Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV
KARDYNAŁ DE ROHAN

Nazajutrz, Joanna, nie tracąc nadziei, rozpoczęła nanowo toaletę swoją i porządkowanie apartamentu. Wybiła siódma, ogień płonął w salonie na kominku, gdy wtem kareta jakaś zaturkotała u wjazdu w ulicę świętego Klaudjusza. Tym razem Joanna nie miała czasu wyjrzeć już oknem. Po chwili rozległ się dzwonek, a serce pani de la Motte zabiło tak gwałtownie, że uderzenia jego możnaby słyszeć dokładnie. Zawstydzona tem nierozsądnem wzruszeniem, pani hrabina nakazała sobie milczenie, ułożyła zręcznie haft na stoliczku, nowe nuty na klawikordzie, a gazetę rzuciła na krzesło przy kominku.
Po upływie kilku sekund Klotylda oznajmiła:
— „Osoba, która pisała przedwczoraj“.
— Prosić! — odpowiedziała Joanna.
Chód lekki, trzewiki skrzypiące, głowa wzniesiona, postać dorodna, w aksamity i jedwabie przybrana, a wydająca się niezwykle wysoką w tym szczupłym apartamencie, oto co przedstawiło się oczom hrabiny, gdy powstała na przyjęcie. Dotknęło ją przedewszystkiem nieprzyjemne incognito przybyłego.
— Z kim mam zaszczyt? — odezwała się z ukłonem protektorki raczej, niż protegowanej.
Książę zerknął za siebie ku drzwiom, za któremi została stara.
— Kardynał de Rohan — oświadczył następnie.
W odpowiedzi na to, pani de la Motte, z miną wyrażającą wielkie onieśmielenie, odpowiedziała ukłonem tak niskim, jaki się tylko królowi oddaje.
Następnie podsunęła fotel gościowi, sama zaś, zamiast według wymagań etykiety, zająć miejsce na krześle, usiadła w drugim wielkim fotelu.
Kardynał zrozumiał, że może być swobodny, położy więc kapelusz na stole i, patrząc prosto w oczy Joanny która w nim utkwiła spojrzenie, przemówił:
— Więc to prawdą jest, moja panno?...
— Moja pani — przerwała Joanna.
— Przepraszam... Zapomniałem... więc to prawdą jest proszę pani?...
— Mąż mój, hrabia de la Motte, Ekscelencjo.
— Wiem, wiem, proszę pani, żandarm króla czy królowej.
— Tak jest, Ekscelencjo!
— Pani więc jest z domu Walezjanka?
— Tak, Ekscelencjo.
— Świetne nazwisko!... — powiedział kardynał, zakładając nogę na nogę. — Nazwisko świetne... wygasłe.
Joanna zrozumiała wątpliwości kardynała.
— Wcale nie wygasłe, Ekscelencjo, i ja je noszę i mam brata, barona Walezjusza.
— Racz mnie pani objaśnić cokolwiek o tem pochodzeniu. Lubię bardzo heraldykę.
Joanna opowiedziała od niechcenia historję, znaną już naszym czytelnikom. Kardynał słucha! i patrzył. Nie zadawał sobie trudu, aby ukrywać wrażenia. Nie wierzył ani w zasługę, ani w wartość Joanny; wiedział, że jest ładna i biedna; patrzył na nią, to dosyć. Joanna, której uwadze nic nie uszło, odgadła myśli swego przyszłego protektora.
— Zatem — odezwał się znowu niedbale pan Rohan — byłaś pani prawdziwie nieszczęśliwą?
— Nie skarżę się, Ekscelencjo.
— W rzeczywistości, przesadzono mi trudne pani położenie. Mieszkanko wygodne, urządzenie bardzo przyjemne i odpowiednie...
— Dla gryzetki — wtrąciła szorstko Joanna, pragnąc dojść nareszcie do rzeczy.
Kardynał poruszył się.
— Jakto! pani to otoczenie nazywasz otoczeniem gryzetki?
— Nie sądzę, Ekscelencjo, abyś mógł je uznawać za otoczenie księżnej.
— A! pani jesteś księżną, — powiedział z lekkim odcieniem ironji.
— Jestem z domu Walezych, tak samo jak Wy, Ekscelencjo de Rohan. Oto wszystko, co mi wiadomo — odparła.
Słowa te, wypowiedziane z majestatem nieszczęścia, buntującego się w majestacie kobiety, czującej, że jest zapoznaną, były tak harmonijne i pełne godności zarazem, iż księcia obrazić nie mogły, a musiały wzruszyć mężczyznę.
— Pani — rzekł — zapomniałem, że pierwszym moim obowiązkiem było poproszenie pani o przebaczenie. Zawiadomiłem, że przybędę wczoraj; zmuszony asystować w Wersalu, przy recepcji pana de Suffren, zmuszony się też znalazłem odłożyć na dziś przyjemność odwiedzenia pani.
— Ekscelencja uczynił mi wielki zaszczyt i tak, iż dziś raczył sobie o mnie przypomnieć, to też hrabia de la Motte, małżonek mój, tem więcej złorzeczyć będzie wygnaniu, do którego nędza go przykuła, że nie miał szczęścia obecnym być przy tak dostojnej wizycie.
Słowo małżonek zbudziło uwagę kardynała.
— Pani sama mieszka? — zapytał.
— Zupełnie sama, ekscelencjo.
— To pięknie, jak na kobietę młodą i ładną.
— To zupełnie naturalne, jak na kobietę, która nie na swojem miejscu byłaby w każdem towarzystwie, prócz tego, od którego oddala ją ubóstwa.
Kardynał zamilkł.
— Heraldycy jednakowoż nie stwierdzają widocznie genealogji pani?
— Naco mi to? — odrzekła wzgardliwie Joanna, odgarniając zręcznym ruchem upudrowane loczki ze skroni.
— Pani — rzekł — chciałbym wiedzieć, w czem jej mogę być pożytecznym?
— Ależ w niczem, ekscelencjo.
— Jakto w niczem?
— Wasza eminencja zaszczyca mnie...
— Mówmy otwarciej.
— Szczerszą, niż teraz jestem, już być nie potrafię.
— Przed chwilą użalała się pani — powiedział de Rohan, spoglądając dokoła, jakgdyby chciał przypomnieć Joannie, co mówiła o urządzeniu mieszkania.
— Zapewne, że się użalałam.
— I cóż dalej, proszę pani?
— Nic, ekscelencjo, widzę, że macie zamiar wesprzeć mnie jałmużną, czy nie tak?
— O! pani!...
— Jałmużnę przyjmowałam wprawdzie — ale odtąd przyjmować jej już nie będę.
— Jak to mam rozumieć?
— Dość już zniosłam upokorzeń, ekscelencjo; znosić je dłużej jest niepodobieństwem.
— Pani nadużywa, jak mi się zdaje, wyrażeń. Nieszczęście nigdy nie upokarza nikogo...
— Z mojem nazwiskiem nawet! Pomyśl, czy odważyłbyś się żebrać, ty, książę de Rohan?
— Nie mówię wcale o sobie — odparł dumnie zaambarasowany trochę kardynał.
— Ja, ekscelencjo, znam tylko dwa rodzaje prośby o wsparcie: w karecie, lub u drzwi kościoła; w złocie i aksamitach, albo też w łachmanach. Obecnie, nie spodziewałam się wcale tak zaszczytnej dla mnie wizyty, sądziłam, że zostałam zapomnianą.
— A! więc pani wiedziałaś, że to ja pisałem? — zawołał kardynał.
— Widziałam wszak pieczęć na liście.
— Udawałaś pani jednakże, żeś mnie nie poznała.
— Bo, anonsując się, nie zaszczyciłeś mnie pan wszakże wymienieniem swego nazwiska.
— Zachwyca mnie duma pani — odparł z żywością kardynał i patrzył z widoczną przyjemnością w oczy pełne ognia, w piękną twarzyczkę Joanny.
— Objaśniam zatem — ciągnęła dalej hrabina — że zanim poznałam pana, postanowiłam sobie zrzucić ten nędzny płaszcz, osłaniający moje ubóstwo, pokrywający nagość mojego imienia, postanowiłam sobie pójść w łachmanach, jak każda żebraczka chrześcijańska, i prosić o kawałek chleba, nie przez pychę, lecz z miłosierdzia przechodniów podany.
— Mam nadzieję, że pani nie jesteś tak zupełnie pozbawioną środków?
Joanna zamilczała.
— Posiadasz może jaki kawałek ziemi, choćby obdłużonej; klejnoty rodzinne, jak oto ten, naprzykład?
I wskazał na pudełeczko, którem igrały białe, delikatne paluszki młodej kobiety.
— To? — zapytała.
— Niezwykłe jakieś pudełeczko, daję słowo. Czy pani pozwoli?
Powiedział to i wziął sprzęcik w ręce.
— A! minjatura — zawołał zdziwiony.
— Czy znasz pan oryginał tego portretu? — zapytała Joanna.
— To portret cesarzowej austrjackiej.
— Doprawdy? — zawołał Joanna — czy tylko pan się nie myli?
Kardynał przypatrywał się z wielką uwagą sprzęcikowi.
— Skąd się to pani dostało? — zapytał.
— Od damy, która była tutaj przedwczoraj.
— U pani?
— U mnie.
— Od damy...
I kardynał na nowo wpatrywać się zaczął.
— Źle powiedziałam, Eminencjo — odparła hrabina — było ich dwie...
— I jedna z nich dała pani to pudełko? — zapytał de Rohan z niedowierzaniem.
— Wcale mi go nie dała.
— Jakimże więc sposobem się tu znajduje?
— Zapomniano go u mnie.
Kardynał tak się zamyślił, że to panią de la Motte mocno zaintrygowało, uznała więc za stosowne mieć się na baczności. Nareszcie, de Rohan podniósł głowę i, z uwagą wpatrując się w hrabinę, rzekł:
— A jak się nazywa ta dama? Wybaczy mi pani zapewne, że zadaję jej to pytanie; że stawiam się w roli sędziego śledczego.
— Gdybym znała damę, która to zostawiła...
— To cóż?
— Odesłałabym była zgubę w tej chwili. Dla niej ma to wartość prawdopodobnie, i nie chciałabym narażać jej na czterdzieści osiem godzin niepokoju za uprzejmą wizytę.
— Nie zna jej pani, zatem...
— Nie; wiem tyle tylko, że jest przełożoną stowarzyszenia miłosierdzia w Wersalu. Od kobiet przyjmuję wsparcie, nie poniża ono kobiety ubogiej; a dama ta, powiadomiona o mojem smutnem położeniu, odwiedziwszy mnie, pozostawiła mi sto luidorów nad kominkiem.
— Sto luidorów! — zawołał zdziwiony kardynał. — Wybacz pani — dodał — nie dziwi mnie, że udzielono jej tak znaczną sumę. Przeciwnie, zasługuje pani na wszelakie a wszelkie współczucie ludzie dobroczynnych. Dziwi mnie tylko tytuł damy miłosierdzia; bo rozporządzają one mniejszemi daleko środkami. Czy mogłabyś, hrabino, odmalować mi portret tej damy?
— Trudno mi to będzie — odparła Joanna w celu wzbudzenia tem większej ciekawości kardynała.
— Jeżeli jednakże była tutaj?
— Naturalnie, że była — ale nie życzyła sobie widocznie być poznaną, bo twarz miała osłoniętą gęstym woalem a oprócz tego okryta była szerokiem futrem. Pomimo to wszakże...
— Pomimo to? — powtórzył kardynał.
— Zdawało mi się... lecz nie ręczę.
— Co takiego?
— Że oczy miała błękitne.
— Usta?
— Małe, wargi przygrube nieco, dolna mianowicie.
— Wysoka, czy średniego wzrostu?
— Średniego.
— Ręce?
— Prześliczne.
— Szyja?
— Długa i cienka.
— Wyraz twarzy?
— Surowy i szlachetny.
— Wymowa?
— Jakby niewprawna trochę.
— Czy może ją znasz, ekscelencjo?
— Skąd wnosisz, że mógłbym ją znać, hrabino?... — odparł żywo kardynał.
— Z pytań zadawanych mi, a także przez sympatję którą łączy pracowników na niwie dobroczynności.
— Nie, pani, nie znam jej wcale.
— Może masz choćby jakie przypuszczenia, ekscelencjo?...
— Z jakiej racji?
— Z racji tej minjatury, naprzykład!
— Ą! — z pośpiechem odparł kardynał, w obawie by nie był odgadniętym — zapewne, ta minjatura.
— Cóż takiego?
— Zdaje mi się być...
— Portretem cesarzowej Marji Teresy?
— Tak przypuszczam.
— I co stąd wnosisz, Ekscelencjo?
— Że miałaś pani wizytę jakiejś damy niemieckiej, i tych naprzykład, które założyły stowarzyszenie dobroczynności...
— W Wersalu?
— Tak, pani.
Nastała cisza. Widoczne było, że kardynał miał jeszcze pewne wątpliwości, i że obecność pudełeczka w domu hrabiny de la Motte wzbudzała w nim podejrzenia.
Na dworze wiadomą było rzeczą, iż kardynała mocno obchodziły sprawy królowej, a nadmienialiśmy już, że byli tacy, co usiłowali niecić nieprzyjaźń pomiędzy monarchinią a jej wielkim jałmużnikiem. Jakim sposobem pudełeczko z portretem, tak mu dobrze znane, tyle razy widziane w rękach Marji Antoniny, znaleźć się mogło w posiadaniu Joanny żebraczki?
Czy królowa rzeczywiście była w tem biednem mieszkaniu? Prałat wątpił coś o tem. Wątpił już wczoraj; samo nazwisko „Walezjanka“ nakazywało mu mieć się na ostrożności, a tu naraz się okazuje, że nie chodzi o kobietę w nędzy, ale o księżniczkę, osobiście przez królową wspomaganą. Byłażby do tego stopnia miłosierną Marja Antonina?
Podczas gdy kardynał zagłębiał się w zwątpieniach, Joanna, śledząca każdy rys jego fizjognomji, siedziała jak na mękach. Bo straszna to zaprawdę męczarnia dla sumienia obciążonego fałszem, widzieć niedowierzanie tych, których pragnie się przekonać. Milczenie ciążyło obojgu — przerwał je kardynał nowem zapytaniem:
— Czy przypatrzyłaś się pani towarzyszce swojej dobrodziejki? czy możesz mi powiedzieć jak wyglądała?
— O! tę to widziałam doskonale — odparła hrabina — wysoka i ładna, wyraz twarzy stanowczy, płeć olśniewająca, kształty pełne.
— Czy starsza dama, nie nazywała jej po imieniu?
— I owszem, raz jeden.
— Jak?
— Andrea.
— Andrea! — wykrzyknął kardynał poruszony.
Wiadome było, że królowa jeździła onegdaj z panną de Taverney do Paryża. Głuche pogłoski o opóźnieniu, o bramie zamkniętej, o małżeńskiem nieporozumieniu pomiędzy królem i królową, obiegały po Wersalu. Książę de Rohan odetchnął swobodniej teraz. Nie było ani zasadzki, ani spisku przy ulicy św. Klaudjusza. Pani de la Motte wydała mu się piękną i czystą, jak anioł niewinności. Ale, jako dyplomata, postanowił użyć jeszcze jednej próby, ostatniej.
— Hrabino — rzekł — jedna rzecz zadziwia mnie... przyznaję.
— Co takiego, ekscelencjo?
— Że z twojem nazwiskiem i prawami, nie udałaś się pani do króla.
— Do króla?
— Tak.
— Ależ, monsiniorze, dwadzieścia podań, dwadzieścia próśb mu posłałam.
— I bez skutku?
— Bez odpowiedzi jakiejkolwiek.
— Pomijając zatem króla, wszyscy książęta domu królewskiego, zwróciliby uwagę na domagania się pani.
— Zwracałam się do wszystkich, nikt mi jednak nie pomógł — odparła.
— To dziwne! — rzekł kardynał.
Potem nagle, jakby teraz dopiero myśl ta zabłysła mu w głowie, dodał:
— Ależ, Boże mój! zapominamy o udzielającej łask wszelkich, o tej, która nigdy nie odmówiła nikomu pomocy zasłużonej, o królowej. Czy widziałaś ją pani?
— Nigdy — odparła Joanna z przedziwną prostotą.
— Jakto, nigdy nie zanosiłaś próśb do królowej?
— Nigdy.
— Nie starałaś się pani o uzyskanie jej posłuchania?...
— Starałam, lecz mi się nie udało.
— Mówisz mi, pani, rzeczy trudne do uwierzenia.
— Ale zupełnie prawdziwe, dwa. razy tylko byłam w Wersalu i dwie osoby tylko tam widziałam: doktora Luis, który w szpitalu doglądał był ojca mojego — i barona de Taverney, któremu byłam polecona.
— Cóż baron powiedział pani?... jemu właśnie łatwoby przyszło zbliżyć cię do królowej.
— Odpowiedział mi, że postępuję bardzo niezręcznie.
— Jakto?...
— Że za tytuł do łaski królewskiej przedstawiam pokrewieństwo, które może tylko przykrość sprawić Jej Królewskiej Mości, bo ubodzy krewni nigdy nie są pożądam.
— To doskonale maluje barona, egoistę i gbura — zauważył książę.
I, przypomniawszy sobie wizytę Andrei u hrabiny, pomyślał:
— To dziwne, ojciec usuwa proszącą, a królowa przyprowadza jego córkę. Coś z tych sprzeczności musi wyniknąć przecież.
— Słowo szlacheckie!... — odezwał się głośno de Rohan — że nie mogę wyjść z podziwu, patrząc na osobę z najwyższej sfery, która nigdy ani króla, ani królowej nie widziała.
— Na portretach jedynie — wtrąciła ze śmiechem Joanna.
— A zatem! — zawołał kardynał, przekonany ostatecznie o szczerości hrabiny, — ja, jeżeli będzie tego potrzeba, zawiozę panią do Wersalu i wszystkie drzwi każę ci otworzyć.
— O! monsiniorze, tyle dobroci!... — wykrzyknęła hrabina, rozradowana.
Kardynał przysiadł się bliżej.
— Niepodobna — rzekł — aby wkrótce cały świat nie zajął się panią.
— Niestety! — odparła Joanna z rozkosznem westchnieniem — czy książę szczerze w to wierzy?...
— Jestem zupełnie tego pewny.
— Pochlebiasz mi, ekscelencjo — powiedziała i spojrzała uważnie na kardynała.
Rzeczywiście, nagła bardzo zmiana mogła zadziwić hrabinę, traktowaną przed dziesięcioma minutami z lekceważeniem prawdziwie książęcem.
Pan de Rohan, znawca kobiet, zmuszony był przyznać w duchu, że niewiele widział osób równie ponętnych.
— Na honor!... — pomyślał sobie w duchu, wierny nawyknieniu dworaków wykształconych w dyplomacji — byłoby to i niepojętem i nad wyraz szczęśliwem, gdybym w tej kobiecie, uczciwej i dość zdaje się przebiegłej, znalazł wszechwładną protektorkę.
— Panie — przerwała syrena — milczenie twoje niepokoi mnie czasami; przebacz mi, że to mówię.
— Dlaczego, hrabino?... — spytał kardynał.
— Dlatego, że człowiek taki, jak pan, zdolny jest do niegrzeczności wobec dwóch tylko rodzajów kobiet: wobec kobiet, które kocha się bardzo, lub których się nie szanuje dostatecznie.
— Hrabino, hrabino, zawstydzasz mnie pani... Miałżebym uchybić w czemkolwiek pani?...
— Przypuszczam!...
— Nie mów tego, hrabino, bo to byłoby okrutne!...
— Prawdę mówię, monsiniorze, bo przecież nie kochasz mnie pan, ja zaś prawa do lekceważenia mnie, nie dałam... dotąd przynajmniej.
Kardynał, przytrzymał rękę hrabiny.
— Od dziś — rzekł — życzliwość moja dla pani nie zmieni się nigdy.
— Dosyć, dosyć, ekscelencjo — rzekła hrabina, nie cofając bynajmniej rączki z objęć kardynała.
— Co pani chce powiedzieć?...
— Ażebyś mi pan nie przyobiecywał swojej protekcji.
— Niech mnie Bóg zachowa i broni od wymówienia tego słowa: „protekcja!“... Nie ciebie, pani, lecz mnieby ono poniżało.
— Przypuśćmy zatem, panie kardynale, że przez grzeczność jedynie, złożyłeś wizytę pani de la Motte. Tylko przez grzeczność.
— Ależ to święta prawda — odparł kardynał z galanterją.
I podnosząc do ust paluszki Joanny, wycisnął na nich dość długi pocałunek.
— Przekonanie — kończyła hrabina — że zajmę choć najmniejsze miejsce w umyśle człowieka tak wzniosłego i tak zajętego, jak Wasza Eminencja, pocieszy mnie na rok cały, przysięgam.
— Na jeden rok tylko, hrabino! Pozwól mi liczyć na czas dłuższy, szanowna pani...
— Nie odpowiadam nie! panie kardynale, — odparła i uśmiechom Walezjanka.
Panie kardynale było wyrażeniem poufałem, którem pani de la Motte po raz drugi już zgrzeszyła.
Książę de Rohan, drażliwy w swej dumie, mógłby być istotnie zdziwiony, ale rzeczy tak stanęły, iż nietylko, że się nie zdziwił, ale był zupełnie z tego zadowolony.
— A! — zaufanie — zawołał, bliżej się jeszcze przysuwając. — Tem lepiej, tem lepiej. — Tak, monsiniorze, mam do ekscelencji zaufanie, bo przeczuwam w Waszej Eminencji...
— Przed chwilą mówiłaś mi „panie“, hrabino.
— Trzeba mi wybaczyć, monsiniorze; nie znam obyczajów dworu. Powiedziałam, że mam do pana zaufanie, bo czuję, że zdolny jesteś zrozumieć umysł mój, awanturniczy i śmiały, ale serce przy nim czyste. Pomimo ubóstwa, pomimo walk staczanych z niecnymi wrogami, Wasza Eminencja potrafi znaleźć we mnie to, co godne być może takiego dostojnika. Wasza Eminencja, zaszczyci mnie zresztą pobłażaniem.
— Jesteśmy więc przyjaciółmi? Podpisano i zaprzysiężono?
— Co do mnie, bardzo pragnę tego.
Kardynał powstał i postąpił ku pani de la Motte; lecz, że jak na zwyczajną przysięgę, zanadto rozszerzył ramiona... lekka i zwinna hrabina uniknęła otoczenia niemi.
— Przyjaźń we troje! — powiedziała z niezrównanym odcieniem drwinek i niewinności.
— Jakto, przyjaźń we troje? — zapytał kardynał.
— Rozumie się; czyż nie istnieje gdzieś, na krańcach świata, biedny żandarm, wygnaniec, którego hrabią de la Motte nazywają?
— Wiesz, hrabino, dlaczego nie mówię z tobą o panu de la Motte?
— Bardzom ciekawa.
— Bo on sam z pewnością, dosyć jeszcze mówić będzie o sobie; mężowie nie zapominają o tem nigdy, proszę mi wierzyć.
— A jeżeli będzie mówił?
— Wtedy zaczną mówić i o pani, zaczną mówić o nas.
— Nie rozumiem?
— Powiedzą, dajmy na to. że hrabia de la Motte uważa to za dobre, lub za złe, że kardynał de Rohan trzy, cztery, pięć razy na tydzień składa jego żonie wizyty przy ulicy świętego Klaudjusza.
— Czyż zabronisz ludziom mówić, panie kardynale! Wiesz przecie, że to jest niepodobieństwem.
— Zabronię.
— Jakim sposobem?
— Bardzo prostym; czy słusznie, czy niesłusznie, ludność paryska zna mnie doskonale.
— O! z pewnością, że słusznie.
— Ale nie ma szczęścia znać pani.
— Cóż stąd?
— Odwróćmy więc kwestję.
— W jaki sposób?
— Gdyby, oto, naprzykład...
— Co takiego?
— Gdyby pani... zamiast mnie, przyjeżdżała?
— Ja, do twojego pałacu, Eminencjo?...
— Przychodziłabyś pani do ministra.
— Czy minister nie jest mężczyzną?
— Zachwycającą jesteś; nie chodzi wcale o mój pałac, mam dom.
— Domek, mówmy otwarcie.
— Wcale nie; mam dom, który do pani należy.
— Do mnie?... A gdzież on, proszę? Wcale nie wiedziałam, że jestem właścicielką domu.
Kardynał powstał.
— Jutro, o dziesiątej rano, przyślę pani adres.
Hrabina zarumieniła się, kardynał wziął ją za rękę.
Tym razem, pocałunek był z szacunkiem, czułością i zuchwalstwem złożony. Następnie, pożegnali się wzajemnie, z tą resztą wesołej etykiety, bliską zażyłości gorętszej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.