Ofiary półświatka/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Ofiary półświatka
Podtytuł Powieść obyczajowo-sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.
Ucieczka Hanki.

Hanka, wybiegłszy w pamiętny wieczór, z mieszkania Helmanowej, długo błądziła wprost przed siebie, bez celu.
Idąc, nie widziała nikogo i na nic nie zwracała uwagi. Pochłonęło ją całkowicie własne nieszczęście i wydawało się jej, że wszystko wewnątrz umarło.
Dla kogoż dalej żyć i czy wogóle żyć warto?
Matka? Och, wstydzić się jedynie wypada za podobną matkę... A Fred... Ten wyśniony, wyidealizowany Fred, tonie w takiem samem błocie, jak i reszta mężczyzn... Popisuje się swą szlachetnością i czystością, a jest związany bliskim stosunkiem z dziewczyną uliczną... Rękę podnosi na kobietę, a później ją błaga o milczenie... Tak, niestety, rację miała matka, kiedy twierdziła, że wszystko dokoła jest jednym łańcuchem kłamstwa i brudu.
Lecz w takim razie...
Hanka czuła, że łamało się coś w niej wewnątrz. Że spotkała ją straszliwa krzywda i niema się nawet przed kim użalić. Że jest samotna na świecie i żywa dusza z przyjazną pomocą nie pośpieszy. Powrócić do matki? Przenigdy... Na Długą? Czyż nie na jedno wyjdzie? Rychło odszuka ją matka, chcąc napawać się swym triumfem... Straszliwy triumf... Okrutny... Napewno, również zechce narzucać się Fred z tłomaczeniami i wyjaśnieniami... Dziwni, ci mężczyźni... Im bardziej, który skrzywdzi kobietę, tem dłużej chce jej wmawiać swą niewinność... Nie, ona nie zobaczy nigdy Freda.... Wydalono gorącem żelazem z jej duszy tę miłość, zadając jednocześnie cios potężny... Bo są czasami bardzo niebezpieczne leki. Lekarstwa, które zabijając chorobę, jednocześnie o śmierć przyprawiają chorego. Dokąd więc pójdzie?
Przystanęła i rozejrzała się, przytomniejąc. Dotychczas tak była pochłonięta swemi myślami, iż nie zauważyła nawet, że się znalazła na jakimś moście... Most Poniatowskiego... Długim, czarnym wężem wije się Wisła, obramowana szeregiem żółtych, płonących latarni. Daleką z Koszykowej tu odbyła drogę, idąc widocznie, śród tłumu, niczem lunatyczka...
Rzuciła okiem na zegarek.
Jedenasta. Na moście i na wiadukcie, w jesienną noc, prawie niema nikogo. Zdala migają tylko sylwetki przechodniów, tulących się w podniesione kołnierze palt, bo listopadowy wiatr porządnie poczyna dokuczać.
Ale Hanka nie zwraca uwagi na chłód. Zapomniała nawet, że jest bez płaszczyka. Jednakowo byłoby jej teraz obojętnie, gdyby był mróz, lub tropikalny upał... W mózgu świdruje jedna myśl.
— Co dalej? Dokąd?
Na Długą stanowczo nie powróci. Gdyby posiadała pieniądze, mogłaby zanocować w hotelu. Lecz w woreczku znajduje się najwyżej parę złotych. Prócz tego, pozostawiła w domu dowody osobiste...
— Więc...
Raptem poczuła Hanka wielkie zmęczenie, które często po silnych wstrząsach nerwowych przychodzi. W mózgu krzyżowały się myśli, jak błyskawice, paliły, niczem roztopiona lawa, wydawało się, że rozsadzą one głowę, a ciało odmawiało posłuszeństwa.
Wsparła się tedy Hanka o kamienną balustradę mostu i przechyliwszy się mocno przez parapet, chłonęła w siebie wilgotne powietrze, biegnące od rzeki. Długo może w tej pozycji szukałaby odpoczynku i sił do nowej wędrówki, nie wiedząc dokąd się skierować, gdyby w tejże chwili czyjaś ręka nie legła na jej ramieniu.
Odwróciła się zdumiona. Tuż obok stała kobieta już starsza, otulona w chustkę i wyglądająca więcej, niż skromnie. Plusk fal wiślanych i listopadowy wiatr, stłumiły odgłos jej kroków.
— Panienko! — wymówiła cicho babina.
— O co właściwie pani chodzi? — ostro rozległ się głos Hanki.
Twarz nieznajomej wykrzywił dziwmy uśmiech.
— Nie trzeba się gniewać, panienko... Ale panienka tak... nad wodą!... O wypadek łatwo...
— Bądźcie spokojni!... Nie upadnę!
Starsza kobieta dalej wpijała się wzrokiem w Gliniewską.
— Rozumiem!... rozumiem... — zamamrotała. — Ale panienka bez płaszczyka!... W zimną jesienną noc!... Czy jakie nieszczęście się stało?
Hanka wzruszyła ramionami. Widocznie tamta, podejrzewała ją o zamiary samobójcze. Chcąc się czem prędzej pozbyć ciekawej kobieciny i uwolnić od dalszej indagacji, nerwowo wyrzekła:
— Niech pani się nie obawia!... Nie mam chęci, ani wskoczyć do wody, ani odebrać sobie w inny sposób życia...
Jednak nieznajoma nie dała się odprawić łatwo. Z wyrzutem pokręciła głową.
— Ja z dobrego serca, a panienka zaraz się gniewa!.. Niejedno może się człowiekowi przytrafić w Warszawie... Szczególnie przejazdem!.. A panienka, pewnie, przyjezdna?...
— Z czego pani to wnioskuje?
— Ano, coś mi się widzi! I albo zgubiła pieniądze i nie wie, co zrobić, albo narzeczony ją opuścił.
— Narzeczony mnie nie opuścił! — odrzekła ze zniecierpliwieniem. — Bo go nie miałam!.. Ale w rzeczy samej, jestem prawie bez pieniędzy i nie wiem, gdzie przenocować. Prawdopodobnie prześpię się tu na ławce... A jutro mam otrzymać posadę! — skłamała. — Czy to pani wystarcza?
— Nie trzeba było odrazu powiedzieć?! — jęknęła kobiecina. — Toć ja panienkę przenocuję najchętniej!... Skromne jest mieszkanie, biedne, ale od zimna uchroni... Panienka w Warszawie bez rodziny? Prawda? O, niejedną bidulkę, już tak wyratowałam... Nie miało to gdzie się podziać i zaraz głupstwa przychodziły do głowy! Przepraszam, bardzo przepraszam! Ja o nic nie posądzam... Tak tylko... Własnej córki się nie ma, — smutnie skończyła, — ale... et co tam gadać. To ile razy idę bez most...
Hanka obojętnie słuchała paplaniny starej, myśląc, iż samo niebo ją zesłało na ratunek. Kobiecina wygląda poczciwie, ma dobre serce, jakto się często u ludu, zdarza. Przenocuje u niej, a jutro się zastanowi, jak dalej postąpić. Może listownie ułoży się z matką, bo na osobiste widzenie sił nie starczy. Może zdecyduje się powrócić na Długą i zabierze swe rzeczy... Ogarniało ją coraz silniejsze zmęczenie. Z wdzięcznością spojrzawszy na starą, uprzejmie wyrzekła.
— Skoro pani taka dobra, chętnie skorzystam z zaproszenia! Istotnie na dzisiejszą noc zostałam bez dachu nad głową... Lecz długo nie będę pani się naprzykrzać...
— A choćby panienka pobyła u mnie i tydzień! — z widocznem zadowoleniem odparła. — Sama jestem... Z taką jenteligentną, ładną panną mieszkać przyjemnie!...
Nie odpowiedziawszy ani słówkiem na komplement, Gliniewska poszła wślad za starą. Ta skręciła z wiaduktu na schodki, zeszła niemi na dół, poczem udała się przez jakieś ciemne i odludne uliczki, przystając wreszcie przed odrapaną, jednopiętrową kamienicą. Po dość długiem dzwonieniu, otworzył zaspany stróż i przebywszy obszerne zarośnięte trawą podwórze, znalazła się Hanka na progu mieszkania.
Drzwi były obite ceratą i otwierał je szereg zamków. Stara długo coś majstrowała przy nich, wreszcie rozwarły się wrota Sezamu i gestem wskazała Gliniewskiej drogę.
— Pocóż tyle ostrożności? — przeniknęło przez głowę Hanki. — Stara skarby chowa?
Ogarnęło ją jakieś niemiłe przeczucie i cofnęłaby się z gustem od progu, lecz cofać się już było zbyt późno.
— Proszę!... Niechże panienka pozwoli! — zachęcała nieznajoma.
Hanka śmiało weszła do wewnątrz, a gdy stara zamknąwszy z temi samemi ostrożnościami drzwi, zaświeciła lampę, ciekawie rozejrzała się dokoła.
Rozejrzała się — i zdziwiła wielce. Bo, jeśli z wyglądu zewnętrznego starej sądzić było można, że zajmuje skromną izdebkę — mieszkanko, najwidoczniej składało się z kilku pokoików, a ten, do którego wprowadziła Gliniewską, nietylko nie był urządzony ubogo, lecz przeciwnie, z dostatkiem. Nie brakło tam, ani wygodnej otomany, ani dywanów, ani łóżka ze stosem poduszek, ani komody z szeregiem cacek i zawieszonem nad nią lustrem.
Gospodyni, zauważywszy zdumienie Hanki, uznała za stosowne wyjaśnić:
— Przygląda się panienka? Resztka przedwojennego dostatku!... Nie zawsze się nędzę klepało!
— A tam, kto śpi? — zagadnęła, posłyszawszy głośne chrapanie, dobiegające z sąsiedniego pokoju.
— At... nic!... Wychowanka...
— Wychowanka? Pani ma wychowankę? A mnie się zdawało, że to mężczyzna chrapie!
— Nie, dziewczyna!... — zerknęła jakoś nieokreślenie. — Taki już jej głos!... — poczem raptownie zmieniła temat — Niech się panienka rozgości. Będzie, jak u siebie... Jeszcze się nie znamy... Józefa Jengutowa jestem!... Wdowa, po majstrze stolarskim!
— Bardzo mi przyjemnie! — oświadczyła Hanka, wyciągając poraz pierwszy dłoń do swej gospodyni... Hanna Gn... iewska... — mruknęła niewyraźnie.
— Biniewska? — powtórzyła, przekręcając nazwisko. Nie słyszałam... Panienka przejezdna w Warszawie?... Ma dostać posadę? Nauczycielka? Do dzieci?
— Coś w tem rodzaju!
— Oj... o zajęcie ciężko, ciężko... Ale byle był dach nad głową, damy sobie radę!... Teraz nie będę więcej nudziła panienki... Nastawię herbaty, bo to biedactwo zdrożone, a później spać...
Zaśmiała się przyjaźnie...
Choć właściwie Hanka powinna była czuć wdzięczność dla swej wybawicielki, coś dziwnie ją odpychało od niej. Żałowała obecnie, że dała się skusić, skorzystawszy z zaproszenia. O ile przedtem, tam na moście, wydała się jej poczciwą, biedną kobieciną, pragnącą dać schronienie na noc bezdomnej, o tyle teraz, zarówno w zachowaniu się starej, jak i w całem otoczeniu, dawało się wyczuwać coś nieokreślenie podejrzanego. I to dostatnie urządzenie mieszkanka i — chrapanie za ścianą i drogi pierścionek, połyskujący na palcu baby.
Raptem wzrok jej padł na parę pustych w kącie butelek, a później przeniósł się na ścianę, na której wisiał obraz treści wyuzdanej, poprzednio niewidoczny, w słabem świetle naftowej lampki.
Wzdrygnęła się.
— Czyżbym wpadła do spelunki? Dziwne?
Z sąsiedniej kuchenki dobiegał brzęk przesuwanych łyżeczek i szklanek...
Hanka powzięła nagłe postanowienie. Stanowczo nie zostanie tu dłużej. Aby nie wydać się niegrzeczną, wypije szklankę herbaty, bo w rzeczy samej, przeziębła nad Wisłą porządnie, a potem podziękuje i pod jakimkolwiek pozorem odejdzie. Toć siłą ją chyba nie zatrzyma baba?
— Tak będzie najlepiej...
To też, gdy stara powróciła do pokoiku, Hanka nie dając nic poznać po sobie, zająwszy miejsce naprzeciw niej, przy zasłanym kolorową serwetą stoliku, z przyjemnością jęła sączyć powoli gorący, ożywczy napój. Odpowiadając tylko półsłówkami na dalsze rozpytywania się starej, odmówiła spożycia czegokolwiek, choć gospodyni ją częstowała serdecznie, bowiem na tacy, prócz filiżanek z herbatą, znalazły się i smaczne butersznyty. Nie czuła głodu, a po niedawnych przejściach nic nie przedostałoby się jej przez gardło.
— Nie chce panienka? — Widać, nie miła u mnie gościna... — z urazą mruknęła tamta.
— Nie! — odparła nieszczerze. — Bardzo mi przyjemnie u pani i naprawdę wdzięczna jestem...Ale jakoś nie mam pociągu do jedzenia...
— No, to jeszcze herbaty?...
— Chętnie!... Wypiję drugą szklankę i — zawahała się — odejdę!...
Twarz starej wyciągnęła się.
— Panienka, chce odejść? Po nocy?...
— Tak! Przypomniałam sobie, że mam krewnych w Warszawie! Do nich się udam! Pocóż panią mam trudzić...
— Krewnych? — chrząknęła — No... no... Panienka nie pamiętała przedtem, a teraz?... Cóż? Zatrzymywać nie będę...
— Niech się pani na mnie nie gniewa, ale doprawdy...
— Wcale się nie gniewam! — oświadczyła sztywno. — Przyniosę herbatę, a później...
Wyraźnie była dotknięta. Z obrażoną miną podreptała do kuchni.
Hanka odetchnęła z ulgą... Stara nie stawiała przeszkód, a jakiś dziwny instynkt pchał ją, by co rychlej wydostać się z dziwnego mieszkania. Może obawy są niesłuszne i babina jest najlepszą kobietą, ale w tem otoczeniu, nie zmruży oka noc całą.
Wkrótce gospodyni pojawiła się z powrotem, a stawiając przed Hanką szklankę, zimno wyrzekła:
— Proszę wypić prędko!... I ja jestem zmęczona.
Dawała do zrozumienia, że obecnie pragnie pozbyć się gościa jaknajprędzej. To też Hanka, pochwyciwszy szklankę, a czując, że herbata nie jest bardzo gorąca, duszkiem wypiła ją do dna. Wypadłoby to mniej pochopnie, gdyby więcej zwracała uwagi na zachowanie swej gospodyni. Bo ta, niby patrząc gdzieindziej, w rzeczy samej, śledziła ją ukradkiem, a jakiś wyraz triumfu na krótką chwilę przebiegł po jej twarzy, kiedy Gliniewska stawiała na stole próżną szklankę.
— Więc? — powiedziała, powstając z miejsca.
Gliniewska chciała również powstać, lecz ugięły się pod nią nogi. Pod wpływem wypitej herbaty, czuła dziwne ciepło, ale jednocześnie niemoc i oszołomienie. Członki odmawiały posłuszeństwa, a powieki kleiły się same.
— Jakaż ja jestem zmęczona! — w głowie przebiegła myśl — Ach, cóżbym dała zato, żeby znaleźć się w łóżku...
— Więc idzie pani, czy zostaje? — nagliła stara.
— Sama... nie wiem... bo... — bąknęła jeszcze Hanka, ale raptem opadła na stół i ogarnął ją sen.
Stara pokiwała głową, niby podziwiając własne dzieło. Potem podeszła i pochwyciwszy torebkę, leżącą na kolanach Hanki, przetrząsnęła jej zawartość. Torebka, prócz chustki do nosa, kluczyków i paru drobniejszych monet, nie zawierała nic ciekawego. Wtedy właścicielka tajemniczego mieszkania, jęła rozpinać bluzkę uśpionej, sądząc może, iż za gorsem odnajdzie papiery, mogące stwierdzić tożsamość. Próżne nadzieje. Zerknęła tedy z ukosa na Hankę, a w tejże chwili z za przepierzenia zabrzmiał głos.
— Chyciłaś, matka, frajerkę?
— Juści. Wcale niczego, dziewucha...
— Co za jedna? Wiejska?
— A licho ją wie? Zdaje się nauczycielka, przejezdna.
— Kaprysiła?
— Niby tego, niby nie... Ale chciała wiać!.
— To ty jej, matka, wsadziłaś proszeczek?
— A coś ty myślał?... Do herbaty!
— Maładiec, stara! I powiadasz, przystojna jenteligentna?
— Chodź sam... Zobaczysz!...
Po chwili wsunęła się do pokoju głowa jakiegoś piegowatego draba. Widocznie, nie krępował się wcale gospodyni, bo był tylko w bieliźnie. Podszedł do stołu, podniósł lampę i oświetlił ze wszystkich stron Hankę.
— Dobra je! — mruknął.
— Ano — zauważyła baba sentencjonalnie — bez dwa dni ją ten proszek krzynę pomęczy, a potem...
Drab roześmiał się na głos.
— Sama nie będzie stawiała oporu! — mruknął.

Nazajutrz, kiedy Hanka otwarła z wielkim trudem oczy, zauważyła, że leży w tym samym pokoju, lecz rozebrana w łóżku. Ciążyła jej dziwnie głowa, rzekłbyś, mgła przesłaniała wzrok, a niemoc czuła taką, iż z trudem poruszyła członkami.
— Musiałam się przeziębić wczoraj porządnie! — przebiegło w myślach.
Chciała się podnieść z łóżka, lecz wnet z powrotem opadła na poduszki. Znów ogarnął ją stan jakby gorączkowy. Wydawało się, że widzi i słyszy wszystko, co się dzieje dokoła, a sama nie wie, czy to i rzeczywistość, czy też tylko majaczenia.
Parokrotnie miała wrażenie, że wchodzi do pokoju wczorajsza gospodyni — Jengutowa — i pochyla się nad nią. Pragnęła odezwać się do niej, lecz z wysiłkiem poruszyła wargami, nie mogąc zadać zapytania. Czemuż baba patrzy na nią takim dziwnym wzrokiem, w którym niby przebija się zadowolenie? Czyż rada jest z choroby?
Niezwykłe?
Potem nastąpiła przerwa i Hanka, zapadłszy w ciężki sen, nie pamiętała nic... Lecz, gdy znów rozwarły się jej powieki, jeszcze dziwniejszą ujrzała scenę... Koszmar napewno...
Bo nad jej łóżkiem, stała pochylona jakaś dziewczyna, może lat osiemnastu, przystojna blondynka, na której twarzy, zdawało się, osiadł wyraz bólu i przestrachu. Stała tak nad Hanką, smutno patrząc na leżącą, a z jej ust wybiegł cichy szept:
— Biedna, ty biedna, siostrzyczko!
Gliniewska zamknęła powieki, a później znów je otwarła z całej mocy, chcąc odpędzić widziadło. Lecz obraz nie znikał. Więc rzeczywistość? Usiłowała tedy poruszyć ustami, aby zapytać nieznajomą, czemu tak lituje się nad nią, lecz i teraz wysiłki pozostały bezskuteczne. Natomiast, zauważyła nagle, że dziewczyna drgnęła i skuliła ramiona, jakby spodziewając się ciosu.
Tuż za nią, bez szmeru, wyrosła postać Jengutowej, a dalej jeszcze wysoka sylwetka, jakiegoś piegowatego draba.
— Czegoś tu wlazła? — zabrzmiał ostry, niemiły głos.
— Bo... bo... pani Jengutowa...
— Na przeszpiegi łazisz? — zazgrzytał surowo w pokoju głos gospodyni, nie przypominający w niczem wczorajszego słodkiego i uprzejmego tonu. — Na przeszpiegi? A zabroniłam zaglądać do chorej. Małoś, Jula, wzięła batów? Chcesz nowego wycisku?
Słysząc te słowa, piegowaty drab roześmiał się nieprzyjemnie a Hance się wydało, że podniósł do góry pięść.
— Tylko mnie nie bijcie! — zawołała dziewczyna, wyciągając przed siebie ręce i niby zasłaniając się od ciosu. — Nie bijcie!... Toć ja wam jestem zupełnie posłuszna... Robię, co zechcecie!... Weszłam przez ciekawość! Przysięgam, zwykłą ciekawość...
Jengutowa brutalnie pochwyciła ją za ramię i wypchnęła za drzwi.
— No, to na drugi raz nie bądź taka ciekawa. Bo źle się skończy!...
Hanka chciała się zerwać z posłania, lecz nie mogła uczynić teraz najlżejszego ruchu, pozostając nadal biernym świadkiem całej sceny. Tymczasem, stara wraz z drabem, zbliżyli się do łóżka i w milczeniu, przez dłuższą chwilę, wpijali się w Gliniewską wzrokiem.
— Aleś jej dogodziła, matka! — pierwszy przerwał milczenie.
— Dobry proszek! — wyrzekła z dumą. — Dobry. Nigdy nie zawodzi! Nie takie, jak ta panienki, on uspakajał....
— Śpi, nie śpi? — rozważał drab, widząc, że Hanka ma powieki otwarte.
— Może i nie śpi! — odparła baba. — Nawet słyszy, co gadamy... Na jedno, wyjdzie... Oporu nie stawi... Zrobi, co tylko zechcemy...
— Masz już swój plan?
— Pewnie! Wieczorem wszystko się stanie... Ładna dziewczyna, jentyligentna, pewnikiem z dobrej rodziny...
— A ja? — rzucił drab, z jakimś zwierzęcym błyskiem w oczach.
— Bądź spokojny, Lutek! — przymrużyła oko. — Twoja kolej cię nie minie. Nie minęła cię żadna dziewucha.
Zaśmieli się oboje cyniczne.
— No, idziem; — oświadczył. — Musim to i owo załatwić na mieście. A kto ostanie się w mieszkaniu?
Zastanowiła się.
— Jula! — wyrzekła, wreszcie. — Możemy zostawić Julę... Z mieszkania nie ucieknie, bo dobrze zamknięte. A jak chce, niech gada do tej panienki!... Figę, się dogada...
Drab, którego gospodyni nazywała Lutkiem, z przekonaniem skinął głową.
Wyszli z pokoju.
Posłyszała jeszcze Hanka jakieś niewyraźne dyspozycje, wydawane podniesionym głosem, z za przepierzenia. Cichy, pokorny głos, wyrażający zgodę. A później trzaśnięcie drzwiami i zgrzyt klucza, przekręconego w zamku.
Boże! Gdzież się znalazła? Cóż tamci zamierzają z nią uczynić? I ten wstrętny drab...
Hankę ogarnia przestrach... Lecz jednocześnie znów czuje wielką senność... Rozumie, że powinna zerwać się z łóżka, uciekać, a tymczasem powieki sklejają się same. Ach, spać, spać...
Gdy Hanka znów otworzyła powieki, w pokoju już panował mrok.
Z trudem zebrała myśli... Albo, tkwiące w pamięci obrazy były rzeczywistością, albo też gorączkowem przywidzeniem... Lecz, jeśli są rzeczywistością, to znajduje się w mieszkaniu wraz z jakąś Julą, którą tu tak samo zwabiono podstępnie. Nic nie straci, o ile się odezwie... Ale, czy Hance starczy sił, aby się odezwać?
Uczyniła znaczny wysiłek... Chrapliwy jęk wydobył się z piersi...
Później, drugi, głośniejszy... Osiągnął on zamierzony cel, gdyż posłyszała za przepierzeniem ruch, a potem delikatne, zbliżające się ostrożnie, kobiece kroki.
— Co... co... zrobili ze mną? — wybełkotała z trudem, kiedy głowa dziewczyny, niewyraźna w ciemnościach, pochyliła się nad nią.
W głosie tamtej zadźwięczało współczucie.
— Obudziła się pani! — szepnęła. — Przestał działać narkotyk... Oni zawsze dobrze wyliczą... Na wieczór!... Jest pani przytomna, może mówić, lecz słabość pozostaje taka, że nikt najlżejszego nie stawi oporu. I ze mną podobnie było...
— Ale... ale... — Hanka już mówiła swobodniej — cóż to wszystko znaczy?
— Co to znaczy? Znalazła się pani w samem piekle! Bo do piekła lepiej trafić, niźli do tych szatanów! Oni z człowieka zrobią zwierzę. Gorzej, jak zwierzę!
— Mów pani... wyraźniej, panno Julo! Nic nie pojmuję? Wczoraj, spotkałam zziębnięta, na Moście Poniatowskiego, tę starą... Przyprowadziła mnie tutaj...
— Jej zwyczaj! Jej zwyczaj... — wyrzekła dziewczyna z nienawiścią. — Takie, co z głodu zdychają, wyszukuje! Co im w życiu już nic nie zostało! Jengutowa łazi wieczorami, szpera. I mnie zmaniła...
— Jakiż w tem cel? — niespokojne zapytanie wydarło się z gardła Hanki.
— Jaki cel? Dziecinnie pani mówi! Chce pani posłuchać, opowiem... Byłam robotnicą, straciłam zajęcie. W domu macocha, kupa dzieciaków, bieda, że aż piszczy... To za ostatni grosz kupuję esencji octowej, idę w Aleje, myślę tam z sobą skończyć... Och, czemuż tego nie zrobiłam! Jakiego uniknęłabym pohańbienia! Siedzę w Alejach, a życia mi żal! Wokoło wesele, wszyscy postrojeni, radośni... Nagle, niczem czart z pod ziemi, wyrasta ta przeklęta stara... I niby czyta w moich myślach... Trajluje to i owo, że serce rośnie... Że muszę być biedną dziewczyną, że nie wiem, co z sobą począć, że ona mnie wyratuje, da zajęcie, zaopiekuje się, jak rodzoną córką, bo ona już taka, że patrzeć nie może na ludzką niedolę... Bylem za nią poszła... Gadała ci tak ciepło, serdecznie, żem tę djablicę z wdzięczności całowała po rękach... Poszłam... A kiedy zobaczyłam mieszkanie, to cościk tknęło mnie w serce... Byłam uczciwą dziewczyną, chciałam uciekać... A ona ze mną, jak z panią... Bo, co z panią było, też słyszałam przez ścianę. A odpocznij — gada — napij się herbaty, jutro odejdziesz... I dosypali proszku...
— A potem? — wyrzekła jakimś głuchym głosem Hanka.
— Potem? — zaśmiała się dziewczyna nienaturalnie. — Potem... Człowiek, na drugi dzień, nad wieczorem dopiero do siebie przychodzi. Ale słaby taki, że zrobią z nim, co zechcą... Palcem poruszyć nie może... Zresztą, szkoda gadać, sama pani najlepiej to czuje... Wtedy oni mają swoich „panów“... Takich, co za uczciwemi dziewczynami... Sprowadziła jednego stara... i — tu zabrzmiał pełny rozpaczy jęk — zrobili ze mnie dziewkę... Myśli pani, koniec? Później ten rudy zbój, Lutek, chce, żeby każda mu była powolną kochanką... Tak!
— Okropne! — Hanka poderwała się na swojem posłaniu.
— Okropne? I ja rozbiłam butelkę, chciałam sobie żyły przecinać! Ale potem się spokornieje... och, jak spokornieje... Bo oni biją, bez litości, na śmierć, niczem psa... Strasznie biją, aż każda zamieni się w zwierzę, w maszynę... A wie pani, jak się wyrabia posłuch? Lutek gasi papierosy na nagiem ciele kobiety, i krzyczy — „śmiej się cholero i gadaj, że mnie kochasz!“ Ja już nauczyłam się śmiać...
— Boże! — wykrzyknęła Gliniewska. — Ależ czyż nie można stąd uciec? W jakikolwiek sposób się wydostać?
— W żaden! Drzwi, jak w więzieniu. Okna zakratowane... Dobrze oni zabezpieczyli swą melinę... Zresztą, cały dom taki. Ucieknie pani z mieszkania, na podwórzu pochwycą... Sama łobuzerja tu mieszka... Jengutowe i Lutki... Jedna ferajna... I stróż, zdaje się w zmowie, o wszystkiem donosi, z bramy nie wypuści....
— Co dalej? Co dalej? — powtarzała z rozpaczą.
— Czego oni chcą? — podchwyciła dziewczyna, sądząc, że to Hankę interesuje. — Nauczyć kobietę posłuszeństwa, żeby nie śmiała im się sprzeciwić. Wtedy, o ile nie chce jej zatrzymać Lutek, bo ma coś siedem kochanek, które na niego pracują, stara sprzedaje dziewczynę za drogie pieniądze któremuś z łobuzów. — Niech idzie na ulicę i pracuje... A jeśli są jej niepewni, to wywożą do innego miasta, czasem zagranicę... O mnie myślą, że już całkiem im jestem uległa....
— Ależ ja pochodzę z inteligentnej, zamożnej rodziny — zawołała umyślnie, sądząc, że zachętą okupu z straszliwej pułapki się wydostanie. — Zaofiaruję im znaczną sumę pieniężną!
Dziewczyna pokręciła głową.
— Oni na to nie pójdą! Ulękną się!... Jeśli pani naprawdę ma rodzinę, która w Warszawie coś znaczy, mogą zamordować, żeby zatrzeć ślady... Niech pani się do tego nie przyznaje. A nawet, gdyby się zgodzili, przódy pohańbią, żeby pani musiała milczeć...
— Więc mam oczekiwać pokornie, jak baran idący na rzeź? — załkała. — Nie! — Przódy odbiorę sobie życie!...
Dziewczyna zastanowiła się chwilę...
— Byłby sposób! — wyrzekła po namyśle. — Spróbuję, chcę panią uratować! O każdą serce mnie boli, z którą postąpili, jak ze mną.
— Sposób? — podchwyciła Hanka, z budzącą się nadzieją.
— Tak! Musi pani udawać chorą! Bardzo chorą. Żeby zyskać odwłokę. Do chorej oni swoich „gości“ nie sprowadzą, bo żaden chorej nie zechce... Rozumie pani?... A ja dziś, jutro, już mam iść zarabiać na ulicę!... Pani miała mnie zastąpić w „szkole“. A jeśli tylko na wolności się znajdę...
— Pojmuję! — prawie radośny okrzyk wybiegł z piersi Hanki.
W tejże sekundzie rozległy się szmery u wejściowych drzwi, a dziewczyna, kładąc palec na ustach, wybiegła, na palcach, z pokoju. Widocznie, powracała Jengutowa wraz z drabem. W rzeczy samej, rychło posłyszała Hanka pocieranie w przedpokoju zapałek o pudełko i szorstki głos starej.
— Jula!... Jula!...
— Jestem! — ozwała się ta pokornie.
— Coś robiła?
— Spałam!
— Nie wchodziłaś do tamtej?
— Toć, pani zabroniła! A ja nie śmiem się pani sprzeciwiać!
W odpowiedzi zabrzmiał pomruk zadowolenia, a towarzyszący megierze apasz, głośno oświadczył:
— Nasza Juleczka, jak ta laleczka. Sama z ręki jada! Będzie z niej, matka, jeszcze pociecha! Idziem zobaczyć, co jest z frajerką!...
— Powinna niedługo się ocknąć? — zauważyła Jengutowa. — Za godzinkę „goście“ przyjdą...
Przez czas, który trwało zapalanie lampy, Hanka, stosując się do rad dziewczyny, natarła mocno rękoma policzki. Później poczęła niespokojnie kręcić się na łóżku, wydając ciche jęki.
— Stęka? — nadstawiła ucha megiera. — Cóż takiego?
Apasz pochwycił naftową lampę i oboje zbliżyli się do posłania, na którem leżała Gliniewska. Hance przestrach dodawał sił, to też jak mogła najlepiej odgrywała swą rolę. Wiła się teraz, przymknąwszy oczy, niby w przystępie silnej gorączki.
Stara dotknąwszy jej policzka, ze zdziwieniem pokiwała głową.
— Dziwne? — jęła mruczeć. — Policzki rozpalone... Nieprzytomna!...
— Za silny był proszek? — z niezadowoleniem zauważył apasz.
— Jaki silny! Dałam porcję, jak każdej innej daję!
— Tak podziałało! Patrzcie, delikatna! — syknął ze złością. — Co myślicie, matko?
Jengutowa wpijała się wzrokiem w Hankę, a ta obserwując ją poprzez przymrużone powieki, drżała ze strachu, by nie poznali się oni na komedji.
Wreszcie z ust megiery padło orzeczenie.
— Samo przejdzie! — oświadczyła z przekonaniem. — Przejdzie, do jutra! Nie proszek tu winien, a dziewucha wczoraj przeziębiła się na moście i chwyciła ją gorączka. Panienka wypieszczona, nerwowa...
— Będzie z niej pożytek?
— Jeszcze jaki! Toć, za takie najlepiej płacą!
Apasz prawdopodobnie był tego samego zdania, bo wykrzywił się cynicznie, poczem zapytał.
— A dziś, co zrobim?
— Pokażemy mu ją zdaleka i na później obstalujem „gościa“.
— Chyba, tak!
Odeszli. Hanka odetchnęła z ulgą. Jula doradziła jej dobrze. Do jutra była uratowana.
Chwilowo uratowana, lecz co dalej? Czy projekt dziewczyny uda się wykonać?
Hankę, po nerwowym wysiłku, ogarnęło znów znużenie i senność. Czas jakiś walczyła ze sobą, lecz rychło powieki skleiły się same. Zapadła w niespokojny sen, przerywany koszmarnemi wizjami, nie wiedząc, czy śni tylko, czy też dokoła niej dzieją się straszne rzeczy, na jawie. Więc, wydawało jej się, że pokój jest pełen mężczyzn o okrutnym i brutalnym wyglądzie, że zdarto z niej kołdrę, a ona leży całkiem nago w łóżku, a ci mężczyźni przyglądają się, taksując cynicznie wdzięki Hanki.
Jeden z nich głaszcze ją nawet, dotyka piersi, pragnie uścisnąć. Wizja na tyle jest mocna, że czuje ten uścisk.
Ohydne!... Hanka rzuciła się odruchowo na swem posłaniu, budząc się z głośnym okrzykiem...
— Nic... nic... panienko! — rozległ się nad nią czyjś głos.
— Kto? Kto? — wykrzyknęła, szeroko otwierając ze zdumienia oczy.
Nad jej posłaniem, świecąc lampą, stał ów drab, stara i jeszcze jakiś mężczyzna. Tęgi, w średnim wieku, o czerwonej twarzy, ubrany dostatnio. Na zaokrąglonym brzuszku, połyskiwał złoty łańcuch i czynił on wrażenie wzbogaconego rzeźnika. Ręka jego spoczywała na dziewiczych piersiach Hanki, a w oczach igrały zwierzęce błyski.
— Co takiego? Proszę mnie zostawić w spokoju — wymówiła z oburzeniem, naciągając kołdrę z powrotem, którą widocznie z niej zsunięto i czerwieniąc się gwałtownie. — Ja... ja...
Z gniewu i wstydu kipiało wewnątrz wszystko. Jakże chętnie spoliczkowałaby tego czerwonego draba, ale wnet przypomniały się jej rady dziewczyny. Udać chorą — jedyne zbawienie! Inaczej... Oni żartować nie lubią... To też z powrotem, przymknęła oczy i opadła na poduszki, jęcząc cicho.
— Nic... nic... panienko! — powtórzyła Jengutowa, chcąc ją uspokoić. — To my... tak... Chcieliśmy zobaczyć... Panienka, niezdrowa... Ten pan, doktór..
Hanka nie odparła ani słówka, jęcząc tylko dalej.
— Ano, zasnęła! — oświadczył sentencjonalnie rudy apasz. — I dziś nic z niej nie będzie! Ale, fajna dziewucha? — dodał w stronę przybysza o czerwonej twarzy, niby go zachęcając, lub zapytując o zdanie.
— Wcale, niezła! — przytwierdził tamten. — Szkoda, że chora...
Megera uznała za wskazane udzielić wyjaśnienia.
— Z dobrej to rodziny! — rzekła, wskazując na Hankę. — Delikatna!... Wczoraj przeziębiła się na moście... Zajdzie pan jutro wieczorkiem... i będzie zadowolony.
Mężczyzna zastanawiał się chwilę.
— Jutro... jutro... — mruknął. — Jutro? Nie mogę... Ale podoba mi się ta nowa wasza zdobycz... To panienka z lepszego domu, przez nędzę wyrzucona na bruk... Przyjdę pojutrze i proszę, by do tego czasu, nikt mi jej palcem nie tknął!... Zresztą, jutro może być jeszcze osłabiona... Więc, pojutrze, wieczór... zrozumiano...
— To się wi! — odpowiedział przez zęby drab. — Tylko...
— Chodzi wam o zadatek? — pojął niedomówienie mężczyzna, o czerwonej twarzy. — Macie!
Rzucił parę banknotów. Poczem odszedł do przedpokoju, odprowadzony przez starą i łobuza. Ci, prześcigali się teraz w uprzejmości. Jeszcze parę frazesów, zgrzytnęły zamki i opuścił mieszkanie.
Pomogła rada dziewczyny. Pojutrze dopiero. Więc cały dzień zwłoki. Lecz, czy przez ten dzień uda się jakakolwiek próba ratunku?
Hanka, przez ledwie otwarte szpary powiek, śledziła starą, gdy ta, powróciwszy do pokoju, a nie zwracając na nią uwagi, jęła sobie rozkładać posłanie na kanapie, a potem rozbierała się powoli. Och, z jakim gustem, zadusiłaby megerę, gdy ta uśnie — lecz nie ułatwi to jeszcze ucieczki. Tam, za przepierzeniem, wraz z dziewczyną, nocował drab, który obecnie sapiąc głośno, zrzucał ubranie. Hanka jest nieobznajmiona z zamkami u wejściowych drzwi, narobi hałasu i obudzi draba, a na pomoc dziewczyny niezbyt liczyć może. Zanadto ją steroryzowano i nie ośmieli się ona podjąć jawnej walki. Zresztą, uprzedzała, że wydostawszy się z mieszkania, nie tak łatwo wydostać się z domu, bo zajmuje go jedna „ferajna“, a stróż, będący w zmowie, Hankę pochwycić łatwo może.
Należy tedy zaczekać, a dopiero w ostateczności...
Stara tymczasem, rozebrawszy się, zdmuchnęła lampę i znalazła się na swem posłaniu.
Po upływie kilkunastu minut rozległo się jej ciche chrapanie, któremu wtórowały, z za przepierzenia, głośne, nosowe poświsty draba. Bodaj teraz dopiero, po upływie doby, Hanka mogła skupić swe myśli.
Choć, dzięki dziewczynie, świtała nadzieja ratunku, ogarnęło ją wielkie przerażenie. Z natury mocna — tym razem poczuła się rozbita i słaba. Toć jeśli plan dziewczyny się nie uda, grozi jej pewna śmierć... Jest tu sama i nikt o jej pobycie w przeklętej spelunce nie wie, ani się nawet nie domyśli...
Ach, gdyby w jakikolwiek sposób można było zawiadomić ciotkę Klarę, lub Freda... Freda? Nie! Hanka nie chce od niego pomocy... Znów z całą wyrazistością zarysowywują się przed nią wypadki ubiegłego wieczoru... Fred, więc ten Fred i matka... Nie, lepiej zakończyć życie w tej spelunce, niźli mordować się nadal?... Cóż przyniesie jej wolność?... Nic... Rozczarowania i pustkę...
Długo przewracałaby się może Hanka na swem posłaniu, trapiona czarnemi dumami, gdyby ich nie przerwał niespodziewany wypadek.
Nagle, rozległo się stukanie do wejściowych drzwi. Drgnęła niespokojnie, rozważając, czy ta późna wizyta, przyniesie jej pomoc, czy nowe niebezpieczeństwo.
Stukanie powtórzyło się. Musiało ono być nieoczekiwane i dla gospodyni, bo zbudziwszy się, krzyknęła w stronę apasza głosem, w którym przebijał się lęk:
— Lutek! Słyszysz?
— Co nie mam słyszeć? — burknął.
— Otworzyć? Cholera wi, kogo niesie? Policja z obławą?
I on widocznie się zastanawiał:
— A tu, ta nowa dziewucha? Jak się ocknie, a zacznie gadać, może być kram!
Stukanie stawało się coraz natarczywsze. Ten, co się dobijał, nie zamierzał ustąpić łatwo.
Stara wyskoczyła z łóżka i pośpiesznie wciągała suknię.
— Trza otworzyć! — zdecydował apasz. — O ile przyszła glina, nic nie poradzisz... Ty otwieraj, a ja zwieje, bez okno.
Megiera, zapaliwszy świecę, poczłapała do przedpokoju i starając się mówić spokojnie, rzuciła zapytanie:
— Kto tam?
Odpowiedź paść musiała uspakajająca, bo rychło z jej piersi wydobyło się ciche westchnienie ulgi.
— Ach, to ty! — poczem wyrzekła w kierunku apasza — Maryśka! Możesz nie wiać bez okno, Lutek! W goście do nas przyszła Maryśka!
— Czort ją, po nocy, nosi! Krześcijańskim ludziom spać nie daje!
Rychło, w pokoiku, w którym znajdowała się Hanka, pojawiła się z powrotem gospodyni w towarzystwie nowoprzybyłej. W ślad za niemi Lutek. Gliniewska, z pod opuszczonych rzęs, w słabym blasku świeczki z trudem mogła ją rozróżnić. Była to młoda, wysoka i przystojna brunetka, której wygląd wydał się Hance znajomy.
— Skąd ja pamiętam tę twarz? — przemknęło w duchu.
Tymczasem dziewczyna, przystanąwszy pośrodku izdebki, ciekawie rozejrzała się dokoła.
— Coś tu u nas zmieniło się, matka? — wyrzekła.
— At, nic! Nowa śpi! — wyręczył Jengutową w odpowiedzi apasz. — A ty do nas z jenteresem?
Dziewczyna zmarszczyła czoło.
— I ważnym! Dla tego was obudziłam! Zaraz wszystkiego się dowiecie, tylko, czy przy tej — wskazała w kierunku Hanki — gadać można?
— Chora ona i nieprzytomna! — odparła Jengutowa — ale gdzieindziej gadać bezpieczniej! Pójdziem do kuchenki...
— Lepiej, do kuchenki! — przytwierdziła. — Tam nikt nie podsłucha! Bierzcie świecę i idziem... Niech tylko obejrzę tę nową...
Zbliżyła się do łóżka i ciekawie poczęła rozglądać Hankę... Ta udawała sen głęboki... Nagle z piersi dziewczyny wyrwał się okrzyk:
— Niemożliwe!
— Co niemożliwie? — zdziwiła się stara.
— Dajcie tu prędko świecę!
A gdy stara spełniła jej życzenie, jeszcze wpijała się w Hankę wzrokiem, poczem wymówiła cicho.
— A wiecie, kto to?
— Nie! Znasz ją?
— Doskonale! Ta, co tu leży, to szczenię Helmanowej!... Skąd ona u was się wzięła?
Jengutowa zawahała się z odpowiedzią. Znać było, że nazwisko potężnej właścicielki „Helwiry“, znane szeroko w podziemnym świecie stolicy, uczyniło na niej wrażenie. Wreszcie, wyrzekła:
— Córka Helmanowej, powiadasz? Skąd się tu wzięła? Jak i inne... Spotkałam ją wczoraj, kiedy sama, w nocy, pętała się po moście. Dlaczego? Nie wiem. Chyba pokłóciła się z matką... Nic nie chciała powiedzieć... A przeziębiła się też, bo ją trzyma gorączka... Cóż, jeśli to córka starej, to puścić wolno dziewczynę wypadnie? Doradź, Mańka?
Akcenty żalu drgały w jej głosie, że ze względów wyższej polityki, czy też fachowej solidarności, z łap się wymyka ofiara. Miała wygląd kota, któremu zamierzają siłą odebrać złapaną mysz.
Mańka w lot pojęła sytuację. Toć, przecież wczoraj, była obecna przy całej scenie, która się rozegrała w mieszkaniu Helmanowej. Widocznie, córka właścicielki „Helwiry“, zrozpaczona „zdradą“ Freda, uciekła od matki i błąkając się, na pół przytomna po mieście, wpadła w szpony Jengutowej. Doradzić, by wypuszczono ją ze spelunki? Nie, to krzyżowało stanowczo plany Mańki. Po chwili namysłu, wyrzekła.
— Puścić ją od was? Niebezpieczne! Na wolności zacznie sypać, a Helmanowa się zemści... Możecie leżeć!
— No, to co z nią zrobim? — podrapała się po nosie Jengutowa.
— Co zrobić? — powtórzyła. — To samo, co i z innemi. Tyle naszych dziewczyn wykierowała Helmanowa... — brudne określenie wyrwało się z ust dziewczyny. — Niech z jej dzieckiem to samo będzie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.