Ofiary półświatka/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Ofiary półświatka
Podtytuł Powieść obyczajowo-sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
Straszliwa noc...

Hanka obudziła się dość późno, po gorączkowym i przepełnionym koszmarnemi wizjami, śnie. W pokoju panował półmrok, okiennice były zamknięte, bo Jengutowa i jej towarzysz sypiali zazwyczaj do południa i jeszcze rozlegało się z za przepierzenia głośne chrapanie draba.
Otarła dłonią zroszone potem czoło, skupiając myśli...
Mimo niezwykłej energji i mocy ducha, czuła jak ją ogarnia coraz większe przerażenie. Czyż wczoraj, udając senność nie dosłyszała słów tej przeklętej dziewczyny. Czyż ta dziewczyna nie wyrzekła wyraźnie co mają zrobić z Hanką, choć wiedziała, kim jest, że to córka Helmanowej?
Wstrętna ulicznica! Wszystko przez nią! Poznała ją natychmiast, choć ledwie chwilę widziała u matki. Ta sama, z którą Fred miał awanturę... Gdyby pod wpływem ohydnej sceny nie wybiegła Hanka nad Wisłę, na pół oszalała, napewno nie udałoby się Jengutowej ją tu zmanić tak łatwo.
Dalsze rozmyślania Gliniewskiej, przerwało jakieś poruszenie na kanapie. To wiedźma, obudziwszy się z kolei, podnosiła się z posłania.
Co robić? Jedyna nadzieja w współtowarzyszce niedoli, tej Juli... Nadal należy udawać chorą... To też gdy Jengutowa, rozwarłszy okiennice — zbliżyła się do Gliniewskiej, ta leżała znów z zamkniętemi oczami, usta bełkotały coś nie wyraźnie i przysiągłbyś, że Hankę męczy gorączka.
Zdziwienie odbiło się na twarzy starej.
— Jeszcze, nieprzytomna?
Zerknęła na leżącą raz i drugi, pokręciła głową i zawołała:
— Lutek!
— Co jest? — odezwał się z za przepierzenia, widocznie niedawno obudzony.
— Dalej choruje!
Wiadomość ta nie przejęła go zbytnio.
— Trudno! — mruknął. — Najwyżej stracim gościa! W nocy, tak i tak wywieziem ją z Warszawy...
— Prawda! Ale i gościa żal...
Był to zapewne komentarz do tajemniczej konferencji, którą wiedli wczoraj w kuchence z dziewczyną.
Hanka drgnęła. Dokąd zamierzano ją wywieźć? Lecz, nie posłyszała nic więcej, bo w mieszkanku zaległo milczenie.
Jengutowa, ubrawszy się powoli, przeszła do kuchenki i tam przystąpiła do czynności gospodarskich. Rychło pośpieszyła do niej i Jula, która nocowała za przepierzeniem, wraz z drabem. Ten tylko widocznie wylegiwał się nadal, bo słychać było skrzyp żelaznego łóżka i ciche pogwizdywanie.
— Obiad! — rozległ się nagle ostry wykrzyknik starej — i dopiero na ten zew podniósł się on ze swego posłania i pośpieszył do niej.
Posiłek spożywano w kuchence, jednak doskonale posłyszeć Hanka mogła każde zamienione słowo. Nie wytłomaczyło jej to wiele. Drab i stara gadali o czemś niezrozumiale, omawiając sobie tylko wiadome plany, a Jula, pokornie milczała. Dopiero gdy posiłek miał się ku końcowi, nieśmiało rzuciła zapytanie, na dźwięk którego, aż serce radośnie zabiło w Hance.
— Lutek? Czy... ja... dziś na ulicę?
— Tak ci pilno? — rozległa się ironiczna odpowiedź.
— No.. pilno! — tłomaczyła. — Chciałabym zarobić! Tobie przynieść forsę...
— Widzisz, jaka morowa! — pochwalił drab. — Kiedy sama prosisz, to pójdziesz!
W Hankę wstąpiła nadzieja. Zgodził się. Uwierzył w pokorę swej ofiary. Byle się tylko czem nie zdradziła Jula! Obie mogą być wolne... Jak, ona musi się poniżać! Biedactwo!
Teraz, z pewną otuchą w duchu czekała, co nastąpi dalej.
Rychło z ust Jengutowej padł frazes:
— Wszystko w porządku, Lutek! Wyjdziem tera! Trza załatwić jenteresy... Bo cały wieczór ostaję się w domu.
— I ja idę, matka...
— A ty mi pilnuj mieszkania! — zwróciła się megera do Juli. — Choć i tak zamkniem na klucz! I nie gadaj mi z nową! A jak będziesz grzeczna, pójdziesz potem na spacer...
— Rozumiem!
Z piersi Hanki wyrwało się westchnienie ulgi. Wychodzą oboje. Pozostanie z Julą, sam na sam. Będą mogły się rozmówić, ułożyć...
Rychło rozległ się głośny trzask zamykanych drzwi i zgrzyt przekręcanego klucza. Hanka nie mogła pohamować się dłużej i ledwie ucichły te odgłosy, wyskoczyła z łóżka i pobiegła za przepierzenie, do Juli.
Ta spojrzała na nią z lękiem.
— A nuż wrócą? — szepnęła.
— Nie, nie tak prędko! — mówiła Gliniewska. — Mamy czas, pogadamy swobodnie... Ale daj mi choć kawałek chleba, kochanie... Umieram z głodu, Jula...
Nieszczęście tak zbliża, że mówiła tamtej po imieniu... Jula, nie zdziwiona tem bynajmniej wyszła do kuchenki i powróciła stamtąd ze sporym kawałkiem chleba, posmarowanym masłem.
Wygłodziła się pani! — wyrzekła cicho. — Dwa dni prawie nic nie je... Rozumiem... Ale tylko to znalazłam. Resztę zamknęła stara.
Hanka, zajadając łapczywie chleb, rzuciła nerwowo zapytanie:
— Uwierzą ci? Wypuszczą?...
— Zdaje się! — odrzekła dziewczyna z odcieniem nadziei.
— A gdy się wydostaniesz na ulicę, będziesz mogła uciec?
Jakieś niezłomne postanowienie odbiło się na wymizerowanej twarzyczce Juli.
— Nie tak łatwo pójdzie! — odparła. — Bo będą pilnowali! Ale radę sobie dam! Żywa, tu nie powrócę!
— Sądzisz, że zdołasz zawiadomić władze!
— Muszę!
Widząc, że dziewczyna jest zdecydowana na wszystko, Hanka poczęła wyjaśniać swój plan.
— Najlepiej będzie — rzekła — o ile zrobimy tak... Skoro tylko znajdziesz się na wolności, wsiadaj w taksówkę i jedź — tu wskazała adres Freda. — Dopiero, o ile go nie zastaniesz, to udaj się na Koszykową! — rzuciła adres matki. — Tam ci pomogą... Jeśli zaś sądzisz, że niema czasu do stracenia, to zawiadamiaj policję... Byle jaknajprędzej się wyrwać z tej złodziejskiej dziury!...
Jula jęła teraz przyciszonym głosem rozpytywać o szczegóły, a gdy we wszystko ją wtajemniczyła Hanka, z jej piersi wydobył się pełny lęku szept:
— Och, byle się udało!
— Czemu nie miałoby się udać? — zdziwiła się teraz Gliniewska.
— Sama nie wiem! Złe przeczucia mnie dręczą!...
W tejże chwili, jakby w odpowiedzi na to, cicho rozwarły się drzwi mieszkanka, a na progu ukazał się apasz. Uśmiechał się z wyrazem jakiegoś dzikiego triumfu.
— Lutek! — wrzasnęła z przerażeniem dziewczyna, chwytając się za głowę.
— Tak, Lutek! — powtórzył powoli, zamknąwszy za sobą drzwi i posuwając się w ich stronę. — A panny co tu robią? I chora raptem ozdrowiała...
Patrzyły na draba, oniemiałe z przerażenia. W jakiż sposób zdążył tak cicho powrócić? Hanka lękiem przykuta do miejsca, zapomniała nawet, iż stoi tylko w koszuli. Apasz sam wyjaśnił tajemnicę swego powrotu:
— Podejrzewałem was, suki — charknął ochrypłym głosem — że cościk z wami nie w porządku... — Tom drzwi naoliwił i zamków nie pozatwierał... Ano, tęga wsypa!... Ach, ty ścierwo Jula.... Widzisz, jak jej śpieszno było na ulicę...
I bez namysłu z całej mocy uderzył pięścią dziewczynę w kark. A gdy ta zachwiała się i padła na podłogę, jął ją kopać butem, gdzie popadło.
Widok ten był ponad siły Hanki. Z jakimś dzikim okrzykiem rzuciła się na draba, wbijając się paznogciami w jego rękę. Na chwilę przestał znęcać się nad leżącą i z podziwem spojrzał na Gliniewską. Później jednem pchnięciem odrzucił ją od siebie, jak się odpędza natrętną muchę. A potem podskoczył, złapał wpół i powlókł do pokoju, w którym leżała poprzednio.
— Tu masz być, panna! — cisnął ją brutalnie na łóżko. — Ani się rusz! I tobie za frechowność należy się wycisk... Rychtyk, podlemonić oko!... Ale lanie nie ucieknie... A urody szkoda.... Nikomubyś się nie spodobała... Za buzię nabitą forsy nie płacą... — Zaśmiał się ironicznie i zamknąwszy Hankę na klucz, powrócił za przepierzenie. Tam, snać wylewał na Julę resztki swego gniewu, bo długo słychać było odgłosy razów, jęki i szlochy katowanej ofiary.
Hance toczyły się łzy po twarzy. Do krwi zagryzła wargi, aby nie krzyczeć z poniżenia i wewnętrznego bólu. W mózgu zaś świtała jedna myśl:
— Teraz jestem zgubiona!
Prawie w tejże chwili do mieszkania powróciła Jengutowa. Przystanęła, zdumiona, słysząc krzyki i płacze.
— Co tu się dzieje, Lutek!
— Ano, nic! — odparł spokojnie. — Nakryłem, jak zmawiały się panny, tom im dał szkołę...
— Bajesz chyba, Lutek! I nowa? — zdziwiła się. — Przecież ona chora!
— Taka chora, jak i wy, matko! Chytra z niej dziewucha! Kombinowały, jak od nas zwiać... Tom Juli trochę żebra pomacał, a nowej nic nie zrobiłem, bo gniewalibyście się, matka...
Jengutowa zaklęła brzydko, poczem otworzywszy drzwi do pokoju, w którym znajdowała się Hanka, blisko podeszła do łóżka.
— To panna, taka komedjantka? — rozległ się pełen złości syk.
Hanka odwrócona obecnie twarzą do ściany, postanowiła milczeć i nie odpowiadać ani słówkiem.
— Taka komedjantka, cholera! — powtórzyła z gniewem. — Jak ci świetnie udawała gorączkę...
Gliniewska nie drgnęła nawet.
— Nie chcesz gadać, to i nie gadaj! — stara wzruszyła ramionami. — Ważna, że jest córką Helmanowej! Nie pomoże już matka... Jednaki będzie twój los!...
Pozostawiwszy Hankę w spokoju, powróciła do Lutka. Widocznie o czemś ważnem musiała się dowiedzieć w mieście, bo nie zwracając nawet uwagi na skuloną w kącie Julę, dała mu znak i oboje wyszli na tajemniczą naradę do kuchenki. Narada ta nie trwała długo, a jej rezultat częściowo stał się wiadomy Hance, bo powróciwszy do pokoju i nie krępując się jej obecnością głośno kończyli rozmowę.
— To i dziś, trza gości odmówić? — mruknął drab.
— Pewne! — przytwierdziła stara. — Toć z córką Helmanowej inaczej wypadnie postąpić!
— Proszeczki... a potem wywieziem...
— To się wi...
— A Jula?
— No, przyjdzie po nią ten rudy... i tak go stalowałam... Odrazu nie wierzyłam dziewczynie.
— Równo jest...
— A ty o której, na robotę?
— Jak zastuka Maryśka!
Hanka starała się odgadnąć sens tych tajemniczych frazesów. Jedno stawało się jej jasne. Zamierzano ją znów uśpić narkotykiem i gdzieś wywieźć. Zresztą dalsze słowa rozmowy, potwierdziły te okropne przewidywania.
— No, to do niej, matka! — rzekł apasz, wskazując w stronę Gliniewskiej. — Poco ma nam przeszkadzać, a uszami strzyc...
— Dobrze gadasz!.. Ty ją przytrzymaj.. — Podeszła do szafki i wyjęła jakąś butelkę. Drab zbliżył się do Hanki i wykonał ruch, jakby zamierzał ją pochwycić za ręce. Lecz ona już powzięła postanowienie. Odwróciwszy się szybko, wymówiła spokojnie:
— Obejdzie się bez gwałtu! Chcecie, abym zażyła narkotyku. Świetnie! Sama zażyję... Wolę nie wiedzieć i nie słyszeć, co się dokoła dzieje...
Spojrzał niepewnie w stronę wiedźmy, niby węsząc nowy podstęp. I ona pokręciła głową, niosąc butelkę.
— Ano zobaczymy! — mruknęła i nalała łyżkę jakiegoś przezroczystego płynu.
Hanka pierwsza, otworzyła szeroko usta. Lecz, gdy gorzkawy płyn znalazł się wewnątrz, nagle symulując, że się krztusi i połknąwszy zaledwie cząsteczkę, resztę zatrzymała w gardle.
— Nie smakuje? — uśmiechnęła się złośliwie megera. — Trudno...
Krztuszenie się wnet ustało. Hanka jakiś czas udawała znakomicie walkę z sennością, póki jej głowa bezsilnie nie opadła na poduszki.
— Naprawdę ją wzieno? — popatrzył uważnie drab na Hankę. — Czy sztuki odwala?
Stara nachyliła się nad leżącą.
— Nie! Połknęła! — padło z za bezzębnych ust orzeczenie. — Zara zaśnie!...
— No... to ją wywieziem, jak tę rybkę!..
Na szczęście, odeszli. Jeszcze sekunda, a zdradziłaby się Hanka, na tyle nieprzyjemny był płyn, który zatrzymała w ustach i drażniący podniebienie.
Teraz większa jego część znalazła się śród poduszek. Lecz i ta odrobina, którą zmuszona była połknąć, poczynała okazywać swój wpływ. Czuła odurzenie i dziwną niemoc. Niezwykle silnie działał widocznie ten narkotyk i w głowie Gliniewskiej zaświdrowała myśl:
— Toć gdybym połknęła wszystko, zasnęłabym, jak kłoda!.. Nawet nie wiedziałabym, dokąd mnie oni wywiozą... A obecnie pozostaje choć promyczek nadziei...
Ale, tajemniczy płyn już okazywał swe skutki. Słabsze, oczywiście od przewidzianych, lecz w każdym razie na tyle silne, że Hankę ogarnęło odurzenie.
Słyszała więc, niby kędyś zdala i krzątanie się po pokoju starej i przekleństwa apasza, któremi ten wciąż hojnie osypywał Julę i błagania o litość dziewczyny. Później słyszała — czas, zdawało się, płynął tak szybko — otwieranie drzwi i cichą w przedsionku rozmowę.
To zapewne, znów pod jakimś pretekstem odprawiano wczorajszego „gościa“, czerwonego na twarzy mężczyznę, o wyglądzie buldoga, który przybył znęcony urodą Hanki. Czemu ją oszczędzano? Nad tem się nie zastanawiała, jak również nie doznawała lęku, myśląc, iż to pozorne ocalenie kryje po stokroć gorsze niebezpieczeństwo. Miała wrażenie, że asystuje, obojętna, jakiejś sensacyjnej sztuce w teatrze. Takiego samego doznała uczucia, gdy nieco później ktoś zastukał do mieszkania i Lutek wpuścił tam nowego, ohydnego draba. Zabrzmiały jęki i płacz za przepierzeniem i ów drab wywlókł siłą za sobą, opierającą się Julę.
Poruszyć się nawet nie mogła, by zaprotestować lub wykonać bezskuteczną nawet próbę pośpieszenia na pomoc towarzyszce niedoli.
— Biedna Jula! — tylko cicho wyszeptały wargi. — Toć ona cierpi przezemnie... Biedna... Dokąd ją wiodą?...
Lecz narkotyk działał nadal, tłumiąc żywsze odczucia. Tembardziej, że po wyprowadzeniu Juli w złodziejskiej spelunce zapanowała grobowa cisza. Nie słychać było ani poruszeń, ani rozmowy. Czyżby wyszli? Nie.... To tylko tak wydało się Hance... Bo skądciś nagle dobiegło chrapanie... Zasnęli, pewnie zbierając siły do nocnej wyprawy.
Później słyszała jeszcze, jak znowu ktoś zastukał do mieszkanka. Był to niby sygnał ogólnego poruszenia i Lutek pośpiesznie drzwi otworzył.
Zabrzmiał w pokoju świeży kobiecy, przyciszony głos — i wydawało się Gliniewskiej, że po głosie rozpoznaje tę znienawidzoną dziewczynę Maryśkę...
Krótkie, prędkie krzątanie się po mieszkanku, a potem odgłos zamykanych drzwi. To apasz z ulicznicą, razem, wyszli na miasto.
Na Hankę nikt nie zwracał obecnie uwagi. Jakby zapomniano o niej. I słusznie. Bo, raptem oczy same się skleiły i znów zapadła w głęboki sen.
Jak długo trwał ten sen, tego później nawet Hanka nie mogła określić. Może godzinę, a może i parę godzin. Niezwykle musiał on być mocny, bo nie słyszała ani ruchu, jaki od dłuższego czasu powstał w mieszkanku, ani ożywionej rozmowy, przeplatanej głośnemi wykrzyknikami.
Zbudziła się nagle, rzekłbyś pchnięta przez jakąś siłę, która oznajmiła, że moment niebezpieczeństwa jest blizki, a obraz, który przedstawił się jej oczom posiadał, zaiste niesamowity charakter. Przy lampie pośrodku pokoju siedziały trzy znajome postacie. Stara, Maryśka i Lutek. Pochylali się oni nad czemś, czego nie mogła dojrzeć Hanka, a ich twarze wykrzywiał grymas tak straszliwy, że przebiegł ją mimowolny dreszcz lęku.
— Łatwo poszło? — przyciszonym głosem gadała wiedźma.
— Ani zipła! — z przechwałką w głosie mruknął apasz. — Zadusiłem, jak kurczaka... Prawda, Mańka?
Skinęła głową.
— I z tym drugim skończyliście frajerem?
— A co? — rozległ się ironiczny ton bandyty. — Mieliśwa go zostawić, żeby skapował? Bardzo żałujesz kochanka, Mańka?
W odpowiedzi, nieokreślony odgłos wydobył się z gardła dziewczyny.
Hanka drgnęła. O czem rozmawiali tamci? Przed chwilą dokonana została zbrodnia? Kogoś zaduszono, kogoś zamordowano? Uniósłszy się nieco na swem posłaniu, z lękiem nadsłuchiwała dalej.
Tymczasem megera, pochylona nad stołem, coś tam przebierała palcami. Raptem aż syknęła z podziwu:
— Ładne, bo ładne kamuszczki! — pochwaliła, kręcąc głową. — A to ci się dorobiła!
— Jak ci nie chciała dać po dobroci, to się zabrało siłą! — ochryple zaśmiał się drab!
A dziewczyna wyrzekła sentencjonalnie:
— „Helwira“ był złoty interes! — Tylko nikomu dziś z tego nic nie przyjdzie! A dziedziczka, od nas otrzyma posag...
Niby prąd elektryczny przebiegł Hankę, a sercem wstrząsnęło straszliwe przeczucie. Porwawszy się z łóżka, wpiła się wzrokiem w przedmioty, leżące na stole. Ach, tam pośrodku leży dobrze jej znana mała walizka... Czerwona, skórzana, z inicjałami matki... Dalej, szereg kosztownych pierścieni... Ileż razy widziała je na jej palcach...
— Zbóje! Mordercy! — krzyknęła nagle, nieswoim głosem, pojąwszy wszystko. — Oprawcy!... Biedna, mamo!...
Dalszy krzyk stłumiły łzy. Lecz z za stołu, z zimnym błyskiem w oczach, już powstał apasz.
— Acha! — wybiegł z jego piersi złowrogi syk. — Znów, nie śpisz... Słyszałaś... Tem dla ciebie gorzej!.. Chcielim się z tobą inaczej załatwić... A teraz...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.