téj saméj godzinie; dzieje się to wszakże z przyzwyczajenia, z nudów i... z biedy. Zatrudnienia nasze są wcale nie przepisowe... najpierw trzeba przecież, z przeproszeniem, myśleć o żołądku, a potém nie każdemu się chce przez całe życie wyduszać siedzeniem krzesła, chodzić od okna do okna i gapić się na boulevard (ośm okien na front), to też staramy się zużytkować nasz czas, jak się da. Ja, jakto państwo wiecie, prowadzę gospodarcze rachunki pannie Serafinie i jeszcze jednéj kucharce z naszego domu, a oprócz tego spisuję moje wspomnienia, co mi nie mało czasu zabiera. Nasz komisjoner, którego obowiązkiem jest ściąganie zaległych w mieście należytości... Boże co za spokojne dni spędza u nas — z dnia na dzień robi sieci dla handlu rekwizytów w polowaniu i rybołówstwie potrzebnych. Z dwóch naszych kopistów przepisuje jeden — obdarzony większemi zdolnościami kaligraficznemi — role dla pewnego teatru; drugi poświęca się wynalazkom nowych zabawek dziecinnych, które handełesy na Nowy rok za jednego sous sprzedają. Tym sposobem zaś doprowadza przynajmniéj do tego, że śmierć głodową odkłada na następny rok. Jedynym człowiekiem z całego naszego personału, który nic nie zarabia, jest nasz kasjer, ten bowiém mniema, żeby sobie ubliżył poboczném zarobkowaniem. Jest on bardzo dumny, żadną skargą ust swych nie splami, i jest tylko w obawie, aby ktoś przypadkiem nie przypuścił, że nie ma bielizny, dla tego zatrudnia się w swojém biurze przy zamkniętych drzwiach od rana do wieczora wykrawaniem z papieru gorsów, kołnierzyków i mankietów. W produkowaniu w ten sposób bielizny doprowadził już do pewnego artyzmu, tak że jaśniejąco biała jego bielizna mogłaby niewątpliwie uchodzić za rzeczywiście płócienną, gdyby nie chrzęst odzywający się za najmniejszém jego poruszeniem, jakgdyby połknął całe pudło kartonowe. Niestety jednakże wszystek ten papier żołądkowi jego nie wielkie przynosi korzyści, jest on tak chudy, ale to tak chudy, iż rzeczywiście mimowoli narzuca się pytanie, co go właściwie przy życiu utrzymuje. Mówiąc między nami, mam pewne podejrzenia, iż niekiedy do mojéj śpiżarni zachodzi. Nie nastręcza mu to trudności, gdyż jako kasjer zna kombinacją, zapomocą któréj otworzyć można naszą kasę; kiedy więc ja zmuszony jestem wyjść zaopatruje on się cokolwiek z moich zasiłków, ja jednakże żadnych mu w tym kierunku nie czynię uwag. Żal mi go bardzo. Są to wszakże właściwie, jak na wielką instytucją bankową nie do uwierzenia stosunki; trzymałem się wszakże ścisłéj prawdy w powyższym opisie, a instytucyj takich jest mnóstwo w Paryżu. O, gdyby wspomnienia moje kiedykolwiek dostąpiły zaszczytu druku... Lecz dość o tém: wracam do mego opowiadania.
Gdyśmy się wszyscy zgromadzili w gabinecie dyrektora, rzekł tenże głosem uroczystym: „Moi panowie i zacni przyjaciele, czas doświadczeń losu przeminął. Kasa terytorjalna wstępuje w nową fazę świetności.“ Następnie mówił nam o świetnéj „combinazione,“ — jest to ulubiony jego wyraz, a jak pięknie go wymówić u mie — mówił więc o „combinazione“ ze współudziałem znanego w całém mieście i we wszystkich dziennikach wysławionego Naboba. Kasa terytorjalna będzie zatém w możności odszkodować wiernych swoich urzędników, wynadgrodzić ich bezinteresowność i pozbyć się żywiołów niepotrzebnych (te niepotrzebne żywioły odnosiły się zapewne do mnie.) W końcu zaś oświadczył: „Przygotujcie panowie swoje pokwitowania, gdyż jutro wszelkie zaległości będą wypłacone.“ Ponieważ nas jednakże już dość często podobnemi przyrzeczeniami mamił, wrażenie przemowy nie było zbyt wielkiém. Dawniéj pozwalano się schwycić na podobną wędkę; po zapowiedzeniu nowéj jakiéj „combinazione“ skakano po biurach wśród radości i zapału, ściskano się wzajemnie wśród łez, jak rozbitki na widok zbliżającego się żagla i spisywano z pospiechem i dokładnością wierzytelności swoje na papierze. Na drugi dzień jednakże dyrektor się nie pokazywał, również nie było go i na trzeci dzień: w celach zwłoki nie cierpiących na dni kilka wyjechać musiał. W końcu gdy cały personał zrozpaczony i zemsty chciwy, gotów był posunąć się do wszelkich ostateczności wpadał dyrektor, mdlał na fotelu ukrywszy twarz w dłoniach, a wyprzedzając wszelkie możliwe pytania i zarzuty, wołał:
— Zabijcie mnie, wy biedni nieszczęśliwi, zabijcie! „Combinazione“ nie udała się, pechero! Następnie krzyczał, szlochał, padał na kolana, wydzierał włosy z głowy, tarzał się na dywanie przywołując nas — każdego po imieniu — abyśmy mu życie odebrali, choćby z litości nad jego żoną i dziećmi, które do kija żebraczego doprowadził.
Taka rozpacz rozbrajała nas, rozrzewniała nawet, bo dopóki istnieją i istnieć będą teatra, nie ma i nie będzie zapewne komedjanta, który by mu dorównał.
Wszystko jednakże z czasem się zużywa; utracił on już dotychczasowe zaufanie, i gdy tą razą po odbytéj komedji odchodził, wzdrygano za nim pogardliwie ramionami. Ja jednakże — wyznać to muszę — byłem znowu poniekąd zbity z tropu: zagroził mi tak stanowczo demisją; a potém... owa wzmianka o tym bogaczu Nabobie...
— Czy pan sądzisz, że choć jedno słowo z całéj tyrady jest prawdą? rzekł do mnie kasjer. Biedny Passajou, pan zawsze pozostaniesz dzieckiem! Wspomnisz moje słowo;
z Nabobem będzie tak samo jak z królową Moessard’a.
Po tych słowach poszedł jak najspokojniéj do swoich papierowych kołnierzyków.
Ażeby wyjaśnić wzmiankę kasjera o Moessardzie, winienem dodać, że pan ten nadskakując królowéj, przyrzekł naszemu pryncypałowi, iż nakłoni Jéj królewską Mość do złożenia pewnéj znacznéj kwoty w kasie terytorjalnéj. O téj nowéj, combinazione“ byliśmy wszyscy uwiadomieni, i z niecierpliwością oczekiwaliśmy pomyślnego jéj skutku, gdyż w ten sposób uzyskalibyśmy nareszcie nasze pieniądze. Przez dwa miesiące łudziliśmy się nadzieją, przez dwa miesiące łamaliśmy sobie głowy, usiłując z rozmaitych odcieni humoru w twarzy Moessard’a odczytać, jak daleko „combinazione“ postąpiła. Wszyscy znajdowali, że Królewska Jéj Mość za długo każe czekać na złożenie owéj sumy, a kasjer nasz — gdyśmy się go o przebieg téj sprawy pytali — odpowiadał z poza swojéj drucianéj kraty z komiczno-urzędową powagą:
— Nic nowego, panowie — „combinazione“ jest na dobréj drodze.
I każdy, jak mógł, pocieszał się tą lakoniczną odpowiedzią.
— Eh! przecież to jakoś pójdzie, wszakże „combinazione“ na dobréj drodze — miejmy tylko nasze rachunki w pogotowiu, mawiał jeden do drugiego, jak gdyby tu o najnaturalniejszy w świecie interes chodziło...
Nie! coś podobnego to już chyba tylko w Paryżu uchodzi... Człowiekowi aż w głowie się mięsza na samą myśl!... Skończyło się na tém, że Moessard pewnego pięknego poranku wcale w biurze się nie zjawił. Swoje cele podług wszelkiego prawdopodobieństwa osiągnął, tylko odtąd zmienił przekonanie co do złożenia owéj fikcyjnéj sumy w kasie terytorjalnéj przez królową. Niechże mi teraz kto powie, że to było uczciwe postępowanie?!
Jak szybko zresztą zużywa się pojęcie o uczciwości, trudno uwierzyć. Jeżeli rozważę, że ja Passajou z białym moim włosem, z postawą uszanowanie wzbudzającą, z moją niepokalaną przeszłością — 30 lat w służbie akademickiéj — mogłem się do tego wszystkiego przyzwyczaić i wśród wszystkich tych oszustw i podłości żyć jak ryba w wodzie!... narzuca mi się mimowoli pytanie, co ja tu mam do czynienia, dla czego tu pozostaję i poco wogóle przybyłem.
Jakim sposobem się zaś tu dostałem? Mój Boże, to rzecz bardzo prosta: Przed czterema latmi, właśnie w czasie, w którym mi żona umarła, a dzieci moje pożeniły się i wyszły za mąż zmieniłem moją pozycją pedela na stały stan spoczynku, gdy pewnego razu — czytając gazetę — wpadło mi przypadkiem następujące ogłoszenie w oko: „Poszukuje się biurowego służącego w wieku dojrzałym. Dobre polecenia i świadectwa konieczne. Bliższa wiadomość w kasie terytorjalnéj, Boulevard Malesherbes 56. “ Przedewszystkiém muszę wyznać, że nowożytny Babel od dawna miał dla mnie coś pociągającego. W dodatku czułem się tak jeszcze rzeźwym, że śmiało mogłem liczyć na jaką dziesiątkę lat służby, w którym czasie mógłbym sobie coś zaoszczędzić, lub może nawet ładny uzbierać kapitalik, gdybym mój dotąd zaoszczędzony grosz, w pomienionym banku złożył. Napisałem przeto do kasy terytorjalnéj i do świetnych poleceń oraz nader dla mnie pochlebnych świadectw całego kolegium profesorskiego, dołączyłem moję fotografią. Świeżo ogolony, w stroju urzędowym, z okiem z pod krzaczastych moich białych brwi żywo strzelającym, z stalowym łańcuchem na szyi i medalem zasługi na piersi wyglądałem na fotografii — Crespon w rynku ją robił — wyglądałem więc, jak mówił nasz dziekan, pan Chaluette: jak rzymski senator na kurulskiém krześle!“ (Notabene, tenże sam pan dziekan twierdził również, że niezmiernie jestem podobien do zmarłego króla Ludwika XVIII., tylko że jestem mniéj otyły.) Odwrotną pocztą odpowiedziano mi, że moja powierzchowność gubernatorowi się podoba... Niech by też djabli wzięli, żeby mu się nie miała podobać! Tak imponująca postać jak moja, już na wstępie w przedpokoju, toż to już znakomita wędka na panów akcjonarjuszy!...
Dlaczegóż to i ja wówczas nie rozpytałem się należycie o stosunki „kasy terytorjalnéj“’? Niewątpliwie powinienem to był uczynić; miałem jednakże sam tyle świadectw do okazania, że nim wszystkie przejrzano, straciłem głowę i zupełnie zapomniałem zażądać jakiéjś gwarancji dla méj osoby. Gdzieżby zresztą człowiekowi nieufność miała przyjść na myśl! Patrząc na wspaniałe salony, wysokie zwierciadła, na ogromne skrzynie kasowe, słysząc o milionach, o bajecznych zyskach, byłem olśniony i zupełnie mój zdrowy rozum postradałem.
Przyznać także trzeba, że instytucja nasza zupełnie inaczéj wówczas wyglądała. Wprawdzie interesa szły źle (dobremi one podobno nigdy nie były), organ nasz wychodził już także bardzo nieregularnie, ale gubernator wynalazł był właśnie małą jakąś „combinazione“, która przynajmniéj na czas pewien dopomogła do zachowania ułudnego pozoru. Ogłosił on bowiem patrjotyczną składkę w celu postawienia pomnika generałowi Paolo Paoli, czy jak się tam ów wielki mąż z jego ojczyzny nazywa; ponieważ zaś Korsykanie mimo swéj jędyczéj nadętości są biedni jak myszy kościelne, przeto patrjoci francuscy pospieszyli im w pomoc i składali pokaźne sumki w „kasie terytorjalnéj“. Niestety jednakże w przeciągu dwóch miesięcy były fundusze zjedzone, nim statua światło dzienne ujrzeć zdołała; rzecz oczywista, że datki zaprzestały wpływać, a rozpoczęły się na nowo protesta, skargi i wyzwiska ze wszystkich stron. Dziś wprawdzie jestem z tém wszystkiém otrzaskany, z początku atoli przejmowały mnie zgrozą owe stemplowane wezwania i porozstawiane przed drzwiami handlowo-policyjne postacie.
Reszta personelu zupełnie sobie z tego nic nie robiła; wiedziano z góry, ze w ostatniéj chwili zjawi się jaki Montpavon lub Bois-Landry i załagodzi sprawę. Panowie ci zanadto byli zaangażowani w kasie terytorjalnéj, zanadto byli z wszystkiemi jéj sprawkami złączeni, aby mogli — bez obawy skandalu i troski o swe osobiste bezpieczeństwo — do bankructwa dopuścić.
Również i właściciel domu czeka już od lat dwóch na swój czynsz i nie wyrzuca nas, jakby to właściwie uczynić powinien, ponieważ ma nadzieję, że przecież choć coś przy nadarzonéj sposobności wydobyć mu się uda. Cóż zaś powiem o sobie biednym! Przez cztery lata nie widziałem ani centa z przyrzeczonéj mi pensji i utopiłem w dodatku siedm tysięcy franków, które wśród kilkudziesięcioletniéj pracy zaoszczędzić zdołałem. Lecz i człowiek nie chciałby utracić swoich pieniędzy, przeto wiszę przy téj przeklętéj kasie, chociaż ze względu na poważną mą postać, na moje wykształcenie i staranność, z jaką przywykłem utrzymywać moję garderobę, niewątpliwie nie długobym potrzebował szukać nowéj, lepszéj posady.
Znam n. p. bardzo szanowną i czcigodną osobistość, niejakiego pana Joyense, buchhaltera w wielkim banku „Hemerlingue i Syn“ w ulicy St. Honoré, który ile razy mnie spotka, regularnie strofuje:
— Passajou, biedny przyjacielu, jakże ty tam możesz wytrzymać w téj łotrowskiéj jaskini? Na próżno się tam biedzisz, bo ręczę ci, że ani centa już nie wydobędziesz. Do nas powinieneś się przenieść, jabym ci się o wygodne i spokojne miejsce postarał. Pensja twoja byłaby wprawdzie mniejsza aniżeli ta, którą, ci w kasie terytorjalnéj przyrzeczono. ale dochody byłyby bez porównania większe.
Ja wiem, że ten poczciwiec ma racją; pomimo tego wszakże nie mogę stąd odejść, bo jakoś żal pieniędzy. I tak człowiek wlecze to życie w tych wielkich, wiecznie próżnych salonach i nudzi się, gdyż my urzędnicy nie mamy co z sobą mówić, bo znamy się na wylot i odgadujemy bez rozmowy smutne, jednakże myśli wspólne.
Dawniéj odbywały się przynajmniéj sesje rady zawiadowczéj i generalne posiedzenia akcjonariuszy, których wrzaskliwe debaty odbijały się echem aż o mury kościoła św. Magdaleny. Oprócz tego zjawiało się co tydzień mnóstwo ludzi, dopytujących się z oburzeniem i przekleństwami, co się stało z ich pieniądzmi. W takich wypadkach atoli pokazywał się nasz gubernator w całéj swéj wielkości. Mówię państwu, że ludzi, którzy wchodzili z wściekłym gniewem jak zgłodniałe i krwi chciwe wilki, wyprowadzałem po kwadransie z jego gabinetu uległych jak baranki, z promieniejącą twarzą, pełnych zaufania i lżejszych o kilka banknotów. I na tém polega właśnie wielki jego talent, umie on tych nieszczęśliwych nie tylko uspokoić i nowém natchnąć zaufaniem, lecz nadto oskubie ich jeszcze i puszcza zadowolonych.
Lecz było to dawniéj — dzisiaj nikt nie przychodzi; zdaje mi się, że ci ludzie albo pomarli, lub też pogodzili się z swym losem i pożegnali się z nadzieją odzyskania kiedykolwiek swéj należytości. Czasem tylko zjawi się jaki subskrybent z lasów korsykańskich, aby się dowiedzieć jak stoi sprawa z pomnikiem Paoli’ego, lub też dawniejszy czytelnik niewychodzącéj już od dwóch lat „Verité financière“, aby odnowić swą przedpłatę i nieśmiałym zapytać głosem, czyby to przecież nie było możliwą, iżby regularniéj mógł otrzymywać zaprenumerowany przez siebie dziennik; ot, są ludzie, których zaufania nic podkopać nie zdoła. To też biada takim niewinnym istotom, gdy się dostaną w szpony tak zgłodniałéj zgrai jak my. Cały personel otacza natychmiast takiego niewinnego przybysza, obrabia go na wszelki możliwy sposób i walczy niemal z sobą o jego podpis; jeżeli ten zaś stawia opór i ani na pomnik Paoli’ego ani na koleje korsykańskie dać nie chce, — wówczas... — o, pióro moje rumieni się ze wstydu — zabieramy się do po bandycku obmyślanéj „sztuczki“. W tym celu stoi przygotowana skrzynia, którą na dany znak wnoszą do biura, jako świeżą, ważną przesyłkę pocztową.
— Dwadzieścia franków porto! woła wnoszący skrzynię (dwadzieścia, trzydzieści i t. d. kwotę tę oznaczamy podług powierzchowności ofiary.)
— Dwadzieścia franków! woła każdy i szuka spiesznie po wszystkich swoich kieszeniach, jakby je tam znaleźć się spodziewał.
— Ja, nie mam! woła pierwszy, przeszukawszy troskliwie próżne swe sakwy.
— I ja, także nie mam! wtóruje drugi.
— Ja również nie! woła już niemal z rozpaczą trzeci.
Okazuje się w ten sposób, że żaden z personelu nie ma wzmiankowanej kwoty.
— A to nie miły przypadek; a tu kasa zamknięta i kasjer wyszedł! Wszystko udaje okropną rozpacz, z sieni tymczasem dochodzi silny i gniewny głos ekspedytora pocztowego:
— Prędzéj, prędzéj, moi panowie! Ja nie mam czasu czekać tak długo!
(Notabene wyznać muszę, że ze względu na donośny mój organ, mnie rolę owego niecierpliwego ekspedytora powierzono).
— I cóż poczniemy — odzywa się wśród rozpaczliwych gestów jeden z urzędników „kasy“ — musimy skrzynię odesłać, a to gubernatora okropnie zgniewa.
— Przepraszam panów — mówi natenczas zmistyfikowany przybysz nieśmiało, dobywając swéj portmonetki — przepraszam, jeżeli panowie pozwolicie sobie służyć, chętnie...
— O, panie!pan nader łaskaw, rzeczywiście...
Przybysz wydobywa dwadzieścia franków i zostaje wśród nieskończonych, wyszukanych grzeczności wykomplementowany za drzwi, a personel dzieli się wśród homerycznego śmiechu i szalonéj radości świeżo zyskaną zdobyczą...
Wstydź się panie Passajou! w twoim wieku i tak nisko upaść!...
Mój Boże, jakbym ja tego sam nie wiedział, że dla mojéj powagi i honoru więcéj by przystało, abym to grzeszne miejsce opuścił, które — wiem o tém — jest stekiem wszystkich oszustw i brudów.
Ale czyż mam wszystko utracić, com tu złożył?! Nie! toby było szaleństwem! Przeciwnie winienem tu pozostać, aby przypilnować i skorzystać w danym razie ze szczęśliwego zbiegu okoliczności.
Wówczas jednakże... wówczas... — przysięgam tu na mój zasłużony medal, na moją trzydziestoletnią, akademicką służbę, że gdyby jaka „combinazione“, jak n. p. obecna z Nabobem, dopomogła mi do odebrania moich pieniędzy, wówczas nie pozostaję ani jednéj sekundy w tém piekle, lecz uciekam czémprędzéj do mego małego ogródka w okolicy Monbars, nie wdając się już nigdy więcéj w pieniężne spekulacje.
Lecz płonne to nadzieje; nasze akcje i obligacje żadnéj nie mają wartości, a pasywa nasze wynoszą przeszło trzy miliony pięć kroć sto tysięcy franków. Nawiasowo powiedziawszy milionowe te pasywa nie są nam wcale niedogodne; owszem one to właśnie podtrzymują istnienie „kasy terytorjalnéj“ i nikt z nas się o nie nie troszczy — lecz dług stu pięćdziesięciu franków, które stróż domu wyłożył za nas na znaczki pocztowe, na gaz i t. d. te nie małego strachu nam napędzają.
I w obec takich stosunków chcą w nas wmówić, że taki Nabob będzie do tego stopnia z rozumu obranym, iż zechce utopić swe pieniądze w takiéj złodziejskiéj spelunce? O, widzicie go! chciałby i mnie za nos wodzić! Nie twoje doczekanie, czcigodny panie gubernatorze!