Ofiary półświatka/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Ofiary półświatka
Podtytuł Powieść obyczajowo-sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
Bartmański występuje na widownię.

Bartmański miał usposobienie prawdziwego cygana i lubił się włóczyć. Szczególniej, po pijaństwie. A że wczoraj porządnie sobie dogodził i bolała go głowa, postanowił od rana się odświeżyć dłuższym spacerem.
Jął więc wędrować ulicami Warszawy, kędy oczy poniosą, z rozkoszą wchłaniając w płuca, zimne listopadowe powietrze i starając się szybką przechadzką przywrócić ciału utraconą rzeźkość.
Wreszcie zabrnął w Aleje Ujazdowskie i pokręciwszy się po nich czas jakiś, znużony postanowił zajść do którejś cukierni i tam wypocząć. Byle w tej cukierence nie wielu znajdowało się ludzi i nie napotkał znajomych, bo nie czuł się usposobiony do pogawędki.
Wybrał tedy zaciszną kawiarenkę w okolicach Placu Trzech Krzyży i tam zająwszy stolik, oddał się medytacjom samotnym, nad „pół czarną“.
W kawiarence, prawie nie było nikogo. Li tylko Bartmański i nieco opodal jakaś para. Mężczyzna i kobieta. Rozprawiali cicho, całkowicie pochłonięci sobą i Bartmański zauważył w duchu, że niema to jak zakochana para...
Mimowolnie z nudów jął ich obserwować. Sala kawiarenki była dość mroczna, a parka, jakby umyślnie wybrała sobie kąt najciemniejszy. Lecz im dłużej przypatrywał się im Bartmański, tem lepiej mógł ich rozróżnić, a wtedy ogarnęło go zdziwienie. Wydali mu się znani. Tak, ta przystojna dziewczyna, nie była nikim innym, niż jego towarzyszką z lat dziecinnych — Maryśką — z którą bawił się jeszcze w piasku wraz z Fredem. Przestał jej się kłaniać oddawna, poznawszy zawód przez nią uprawiany, lecz obserwował często, napotykając po różnych kawiarniach i restauracjach. Asystował Maryśce, jakiś niebieski ptak, występujący pod pokrywką tancerza. Cóż mogło ich tutaj sprowadzić i czemu swe sprawy omawiali tak cicho?
Bartmański patrzył na nich chwilę, poczem zapewne zająłby się czem innem, bo mało go obchodziły w gruncie interesy hochstaplerskiej parki, gdyby jego uwagi nie przykuły słowa, które z ust dziewczyny wypadły.
— Korski!... Tak!... Korski...
Rozmawiali o Fredzie? Cóż chcieli od Freda i co ich łączyć mogło z Fredem? Zdziwiony wielce, nadstawił ucha i znów go dobiegły dwa nazwiska.
— Hanka... i Helmanowa...
Imię Hanki nie mówiło mu nic, lecz nazwisko właścicielki „Helwiry“ uderzyło go silnie, wywołując stare wspomnienia. Wszak opowiadał ongiś Fred, że był zakochany w pannie, która odwiedzała ten dom schadzek. Kiedy później Bartmański zapytał, co się z nią stało, przyjaciel nie dał mu szczerej odpowiedzi. Czy o nią chodziło?
Teraz Bartmański naprawdę zaciekawiony, zakrył się dla niepoznaki gazetą i nadstawił ucha. Lecz manewr ten nie zdał się na wiele. Bo czy tamta para zauważyła, iż ma zbędnego świadka, czy też Maryśka poznała dawnego towarzysza, dalej rozmawiali niezwykle cicho i nic już nie podchwycił z intrygującej go rozmowy. Owszem, jedno zdanie jeszcze, lecz to zdanie również brzmiało tajemniczo.
— Długo mogą szukać, nim znajdą! Do dobrej się dostała meliny...
Kogo miano szukać? Ta, Hanka, przebywa w „melinie“?
Och, jakże chętnie zapoznałby się obecnie z treścią całej rozmowy. Lecz tamci, nachyleni nad stolikiem, nie zdradzili się już ani słówkiem. Znać tylko było, że żywo omawiają jakiś projekt. Dziewczyna jakby coś tłomaczyła, a młodzieniec na znak zgody, wciąż kiwał głową. Wreszcie, omówiwszy prawdopodobnie szczegóły, opuścili kawiarnię.
Bartmański pozostał, jako jedyny gość cukierenki, a wtedy jęła go trapić wielka rozterka duchowa.
Właściwie nie podsłuchał nic, a jednak może posłyszał wiele.
Czy warto ze zdobytemi informacjami udać się do Freda, czy też podobne narzucanie się może mu się wydać niedelikatne.. A jeśli, w rzeczy samej, poszukuje on tej Hanki i wskazówka, że przebywa w „melinie“ i że są ludzie, którzy ową melinę znają, przyda się Korskiemu jednak na coś?
Ta ostatnia myśl przeważyła i Bartmański postanowił wybrać się po południu z wizytą do Freda.

Tymczasem stosunki w domu Okońskich zaostrzały się coraz bardziej. Aczkolwiek Horwitz nie maltretował już w biurze pana Ignacego, o dawnej zażyłości, ani też o awansie, mowy być nie mogło. Okoński, zaś przypisując wszystkie swoje niepowodzenia żonie, stawał się w domu mrukliwy i niegrzeczny. Wprost jeszcze nie ośmielał się dokuczać Lence, lecz łatwo wyczuć było można, że i to rychło nastąpi. Dziwny poryw, jaki zrodził się w apatycznej duszyczce Lenki nie zgasł tak prędko. Odczuwała do najbliższego otoczenia obrzydzenie. Dusiła ją atmosfera, panująca dokoła. To też wyzbywszy się lęku, postanowiła odwiedzić rodzinny dom, śmiało dążąc pierwsza do spotkania z Fredem.
Kiedy zadzwoniła do maleńkiego mieszkanka, na czwartaku, sam on jej drzwi otworzył. Cofnął się ze zdziwienia, ujrzawszy siostrę — a ona również przystanęła, niczem wryta do podłogi. W przeciągu paru tych dni, Korski postarzał się najmniej o lat dwadzieścia.
— Cóż się z tobą stało, braciszku? — wybąkała, patrząc na jego wymizerowaną twarz i sobie przypisując winę tej niespodziewanej zmiany. — To przezemnie, podłą? Takeś się tem przejął, żeś mnie „tam“ zobaczył! Ja ci zaraz wytłomaczę...
Miała łzy w oczach. On popatrzył na nią smutnie.
— Wejdź, Lenko! — powiedział bezdźwięcznym głosem. — Matki niema w domu! Pogawędzimy swobodnie... Twierdzisz, żem się zmienił? To, nietylko przez ciebie... Przez tę przeklętą djablicę, która się stała przyczyną zguby nas wszystkich...
Lenka weszła pokornie, wślad za bratem, do jego izdebki, a gdy się tam znaleźli, pośpiesznie poczęła się usprawiedliwiać, niby zrzucając ciężar z serca.
— Słuchaj Fredzie... W rzeczy samej łudziłam się, że dyrektor ze mną się ożeni... Podstępem mnie ściągnęła Helmanowa... Jakaś niezrozumiała historja... I ty tam... Chętnie chciałabym to wyjaśnić, kiedy dziś chcesz ze mną rozmawiać spokojnie. Ale zaręczam... Zerwałam z nim... Z Horwitzem... Zdjęło mnie obrzydzenie... I na tego Ignacego też patrzeć nie mogę... Toć on uradowany był nawet z tej mojej przyjaźni z dyrektorem...
Fred patrzył na siostrę, w zamyśleniu.
— Zerwałaś z Horwitzem? — powtórzył. — Obrzydł ci mąż? Wcale się nie dziwię. W gruncie, czy z jednym, czy z drugim było to samo. Tyś nie winna temu, Lenko, że cię tak wypaczyło życie... Od dziecka wpajano w ciebie zasady, że dla kobiety wszystkiem jest dostatek... Tymczasem przekonałaś się, że dobrobyt nie daje szczęścia. A teraz cię zaciekawia, czemu jestem taki przygnębiony i skąd się znalazłem u Helmanowej... Posłuchaj... Ja również rad się dowiem, jaką ci tam z Horwitzem przeznaczono rolę, choć wiele się już domyślam...
— Więc to była intryga, Fredzie?
— Ohydna! — zawołał i począł powtarzać siostrze z najdrobniejszemi szczegółami całą historję. Po raz pierwszy wyznał jej o swej miłości do Hanki i o tem, że Hanka jest córką Helmanowej. Dalej mówił, jak pod jego wpływem zerwała ona z matką, a ta chcąc się pomścić, zastawiła na Freda wstrętną pułapkę, ściągając go do siebie pod pozorem rodzinnych interesów. Jak napotkał w „Helwirze“ Maryśkę, z którą wraz z Lenką znali się od dziecka oboje i ta Maryśka, odegrała najprzewrotniejszą komedję, w którą uwierzyła Hanka.
— Maryśka... Maryśka! — powtórzyła z oburzeniem siostra. — I ona, za pieniądze, zgodziła się na to?
— Widocznie! — przytwierdził, z goryczą. — W każdym razie Helmanowa osiągnęła swój cel. Hanka ani widzieć mnie nie chce, ani też nie przyjmuje listów odemnie... Co zaś się ciebie tyczy, również chwytam obecnie nić intrygi... Sprowadzono cię tam wraz z Horwitzem podstępnie, aby stworzyć wrażenie, — że wszyscyśmy, cała nasza rodzina, jest do szpiku zepsuta i grzęźnie w błocie...
— Pojmuję! Pojmuję! — wykrzyknęła Lenka, aż klasnąwszy w dłonie. — Teraz pojmuję, czemu mnie tak ciągnęła do siebie Helmanowa, udając czułą przyjaciółkę!... Co za łotrzyca!... O jakiś ty biedny braciszku! — nieśmiało pocałowała Freda w czoło. — Biedny! Ale czyż ta twoja panna Hanka, kocham już ją, choć jej nie znam, nie da się przekonać? Toć intryga została uszyta grubemi nićmi! Czyż ci nie uwierzy?
— Nie tak grubemi, jak ci się zdaje! — wyrzekł z rozpaczą. — Bardzo sprytnie została osnuta... I ten nieszczęśliwy zbieg okoliczności, to spotkanie z Maryśką, z którą mówiliśmy sobie po imieniu... Masz najlepszy dowód!... Hanka widzieć mnie nie chce!
— Ale... jutro! Pojutrze! Da się przekonać!
— Wątpię! — odparł i odwrócił się do okna, aby ukryć dwie wielkie łzy, jakie cisnęły się do oczu.
Lenka przytuliła się do brata. I jej się chciało płakać. Czuła się, jakby współwinna temu, co się stało. W jakikolwiek sposób pragnęła Fredowi być pomocną.
— A gdybym ja tak — wyszeptała — poszła do panny Hanki!
— Nigdy! — zawołał. — Toby tylko pogorszyło sprawę.
Lenka zaczerwieniła się gwałtownie i poczęła bąkać:
— Naprawdę, Fredzie! Ja chcę się zmienić! Ja pragnę zostać inną kobietą...
Popatrzył na nią z niedowierzaniem.
— Lenko! — wyrzekł szczerze. — Wiem, że pod wpływem ostatnich wypadków, nabrałaś obrzydzenia do niektórych twych lekkomyślnych postępków, lecz czy ta skrucha długo potrwa? Aby przełamać złe nałogi, wyzbyć się przyzwyczajeń do pewnego zbytku, na to trzeba siły charakteru... A tyś słaba... bardzo słaba, Lenko!
— Ależ, braciszku...
— Ja pierwszy — zawołał z uniesieniem — pragnąłbym, abyś się stała taką, jaką chciałbym cię widzieć! Lecz...
Długo trwałaby jeszcze ta rozmowa, gdyby w tejże chwili nie rozległ się dzwonek u wejścia. Fred pośpieszył otworzyć i ze zdziwieniem spostrzegł Bartmańskiego. Przyjaciel nie odwiedzał Freda w domu nigdy, więc widoczne musiała go sprowadzić jakaś ważna sprawa. Stał, jakby trochę nawet zmięszany na progu, a gdy znaleźli się wewnątrz mieszkania, pierwszem zapytaniem, które rzucił, było:
— Czyś sam?
— Nie, odwiedziła mnie Lenka! — odparł Fred. Pragniesz ze mną rozmawiać poufnie?
— Hm... tak...
— W takim razie przeproszę siostrę! — rzekł, idąc do drugiego pokoju. — Lenko! — zwrócił się do niej. — Przybył pan Bartmański z pilnym do mnie interesem. Daruj, ale pozostawię cię na chwilę samą...
— To pójdę już Fredzie! — odparła pokornie.
Nie zatrzymywał siostry. Mimo jej obecnej skruchy, czuł pewien do niej żal i jeszcze nie wierzył, by w charakterze Okońskiej zaszła zasadnicza zmiana. Zrozumiała to Lenka i wyszła natychmiast, przywitawszy się jedynie krótko, po drodze z Bartmańskim. A gdy zatrzasnęły się drzwi za siostrą, Korski nerwowo zagadnął przyjaciela:
— Coś chciał mi powiedzieć?
— Mój drogi! — odparł tamten powoli. — Bardzo być może, że podobne wtrącanie się w cudze życie może ci się wydać niedelikatne... Ale uważam za swój obowiązek...
— O cóż chodzi? — powtórzył Fred zaniepokojony, przewidując złą wiadomość.
— Opowiadałeś mi kiedyś — mówił Bartmański, nie patrząc mu w oczy — o twoich przykrościach sercowych. O jakiejś panience, odwiedzającej salony Helmanowej. Potem świadomie unikałeś tego tematu. Nie śmiałem nalegać! Cóż się z nią dzieje?
— Zerwane! — odpowiedział Korski i zaczerwienił się gwałtownie.
— Więc zerwane? W takim razie to, co ci opowiem wzruszy cię niewiele. Przypadkowo podsłuchałem w cukierni rozmowę, kiedy rozmawiano o niej...
— Na Boga! Kto? — Fred podbiegł do przyjaciela i wpił się kurczowo palcami w jego ramię. — Co mówiono?
— Nie ściskaj mnie tak, bo mi rękę złamiesz!... — roześmiał się Bartmański. — Widzę, że znacznie więcej cię ona obchodzi, niźli chcesz się przyznać... Otóż w pewnej kawiarence siedziała parka... Jakiś niebieski ptak i nasza dobra znajoma, Maryśka! Ta, co ongi, z nami...
— Przeklęta łotrzyca!... — wykrzyknął z pasją, lecz wnet urwał. — Mów... Mów, prędko!
— Nie zwracała na mnie uwagi, bo byłem zasłonięty gazetą... I ja nie zająłbym się ich osobami, gdybym nie posłyszał twego nazwiska, później imienia Hanki... a wreszcie Helmanowej... Maryśka opowiadała, że owa Hanka jest dobrze ukryta i że ty wraz z Helmanową możecie jej długo szukać.
— Niemożliwe! — Niemożliwe!... — zawołał Fred z jakimś obłędem w oczach. — Oni to mówili?
— Słyszałem najwyraźniej... Mogę ci powtórzyć słowa... „Jest w melinie, z której nigdy nie wyjdzie!“ A melina oznacza w gwarze szumowin złodziejską spelunkę...
— Ależ Hanka znajduje się w domu; — pochwycił się za głowę z rozpaczą. — Nie przyjmuje moich listów!
— Powtarzam tylko to, co słyszałem... Chciałbym cię więc ostrzec, jeśli ci zależy na tej pannie Hance...
Fred biegał teraz wielkiemi krokami po pokoju, bełkocąc wyrazy bez związku. Bartmański patrzył na niego trochę wystraszonym wzrokiem, bo lękał się, że teraz przyjaciel lada chwila oszaleje. Wrażenie to spotęgowało się jeszcze, kiedy Korski przyskoczył doń i szarpnąwszy mocno za rękę, zawołał:
— Jedziemy!
— Gdzie? Dokąd, mam z tobą jechać?.
Fred już ciągnął go do wyjścia.
— Nie zapytuj o nic! Tu niema chwili do stracenia! Resztę wyjaśnię po drodze!
Pędem zbiegli ze schodów, a Bartmański nie śmiąc się sprzeciwiać, rozważał tylko w duchu czem się zakończy cała przygoda. Dopiero odetchnął w taksówce, kiedy Fred w krótkich, urywanych zdaniach, jął go wtajemniczać w cały przebieg sprawy.
— Teraz pojmuję! — zawołał. — Hanka, zrozpaczona uciekła od matki i na pół przytomną zawleczono do jakiejś spelunki... A Helmanowa to ukrywa przedemną...
— Nie wiedziałem, że Helmanowa ma córkę! — wyrzekł ze zdziwieniem Bartmański.
Rychło znaleźli się na Długiej. I znów powtórzyła się ta sama scena. Po dłuższem stukaniu, lekko rozchyliły się drzwi i wyjrzała z za nich pomarszczona twarz ciotki Klary, która niechętnie wyrzekła:
— Pan jeszcze? Hanka żadnych listów od pana nie przyjmie!
— Nie kłam, pani, panno Klaro! — zawołał ostro Fred. — Wstyd, żeby taka stara kobieta kłamała! Hanki niema w domu... Znikła od paru dni! Tu, o rzeczy zbyt poważne chodzi! Proszę wpuścić mnie do środka!
Na twarzy starej pani odbiło się przerażenie. Stała jednak dalej w drzwiach, niby drewniany manekin, zagradzając drogę.
— Wejdziemy! — wyrzekł Fred, lekko usuwając ją z przejścia. — Należy natychmiast coś postanowić!
Gdy Fred wraz z Bartmańskim, znaleźli się wewnątrz mieszkanka, ujrzeli w głębi korytarza jakąś wysoką kobiecą postać. Korski nie poznał jej w pierwszej chwili, lecz przyjrzawszy się baczniej, zawołał:
— Helmanowa!
Była to w rzeczy samej właścicielka „Helwiry“. Nadbiegła z dalszych pokojów, posłyszawszy głośną rozmowę — i również poznała swych gości.
— Jak pan śmiał! — wypadł z jej piersi gniewny okrzyk. — Kim jest ten drugi jegomość?
— Mój przyjaciel! — rzekł krótko Fred. — Zresztą, nie zamierzamy się tłomaczyć! Proszę odpowiedzieć natychmiast! Czy Hanka bawi w domu?
Helmanowa, choć wściekła, zmięszała się na chwilę. Próżno było dalej zaprzeczać.
— Niema! — odparła krótko.
— Niema jej od paru dni?
— A cóż to pana obchodzi? — dała folgę uniesieniu. — Mogła wyjechać na czas jakiś z Warszawy. Nie żaden to dowód, aby pan siłą wdzierał się do cudzego mieszkania... Hanka napewno nigdy nie pogodzi się z panem.
Na tyle panował nad sobą w obliczu niebezpieczeństwa, że nie wybuchnął, a spokojnie odrzekł...
— Łaskawa pani! Nie przybyłem tutaj, aby szukać zadośćuczynienia za krzywdy doznane od niej... Ten porachunek pozostawimy na inną porę... Prędzej, czy później, panią kara Boża nie minie... Lecz nie o tem chcę mówić... Przypadkowo natrafiłem na ślad, gdzie znajduje się Hanka i powinniśmy złączyć wszystkie nasze wysiłki, aby ją stamtąd wydobyć.
— Gdzież się znajduje? — powtórzyła już teraz niespokojnie Helmanowa.
— W złodziejskiej spelunce!
— Niemożebne! Żartuje pan chyba? W złodziejskiej spelunce?
Właścicielka „Helwiry“ zbladła tak gwałtownie i taki przestrach odbił się na jej twarzy, że jeśli Fred przez chwilę mógł podejrzewać, że miejsce pobytu Hanki jest jej wiadome, lub, że przyczyniła się ona w jakikolwiek sposób, aby Hanka tam się znalazła, podejrzenia te opuściły go całkowicie.
— Tak, w melinie! — podkreślił. — A mój przyjaciel pani resztę opowie...
Na twarzy Helmanowej nie było już śladu gniewu. Nad nienawiść przemogło uczucie macierzyńskie i niepokój o losy córki. Wpijała się wzrokiem w Bartmańskiego, gdy ten powtarzał skąpe szczegóły podsłuchanej rozmowy. Lecz, szczegóły te musiały być dla właścicielki „Helwiry“ wystarczające, bo gdy handlowiec ukończył swą relację, złamanym głosem wyszeptała:
— Ta dziewczyna!... I on... Tolek!... Dokąd zawleczono nieszczęsną Hankę? Co oni chcą z nią zrobić? Och, jakżeż jestem ukarana...
Korski, widząc jej przygnębienie, nie triumfował bynajmniej. Nieszczęście, które ich spotkało, było ich wspólnem nieszczęściem, a przestrach, jaki ogarnął Helmanową, znającą lepiej, niż on, zwyczaje podziemnego świata, świadczył, iż jego obawy o los Hanki, są uzasadnione. Zresztą, dalsze słowa, które wypadły z ust Helmanowej, potwierdziły to silniej jeszcze.
— Co oni chcą z nią zrobić? — powtórzyła. — Tamto? Niemożliwe! Toć wiedzą, że to moja córka! Ulękną się zemsty! Więc pieniędzy? Tak, pieniędzy! O, dam im dużo! Nie poskąpię... Dostaną, ile zażądają. Moja złota, biedna Hanka! Jak zrobić, żeby corychlej wyrwać ją z ich szponów...
Fred, patrząc na rozpacz właścicielki „Helwiry“, zapomniał prawie o doznanych od niej krzywdach. Była mu teraz bliska, a te same cierpienia wspólnie z nią przeżywał.
— Zawiadomimy policję! — wyrwało mu się nagle.
— Tylko nie policję! — odrzekła niechętnie. — Dam sobie bez niej radę...
— A jeśli się nie uda? — powątpiewał. — Toć ja nie będę spokojnie oczekiwał, z założonemi rękami...
Helmanowa zastanawiała się nad czemś chwilę.
— Może się uda! — oświadczyła nagle. — I dziś jeszcze wieczorem ujrzymy Hankę! A jeśli się nie uda, jutro zwrócimy się po pomoc do władz... Proszę mnie odwiedzić zrana, panie Korski...
Tak dwóch zaciętych wrogów stało się sprzymierzeńcami. Nie ucieszyło to Korskiego i nad tem się nie zastanawiał. Był zrozpaczony, że oddawszy inicjatywę poszukiwań Hanki w ręce Helmanowej, przez szereg godzin musi oczekiwać bezczynnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.