Nieprawy syn de Mauleon/XLIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nieprawy syn de Mauleon |
Data wyd. | 1849 |
Druk | J. Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Karol Adolf de Sestier |
Tytuł orygin. | Bastard z Mauléon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Liczba jeńców w tym dniu zebranych była znaczną.
Zwycięzcy rachowali ludzi jak worki z talarami.
Caverley rycerz Zielony i kilku francuzkich awanturników, odznaczali się w tém chwalebném zatrudnieniu, które zasadzało się na odarciu jeńców, po staranném zapisaniu przez profesa ich imion, przezwisk tytułów i stopni.
Zwycięzcy podzielili między sobą jeńców; Książę Galii wziął sobie Duguesclina, i oddał go pod straż wodzowi Buch.
Jan Grailly zbliżył się do Bertranda; wziął go za rękę, i zaczął powoli ściągać mu rękawicę; następnie jego służalcy zaczęli obdzierać z rozmaitych części zbroję Konetabla.
Bertrand obojętnie na wszystko zezwolił, gdyż nie przedsiębrano przeciw niemu żadnego gwałtownego środka; rachował tylko i przeliczał swoich przyjaciół, wzdychając za każdym razem, że mu zawsze jakiegoś brakowało na to milczące wzywanie.
— Waleczny Konetablu, rzekł mu Grailly, byłem twoim jeńcem w Cocherel, patrz jak losy są zmienne: dzisiaj moim jesteś.
— Ho! ho! rzekł Bertrand, mylisz się; w Cocherel wziąłem pana w niewolę, w Nawarecie masz mnie tylko pod strażą, w Cocherel byłeś moim jeńcem, w Nawarecie jesteś moim stróżem.
Jan Grailly zarumienił się; lecz uszanowanie jakie podówczas zachowywano dla nieszczęścia, nie pozwoliło mu odpowiedziéć.
Duguesclin usiadł po nad rowem; przyzwał do siebie Bégue Villaina, Anderchana i innych, gdyż Książę Galii kazał zatrąbić i zgromadzić swoich żołniérzy.
— Będą się modlić, rzekł Konetabl. Jego Królewiczowska mość jest waleczny i bardzo pobożna Książę. Módlmy się zatém podobnież.
— Aby podziękować Bogu że nas ocalił? dodał Bégue Villaines.
— Aby go prosić o odwet! odparł Bertrand.
Istotnie, Książę Galii po oddaniu na klęczkach podziękować Bogu za te wielkie zwycięztwo, zawołał don Pedra, który na około spoglądał gniewliwie, i nie ukląkł ani na chwilę, będąc pogrążony w złowrogiém rozmyślaniu.
— Królu jesteś zwycięzcą, rzekł Książe Czarny, a jednakże straciłeś wielką bitwę.
— Jakto? zapytał don Pedro.
— Bo Król, który dla odzyskania korony musi przelewać krew swoich poddanych, zawsze jest zwyciężony.
— Ale to są wichrzyciele! zawołał don Pedro.
— I cóż! czy nie ukarał ich Bóg za to iż cię opuścili? drogi Królu! aby Wszechmocny i ciebie tak nic ukarał, jeżeli opuścisz tych, których ci powierza.
— Książę! mówił cicho don Pedro nachylając się, sobie winien jestem moją koronę; lecz przez litość, dodał bledniejąc od wstydu i gniewu, nie bądź więcéj nie ubłagany jak Wszechmocny.... Oszczędzaj ciosu temu, który ci dziękuje.
Ukląkł, Książę Edward podniósł go.
— Podziękuj Bogu, rzekł, mnie nie nie jesteś winien.
Poczém Książę udał się do swego namiotu dla posilenia się.
— Dzieci! zawołał don Pedro powodowany w końcu swojemi niepochamowanemi namiętnościami, obdzierajcie umarłych, do was należą łupy dnia dzisiejszego!...
I piérwszy puścił się na swoim rześkim koniu w płaszczyznę, przyglądając się każdemu stosowi trupów. Zmierzał ku brzegom rzeki, miejscu, w którém don Henryk Transtamare bił się z wodzem Buch.
Przybywszy tam, zsiadł z konia, założył za pas swój długi miecz, i brocząc nogami we krwi szukał w milczeniu.
— Jesteś więc pewny, rzekł w końcu do Grailly, widziałeś go padającego?...
— Jestem tego pewny, odpowiedział wódź, jego koń upadł ugodzony toporem, którym mój germek wymierza z nieporównaną zręcznością.
— Lecz on! lecz on!...
— Znikł pod chmurą strzał. Widziałem krew na jego zbroi i jak cały tłum żołnierzy runął na niego i pochłonął.
— Dobrze! dobrze!... Szukajmy... rzekł don Pedro z dziką radością. Ah! oto tam daléj widać złoty szyszak na hełmie.
I z popędliwością tygrysa skakał po trupach, i odrzucał z wierzchu tych co leżeli na rycerzu w szyszaku złotym.
Ręką drżącą, z okiem natężoném, odsłonił przyłbicę hełmu.
— Jego germek! rzekł, nic więcéj tylko germek!
— Lecz to są zbroje Księcia. Tylko że nie ma korony na hełmie.
— Nikczemny! nikczemny! Niegodziwiec ubrał germka w swoją zbroję, aby łatwiéj uciekać.... Lecz przewidziałem to wszystko, i kazałem otoczyć równinę, nie będzie mógł przebyć przez rzekę... Ale otóż i jeńcy, których moi wierni Maurowie prowadzą... niewątpliwie między niemi się znajduje.
— Szukajcie pomiędzy innemi trupami, rzekł Grailly do żołniérzy, którzy podwajali usiłowania; pięćset piastrów temu, kto go żyjącego wynajdzie.
— Tysiąc dukatów kto go znajdzie nieżywego, ozwał don Pedro. Idę na spotkanie jeńców prowadzonych przez Mothrila.
Don Pedro dosiadł konia; za nim liczni rycerze ciekawi ujrzéć nastręczającą się im scenę, dążył do miejsca, w którém można było widziéć oddział Maurów w ubiorach białych, pędzących przed sobą tłum zbiegów, których opodal zebrali.
— Zdaje mi się, że go widzę! zdaje mi się że go widzę zawył don Pedro przyśpieszając.
Wymówił te słowa jadąc koło jeńców bretońskich.
Dugueschn usłyszał je, powstał, i wejrzeniem przenikającym patrzał o podał, i rzekł.
— Co za nieszczęście. Mój Boże!
Słowa te dla don Pedra zdawały się zapewnieniem szczęścia, którego się spodziewał.
Aby zaś lepiéj go kosztować, chciał cieszyć się niém w przytomności Konetabla, i tym sposobem zadać wspólny cios swoim dwom największym nieprzyjaciołom.
— Zatrzymajmy się tu, rzekł. Panie Seneszal, każ Mothrilowi aby ze swojémi jeńcami przybył do mnie tutaj... W obec tych bohaterów bretońskich, wiernych przyjaciół przywłaściciela korony!... rycerzy sprawy, która ich nic nie obchodzi, i któréj wygrać nieumieli.
Na te złorzeczenia, na ten gniéw mściwy, niegodny człowieka, bohater bretoński nie odpowiedział ani słowa; udając jakby tego nie słyszał.
Siedział, ani się ruszył, i obojętnie rozmawiał z marszałkiem d’Andarchan.
Jednakże don Pedro zsiadł z konia, oparł się o swój długi miecz, i bawił się rękojeścią tegoż, czyniąc niespokojnie poruszenia nogą, jak gdyby tym sposobem chciał przyspieszyć przybycie Mothrila i jeńców.
Z najodleglejszego miejsca, jak tylko mógł głosem dosięgnąć, wołał do Mothrila.
— I cóż, mój waleczny Saracenie, mój odważny biały sokole, co za zdobycz mi niesiesz?
— Dobrą zdobycz! Najmiłościwszy panie, odpowiedział Maur, patrz na tę chorągiew.
Rzeczywiście miał owinięte ramię kawałem złotogłowa, naszytego herbami don Henryka de Transtamare.
— Masz go więc! zawołał don Pedro w uniesieniu radości, masz go!...
Bo jego ruch oznaczał rycerza w zupełnéj zbroi, z koroną na głowie, lecz bez miecza, bez włóczni, chociaż skrępowany tysiącami węzłów jedwabnego sznura, w końcach którego wisiały dwie wielkie kule ołowiane.
— Uciekał, rzekł Mothril, puściłem za nim dwudziestu koni z pustyni; mój dowódzca łuczników dopędził go, i otrzymał raz śmiertelny, lecz inny objął go węzłami sznura, pod któremi padł wraz z swym koniem. Trzymamy go, odebrawszy mu chorągiew. Nieszczęściem, jeden z jego przyjaciół potrafił nam umknąć.
— Zrzucić koronę, zrzucić koronę! wołał don Pedro grożąc swym mieczem.
Jeden z łuczników zbliżył się, i strącił zuchwale hełm z koroną.
Król wydał krzyk przestrachu, krzyk szaleństwa; krzyk radości niewymownéj słyszano w gromadzie Bretończyków.
— Nieprawy syn de Mauléon! wrzasnęli Noél! Noél!
— To poseł!... O przekleństwo! mówił don Pedro.
— To Frank! wyjąknął Mothril z szaleństwem.
— Ja, rzekł skromnie Agenor, witając wejrzeniami Bertranda i swoich przyjaciół.
— My, ozwał się Musaron nieco blady, szturgając Maurów nogami w prawo i lewo.
— Więc Henryk żyje, rzekł don Pedro.
— Tak, Królu, odpowiedział Agenor. Zmieniłem się na hełm z J. K. Mością, i dałem mu mego konia.
— Ty zginiesz! zawył don Pedro oślepiony wściekłością.
— Dotknij go tylko! zawołał Bertrand czyniąc straszny skok, i wpadając między Agenora i don Pedrę. Zabić bezbronnego jeńca, oh! ten czyn nikczemny godny jest ciebie.
— A więc ty zginiesz, nędzny awanturniku, rzekł don Pedro drżący i z spienionymi usty.
I już chciał ugodzić długim mieczem w Bertranda, który nadstawił pięści jak gdyby dla upokorzenia byka.
Lecz ramię don Pedry wstrzymała ręka podobna do ręki Minerwy, która w Iliadzie Homera schwyciła Achillesa za włosy.
— Wstrzymaj się! zawołał Książę Galii, chcesz się hańbić Królu Kastylii! Wstrzymaj się i porzuć miecz, ja tego żądam!
I jego silna dłoń przygwoździła don Pedrę na miejscu. Żelazo wypadła z rąk zbójcy.
— Przedaj mi go przynajmniéj! wrzasnął szaleniec, zapłacę ci tyle złota ile on sam zaważy.
— Znieważasz mnie, Królu!.... Zawołał K. Galii, bądź, ostrożny rzekł Książę Czarny. Ja mogę Królowi zapłacić za Duguesclina kosztownemi kamieniami ile zaważy, gdyby on do Króla należał, i przedałbyś mi, jestem tego pewny. Lecz on do mnie należy, pamiętaj o tém! Na bok!
— O Król! szeptał Duguesclin głosem zaledwie usłyszéć się dającym, niegodziwy Król! Zabija swoich jeńców. My się spotkamy.
— Nie inaczej, rzekł don Pedro.
— Czekam, rzekł Bertrand.
— Zaprowadzić natychmiast Konetabla Francyi do mego namiotu, rzekł Książe Czarny.
— Chwilę jeszcze mój zacny panie, gdyż Król zostawszy z Mauléonem gotów go zadusić.
— Oh! ja temu nie przeczę, odrzekł don Pedro z dzikim uśmiechem. Ale on przecież do mnie należy?
Duguesclin zadrżał, spojrzał na Księcia Galii.
— Królu, rzekł tenże do don Pedry, dzisiaj nie będzie ani jeden z jeńców zabity.
— Dzisiaj zgadzam się na to, odpowiedział don Pedro rzucając na Mothrila przebiegłe wejrzenie.
— Piękny to dzień zwycięztwa, nie prawdaż? przydał Książę Galii.
— Zapewne.
— Król téż uczynisz dziś cokolwiek dla mnie?
Don Pedro nachylił się.
— Proszę o tego młodzieńca, rzekł Książę.
Głęboka cichość towarzyszyła tym słowom, na które don Pedro blady od gniewu nie odpowiedział natychmiast.
— Oh! dajesz mi uczuć że jesteś panem... mamże pominąć mą zemstę!..
— Jeżeli jestem panem, więc rozkazuję, zawołał z pogardą Książę Czarny. Niech oswobodzą z więzów tego rycerza, niech mu oddadzą jego zbroję i konia!...
— Niech żyje! niech żyje szlachetny Książę Galii! wrzasnęli rycerze bretońscy.
— Przynajmniéj niech da okup, zawołał Mothril chcąc zyskać na czasie.
Książę spojrzał ukośnie na Maura.
— Wiele, zapytał z pogardą.
— Maur milczał.
Książę odpiął z swej szyi krzyż dyamentowy i podał go Mothrilowi.
— Bież niewierny, rzekł: Mothril przestraszony opuścił głowę, i wymawiał imię proroka.
— Rycerzu, rzekł Książe Mauléonowi, jesteś wolny, wolny powrócisz do Francyi, i oznajmisz, że Książę Galii uradowany zaszczytem posiadania przemocy najwaleczniejszego z rycerzy w świecie, odsyła Bertranda Duguesclin po kampanii, i odsyła go bez okupu.
— Jałmużny dla tych ludzi z Francyi, szemrał don Pedro.
Bertrand usłyszał to.
— Książę rzekł mu, nie bądź tak wspaniałomyślny ze mną, twoi przyjaciele wymawiali by mnie to. Należę do Króla, który dziesięć razy zapłaci mój okup, jeżeli dziesięć razy ująć się dozwolę, i gdybym się nawet cenił tyle co Król.
— Oznacz więc twój okup, rzekł Książe z dworskością.
Bertrand namyślał się przez chwilę.
— Królu, rzekł mu, wart jestem siedmdziesiąt guldenów złotem.
— Chwała Bogu! zawołał don Pedro. Duma przyprawia go o zgubę! we Francyi nie ma ani połowy téj summy u Króla Karola V.
— Być może, odrzekł Bertrand, lecz ponieważ rycerz z Mauléonu udaje się do Francyi, zechce zapewne wraz z swoim Germkiem przebiedz Bretonię, i w kaźdém mieście, na każdéj drodze worać te słowa: „Bertrand Duguesclin jest jeńcem u Anglików! Przędźcie kobiéty Bretonii, bo on waszego oczekuje okupu!
— Uczynię to. Bóg jest moim świadkiem! zawołał Mauléon.
— I przyniesiesz summę Królowi wpiérw nim się tu znudzę, rzekł Bertrand. Zresztą, nie sądzę aby mi się przykrzyło w towarzystwie tak wspaniałomyślnego Księcia, chociażby niewola moja i całe życie trwała.
Książę Galii podał rękę Bertrandowi.
— Rycerzu, rzekł do Mauléona, gdy ten już był wolny, i miał swój miecz w ręku, pozbawiłeś nas całéj korzyści z bitwy ocalając don Henryka, ale nie mamy ci to za złe, gdyż, tym sposobem pozostawisz nam drugie pole do bitwy. Weź ten łańcuch złoty którego nie przyjął niewierny.
W tém spostrzegł, że don Pedro mówił pocichu z Mothrilem, i ten mu odpowiedział uśmiechem, którego znaczenia zdawał się Duguesclin obawiać.
— Niech nikt się ani ruszy! zawołał Książę, śmiercią ukarzę tego ktokolwiek przestąpi zakres mego obozu... choćby to był dowódzca, Książę, a nawet sam Król. Chaudos, dodał, jesteś Konetablem angielskim, i jako zacny rycerz, odprowadzisz pana Agenora do pierwszego miasta, i dasz mu potrzebny list bezpieczeństwa.
Mothril raz jeszcze zwalczony, widząc że jego ohydne zamysły odgadnięte zostały, zwrócił na swego pana zatrwożone wejrzenie.
Don Pedra opuściła radość, bo już nie mógł mścić się więcéj.
— Agenor przykląkł przed Księciem Galii, ucałował rękę Duguesclina; ten przycisnął go w swoich objęciach, i rzekł mu z cicha.
— Oznajmij Królowi że nasi pożeracze, nasycili się, i teraz na chwilę odpoczną, i jeżeli ze przyśle za mnie okup, zaprowadzę ich gdzie obiecałem. Powiedz mojéj żonie, niech przędą nasz ostatni kawałek ziemi, gdyż muszę dosyć Bretończyków wykupić.
Agenor rozczulony dosiadł silnego konia; wynurzył ostatnie pożegnanie swoim towarzyszom, i odjechał.
Musaron mamrotał:
— Któżby mi mógł powiedziéć, że bardziéj lubić będę Anglika jak Maura?