Ofiary półświatka/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Ofiary półświatka
Podtytuł Powieść obyczajowo-sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.
A gdy została rozpętana burza...

Helmanowa, niezwykle zdenerwowana, natychmiast pośpieszyła do domu. Tam, odnalazłszy adres Tolka, wysłała doń list, aby w sprawie niecierpiącej zwłoki, stawił się do niej.
Pomocnica wnet pobiegła z tym listem, lecz niezadługo powróciła z przykrą wieścią, że pana Tolka niema w domu i nie wiadomo kiedy powróci. Helmanowa, niby zwierz w klatce, jęła mierzyć wielkiemi krokami swoją sypialnię, aż wpijając z rozpaczy paznokcie w ciało dłoni. Tu znaczyła każda minuta, każda sekunda... Co oni tam robią z Hanką?
— Życie mści się! — wyszeptała w poczuciu własnej bezsilności. — Byle nie było zapóźno, pieniądze wszystkiemu zaradzą!
Ale choć starała się pocieszyć tą myślą, jej wyobraźnię prześladował wciąż obraz Hanki, zmaltretowanej i pohańbionej... Wiedziała, do czego ostatnie męty społeczne są zdolne i jak ją śród tych mętów nienawidzono.
Czas tymczasem płynął szybko... Wybiła dziewiąta i Helmanowa w mieszkaniu pozostała sama. Przez dziwny bowiem kaprys, czy też niechęć, aby podejrzano jej tajemnice, nie trzymała stałej służby, a wszystko spełniała stara przychodnia kucharka i owa panna sklepowa, najbliższa pomocnica Helmanowej. Te szły najpóźniej o dziewiątej do siebie, a właścicielka „Helwiry“, zaryglowawszy się ze wszech stron, — twierdziła, iż tak czuje się najbezpieczniej.
Dziś nastąpiło to samo — a gdy opuściły one mieszkanie, dopiero wtedy Helmanowa poczuła wielką pustkę.
Nie było do kogo nawet słówkiem się odezwać a wciąż mijały godziny.
Raz tylko ponurą ciszę wytwornego apartamentu zmącił telefoniczny sygnał. Ale nie wieść od Tolka. Dzwonił Fred, który w obliczu niebezpieczeństwa, zapomniawszy o wszelkich urazach, nie mogąc doczekać się jutra, zapytywał, czy Helmanowa już natrafiła na ślad Hanki. Odparła przecząco — a taka boleść zadźwięczała w jej głosie, iż nie mógł jej podejrzewać o kłamstwo, lub nowe wykręty. Dodała zresztą, że prosi go usilnie, aby zjawił się u niej jutro z samego rana, gdyż zapewne nie obejdą się bez pomocy władz i wypadnie złożyć o zaginięciu zameldowanie. A gdy napierał, żeby uczyniono to natychmiast, znów odrzekła, iż lepiej wstrzymać się jeszcze te parę godzin...
Rozmowa została ukończono. A Helmanowa, nie zastanawiając się nawet jakie dziwne sytuacje stwarza życie, połączywszy ją teraz w ścisły związek z Fredem, z powrotem podjęła swój niespokojny spacer po sypialni...
Dopiero, gdy koło jedenastej, straciwszy wszelką nadzieję ujrzenia Tolka, już zamierzała udać się na spoczynek, rozległo się lekkie stukanie w wejściowe drzwi.
— On! Nareszcie....
Pędem pobiegła do przedpokoju. W rzeczy samej był to Tolek, a za nim stała panna Maryśka.
— Chodźcie, chodźcie prędzej! — wyrwał się niecierpliwy okrzyk Helmanowej, którą nie zdziwiło nawet, że para razem przybywa.
A gdy, w ślad za nią, znaleźli się w sypialni, dodała prędko:
— Możemy pogadać swobodnie! Niema nikogo prócz mnie w mieszkaniu.
Tolek z Mary zamienili szybkie spojrzenie, które uszło uwagi Helmanowej. Widocznie było im to mocno na rękę. Lecz, nie dając nic poznać po sobie, Tolek zaczął pierwszy, czyniąc zaciekawioną minę.
— Szanowna pani, Elwiro! — umyślnie, ze względu na obecność dziewczyny, zwrócił się w oficjalnej formie do dawnej kochanki. — Zastałem pani bilecik w domu i wnet pośpieszyłem na wezwanie. A ponieważ wspominała pani w nim i o pannie Mary, napotkawszy ją po drodze, ośmieliliśmy się wspólnie przybyć...
Helmanowej nie zastanowiła niezwykłość podobnego spotkania. Pragnęła corychlej przejść do interesującego ją tematu.
— Zginęła moja córka! — wyrzekła suchym tonem.
— Ach... panna Hanka! — udał nieświadomość. — Co za nieszczęście... Ale nie pojmuję? W jakiż sposób w Warszawie może zginąć dorosła osoba?...
Właścicielka „Helwiry“ zmierzyła ostrym wzrokiem kawiarnianego apasza.
— Proszę nie grać komedji! — wyrwał się energiczny wykrzyknik. — Znikła, natychmiast, po owym pamiętnym wieczorze! I pan wie, gdzie się ona znajduje!
— Ja wiem? — symulował zdumienie.
— Na nic się nie zdadzą wykręty! Zarówno pan zna jej miejsce pobytu, jak i pańska towarzyszka... panna Mary... Maryśka....
— Ależ zapewniam...
— Czyż mam sprowadzić świadka, który podsłuchał waszą rozmowę, dziś rano, w kawiarence... W jakiej melinie, przetrzymują Hankę?
Jeśli we wzroku Tolka zamigotał przestrach, to w źrenicach dziewczyny zaigrały błyski, a Helmanowa nie podejrzewała nawet, na jakie się naraża niebezpieczeństwo.
— Kiedy... naprawdę... — bąkał Tolek.
— Co tu kręcić! — wyrzekła nagle energicznie dziewczyna, która milczała dotychczas. — Wiemy!... Dowiedzieliśmy się przypadkowo, bo przecież nie porywaliśmy pani córki. Świadek podsłuchał naszą gadaninę, ale nie złapał adresu... Prawda? Ja ten adres znam...
— Nareszcie! — zawołała Helmanowa, którą choć oburzał bezczelny ton dziewczyny, lecz sądziła, że łatwiej z nią trafi do ładu. — Nareszcie przemawia pani rozsądnie... Co prawda, po tem, jak wam dałam zarobić, powinniście byli sami do mnie się zgłosić i mnie uprzedzić... Mniejsza o to... Gdzież jest ta złodziejska spelunka? W jaki sposób Hankę tam zawleczono? Co z nią robią?...
— Powoli, pani szefowo...
— Oczywiście zapłacę wam za te informacje! — oświadczyła, pojąwszy sens poprzedniego wykrzyknika! — Dobrze, zapłacę... Ale jedziemy tam natychmiast...
Ironiczny grymas wykrzywił twarz dziewczyny.
— Powiedziałam, powoli, pani szefowo! — wycedziła złośliwie. — Ile pani zapłacić zamierza?
— No... dam tysiąc... dwa tysiące.
— Hm... dwa tysiące pieniądz wcale ładny, ale dla nas to suma nieważna... Jedną tylko córkę ma właścicielka „Helwiry“ i drogo musi się okupić, żeby ją odzyskać! A pani Helmanowa, leży na pieniądzach!
Helmanowa zagryzła wargi z gniewu. Z jakim gustem spoliczkowałaby tę zuchwałą ulicznicę. Ale, opanowawszy się, wyrzekła nieco ochrypłym z podniecenia głosem:
— Ile żądacie?
Maryśka mrugnęła okiem po łobuzersku.
— Jak pani myśli?
— Proszę wymienić sumę! — powtórzyła Helmanowa, zniecierpliwiona tym targiem.
Dziewczyna dalej cedziła powoli:
— Wolność dziecka dużo warta...
— Pozostawmy te uwagi na boku!
Głos tamtej zabrzmiał teraz niezwykle ostro...
— Chce pani wiedzieć? Powiem! Pani daje kilka tysięcy... Dla nas to frajer, to grosze. Nasze warunki są...
— Jakie?
— Pięćdziesiąt kawałków i biżuterja! — wypaliła niespodziewanie. — Wszystkie te kamuszczki, z któremi się szefowa tak obnosi...
— Co? Pięćdziesiąt tysięcy złotych i moja biżuterja?! — zawołała Helmanowa z oburzeniem. — Poszaleliście?...
— Nie! Jesteśmy zupełnie przytomni!
— Nigdy nie dostaniecie...
— Jak pani szefowa uważa!
Zaległa chwila milczenia. Podczas, gdy dziewczyna przyglądała się nadal ironicznie właścicielce „Helwiry“, a Tolek siedział z oczami opuszczonemi do dołu, Helmanowa wielkiemi krokami, w podnieceniu mierzyła swą sypialnię.
— Naprawdę, powarjowali! — wykrzyknęła gniewnie, przystając raptem. — Za głupią informację chcą mi zabrać cały majątek...
— Dużo jeszcze zostanie!
— Milcz, bezczelna dziewczyno! — nie mogła pohamować się dłużej. — Uważam to wszystko za kpiny... Pragniecie wykorzystać sytuację, ale wam to się nie uda... Córkę potrafię odnaleźć i bez was...
— Trudno będzie! — pokręciła ulicznica z powątpiewaniem głową.
— Wcale nie trudno! Natychmiast zawiadomię władze... Rychło na jej ślad natrafią... Jeśli wam ofiarowywuję pieniądze, to tylko dlatego, że chcę uniknąć skandalu... O ile wam się to nie podoba, sprawę załatwimy inaczej...
Na dziewczynie pogróżki Helmanowej nie uczyniły najlżejszego wrażenia. Przeciwnie, z jakimś nieokreślonym uśmieszkiem, zagadnęła.
— A jeśli do tego czasu oni z pani córką, panną Hanką, tak się załatwią, że nie będzie z niej już żadnej pociechy... Tylko wstyd i hańba?
Dreszcz lęku przebiegł po plecach Helmanowej. Tej ewentualności właśnie bała się najwięcej. Lecz opanowując się i nie dając nic poznać po sobie, wyrzekła energicznie:
— Nie przerażą mnie podobne głupstwa, moja panienko! Ci, którzy moją córkę uwięzili, wiedzą zapewne doskonale, jaka im grozi odpowiedzialność, gdyby zostało spełnione to, o czem panienka wspomina... Po raz ostatni powtarzam... Szantażować się nie pozwolę, a pieniądze daję, chcąc uniknąć rozgłosu... Dam, pięć tysięcy!...
— Mało!... — padła spokojna odpowiedź.
Helmanowa zastanawiała się chwilę.
— Dziesięć tysięcy! — zawołała wreszcie. — Ani grosza więcej!... To jest ostatnie moje słowo!
— Nie!
Zuchwały ton dziewczyny podrażnił Helmanową. Aż dusiła się z tłumionej złości.
— Wszystkiego wam mało! — syknęła z jakąś dziką determinacją. — Źle się ta cała zabawa skończy! Obejdę się bez was... Radzę się dobrze zastanowić, moja panienko... No i ty Tolku...
Chciał się z czemś odezwać, lecz piorunujące spojrzenie dziewczyny zamknęło mu usta. Ona tymczasem pojęła, że nic już więcej nie uda się wydusić z Helmanowej. Zaofiarowana suma, choć w innych okolicznościach mogła się jej wydać olbrzymią, obecnie była tylko drobiazgiem. Toć szło o setki tysięcy i jeśli dostała się do mieszkania Helmanowej z takim trudem, to nie poto, aby odejść z mierną zdobyczą. O ile wiodła jeszcze ten targ, to tylko, aby się przekonać, czy właścicielka „Helwiry“, przestraszywszy się niebezpieczeństwa, grożącego Hance, — nie zgodzi się na całkowitą kapitulację i dobrowolnie nie złoży żądanego okupu. Wtedy unikało się ryzyka. Lecz ton „starej“ świadczył o niezłomnem postanowieniu. Należało tedy postąpić inaczej, jak zgóry zostało ułożone, poza plecami Tolka... Och, dziewczyna nie żywiła nigdy żadnych skrupułów, ani też nie przerażał jej czyn najpotworniejszy.
— Cóż namyśliliście się? — zagadnęła Helmanowa, przyjmując jej milczenie za zgodę na swe warunki.
Udając, iż sama nie wie, jak ma postąpić, Maryśka nagle skrzywiła się, kichnąwszy głośno.
— Ach! — zawołała — zapomniałam chusteczki! Pozostawiłam ją w palcie, w przedpokoju... Zaraz powrócę, to dam pani szefowej odpowiedź...
Szybko zerwała się z miejsca i wybiegła z sypialni, gdyż w rzeczy samej, w przedpokoju, wisiał jej płaszczyk. Na twarzy właścicielki „Helwiry“, która w tym postępku nie dostrzegła nic podejrzanego, odbił się wyraz triumfu. Przełamała opór dziewczyny i ta teraz zgodzi się na wymienioną sumę. Szkoda, że pochopnie zaofiarowała aż tyle... Można było poprzestać na połowie.
Cały gniew Helmanowej wylał się na Tolka.
— Łajdaku! — rzekła, podszedłszy do otomany, na której siedział, nie śmiąc podnieść oczu na groźną właścicielkę „Helwiry“. — To ty mi się za moją dobroć w ten sposób odpłacasz? Zato, żem ci parę dni temu dała kilka tysięcy...
— Kiedy... naprawdę! — bąkał, przestraszony wymówkami, zerkając w stronę drzwi, jakby pragnął, żeby corychlej powróciła towarzyszka i przerwała niemiłą scenę. — Ja sam w tę całą sprawę zostałem wmięszany przypadkowo! To ona, Maryśka! Nawet... Nawet z tych pieniędzy, grosza nie wezmę...
— Durniu! Potrójny durniu! — wołała, potrząsając nim za ramię. — Łotrze kłamliwy! Wiem, że za wielki tchórz z ciebie, aby ukuć plan podobny. Że to jej robota... Ale wiesz, przecież, dokąd oni zawlekli moją córkę... Gdybyś posiadał choć odrobinę przyzwoitości, mogłeś przybyć do mnie sam, wszystko opowiedzieć, a obsypałabym cię złotem, byłabym przyjaciółką do końca życia... A teraz... I ja jestem przekonana, że pracujesz dla innych. Ochłap ci ledwie rzuci ta dziewczyna i pozbędzie się ciebie wnet, gdy przestaniesz jej być potrzebny.. Przepowiadam ci... Taka cię spotka zapłata.. Nagroda za podłość!..
Może lepiej stałoby się dla Helmanowej, gdyby nie obsypywała potokiem wymówek swego dawnego kochanka. Znacznie lepiej, a nad jej głową nie zawisłoby straszliwe niebezpieczeństwo. Bo słuch właścicielki „Helwiry“, pochwyciłby podejrzany skrzyp u drzwi wejściowych.
Lecz właśnie na ten poryw oburzenia liczyła dziewczyna. To też, miast szukać chusteczki, jak zapowiedziała, podeszła cichutko do drzwi i rozwarła je bez szmeru. Z klatki schodowej, gdzie panowały już ciemności, wyłoniła się postać wysokiego draba i szybkim ruchem wślizgnął się do apartamentu „Helwiry“. Był nim, nikt inny, niźli nasz znajomy z „meliny“ — piegowaty Lutek. Uścisnął on przelotnie ramię Maryśki i szeptem zagadał:
— Idzie?
— Równo, po maśle! — padła odpowiedź. — A teraz, wędruj za mną!... Czekaj znaku...
Jak gdyby nic nie zaszło, dziewczyna powróciła z zafrasowaną miną do sypialni, udając, że zastanawia się jeszcze nad propozycją Helmanowej.
Ta była już prawie całkowicie pewna swego triumfu a chodziło jej tylko o to, by Hankę wyrwać corychlej z groźnej spelunki. Szybko więc, wyrzekła:
— Zgadza się panienka? Jeśli się zgadza, część pieniędzy natychmiast wypłacę, resztę po odzyskaniu córki... Niema czasu do stracenia... Zaraz jedziemy tam razem...
Niczem drapieżnik, lubujący się cierpieniami ofiary, dziewczyna znów spokojnie odparła:
— Nie!
Twarz Helmanowej stała się purpurowa.
— Dlaczego? — rzekła ochrypłym z podniecenia głosem.
— Bo... — wymówiła słodziutko ulicznica. — albo pani położy na stół, to co żądamy, albo córki nie ujrzy...
Potężna fala uniesienia wezbrała w piersi Helmanowej.
— To wasze ostatnie słowo?
— Ostatnie!
Właścicielka „Helwiry“ nie mogła się już dłużej pohamować.
— Ach, wy łotry!... Zobaczymy... Nie chcą powiedzieć po dobroci, policja wymusi z nich zeznanie.
Jeśli dawała okup znaczny, to tylko, aby uniknąć rozgłosu, plotkowania po pismach i różnych niepotrzebnych komentarzy. Dzisiejsze brukowce nie zważając kto jest poszkodowany, wywlekają z gustem pikantne historje, gwoli sensacji. A, że skorzystawszy z pretekstu zaginięcia Hanki, zajętoby się dokładnie i jej osobą, o tem była z góry przekonana. Milczenie było warte dziesięć tysięcy, ale nie połowę majątku. Teraz postąpi inaczej...
— Słuchajcie! — zawołała z pasją. — Dość czasu pozwoliłam wam igrać ze sobą, ale przeciągnęliście strunę... Nie dam ani grosza i natychmiast zawiadomię policję! Wy, nie wyjdziecie z tego mieszkania! Oskarżę was o porwanie mej córki...
W oczach Tolka zamigotał błysk lęku. Z niemą prośbą rzucił błagające spojrzenie w kierunku Maryśki, które wyraźnie mówiło — „bierz prędko, co dają, bo jeszcze się znajdziemy w komisarjacie“. Ale dziewczyna, zerknęła nań z pogardą i pokręciwszy głową, wyrzekła.
— No... no... Bardzo pani odważna!
— Czemu? — stropiła się nieco Helmanowa.
— Tak sobie powiadam! A ja radzę, prędko wydać biżuterję, bo...
— Kpiny?
Choć w głosie ulicznicy dźwięczała jawna pogróżka, nie przestraszyła się jej Helmanowa. Czegóż właściwie ma się lękać? Powziąwszy raz postanowienie, nie zboczy z wytkniętej drogi. Tak, czy owak odzyska Hankę. Tamci zechcą uciekać z mieszkania, to na jej krzyk, dozorca, oddany człowiek, zatrzyma ich w bramie, nie wypuści z domu. Rzucą się na nią, gdy posłyszą, że dzwoni do policji? E, żarty! Z Tolka zbyt wielki tchórz, a dziewczyna nigdy na coś podobnego się nie odważy... Może i lepiej się stanie, jeśli im da porządną naukę... Zresztą, jest oburzona do ostatecznych granic.
— Teraz wy zaczniecie się mnie prosić! — wyrzekła z groźnym błyskiem w oczach, czyniąc parę kroków w stronę telefonicznego aparatu. — Przerachowaliście się, ptaszki!
— Ano, czekamy! — znów zabrzmiał ironicznie w pokoju głos dziewczyny.
Czyżby mniemali, że nie zechce w żadnym wypadku zwrócić się do władz o pomoc? Szczyt bezczelności. W porywie gniewu, Helmanowa, nie zwracając teraz uwagi na nic, podeszła do telefonu.
Znajdował się on na niewielkim stoliczku, tuż przy wejściu — a ujmując za słuchawkę, stała tyłem do drzwi, umyślnie zagrodziwszy swoją osobą drogę. Już zabrzmiał sygnał, a palec Helmanowej legł na automatycznych cyfrach — numer komisarjatu bowiem był jej znany — gdy nastąpiła rzecz straszliwa...
Poczuła, jak niespodziewanie czyjeś olbrzymie ręce pochwyciły ją za szyję i poczęły dusić.
— Ach! — jęknęła cicho i chciała jeszcze coś zawołać, lecz uścisk sparaliżował dźwięki, a słuchawka upadła na podłogę.
Tolek, z szeroko rozwartemi z przerażenia oczami, porwał się ze swego miejsca.
— Nie.. ja... nie pozwolę! — jął bełkotać. — Co wy robicie? Nie pozwolę... Kim jest ten drab?
Widać było, że zaskoczyła go całkowicie ta scena i lęka się morderstwa. Wykonał nawet jakiś niepewny ruch, niby pragnąc pospieszyć z ratunkiem Helmanowej, lecz w tej chwili mocna dłoń dziewczyny wpiła się w jego ramię.
— Ty durniu, się nie wtrącaj!
I tak byłoby zapóźno i zapewne, nie wydarłby właścicielki „Helwiry“ z rąk olbrzymiego draba. Ta czas jakiś szarpała się bezskutecznie, walcząc rozpaczliwie o życie. Jej paznokcie próżno orały i krwawiły ręce, które coraz mocniej zacisnęły się dokoła szyi, piersi, daremny czyniły wysiłek, aby wyrzucić z siebie wezwanie o pomoc. Piegowaty drab, pochylony trochę nad ofiarą, wykrzywiwszy się iście szatańsko, wciąż wzmacniał swój uścisk.
Wreszcie, potężny wstrząs zachwiał ciałem Helmanowej. Oczy zaszły bielmem, a przez gardło przedarł się chrapliwy dźwięk. Załamała się raptem i runęła na podłogę.
— Skończone? — spokojnie zagadnęła dziewczyna, spozierając na posiniałą twarz leżącej.
— Nie zipie! — z dumą przytwierdził drab. — U mnie robota idzie „w tri miga...“
W rzeczy samej, właścicielka „Helwiry“ była już tylko sztywniejącym trupem.
Tolek stał w rogu pokoju, trzęsący się i blady... Wielkie krople potu spływały mu z czoła... Wstrząsnęła nim do głębi ta potworna zbrodnia, której nie miał siły zapobiec...
— To... to... nie było... przewidziane! — szeptał — Maryśka, jak mogłaś? Za mojemi plecami, z tym bandytą? Nigdybym się nie zgodził...
Dziewczyna ironicznie spojrzała na swego kochanka a później jej wzrok przeniósł się na mordercę, który z jakimś nieokreślonym wyrazem zerkał na Tolka.
— Lutek! — zawołała. — Wiesz, co robić?
— Pewnie! — odparł, wyciągając z kieszeni wielki, sprężynowy nóż.
Pochwyciwszy ten nóż, zbliżyła się do wystraszonego chłopaka.
— Bierz! — padł z jej ust rozkaz.
— Nóż? Poco? — wybełkotał.
W pokoju zabrzmiały twarde wyrazy:
— Weźmiesz ten nóż i poderżniesz gardło tamtej! — tu palec dziewczyny wskazał w kierunku nieruchomych zwłok.
— Ja, mam jej przerżnąć gardło? — powtórzył, nie rozumiejąc. — Przecież ona nie żyje...
— Tak, nie żyje! Ale to nic nie znaczy...
— Jakto, nie znaczy?
— Nie o nią tu chodzi, a o ciebie! Tyś flak, nie mężczyzna, tchórz. Łatwo nas wydasz, skapujesz... A jak i na twoich rękach znajdzie się krew, będziesz milczał... Bo stałeś się uczestnikiem zbrodni, naszym kompanem... Zrozumiałeś?
— Przenigdy! — zawołał. — Ja się na to nie zdobędę!
— Musisz się zdobyć, gdyż inaczej i z tobą się załatwimy!
Niezłomne postanowienie dźwięczało w głosie dziewczyny i Tolek pojął, że to nie są żarty i że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo. Lecz, czy był to wpływ odrazy, jaką w nim wywołała zbrodnia, czy też obudziły się w nim jakieś lepsze instynkty, tkwiące na dnie duszy każdego człowieka — wyrzucił z siebie frazes, okupujący bardzo wiele przewinień jego życia:
— Podli mordercy! Ja waszym wspólnikiem? Zabijcie lepiej... Wy, zbóje bez serca.
Stojący dotychczas spokojnie drab, podskoczył nagle do dziewczyny i wyrwał jej z ręki nóż...
— Co ględzenia słuchać, Maryśka! — ryknął. — I tak czas leci!
— Bądźcie przeklęci! — zdołał wymówić jeszcze Tolek i runął do stóp dziewczyny.
Nóż głęboko tkwił w sercu, a po podłodze popłynęła cienka struga krwi, plamiąc czerwienią puszysty dywan smyrneński.
— Uważaj Maryśka! — rzekł drab spokojnie, jakby nic nie zaszło, ocierając nóż o któryś z foteli i chowając go do kieszeni — żebyś się juchą nie powalała... To ślady zostawia. A teraz do roboty! Gdzie, powiadał ten pętak, stara chowała kamuszczki?
Dziewczyna patrzyła jeszcze na twarz kochanka wykrzywioną konwulsjami przedśmiertnej męki. Na jej obliczu, nie znać było odrobiny litości, lub żalu.
— Krępowałby mnie tylko i zgubił! — cicho wyszeptały jej usta. — Masz rację, Lutek, do roboty!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.