Nieprawy syn de Mauleon/LIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nieprawy syn de Mauleon |
Data wyd. | 1849 |
Druk | J. Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Karol Adolf de Sestier |
Tytuł orygin. | Bastard z Mauléon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Poprzedzającego dnia, gdy Hafiz oddawał lisi donnie Maryi, list z Francyi, pewien pasterz przybył do bram miasta i żądał pomówienia z Ministrem Mothrilem.
Jakkolwiek poseł ten nic nie znamionował dostojnego ani ważnego, Maur jednakże, zaprzestał swych modłów w meczecie, aby się widziéć z tym szczególnym przybyszem.
Mothril zaledwie wyszedł z miasta z swoim przewodnikiem, spostrzegł przy lando małego andaluzyjskiego konia, żywiącego się drobną zaroślą, leżącego w porosłéj gdzie niegdzie między krzemieniem i trawie, i Saracena Hafiza, który czatował swemi wielkiemi oczyma, na wszystkich wychodzących z miasta.
Pasterz hojnie nagrodzony przez Mothrila, biegł ochoczo nad pagórek zapędzić swoje wychudłe kozy. Mothril, pierwszy minister, zapomniał zupełnie o etykiecie, i zasiadł przy posępnym Maurze.
— Niech ci Bóg pomaga, Hafizu! powracasz przecie.
— Jestem, panie.
— Zapewne zostawiłeś dosyć daleko swojego towarzysza, żeby nic się nie dorozumiał?...
— O tak, panie, bardzo daleko; zapewne niczego się nie dorozumiewa.
Mothril znał swego posłańca... wiedział przytém iż Arabowie mają zwyczaj unikać przykréj mowy; dla tego téż, o ile można, stara ją się jak najbardziéj, aby nie wymówić wyrazu, śmierć.
— Czy masz list?
— Mam.
— Jakżeś go dostał?
— Gdybym go żądał, byłby mi odmówił; gdybym chciał dostać przemocą, biłby mnie i niewątpliwie zabił. On mocniejszy odemnie.
— Jakże sobie postąpiłeś?
— Czekałem, aż przybyliśmy na szczyt góry, która stanowi granicę między Hiszpaniją a Francyą, konie były strudzone, Gildaz dał im wypocząć, a sam na mchu pod wielką skałą zasnął. Wówczas, zbliżyłem się pełzając do Gildaza, i ugodziłem go w piersi sztyletem. Naprężył się wydając głuche westchnienie, a jego ręce krew zrosiła.
Lecz jeszcze nie skonał, byłem tego pewny, i mógł by pochwycić swój nóż i ugodzić mnie w lewą rękę; przeszyłem mu serce moim sztyletem, i zaraz żyć przestał.
List był w tym kaftanie; wydobyłem go, i całą noc dążyłem na moim małym koniu, a trupa i drugiego konia, zostawiłem na pastwę wilkom i krukom. Przeszedłem granicę i nie obawiając się niczego, doszedłem do miejsca. Oto jest list, który obiecałem.
Mothril wziął pargamin, pieczątka była nienaruszoną, jednakże na wskroś przeszyta sztyletem.
Odpieczętował go, i chciwie czytał.
— Dobrze, rzekł, zejdziemy się na to rendez vous.
Maur rozmyślał. Gildaz czekał.
— Co mam czynić panie?
— Powrócisz konno, i zabierzesz ten list, z przyjściem jutrzenki zapukasz do drzwi donny Maryi, i oznajmisz jéj, że górale napadli na Gildaza, nabawili go ran strzałami, i sztyletami, że przy śmierci oddał ci ten list, a to jest wszystko.
— Dobrze, panie.
— Idź, i choćbyś miał przemoknąć do nitki, a twego konia spocić, biegnij całą noc; a przybądź tam nad rankiem: następnie czekaj moich rozkazów, i przed ośmią dniami nie powracaj do mego domu.
— Postąpienie moje czy podoba się prorokowi?
— Podoba.
— Dzięki ci, panie.
— Otóż sposób jakim odpieczętowano list; otóż burza jaka groziła nad głową Maryi.
Jednakże Mothril nie zadowolił się tém co już uczynił, oczekiwał ranka, a za jego nadejściem, odział się w najokazalsze suknie i poszedł do Króla don Pedro.
Maur wchodząc do Króla, znalazł go rozpartego w szerokim fotelu axamitnym, i machinalnie igrającego z uszami młodego wilka z którym lubiał się bawić.
Z lewéj strony w podobnym fotelu siedziała donna Marya blada i jakby niespokojna: bo téż od chwili znajdowania się razem z don Pedrą, który zajęty bez wątpienia innemi myślami, nie przemówił do niéj ani słowa.
Donna Marya, dumna, jak kobiéty jéj kraju, była dla niego z równém milczeniem: a że nie miała wilka do ułaskawienia, to natomiast, zajmowała się układaniem w swojém sercu podejrzliwości nad podejrzliwościami, zemsty nad zemstami, projektów nad projektami.
Ukazanie się Maura, nastręczyło sposobność donnie Maryi do prędkiego wyjścia.
— Pani odchodzisz? rzekł don Pedro mimowolnie niepokojony tém odejściem, do którego zmusił prawie swoją kochankę.
— Tak jest, odchodzę rzekła, i nie chcę nadużywać łaskawości, jakiéj zbiór czynisz Król zapewne dla Saracena Mothrila.
Usłyszał to Mothril; lecz to nie zdawało się go gniéwać. Gdyby donna Marya mniéj była popędliwą, spostrzegłaby, że spokojność Maura tchnęła jakąś tajemniczą pewnością, bardzo bliskiego tryumfu.
Lecz gniéw nié ma rozwagi: jest on rzeczywistą żądzą, kto się nią nasyci jest zadowolony.
— Najmiłościwszy panie, rzekł Mothril, udając boleść głęboką, widzę że mój Król nie jest szczęśliwy.
— Nie, odparł z westchnieniem don Pedro.
— Mamy dosyć złota, doda) Mothril, Korduba nam dostarczyła.
— Tém lepiéj, rzekł z niedbałością Król.
— Sewilla uzbroiła dwanaście tysięcy ludzi przydał, zyskujemy dwie prowincje.
— Ah! rzekł Król tym samym tonem. Jeżeli uzurpator powróci do Hiszpanji, od dziś za ośm dni, myślę zamknąć go w jakiéj warowni, ująć go...
Jeszcze nigdy to słowo: uzurpator, nie wymówił. Król bez burzy, tą razą raczył je wyrzec bez gniewu.
— Niechno tu przybędzie! każemy go osądzić i uciąć mu głowę.
Mothril naówczas zbliżył się do Króla.
— Tak mój Król jest bardzo nieszczęśliwy, rzekł.
— Dla czego, przyjacielu?
— Ponieważ złoto więcéj cię nie bawi, ponieważ władza cię nudzi, ponieważ nie znajdziesz nic przyjemnego w zemście, ponieważ na koniec nie umiész spojrzéć łagodnie na twoją kochankę.
— Nie inaczéj, nie kocham ją więcéj, i z przyczyny téj próżni w mojém sercu, nic już niezdaje mi się pożądaném.
— Kiedy serce zdaje się być próżne, nie prawdaż Królu, że jest pełne życzeń? Życzenie, Król wiész, jest to powietrze zamknięte w naczyniu.
— O tak, ja wiem, moje serce jest pełne życzeń.
— Więc kochasz?
— Tak, sądzę że kocham...
— Król kochasz Aissę, córkę władnego Monarchy. Oh! żałuję, i zazdroszczę ci zarazem Naj. panie, gdyż możesz być bardzo szczęśliwym i bardzo politowania godnym.
— To prawda Mothrilu, jestem godzien politowania.
— Królu! chcesz tém powiedziéć, że ona cię nie kocha.
— Nie, ona mnie nie kocha.
— Czy sądzisz Królu, że Aissa dałaby się powodować jakąkolwiek żądzą, któraby przemogła każdą inną kobiétę? Aissa, to nie dziewica dla haremu Księcia pożądliwego, to Królowa, która uśmiéchnie się tylko na tronie. Bo są takie kwiaty, widzisz mój Królu, które zbierają się tylko na wierzchołku gór.
— Tron... Ja mam zaślubić Aissę! Mothrilu, a cóż powiedzą chrześcijanie?
— Któż może ci powiedziéć, Królu, że donna Aissa kochając cię ponieważ będziesz jéj małżonkiem, nie poświęci ci swego Boga: ona oddałaby ci duszę.
Prawie gwałtowne westchnienie, wymknęło się z piersi królewskiéj.
— Ona kochałaby mnie!
— Kochałaby cię.
— Nie, Mothrilu.
— Więc, najmiłościwszy panie, doznawaj boleści, albowiem nie jesteś godzien być szczęśliwym, jeżeli powątpiewasz przed czasem.
— Aissa odemnie ucieka.
— Sądziłem że chrześcijanie łatwiéj odgadują serca kobiéce. U nas pozornie żądze się koncentrują wzmagają i uśmierzają pod ciężarem niewolnictwa, lecz nasze kobiéty, którym wolno mówić o wszystkiém, a tém samém ukryć wszystko, dozwalają nam jaśniéj czytać w swoich sercach. Jakże więc chcesz żeby dumna Aissa kochała tego, za którym chodzi kobieta, rywalka wszystkich kobiét, które kochałyby don Pedrę?
— Czyżby Aissa była zazdrosną?
Uśmiéch Maura był odpowiedzią; poczém dodał:
— U nas, synogarlica zazdrości swojéj towarzyszce, a szlachetna pantera rozdziera zębami i pazurami drugą panterę w przytomności tygrysa.
— Ah! Mothrilu, kocham Aissę.
— Ożeń się z nią, Królu.
— A donna Marya?
— Kto kazał zabić swoją żonę, aby nie zniechęcić sobie kochanki, niepowinien wahać się porzucić ją, gdy tym sposobem mógłby owładnąć pięć miljonów poddanych, i pozyskać miłość nieporównaną.
— Masz słuszność, lecz donna Marya umarłaby z udręczenia.
Maur jeszcze się uśmiechnął.
— Więc Króla bardzo kocha?
— Powątpiewasz o tem? czy mnie kocha!
— Tak, Królu.
Don Pedro zbladł.
„Kocha ją jeszcze, pomyślał Mothril, nie obudzajmy w nim zazdrości, gdyż miłość dla Maryi jeszcze by się podwoiła.
— Wątpię o tém, odparł, nie dla tego żeby była niewierną, o tém nie sądzę, lecz widząc się mniéj kochaną upierała by się żyć przy tobie.
— Miałżebym to nazywać miłością, Mothrilu.
— Ja nazywam to uczucie ambicyą.
— Wypędziłbyś Maryę.
— Dla otrzymania Aissy jak najchętniéj.
— Oh, nie... nie.
— A więc cierp, Królu.
— Sądziłem rzekł, don Pedro wlepiając w Mothrila rozognione wejrzenie, że gdybyś widział cierpiącego twego Króla, nie miałbyś odwagi powiedzieć mi „Cierp“!... Sądziłem, że gotów byłbyś odezwać się: „Ja cię pocieszę, mój Królu.“
— Tylko nie z uszczerbkiem honoru mego wielkiego Króla, nie, wprzód umrzéć gotów jestem.
Don Pedro zostawał pogrążony w posępném marzeniu; poczém rzekł:
— Więc umrę, ponieważ kocham ją albo raczéj z złowrogim głosem zawołał: nie, ja nigdy nie umrę.
Mothril znał dobrze Króla, i wiedział również, iż żadna zapora nie zdołała by wstrzymać żądzy tego nieugiętego człowieka.
„Posunął by się do ostateczności, pomyślał sobie przeszkodźmy temu“
— Naj. panie, rzecze Mothril, Aissa, to wzniosła dusza, ona uwierzy przysięgom... Jeżeli Król przysiężesz jéj że się z nią ożenisz, i stanowczo porzucisz donnę Maryę, sądzę że Aissa zaufałaby swoje przeznaczenie twojéj miłości.
— Ty zajął byś się tém?
— Zająłbym się.
— Więc przysięgam! zawołał don Pedro, porzucę donnę Maryę.
— To co innego: podaj Król zatém swoje warunki.
— Porzucę donnę Maryę, i dam jéj milion talarów, a tym sposobem w kraju, który sobie obierze za rezydencyą, nie będzie bogatszéj księżniczki.
— Niech i tak będzie, byle z tego kraju wyłączyć Hiszpaniją!
— Zgoda?
— Aissa nie będzie zadowoloną: chyba że nie przebyte morze, odłączy dawną od nowéj kochanki.
— Uczynię tak jak mówisz, Mothrilu.
— Dobrze, N. panie.
— Lecz wiész, że ja Król, od nikogo nie przyjmuję warunków.
— To słusznie, Królu.
— Trzeba więc, aby targ, podobnie jak między żydami, miał między nami miejsce.
— Jak to?
— Trzeba żeby donna Aissa dana mi była w zakład.
— Nic więcéj? zapytał szyderczo Mothril.
— Nierozumny! czy nie widzisz że miłość mię dręczy, i pożera, że igram w téj chwili z uczuciami któremi uśmiéchać się każą; czy lew miałby wzgląd na swój głód! Czy tego nie widzisz, że jeżeli będziesz się targował o Aissę, każę ją porwać? a ciebie za to że kołujesz swemi rozłoszczonemi oczyma, każę uwięzić i powiesić, a całe rycerstwo chrześcijańskie będzie się patrzéć na twoje ciało wiszące na szubienicy, i umizgać się do mojéj nowéj kochanki.
— Prawda i to, pomyślał sobie Mothril, lecz donna Marya, Królu?
— Miłości pragnę, mówię ci, a donna Marya zobaczy jak umarła donna Blanka de Bourbon.
— Twój gniéw jest straszny, mój Królu, odrzekł uniżenie Mothril, bardzo głupi ten co nie ulegnie twéj woli.
— Oddasz mi Aissę?
— Oddam, kiedy tego chcesz, mój Królu; lecz jeżeli nie szedłeś za mojemi radami, jeżeli nie rozłączyłeś się z donną Maryą, jeżeli nie wytępiłeś jéj przyjaciół, którzy są twojemi nieprzyjaciółmi, jeżeli nie zajmiesz się wszystkiemi szczegółami względem Aissy, pamiętaj o tém, Królu że jéj nie posiężesz: ona się zabije!
Było to jedno za drugie co powiedział Mothril Król zadrżał i rozmyślał.
— Cóż więc chcesz? zapytał.
— Życzę sobie, żebyś Król ośm dni czekał, tylko mi nie przerywaj!.. przez ten czas nie zważaj na niechęć Maryi... Aissa odjedzie do królewskiego zamku, aby tylko nikt nie zgadywał jéj ucieczki lub celu podróży; a król przecie będziesz umiał nakłonić tę młodą dziewicę: stanie się twoją i kochać cię będzie.
— A donna Marya? mówię ci.
— Uspokojona tém, zbudzi się po zwyciężeniu. Niech się dręczy i gniewa: wszakże tym sposobem Król zamienisz metressę za kochankę, Marya nigdy nie przebaczy Królowi téj niewierności, i sama się usunie od ciebie.
— Tak, prawda, ona jest dumną. Ale myślisz że Aissa przybędzie?
— Ja nie myślę, ja to wiém.
— Wówczas Mothrilu, zażądaj odemnie połowy królestwa, ono jest dla ciebie.
— Nigdy lepiéj nie wynagrodzisz Król chętniejszego sługi.
— A więc za ośm dni?
— Tak, mój Królu; z ostatnią godziną ósmego dnia, Aissa wyjedzie z eskortą jednego Maura. Ja ci ją przyprowadzę.
— Idź, Mothrilu.
— Do owéj chwili nie obudzaj Król podejrzeń w donnie Maryi.
— Nie bój się niczego. Dobrze ukrywałem moją miłość i boleść, czy sądzisz że nie będę umiał ukryć méj radości?
— Oznajmijże, mój Królu, że chcesz odjechać do wiejskiego zamku.
— Uczynię to, rzekł don Pedro.