<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nauczycielka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Inaczej potoczyło się teraz życie Haliny Olmieńskiej. Pozornie nic się w niem nie zmieniło. Tak samo uczyła w szkole i pracowała z dorosłymi w obszernej izbie domu Lipskich, jak to czyniła przedtem, odwiedzała chorych, pisała listy do matki i, pozostając wreszcie sama w pokoiku, ślęczała nad zeszytami uczniowskiemi lub czytała.
A jednak... głębokie zaszły zmiany w samopoczuciu nauczycielki.
Przedewszystkiem — otoczona szacunkiem wieśniaków i zaufaniem kobiet, graniczącem z miłością, Halina pozostała nagle samotna, zupełnie opuszczona.
Dr. Wicher nie przyjeżdżał więcej do Harasymowicz, a na list jej przysłał suchą odpowiedź, tłumacząc się brakiem czasu i przeciążeniem pracą lekarską. Nie napisała więcej do niego i nie zastanawiała się nad istotną przyczyną zmiany w jego stosunku do niej. Nie obeszło jej to jednak żywiej i po pewnym czasie zapomniała o „zabawnym entuzjaście z Łachwy“, jak go zwykle nazywała.
Brakowało jej tylko inteligentnego towarzystwa i możności podzielenia się z kimś myślami, które przychodziły w ciszy wiejskiej i przybierały określony, wymagający omówienia kierunek.
Mimowoli szukała kogoś, z kim mogłaby się podzielić niemi i poradzić.
Zwróciła tedy większą uwagę na najbliższe swe otoczenie — na rodzinę Lipskich.
Lubili ją tu wszyscy i obdarzali przyjaźnią — czuła to w każdem powiedzeniu starego i jego córek, widziała we wzruszającej radości, gdy mogli jej w czemś dopomóc. Jednak Grzegorz Lipski uważał uczoną, warszawską panienkę za szczyt mądrości i we wszystkiem potakiwał jej, nie śmiejąc nawet wypowiadać przy niej swych poglądów. Jeszcze mniej nadawały się do roztrząsania interesujących Halinę spraw Marja i Anna. Dla tych wesołych, rozkochanych w niej dziewczyn wszystko, co pochodziło od Haliny, stawało się bezsprzeczną prawdą, niemal prawem — nowym, stwarzanym przez nią kodeksem myślowym i obyczajowym.
Pozostał więc tylko Konstanty.
Z rozmów z nim Halina dawno wywnioskowała, że młody Lipski posiada zdrowy i dość giętki umysł, umiejętność jasnego wyrażania myśli i zdolność do logicznej obrony własnego przekonania. Podobał się jej w nim zupełny brak blagi i chęci do sztucznej błyskotliwości lub nadmiernej odwagi w wypowiadaniu się, co, niestety, tak często cechuje półinteligentów, przykro w nich razi, a nawet odstręcza od obcowania z nimi.
Halina jednak instynktownie unikała dłuższych i bardziej szczerych rozmów z Konstantym, wywnioskowawszy bardzo prędko, że młody Lipski kocha się w niej beznadziejnie, bojaźliwie i z całkowitem oddaniem.
Od plotkarek wiejskich słyszała ona nieraz opowiadania o dawnem życiu Konstantego.
Szeptem powierzano jej sekret dobrobytu Lipskich. Dowiedziała się, że Konstanty z kilkoma towarzyszami robił szalone wyprawy na ruską stronę lub urządzał zasadzki na przedzierających się do Polski bolszewickich komisarzy i agitatorów, szmuglujących komunistyczną bibułę, napadał i zabierał posiadane przez nich pieniądze.
Mówiono jej w cztery oczy, że młody Lipski zabił nawet kilku bolszewików i że z tego powodu policja prowadzi dochodzenie.
Halina nie chciała w to uwierzyć, bo wiedziała, że władze polskie nie puściłyby płazem takich wyczynów Poleszuka. Czuła jednak, że w tych legendach o Konstantym było coś z rzeczywistości, a coś — z wyobraźni, pobudzonej tajemniczemi wyprawami młodego Lipskiego, skrytością jego charakteru, a szczególniej dostatkiem, który panował w domu starego Grzegorza. Coraz bardziej utrwalało się w niej przekonanie, że zawistni sąsiedzi obmawiali Lipskich, zazdroszcząc im bogactwa. Istotnie, dom ich, tryb życia i gospodarstwo uderzały na tle ogólnej nędzy, w jakiej wieś żyła.
Halina słyszała nieraz opowiadania o pijaństwie, któremu się oddawał Konstanty, o jego hucznych hulankach, bójkach z niedopuszczoną do jego towarzystwa młodzieżą wiejską i o hazardownej grze w karty.
Tymczasem obserwowała go przez te trzy miesiące i nic nie mogła zarzucić Konstantemu, poza drażniącą zagadkowością i zastanawiającym ją, zawziętym, sekciarskim uporem we wszystkiem, do czego się brał i co robił.
W ciągu dnia młody Lipski pomagał ojcu i robotnikom przy sieciach na rzece, w polu lub na łąkach, gdzie na jesieni kosił siano, w zimie zaś rąbał drzewa w należącym do nich lesie, aby przygotować na wiosnę tratwy i spławić je aż na Prypeć; targował się z hurtownikami, kupującymi bydło, naprawiał wszystko w domu, w kleci i w odrynie, zaglądając nawet do gospodarki sióstr, a wieczorami przesiadywał w domu i czatował na przechodzącą Halinę, w nadziei, że zamieni z nim choć kilka słów.
Przez pewien czas unikała go, zrozumiawszy, że wzbudziła w nim miłość, która rosła i potężniała tak szybko, że Konstanty już nie mógł jej ukryć w swych stalowych oczach. Bała się tego i chwilami czuła niechęć do młodego Poleszuka, to znów jakąś drażniącą ciekawość, co myśli i zamierza Konstanty.
Po odjeździe popa i jego chorej żony, po nagłem urwaniu się znajomości z doktorem Wichrem, uczucie osamotnienia skłoniło jednak Halinę do ostrożnego narazie, pełnego rezerwy i zachowania należytego dystansu, zbliżenia się do młodego Poleszuka.
Próba ta przeszła jej oczekiwania.
Konstanty wyczuł odrazu, czego pragnęła odeń Halina i ani na chwilę nie przekroczył wytkniętej przez nią granicy.
Pozostawał, jak zawsze, pełen szacunku dla niej, nie pozwalając sobie na żadną poufałość, żart lub narzucanie się. Oczekiwał, kiedy zechce go zobaczyć i rozpocząć z nim rozmowę. Odpowiadał krótkiemi, prostemi zdaniami, sformułowanemi jasno i przejrzyście. Z zadziwiającem odczuciem unikał tematów, niepokojących ją i nauczył się zachowywać wobec Haliny pozorny, lecz, zdawało się, niewzruszony spokój i ton głęboko przemyślanej przyjaźni.
Raz tylko, gdy czuła się niezwykle podrażnioną, w rozmowie z nim wspomniała coś o zawiłych drogach życiowych i o dziwnie nieraz układających się stosunkach pomiędzy ludźmi, wypowiadając swój pogląd na przyczyny tego zjawiska.
Konstanty milczał, patrząc na nią uważnie, z jakąś trwogą i czujnością.
Zapytany, co myśli o tem, wzruszył ramionami i odpowiedział w zamyśleniu:
— Tak się dzieje w miastach... U nas proste jest wszystko i jasne! Wiemy, że co się stało, to musiało się stać!... Gdy deszcz popsuje drogę, to pocóż rozpaczać, że się nie zdążyło na zrękowiny przyjaciela?... Inaczej być nie mogło! Od ziemi to poszło, albo od Boga! Nie wolno przeklinać tego, co już się stało, i — niemądrze — przepraszam was, panienko — żałować czegoś, co musiało się stać, bo takie niepisane prawo, silniejsze i mądrzejsze od ludzkiego, żyje w nas samych i rządzi naszem życiem...
— No tak, rozumie się — zgodziła się zdumiona jego rozumowaniem, — lecz powiedzcie, cobyście zrobili w takim, naprzykład, wypadku? Wyobraźcie sobie, że Anna, siostra wasza...
Zamierzała już w możliwie oględnej i zamaskowanej formie dać obraz swej przeszłości, gdy Konstanty zasłonił nagle twarz rękami i zdławionym głosem wyjąkał:
— Niech panienka nic nie mówi... nic... bo ja tak dużo myślę o was, ciągle i zawsze, że zdaje mi się... mógłbym się czegoś domyśleć... a wybyście tego żałowali potem... Gniew mielibyście przeciwko mnie... czego, broń Boże.... nie zniósłbym już... Ciemny-ja człowiek... nieuczony... ale po ludzku przecież czuję... i cierpię po ludzku!
Zastanowiła ją taka wrażliwość młodego Poleszuka i jego zdolność do reagowania intuicyjnego.
Nie dokończyła zdania, lecz od tej chwili nawiązała się pomiędzy nimi niewidzialna a mocna nić tajemniczego zrozumienia niewypowiedzianych myśli; instynktownie wyczuwało się ciepło w każdem ich spojrzeniu, w najkrótszem, przypadkowem nawet słowie i we wspomnieniu o sobie. Chociaż drażniło to nieraz Halinę, jednak coraz częściej i szczerzej z nim rozmawiała, a nawet z trudem się czasem powstrzymywała, aby nie opowiedzieć Konstantemu o swojem przejściu ze Zdzisławem i posłyszeć od tego pierwotnego, niezatrutego hipokryzją cywilizacji człowieka lasów i bagien, co myśli o duszy i sercu kogoś innego, kto jest arystokratą, wychowankiem Oksfordu, potomkiem magnatów?
Długo z sobą walczyła, całą siłą opierając się niepojętej, tchnącej okrucieństwem chęci do nowej, być może, bardziej jeszcze szczerej i potępiającej spowiedzi, niż ta, którą uczyniła przed konfesjonałem.
Powstrzymał ją od niej nie wstyd przed obcym człowiekiem i nie współczucie dla rozkochanego w niej prostaka, błagającego, aby nic nie mówiła o tem, czego się domyślał instynktem zwierzęcej zapewne czujności. Nie uczyniła tego z innego zupełnie powodu.
Obawiała się o Zdzisława, przypomniawszy sobie podpatrzony kiedyś zimny, stalowy błysk oczu Lipskiego.
Mignęła jej wtedy przerażająca myśl, że może narazić na niebezpieczeństwo życie człowieka, którego kochała każdym odruchem swej natury.
— Może jednak Zdzisław nie jest winien, że tak okrutnie ze mną postąpił — rozumowała Halina, czując wstyd, podnoszący się z dna duszy. — Jest mężczyzną, wyczuł i odpowiedział na burzące moją krew zmysły. One to obudziły w nim nagłą żądzę, niedopuszczającą sprzeciwu rozumowania. Kto wie — być może, inny człowiek odegrałby w mem życiu rolę Zdzisława? Stałoby się to zapewne w nieco odmiennej formie. Dłuższa lub krótsza, pozorna, dla celów natury niezbędna walka, ta odwieczna, świadomie beznadziejna ucieczka kobiety przed widmem przeznaczenia? W wyniku — małżeństwo lub... upadek... To ja, ja sama pociągnęłam Zdzisława ku sobie, przykułam go do siebie tajemną siłą zmysłów, on zaś odpowiedział również potężnym wybuchem i zdobył mnie bez słowa, bo nie stawiałam i nie mogłam już stawiać oporu, pokorna wszechmocy praw natury. Nie mam powodu oskarżać go i narażać na niebezpieczeństwo. Ze mnie samej biło źródło... grzechu, który jest jednak prawem ziemi i celem, przez ludzi pogardzanym i osądzanym, jeżeli nie został ujęty w formy, które społeczeństwo usankcjonowało. Nie, Zdzisław nie jest winien!... Na popęd odpowiedział popędem, a było to zjawisko, potężne choć chwilowe tylko, o czem najwymowniej świadczyło późniejsze jego postępowanie.
Widać — nie pozostawiła po sobie żadnego śladu w jego wspomnieniach, zapomniał o niej tak, jak zapomina się sylwetkę kobiety, stojącej na peronie dworca, gdy kurjer przelatuje, nie zatrzymując się, ani nie zwalniając pędu. Spotkawszy ją po dwóch zaledwie latach, Zdzisław nie poznał jej nawet.
W niej zato zagadkowe, mistyczne niemal przejście niezatarte i głębokie wyryło ślady. Zdzisław żył w niej, stał się częścią jej istoty.
Halina uprzytomniła sobie, że w pierwszym już dniu pobytu na Polesiu, ledwie dotknąwszy bagnistej gleby tego smętnego kraju, wyczuła natychmiast obecność jego, i to jej przyniosło pogodę ducha i pewność, że nie pozostanie tu samotna i opuszczona.
Konstanty swoim nieomylnym instynktem wyczuł, że Halina istotnie posiada tajemnicę, z której po jego wybuchu zwierzyć się już nie będzie chciała.
Stosunki między nimi nie uległy przez to żadnej zmianie.
Często nawet wydawało się obojgu, że stały się bliższe i trwalsze.
Młody Lipski nie wykorzystywał jednak sytuacji i o włos nie przekroczył granicy, którą wyznaczyła mu Halina. Takie zachowanie denerwowało i nawet budziło obawy Haliny. Przypuszczała bowiem, że ten zamknięty w sobie człowiek zaczaił się i czyha na chwilę, gdy ona w ostrem poczuciu potrzeby wyzwolenia się z męczących ją myśli, zapomniawszy o dzielącym ich dystansie psychicznym i społecznym, wypowie się, a wtedy ośmielony tem Konstanty, będzie miał prawo do wyznania jej swych uczuć.
Ogarniał ją coraz częściej niepokój i czuła się wobec Lipskiego zmieszaną, gdy spostrzegała jego przenikliwy, ostry wzrok, którym zaglądał do jej duszy i widział, zda się, wszystko.
Tak! Była przekonana, że dziwny i potężny instynkt leśnego człowieka pozwalał mu wdzierać się do najgłębszych zakątków jej jestestwa, gdzie rodziły się myśli i emocje, których się sama obawiała, a nawet wstydziła. Ale Konstanty, zaglądając do tajników jej duszy, patrzył na nią z ciepłą, serdeczną wyrozumiałością, pozbawioną śladów wyrzutu lub podstępu.
Nieraz, pozostawszy sama, myślała o młodym, milczącym Poleszuku i zadawała sobie pytanie, jakie ukryte siły i jakie nieznane, niezbadane wpływy mogły w silnem, zahartowanem ciele mieszkańca bagienno-leśnego kraju wytworzyć, ukształtować i do niesłychanej ostrości doprowadzić rzadko wśród ludzi cywilizowanych spotykany zmysł zastanawiającej intuicji?
Nie wątpiła już, że był to zmysł wyższy, prawie nadnaturalny, podnoszący się nieraz do szczytu jasnowidztwa i przenikliwości o tajemniczem napięciu. Chwilami przerażało to Halinę, chwilami mimowoli imponowało. Podrażniona ambicja zmuszała ją wtedy do obrony fałszywemi hipotezami, obniżającemi duchowe właściwości Konstantego. Usiłowała dowieść sobie, że człowiek, przebywający ciągle w obliczu natury, wytężający swój intelekt na pościg i tropienie ryb i zwierzyny, automatycznie wyrabia i potęguje w sobie nieznany „szósty zmysł“ i że inaczej być nie może, gdyż tego żąda od niego surowa walka o byt.
Nie zmieniło to jednak istoty rzeczy. Halina przekonywała się codziennie, że wnikliwe, jasne oczy młodego Lipskiego przejrzały ją dokładnie.
Dowodów na to miała bez liku. Jeżeli nie spała w nocy, trapiona nagłą tęsknotą za Zdzisławem, zatruta wspomnieniami krótkiego szczęścia, z którem pragnęła iść przez życie, — to następnego ranka źrenice Konstantego gasły, smutek, niby ciemna płachta, padał mu na czoło i zsuwał się powoli na oczy, ogarniając całą twarz; stawała się wtedy ponurą i ziemisto-szarą, a mowa wzbogacała się nieużywanemi zwykle przez niego słowami.
Innym znów razem, gdy coś przykuwało jej myśl i uwagę do Konstantego, choć spokojny, jak zwykle, w uczuciach swoich zwarty w jeden zwał, promieniował cały, a dźwięczne nuty coraz częściej i śmielej rozbrzmiewały w jego głosie.
Zima tymczasem zawładnęła już krajem i okryła rzeki i jeziora lodową skorupą.
Poprzez niedostępne trzęsawiska przeciągnęły się szlaki, głęboko pocięte płozami sań.
Zagasły już krwawe płomienie, szalejące nad oczeretami i haszczami na hałach, gdzie Poleszuki ogniem nawiedzali lęgi wilcze, rozpędzając na cztery wiatry drapieżne zgraje.
Odcięte od świata chutory i wioski, wśród topielisk zapadłe, wyzwoliły się wreszcie z pod przemocy bagien i haszcz nieprzebytych. Ludziska na saniach, konno lub na nartach odwiedzali się wzajemnie.
Pewnego razu do Harasymowicz przybyło dwóch nieznajomych podróżnych. Przyjechali w rozłożystych saniach, z ustawioną na nich króbką — łykowym koszem. Mieli z sobą strzelby myśliwskie, skrzynie z zapasami i całą baterję butelek. Ponieważ wieczór już zapadł, szukali dogodnego noclegu. Sołtys, jak zawsze, wskazał im dom Lipskich, gdzie w dużej izbie przy stole z wiszącą nad nim lampą naftową Halina opowiadała zgromadzonym tu Poleszukom sławne dzieje Polski.
Jeden z przybyłych — mały, brzydki, o zezowatych oczach, ujrzawszy piękną panienkę, podbiegł do niej i, chyląc się w przesadnym ukłonie, zawołał patetycznie:
— Nie trzeba mówić, że widzę przed sobą „cudo poleskie“, najpiękniejszą wśród niewiast świata, przemądrą pannę Halinę Olmieńską! Przed paru miesiącami spotkał mnie gorzki zawód! Przyjechałem tu z paczką druhów, na Rudym Brodku pukaliśmy sobie do kaczuszek, a w sercu żywiliśmy płomienną nadzieję ujrzenia rajskiego ptaszka, nadobną pannę Halinę, o której fama głosi, że...
Umilkł, spostrzegłszy surowe, pytające spojrzenie nauczycielki. Wyprostowała się, podniosła głowę i patrzyła wzrokiem, w którym obok pytania szkliła się utajona obawa, wstręt i niespokojne przeczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa.
Zezowaty pan znowu się skłonił przed nią i przedstawił się:
— Stanisław Baski, przemysłowiec... a ten tu dżentelmen — to mój przyjaciel inżynier Lusowiecki... Jedziemy do państwa Kulwertów na polowanko... liszki postrzelać i wilczkom skóreczkę ołowiem pokropić...
Inżynier przyjrzał się panience uważnie i skłonił się w milczeniu.
Halina złożyła książki i kajety, pochowała ołówki do szuflady i odpowiedziała:
— Jestem kierowniczką szkoły ludowej. Nazwisko moje — Olmieńska. Nie będę panom przeszkadzała!
Zwracając się do siedzących przy stole wieśniaków, oznajmiła im:
— Na dziś starczy nauki! Następna lekcja pojutrze! Do widzenia!
Gdy gromadka gospodarzy i wieśniaków wyszła z izby, a Marja i Anna zaczęły nakrywać do stołu, aby ugościć przyjezdnych panów, Halina skinęła im głową i poszła ku drzwiom.
Baski, spostrzegłszy jej zamiar, skoczył i zastąpił nauczycielce drogę.
Robił błazeńskie miny i udawał, że mdleje.
— Porzucić nas w chwili, gdy przebyliśmy siedem rzek, nadrobiliśmy dobrych dziesięć wiorst, aby napoić swe oczy widokiem boskiej profesorki?!... Och, tracę przytomność... umieram! — pisnął, udając rozpacz.
Zataczał się, wymachiwał rękami i błaznował coraz bardziej.
Halina cofnęła się przed nim z nieukrywanym wstrętem.
— Mój panie — powiedziała surowym, oschłym głosem — mam wrażenie, że pan nie raczy zdawać sobie sprawy, gdzie się znajduje?
Baski, bynajmniej nie zmieszany, zarecytował natychmiast:
— Owszem, owszem! Znajdujemy się w województwie poleskiem, wchodzącem w skład Rzeczypospolitej Polskiej, stanowiącem część wielkich dolin i ograniczonem od północy — wyżyną nowogródzką, od południa zaś — wołyńską... Nauczyłem się tego od mego syna, gdy odrabiał lekcje geografji polskiej, bo trzeba pani wiedzieć, panno Halino...
Nie dokończył, bo przerwała mu wyzywającym, zirytowanym głosem:
— To pan ma syna? Czy jest takim samym źle wychowanym błaznem, jak jego ojciec?
Ostatnie słowa wypowiedziała prawie z groźbą.
— Stasiu! — upominał Baskiego inżynier. — Daj spokój, zachowujesz się rzeczywiście niemożliwie! Zadużo piłeś u Włodków...
— Przepraszam panów, muszę już odejść — rzuciła Halina, mijając ogłupiałego przemysłowca.
Gdy jednak dotykała już klamki, Baski oprzytomniał i ze śmiechem zawołał:
— Ależ przykre, jadowite ziółko z pani!... Nie dziw, nie dziw, że Zdziś Ostróg...
Nie słyszała już końca, bo, czując, że uginają się pod nią nogi, a serce tłucze się w piersi, sprawiając ostry ból, zatrzasnęła drzwi za sobą i wpadła do swego pokoiku.
Ciężko oddychając i rozcierając sobie gardło, zaciśnięte nagłym skurczem, szeptała:
— Co on powiedział? Zdzisław mógł mówić o mnie z tym wstrętnym błaznem? Co mówił? Jakiem prawem?...
Upadła na tapczan, z trudem chwytając powietrze suchemi wargami i przypominając sobie podobne słowa, słyszane w Warszawie od znajomego porucznika.
Leżała długo, prawie nie oddychając, zdruzgotana i poniżona bezmiernie. Gdy jednak w pewnej chwili zdała sobie sprawę ze swego nastroju — zerwała się na równe nogi i, szarpiąc sobie włosy, wyrzęziła:
— Podła... podła!
Halina uświadomiła sobie nagle, że nęka ją straszliwy żal do Zdzisława, jednocześnie zaś głęboko w sercu, niby z pod gruzów dźwignęła się na chwilę jakaś szalona niepohamowana radość. Myśl, pracująca z zawrotną szybkością, usłużnie sformułowała to nowe, gwałtownie zrywające się uczucie.
— Opowiadał porucznikowi... i temu Baskiemu... Ach, więc nie zapomniał o mnie!
Uderzyła się z siłą w piersi i znowu syknęła:
— Podła... podła!
Ale radość raz obudzona, nie dała się zabić ani tem uderzeniem, ani pogardą dla siebie.
Halina nie płakała.
Siedziała, wpatrzona w mrok rozszerzonemi źrenicami, a przed nią wynurzały się ciemne, zamglone oczy Ostroga i jego gorący szept zabijający wolę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.