Nieprawy syn de Mauleon/XLIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nieprawy syn de Mauleon |
Data wyd. | 1849 |
Druk | J. Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Karol Adolf de Sestier |
Tytuł orygin. | Bastard z Mauléon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W godzinę po tém smutném rozmyślaniu poczciwego germka, gdy Bertrand zawołał Musarona, wzniesione słońce nad płaszczyznę Navarretty, było tak jasne i spokojne, jak gdyby wkrótce chciało sprzyjać jednéj z najsławniejszych bitew, które mają zakrwawić dzieje historyi świata.
Gdy słońce się wzniosło, płaszczyzna zastawiona była wojskiem don Henryka, podzieloném na trzy oddziały.
Don Tellez z swoim bratem Sanche, znajdował się na lewem skrzydle, na czele dwudziestu pięciu tysięcy ludzi.
Duguesclin stanowił straż tylną, mając w swoim oddziale, sześć tysięcy ludzi umiejących władać orężem, a w ogóle do ośmnastu tysięcy koni.
Don Henryk umieszczony mniej więcéj z prawéj strony tego samego stanowiska, co i dwaj bracia, kierował prawem skrzydłem z dwudziestu jeden tysięcy koni, i trzydziestu tysięcy piechoty składającym się.
Ta armija rozstawiona była w trzech odstępach, nakształt stopni schodów.
Składała się z rezerwy wojaków Aragońskich dobrze uzbrojonych, i dowodzonych przez Hrabiów d’Aigues, i Roquebertin.
Było to 3 kwietnia 1368 roku, i dzień poprzedzający, nieznośny był od kurzu i gorąca.
Król don Henryk, siedział na pięknym mule aragońskim, i przejeżdżał przez miejsca między szeregami łych szwadronów, jednych zachęcając, chwaląc drugich, i nadewszystko wystawiał im grożące niebezpieczeństwo, gdyby żywcem wpadli w ręce okrutnego don Pedry.
Konetabla, który zimny i niewzruszony stał na swojém miejscu, poszedł ucałować, mówiąc:
— Ta ręka da mi raz na zawsze koronę. Czemuż nie mam korony władzcy całego świata, ofiarowałbym ją tobie, gdyż ona tylko byłaby godną ciebie.
Królowie zawsze znajdują podobne słowa w chwili niebezpieczeństwa. Tylko że pamięć tych słów ulata za przemijającym niebezpieczeństwem, podobnie jak pył za pędem wichru.
Potém ukląkł na gołéj ziemi, modlił się do Boga, a wszyscy go naśladowali.
W téj chwili zapromieniło się wschodzące słońce z poza gór Navaretty, i żołnierze przypatrujący mu się, dostrzegli nasrożone włócznie Anglików, dążące nad skłonem gór, z których już zwolna zaczęli schodzić, piętrujące się na rozlicznych ich załamach.
Agenor, w sztandarach pierwszych szeregów poznał sztandar Caverleya, który wznioślejszy i okazalszy był wówczas, jak nawet w chwili nocnego attaku. Lancastre i Chaudos, którym podobnie jak naszemu kapitanowi udało się schronić pod czas nocnéj porażki, dowodzili z nim wspólnie, i zdawali się z niecierpliwością oczekiwać odwetu.
Wszyscy trzéj szli na stanowisko na przeciw Duguesclina.
Książę Galii i Król don Pedro stanęli na przeciw don Sancha i don Telleza. Wódz Buch, Jan Grailly posunął się na przeciwko Henryka Transtamare.
W miejsce przemówienia do swoich żołnierzy, Książę Czarny wzruszony widokiem tyle tysięcy ludu idącego na rzeź, wylewał łzy i prosił Boga, nie o zwycięztwo, lecz o te prawo, które jest dewizą korony Angielskiéj.
W tém odezwały się trąby.
Natychmiast pod ciężarem koni zadrżała ziemia, i łoskot podobny do dwóch zbliżających się grzmotów groził w powietrzu.
Jednakże dwie awangardy, złożone z ludzi mężnych, a nadewszystko wyćwiczonych zbliżały się zwolna.
Po wypuszczeniu strzał, które zachmurzyły przestrzeń, rycerze rzucali się jeden na drugiego, pasowali się z sobą w cichości: dla armii nie mającéj jeszcze udziału był to okropny widok, lecz razem i zachęcający.
Książę Czarny działał podówczas jak prosty żołniérz.
Pędem ruszył z całém swém wojskiem przeciw don Tellezowi.
Była to piérwsza walna bitwa w któréj znajdował się młody człowiek, podobnież ludzie walczący z nim podówczas, uważani byli za wzorowych żołnierzy w świecie.
Strach go przejął, cofnął się.
Widząc to orszak jego, zwrócił swoje konie, i w jednéj chwili całe jego lewe skrzydło rozproszyło się, skutkiem tych popłochów, które najwaleczniejszych przejmują czasami przerażeniem lub wstydem.
Powrócił około Bretończyków, którzy choć, z początku stanowili straż przednią, skutkiem zwrotu, jaki uczynił don Tellez, posuwając się naprzód, zostawali naówczas w straży tylnéj. Tenże przyspieszał biegu swego konia odwracając się od nich.
Don Sancho spotkał się z pogardzającém wejrzeniem Konetabla, zatrzymał się nagle, odwrócił do nieprzyjaciela, i popadł się w niewolę.
Don Pedro, który wraz z Księciem Galii, łaknącym korzystać z tego piérwszego powodzenia, ścigał uciekających, widząc lewe skrzydło rozproszone, zwrócił się niebawnie przeciw swemu bratu, który walczył śmiało przeciwko wodzowi Buch.
Ale napadnięty z boku przez siedm tysięcy włóczni świéżych i ożywionych powodzeniem, odstąpił.
Słyszano w pośród szczęku żelaza ścierającego się z sobą, rżenie koni, i walczących wyjących z wściekłości; głos don Pedry przemagał ten hałas.
Nié ma przebaczenia dla wichrzycieli! nie ma przebaczenia! krzyczał.
Don Pedro rąbał toporem pozłacanym, którego połysk od końca aż do rękojeści niknął we krwi.
Podczas tego, siła odwodowa napadnięta z tyłu przez Oliviera Elisson, i pana Ratz, którzy ominęli pole bitwy, została pomięszaną i zmuszona do ucieczki.
Tylko sam Duguesclin z swojémi Bretończykami, podług przyrzeczenia nie cofnął się ani kroku, i tworząc niedostępną gromadę, podobny był do żelaznéj skały, naokoło któréj, wiły się, jakby długie i chciwe, węże, bataliony zwycięzców.
Duguesclin rzucił szybkie wejrzenie na równinę, poznał straconą bitwę. Dostrzegł trzydzieści tysięcy żołniérzy uciekających w rozmaitych kierunkach, i widział zewsząd nieprzyjaciela tam, gdzie godziną przed tém byli sprzymierzeni i przyjaciele. Zrozumiał iż śmierć tylko pozostawiała, chcąc opierać się jeszcze nieprzyjacielowi.
Spojrzał w lewą stronę, i spostrzegł stary mur, szaniec spustoszonego miasta. Dwie kompanije Anglików odłączyły go od tego schronienia, do którego jeżeliby się dostał, byłby przynajmniéj z przodu tylko zaczepiany. Dał rozkaz swoim głosem dobitnym, dwie kompanije angielskie zostały zgruchotane, i Bretończycy znaleźli oparcie przy murze.
Tam Bertrand ustawił swój szereg i odetchnął na chwilę.
Bégue de Yillaines, i marszałek d’Anderchan, mieli również sposobność do krótkiego wypoczynku.
Agenor któremu konia zabito w téj walce, oczekiwał, oparty na załamku muru, na innego, którego mu Musaron prowadził.
Konetabl korzystał z téj chwili wypoczynku; odsłonił przyłbicę swego hełmu; otarł swą twarz spoconą i okrytą pyłem, i patrzał spokojnie na około siebie, rachując jak wiele zostało mu jeszcze żołnierzy, pytał:
— Gdzie Król? gdzie Król? umarł czy uciekł?
— Ani jest zabity, ani też ucieka, odrzekł Agenor, oto zapewnie odstępuje i powraca do nas.
Don Henryk zbryzgany krwią nieprzyjacielską, pomięszaną z jego własną, koroną na hełmie zgruchotaną cięciem topora, łączył się z Konetablem, wałcząc jak śmiały rycerz.
Istotnie, odważny Król, rozdrażniony, zdyszany, odstępował tylko a nie uciekał, nie przestawał ani na chwilę patrzéć za nieprzyjacielem, a postępując na swoim koniu zwolna ku Bretończykom, przyciągał za sobą tym wiernym sprzymierzonym tłum Anglików, którzy jak kruki łaknęli tego bogatego łupu.
Bertrand dał rozkaz stu ludziom iść dopomódz, i oswobodzić don Henryka.
Sto ludzi potoczyło się na dziesięć tysięcy; otworzyli przejście, i opasali Króla na około łańcuchem, w pośrodku którego mógł wolno oddychać.
Lecz skoro tylko Henryk był wolnym, zmienił wraz z germkiem konie; zrzucił swój hełm pogięty od uderzań; obejrzał swój miecz czy jeszcze był mocny, i silny jak drugi Antée, dla którego dosyć jest dotknąć się ziemi, rzekł:
— Przyjaciele, zrobiliście mnie Królem, patrzcie czy godzien nim być jestem.
I rzucił się w tłum walczący.
Widziano go naówczas cztéry razy podnoszącego swój miecz, i za każdym razem padającego nieprzyjaciela.
— Do Króla! do Króla! rzekł Konetabl ratujmy Króla!
Było to w sam czas wyrzeczone. Anglicy otoczyli don Henryka, podobnie jak morze otacza pływającego. Już miał być ujęty, gdy Kenetabl stanął przy jego boku.
Bertrand wziął go za rękę, i posuwając kilku Bretończyków pomiędzy Króla i nieprzyjaciela, rzekł:
— Dosyć téj odwagi, więcej byłoby szaleństwem. Bitwa jest przegrana; uciekaj Królu; nam to pozostaje umrzéć tu ocalając twoje schronienie.
Król opierał się temu, Bertrand dał znak i cztérech Bretończyków pochwyciło don Henryka.
— Teraz w imię Najświętszej Panny Guesclin? zawołał Konetabl, na nieprzyjaciela! na nieprzyjaciela!
I opuszczając swą włócznię z pozostałemi mu ludźmi, oczekiwał natarcia trzydziestu tysięcy konnicy, natarcia okropnego, które zdawało się, iż przewróci nawet mur, o który mała garstka się opierała.
— Tutaj to, trzeba się pożegnać, rzekł Musaron wypuszczając ostatnią strzałę.
— Ah! panie Agenor, otóż i ci straszni Maurowie po za Anglikami.
— Więc żegnam cię, mój kochany Musaronie, rzekł Agenor, siedzący na swoim koniu, i dążący aby stanąć przy boku Konetabla.
Przybywała chmara ludzi, groźna i bliska wybuchu, i widziano przez kłęby kurzu zbliżający się, jakby las z włóczni horyzontalnie skierowanych.
Wtém nagle, z przestrzeni wolno zostającéj, z narażeniem zgruchotania się pomiędzy témi dwoma tłumami, wybiegł rycerz w czarnéj zbroi z hełmem czarnym i koroną, trzymając w ręku buławę hetmańską.
— Wstrzymajcie się, zawołał, wznosząc rękę do góry... Kto uczyni krok, śmiercią padnie.
Na ten głos donośny, Maurowie tak nagle powstrzymali swoich koni, iż niektórzy zaklękli na ziemi, swemi żylastemi pęcinami.
Wówczas Książe rzucił na Bretonów, gotowych upaść pod ciężarem przemagającéj liczby, spojrzenie, w którem błyszczał ten właściwy mu smutek, co mu w przytomności jaśniał wieńcem chwały.
— Dobrzy ladzie, waleczni rycerze, rzekł, ja nie chcę abyście w ten sposób umierali:
Któżby się oparł téj sile?
Potém odwracając się do Duguesclina, do którego postąpił krokiem witając:
— Dobry Konetablu. Jestem Książę Galii, i życzę sobie żebyś żył; śmierć twoja zrobiłaby zbyt wielką próżnię między walecznémi. Oddaj mi twój miecz, błagam cię o to.
Duguesclin, był człowiek znający się na prawdziwéj wspaniałomyślności; postąpienie téż Księcia ujęło go.
— To jest prawy rycerz, rzekł, pojmuję tę mowę.
I schylił swój miecz.
Anglicy na glos ich Księcia zbliżali się z opuszczonémi na dół włóczniami, lecz zwolna i bez gniewu.
Konetabl ujął za klingę swojego miecza, i zamierzał oddać go Księciu.
Niespodzianie don Pedro zbroczony krwią, w zbroi zgiętéj w kilku miejscach, przybył na swoim pieniącym się koniu.
Opuścił uciekających, dążył za témi co jeszcze pozostali.
— Cóż to! wykrzyknął rzucając się na Konetabla; cóż to! dozwalasz żyć jeszcze tym ludziom? Lecz my nigdy na to nie dozwolimy. Nie ma przebaczenia! Na śmierć! na śmierć!
— Ah! to jakieś dzikie bydlę, zawołał Duguesclin, i jako dzik niechaj też umrze.
Następnie, gdy Król nacierał na niego, podniósł swój miecz od końca ostrza, i rękojeścią żelazną ugodził tak w głowę don Pedry, że ten uginając się pod razem którym i byka zabićby można, padł na grzbiet swego konia, bez przytomności... na wpół martwy.
Duguesclin podniósł swój straszny cep. Lecz wówczas, gdy don Pedro biegł do Księcia Galli, zostawił za sobą próżne miejsce, zanim prześliznęło się dwóch Anglików; i wówczas, gdy Duguesclin podnosił do góry obie ręce, pochwycili go, jeden za hełm, drugi za pas.
— Ten co trzymał za hełm, ciągnął go w tył, ten co w środku pasa, usiłował zrzucić go z siodła.
— Konetablu, krzyczeli razem, poddaj się albo umrzesz.
Bertrand podniósł głowę, i mocny jak dziki byk rzucił tym sposobem z łęków Anglika, który uwiesił się u jego hełmu, a w czasie tego, drugiemu Anglikowi, który się uczepił u połowy jego ciała, wsunął koniec swojego miecza w naszyjnik, przeszył mu szyję, uśmierzając krwią pogróżkę.
Lecz sto innych Anglików potoczyło się za nim, gotowych każdy rzucić pocisk na olbrzyma.
— Zobaczymy, wołał Książe Czarny, głosem piorunującym, zobaczémy, który to śmiałek dotknie go palcem.
Natychmiast najbardziéj zażarci cofnęli się krokiem w tył, Duguesclin znalazł się wolnym.
— Dosyć tego, mój Książe, rzekł, dwa razy winien ci jestem mój miecz, jesteś najszlachetniejszy wojak na świecie.
I podał swój miecz Księciu.
Agenor ze swoim to samo uczynił.
— Czyś zmysły stracił? rzecze Bertrand, masz dzielnego konia, uciekaj; dostań się do Francyi, powiedz dobremu Królowi Karolowi, że zostałem jeńcem, a jeżeli on nic nie zechce dla mnie uczynić, wynajdź mego brata Oliviera, a on go zastąpi.
— O mój panie, rzekł Agenor.
— Nie zważają na cię, jedź, ja tak chcę.
— Baczność! baczność! rzeki Musaron, który tylko na to czekał, aby dostać się w pole; korzystajmy że dziś jesteśmy mali; powróciémy więksi.
Prawdziwie Bégue de Villaines, Marszałek, i dostojni kapitanowie byli powodem sprzeczki pomiędzy Anglikami; Agenor wyśliznął się z pomiędzy nich, Musaron za swoim panem, i obadwaj zmykając pędem, oddalili się pod gradem strzał, któren na nich za późno wypuścili: Caverley i Mothril.