Ofiary półświatka/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Ofiary półświatka
Podtytuł Powieść obyczajowo-sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Rozczarowania.

Dalsze wypadki potoczyły się zgoła inaczej, niźli przypuszczała Helmanowa.
Hanka nie powróciła ani tego wieczoru, ani dni następnych.
Próżno nazajutrz, prawie cały dzień spędziła na Długiej. Hanki nie było. Targana niepokojem, pobiegła do policji, pragnąc się dowiedzieć, czy córka nie uległa nieszczęśliwemu wypadkowi — lecz tam nie otrzymała żadnych wskazówek. W urzędach nie posiadano meldunku o nikim, czyj rysopis przypominałby Gliniewską.
Więc...
Nasuwało się jedno przypuszczenie. Hanka uciekła, nabrawszy obrzydzenia nietylko do Freda, lecz i do matki, która jej otworzyła oczy. Dokąd?... Opuszczając mieszkanie Helmanowej, posiadała w woreczku zaledwie kilka złotych...
A jeśli... samobójstwo?... Gdzieś, poza granicami Warszawy spoczywa trup młodej dziewczyny, na który jeszcze nie natrafiono, lecz rychło tę straszliwą wieść pisma przyniosą?...
Z drżeniem otwierała gazety. Na szczęście, wszystkie milczały o podobnym wypadku.
Helmanowa, żeby się uspokoić ostatecznie, zwróciła się do jakiegoś biura prywatnych detektywów, które za sute honorarjum zobowiązało się zaginioną odnaleźć. Pocieszała się więc, iż lada godzina miejsce pobytu Hanki zostanie ujawnione, lub, że znużona i głodna, uprzykrzywszy sobie tułaczkę, powróci...
Jeśli chwilami niespokojne myśli dręczyły Helmanową — to jej ofiara, Fred, naprawdę, był złamany całkowicie i bliski najbardziej rozpaczliwych postanowień.
Nawet jego młodość i energiczna natura ugięły się pod podwójnym ciosem. Tem więcej, iż nadal wikłał się splot potwornej intrygi.
Fred nazajutrz, po tragicznych wypadkach, zamierzał również porozumieć się z Hanką. Sądził, że przekona ją, iż zastawiono na niego pułapkę i że dzięki dawnej znajomości z Maryśką, stworzono kompromitujące pozory, które w rzeczy samej, rozbić będzie łatwo. Toć prawda musi na wierzch wypłynąć — a Hanka, wysłuchawszy spokojnie szczerego wyznania, zrozumie ohydną grę matki. Co zaś się Lenki tyczy? Scena, jaką ujrzał, nadal napawała go wstrętem. Lecz czyż mógł odpowiadać za postępowanie siostry? Wszak dość chyba jaskrawo zaznaczył swoje oburzenie, policzkując Horwitza i żądając od Lenki, by natychmiast wyszła. Straszne, okropne, iż właśnie w takiej sytuacji zdradziecko pokazano ją Hance! Och, jakże wstyd! Lecz, czyż postępki siostry rzucają nań podobny cień, że powinien odejść nazawsze?
Nie! Jeśli Hanka nie odpowiada za ohydną przeszłość swej matki, to i nań nie spada srom, wywołany wybrykami Lenki.
Uspokoiwszy się nieco, pod wpływem tych refleksji, zdecydował się napisać list do narzeczonej. Właściwie, krótką kartkę. Prosił w niej, by nie wierzyła sztucznie wytworzonym pozorom i zechciała albo u siebie go przyjąć, lub spotkać się z nim, na mieście, celem wyświetlenia nieporozumień.
Posłał ten bilecik przez posłańca, przekonany, że Hanka mu odpowie i na rozmowę się zgodzi, jakkolwiek nawet miałaby ona wypaść.
Wnet jednak otrzymał nierozpieczętowaną kopertę z powrotem, a posłaniec z niewyraźną miną powtórzył, że panna Gliniewska oświadczyła, iż od pana Korskiego żadnych listów odbierać nadal nie będzie. Nic dziwnego w tem oświadczeniu nie było, o ile przyjąć pod uwagę, że słowa te pochodziły z ust Helmanowej, która oczekując nadaremnie na Długiej na Hankę, przejęła pismo Freda i taką właśnie poleciła udzielić odpowiedź. Oczywiście, nie wiedział o tem, biedak!
Zrozpaczony, usiadł i napisał drugi list... W tym liście, przedstawiał wszystkie okoliczności sprawy, swą znajomość z Maryśką, zaklinał Hankę, by nie niszczyła ich przyszłości, błagał, by pozwoliła mu się wytłumaczyć... Pisząc, rzucał wprost duszę z siebie na papier, a gdy długi list zakończył, koło podpisu legły dwie, duże łzy.
Ten list postanowił odnieść sam. Nie liczył na to, że jeśli się pojawi osobiście, to przyjmie go Hanka. Chciał jeno uprosić panią Klarę, która stale otwierała drzwi, żeby wpłynęła na siostrzenicę i ta przeczytała list, a nie zwróciła go znów nierozpieczętowanym.
W rzeczy samej, po krótkiem dzwonieniu, ujrzał ciotkę, która na widok Freda przeraziła się, niby spostrzegłszy samego djabła i chciała drzwi zamknąć z powrotem.
— Pani Klaro!... Pani Klaro! — zawołał z rozpaczą. — Ja wcale nie zamierzam wchodzić do mieszkania. Tylko...
— Tylko? — burknęła umyślnie niegrzecznie, bo w pokoiku Hanki znajdowała się Helmanowa, a na wypadek „pojawienia się“ Korskiego, zostały wydane ścisłe instrukcje.
— Przyniosłem list!
— Jeden już pan przysłał...
— Właśnie...
— I Hanka odesłała z powrotem! — kłamała.
Fred aż wyciągnął do niej ręce.
— Jest pani dobrą, szlachetną osobą! — przemówił gorąco. — Zaszło pomiędzy mną a Hanką straszne nieporozumienie... Intrygi, brudne intrygi! Widocznie, jeszcze nie ochłonęła, skoro zwróciła poprzedni list! Przyniosłem inny, obszerniejszy...
— Cóż ja tu poradzę?
— Pani jedna może ją przekonać, aby go przeczytała! Kiedy przeczyta, zmieni zdanie... Pani Klaro, niechaj pani wpłynie na Hankę, aby przyjęła list... Bóg jeden wie, jak pani będę wdzięczny!.. Na całe życie. Pokocham, jak własną matkę...
Starsza pani nie była, bynajmniej z natury zła. Wzruszyły ją gorące słowa chłopaka i z wielką ochotą szepnęłaby mu słówko, wyjaśniające całą sytuację — „Hanka jest nieobecna, niewiadomo gdzie się teraz znajduje“.
Lecz, z tyłu, słychać było ciche kroki, skradającej się i podsłuchującej Helmanowej, a lęk przed potężną właścicielką „Helwiry“ przeważył.
— Kiedy... — mruknęła.
Fred, tłomacząc sobie jej wahanie się inaczej, wykrzyknął.
— Przecież Hanka jest w domu?
— A... jest — z trudem nowe kłamstwo wybiegło z ust starszej pani.
— Więc...
— Proszę dać list! — wyrzekła, chcąc przerwać niemiłą scenę. — Oddam go Hance... Ale za skutek, nie ręczę...
— Wiecznie będę błogosławił panią!
Z mniejszem może rozczuleniem, myślałby Fred o starej ciotce, zbiegając ze schodów, gdyby wiedział, co dalej nastąpiło. List trafił, oczywiście, do rąk Helmanowej — ta włożyła go, może w godzinę później, w większą kopertę, prawie siłą przymusiwszy panią Klarę, by na karteczce dopisała następujące słowa:
„Mimo moich największych próśb, Hanka nie chce odbierać żadnej korespondencji od Pana. Prosi, by Pan pozostawił ją, nazawsze, w spokoju“.
Kiedy Fred znów otrzymał swój list nierozpieczętowany, z powrotem i przeczytał dopisek, nisko pochylił głowę. Siedział wówczas w swym pokoiku, w mieszkaniu matki.
Wpijał się wzrokiem w martwe litery, zdawałoby się, raz na zawsze przesądzające o jego losie...
Nagle, on silny, energiczny, poczuł się słaby i skrzywdzony, niczem dziecko...
Jakiś głuchy jęk wydobył się z piersi Freda... Jęk początkowo cichy, a później coraz mocniejszy... Coś w nim zamarło — a życie straciło powab i sens.
Nigdy już Hanki nie przekona? I nie zobaczy?
A w takim razie...

Niemniej przykro odbiły się ostatnie przejścia i na losach Lenki...
Właściwie nie zdobywszy nic, straciła wszystko.
Jeśli sądziła, że Horwitz, ochłonąwszy z gniewu, zrozumie, jak niesprawiedliwie, z nią postąpił, pierwszy się odezwie i przeprosi, to nastąpiło w tym względzie rozczarowanie, bo dyrektor milczał, rzekłbyś, zapomniawszy całkowicie o istnieniu „narzeczonej“.
Cóż podobne postępowanie miało oznaczać? Posądzał o współudział w wywołaniu wstrętnej awantury, czy też zerwał skorzystawszy z pretekstu. A taki wydawał się zakochany! Ileż zaklęć i kuszących obietnic z jego ust padło.
— Ach, ten Fred!... Wszystko przez Freda....
Prócz złości na brata, iż on to właśnie stał się przyczyną szybkiego końca świetnie zapowiadającej się karjery, ogarniał Lenkę i lęk... A nuż pojawi się, ten srogi cenzor moralności i mimo danej obietnicy mężowi o zajściu opowie... Przedtem nie obawiała się rewelacji o swym stosunku z Horwitzem, podkreślając nawet tę zażyłość przed mężem, lecz to było co innego.
Horwitz zakochany, Horwitz nadskakujący, gotowy uczynić dla niej największe poświęcenie, otoczyć zbytkiem i z nią się ożenić — stawiał ją wysoko i pan Ignacy z tem się liczył. Ale wieść o przyłapaniu Lenki, niczem dziewczyny ulicznej, na orgji w domu schadzek z dyrektorem i o późniejszem spoliczkowaniu tegoż przez Freda — mogła wywołać szalony gniew Okońskiego i jak najdalej idące konsekwencje.
Tembardziej, że usuwały się deski ratunku. Horwitz uciekał — a do Helmanowej po „nową przygodę“ próżno było się zwracać. Nawet w naiwnym mózgu Lenki, aż nadto widoczne się stawało, że w całej tej historji, odegrała ona dwuznaczną, a podstępną rolę...
To też Lenka, na pół przytomna ze strachu, a nie wiedząc, co począć błąkała się przez dwa dni po mieszkanku, nie wychodząc z domu.
Rychło jednak otrzymała pośrednią drogą wieść o Horwitzu, ale bynajmniej nie taką, jakiej sobie życzyła.
Przyniósł ją z biura pan Ignacy, gdy powrócił na obiad do domu, z miną mocno niewyraźną i zafrasowaną.
Pan Ignacy, również, zaszłe wypadki odczuł na własnej skórze. A ponieważ nie wiedział o niczem, odbiły się one na nim podwójnie boleśnie i przyprawiły o wielkie zdumienie.
Skąd nagła niełaska szefa?
Bo Horwitz przybywszy do biura na trzeci dzień dopiero, tak ozięble powitał swego podwładnego, tak szykanował go umyślnie i czepiał się byle drobiazgów, że zwróciło to aż powszechną uwagę.
Czemuż podobna zmiana postępowania? Okoński bladł tylko, zaciskał zęby i nic nie rozumiał. Gdzież podziały się przyjacielskie poklepywania po ramieniu, zręcznie rzucane półsłówka, obiecujące świetną przyszłość. Horwitz odzywał się opryskliwie, unikał jego wzroku, nie podawał ręki.
Pan Ignacy mocno zaniepokojony tem wszystkiem, postanowił uczynić głęboki wywiad u żony, mogącej rzucić na tę zmianę nieco światła. To też, już przy zupie, zagadnął znienacka.
— Czy nie widziałaś Horwitza?
Drgnęła, zbladła i odparła niepewnie:
— Dlaczego się pytasz?
— Interesuje mnie to z pewnych względów?
Lenka czuła coraz większy niepokój.
— Jakich?
— Bo... widzisz — Okoński jął bąkać — Zachował się tak względem mnie w biurze... Pracuję dwadzieścia lat, nigdy nic podobnego mi się nie przytrafiło... Krzyczał, niczem na smarkacza... Myślałem, że może chory, lub wyjątkowo zdenerwowany...
Pojęła.
— Nie widziałam dyrektora! — odrzekła — I nie wiem, co to znaczy... Był niegrzeczny?
— Bardzo...
Zaległa cisza. Okoński zawzięcie obracał łyżką w talerzu wodnistego rosołu, poczem, starając się mówić możliwie obojętnie, rzucił:
— A... czy... go nie zobaczysz?
Udała że nie rozumie.
— Kogo?
— Horwitza! — wypalił. — Bo, gdybyś się z nim zobaczyła, może się dowiesz, o co mu właściwie chodzi?... Chwilowa niedyspozycja, czy też...
Nie dokończył.
— Dobrze! — rzekła sucho. — Postaram się skomunikować z dyrektorem.
Reszta obiadu upłynęła w milczeniu. Różne myśli krążyły w głowie Lenki i coraz większego nabierała przekonania, iż musi rozmówić się z kochankiem i ostatecznie sprawę wyjaśnić. Niechaj przynajmniej wie, czego się trzymać. Nietylko ją potraktował więcej, niż brutalnie, lecz teraz poczyna mścić się na mężu.
Skoro też, po obiedzie pan Ignacy wyniósł się z domu, znów do biura, by popołudniową pracą zaznaczyć swą wyjątkową gorliwość, pochwyciła słuchawkę telefonicznego aparatu, rzucając numer Horwitza.
Sam podszedł, na szczęście, do telefonu.
— To ja! — wyrzekła trochę niepewnie, posłyszawszy jego głos, — Okońska!
— Ach, pani! — przemówił sztywno.
— Chciałam się porozumieć...
— Właściwie, w jakiej sprawie?
— Zdaje się, mamy sobie wiele do powiedzenia.
Wyczuła, że się waha.
— Sądzę — nalegała — że osobiste nasze widzenie się, jest konieczne.
Głos Horwitza złagodniał.
— Jeśli pani sobie tego życzy, będę na nią oczekiwał.
— Więc, za pół godziny...
— Dobrze!
Chciał ją widzieć! Nie odmówił stanowczo. Ucieszona Lenka, wnet biegła w kierunku mieszkania dyrektora, układając w główce treść przyszłej rozmowy.
Przyjął ją z miną, niby to wyrażającą obojętność, lecz w gruncie grał komedję.
Horwitz należał do liczby tych mężczyzn, którzy pobłądziwszy, nie lubią się przyznać nigdy do tego, że pobłądzili. Popsuty przez życie, był kapryśny i w swych uczuciach niestały. A nadewszystko stawiał miłość własną. Otrzymany policzek od Freda palił go, niby rozżarzone żelazo. Dusił się z bezsilnej złości i gniewu. Bo i cóż miał począć. Wyzwać smarkacza na pojedynek, bić się z nim, tą drogą uzyskać satysfakcję? Śmieszne doprawdy i skandal na całą Warszawę. Tedy, za zniewagę doznaną od brata, mścił się na siostrze, a w jego głowie powstawały różne refleksje. Jeśli przedtem ożeniłby się może nawet z Lenką, pod wpływem chwilowego szału, ale postawiwszy warunek, by wszystko odbyło się bez rozgłosu, Okoński odszedł zadowolony otrzymawszy odszkodowanie, a rodzina Lenki nie pokazywała mu się na oczy, teraz przyszło otrzeźwienie... Jakaś zbójecka familja... Ten Fred. Wprawdzie Lenka ma dobry charakter i za rodzinkę nie odpowiada, ale oni zechcą się wtrącać. Pocóż, na starość, szukać guza i wdawać się w awantury?...
Lecz Lenka jest taką rozkoszną kochanką!...
Przed dyrektorem zarysowało się wielkie zagadnienie, niby hamletowskie być, albo nie być...
Z jednej strony, należy wycofać się z nieopatrznie rzuconej obietnicy małżeństwa, z drugiej zaś, nie utracić Lenki...
Trzeba tedy udawać obrażonego, trzeba udawać, że się wierzy, iż działała z bratem, do współki i inaczej postawić stosunek.
Oto przyczyna, czemu dyrektor, aczkolwiek drżał z niecierpliwości, nie zwrócił się pierwszy do kochanki, a dręczył w biurze Okońskiego, jakby chcąc go zmusić do przyśpieszenia telefonu od żony i ucieszył się bardzo, gdy to nastąpiło.
Przyjął Lenkę w swym wspaniałym gabinecie, zasłanym puszystemi bucharskiemi dywanami; ubrany w jedwabną piżamę.
W dalszym ciągu groźny mars błądził mu po czole, a choć wielką miał ochotę ją wycałować, srogo zagadał:
— Cóż cię sprowadza?
— Jakto, co mnie sprowadza? — powtórzyła, siadając w głębokim skórzanym fotelu. — Pragnę wyjaśnić sytuację... Zachowałeś się ostatnim razem, więcej, niż brutalnie. Od tej chwili milczysz... Nie wiem, jak to rozumieć?
Udał oburzenie.
— Po postępku twego brata?
— A czyż ja — zawołała — odpowiadam za Freda?... Toć pozostałam przy tobie, narażając się na największe przykrości!!.. A gdyby tak wszystko powtórzył Ignacemu? Na szczęście, milczy... A ty, mnie nadal obwiniasz. Śmiesz posądzać, o jakieś dwuznaczne plany? Ulituj się!... Jakie?... Wszak sam proponowałeś małżeństwo!.. Cóż mogę więcej żądać od ciebie?...
Horwitz pojął, że dalszem dąsaniem się, nie uniknie szczerego postawienia sprawy.
— Widzisz Lenko! — rzekł. — Może postąpiłem niesprawiedliwie, pod wpływem uniesienia... Ale przez ciebie, spotkała mnie największa przykrość w mojem życiu. Taki chłystek ośmielił się podnieść rękę!! Toć pojedynkować się z nim nie mogę. Unikam cię więc, aby znów nie narazić się na napaść..
— Ależ — aż złożyła błagalnie ręce. — Czyż to przeze mnie? Jakaś djabelska machinacja Helmanowej i wartoby tę sprawę wyświetlić. Pocóż umyślnie ściągnęła nas w ten wieczór...? Skąd Fred się tam znalazł? O, więcej nie będziesz narażony na przykrości! Z Fredem, słyszałeś, zerwałam... A jeśli naprawdę ze mną się ożenisz, ręczę, że przyjdzie i przeprosi...
Horwitz nadal się chmurzył.
— Nie chcę sprawdzać — odparł — ani baby przeklętej nie zobaczę nigdy... Coś tam zaszło dziwnego i miała swój ukryty cel, aby nas skompromitować. Przyznaję, żeś niewinna. Lecz plany nasze muszą ulec odwłoce!...
— Jakto? — drgnęła, choć od początku, spodziewała się tego frazesu.
— Nie możemy brać ślubu... Nie mogę cię rozwodzić...
— Rozmyśliłeś się nagle?
— Wcalem się nie rozmyślił — jął obłudnie tłomaczyć — ale, pojmij... Zajmuję wybitne stanowisko, nie mogę się narażać na skandale. Ten twój brat, to szaleniec!.. Powtarzałem mu, że się z tobą ożenię, a on się na mnie rzucił. Gdybyśmy trwali w naszych zamiarach, mógłby znów się awanturować.
— Zapewniam, że się mylisz!..
— O nie! Lecz, wszystko może pozostać po dawnemu! Tylko zachowamy więcej pozorów.
— Jakto rozumiesz?
Zgrabna nóżka Lenki poruszyła się nerwowo, siejąc błyski lśniącym lakierowanym pantofelkiem.
To też Horwitz, zgoła już innym głosem, przemawiał:
— Nie będziemy się nigdzie pokazywali! Będziesz mnie odwiedzała po cichu...
— A nasze małżeństwo?
— Później!... Za pół roku!.. Za rok!.. Kiedy się przekonam, że nie grozi niebezpieczeństwo.
— Ach tak!..
Lenka odwróciła główkę a jej nóżka zakołysała się jeszcze niespokojniej, wychylając się coraz bardziej z pod sukienki.
Horwitza, widocznie, podniecał ten widok.
— Cóż to ci przeszkadza? Krótka zwłoka! Przecież się nie zmienię. Nadal będziemy się kochali...
— Kochali?
— Pewnie!
Horwitz, chcąc zaakcentować ostatnie słowa, podszedł do swej bogdanki, usiłując ją objąć. Prześliczna nóżka nadal kręciła się ponętnie, a lekko zaróżowione policzki Lenki nabrały barwy dojrzałych brzoskwini, kusząc do pocałunku. Dyrektor gotów już był ją pochwycić w swe ramiona, aby obsypać potokiem pieszczot i w ich oszołomieniu przytłumić niesmak dotychczasowej rozmowy, gdy wtem nastąpił zwrot zgoła nieoczekiwany. Lenka nagle mocno odepchnęła Horwitza, a z jej ust wyrwał się okrzyk stanowczy:
— Nie.
— Ależ, Lenuchno! — cofnął się, strapiony.
— Nie! — powtórzyła, powstając z miejsca. — Nigdy już nie będę twoją kochanką...
— Co... co się stało? — bełkotał, nic nie pojmując z jej podniecenia.
Tymczasem w piersiach Lenki dojrzał bunt. Więc w gruzy padły najlepsze nadzieje.
— Miał słuszność brat, — zawołała gwałtownie. — Jestem dla ciebie tylko chwilową igraszką. Traktujesz mnie, niczem dziewczynę publiczną. Zasłużyłam na to! Och, po stokroć zasłużyłam.
Horwitz nie spodziewał się podobnego wybuchu.
— Uspokój się...
— Zasłużyłam! — wykrzyknęła. — Boś poznał mnie u Helmanowej... Myślisz, żem lalka, jak wszystkie! Bodaj, o sfałszowanych wekslach, lepiej dowiedziałby się Ignacy, bodajbym się w więzieniu znalazła, niźli przestąpiła przeklęty próg „Helwiry“... Dość bagna, dość brudów... Więcej się nie poniżę, choćbyś obsypywał mnie złotem... Każdy z was jednaki! Gdy go podnieci ładna nóżka, lub buziak, skarby świata obiecywać gotów! A później...
— Lenuchno! Lenuchno — błagał.
— Odejdź! — odsunęła go powtórnie, kiedy znów usiłował się zbliżyć. — Odejdź! Skończone... Ale ja zrywam. Zrywam, bo nawet gdybyś ożenił się ze mną, uważałbyś mnie nadal za kokotę, a kiedy minąłby szał, rzuciłbyś parę tysięcy odczepnego...
Mimowolnie powtarzała słowa Freda. Wstrętny wydawał się jej teraz Horwitz z lekko zamglonemi z namiętności oczami, i zaślinioną, obwisłą dolną wargą.
— Satyr!!... — rzuciła mu prosto w twarz i bez namysłu wypadła z pokoju.
Pozostał z miną niewyraźną, jaka jest właściwa mężczyznom, którzy przygotowali się na wyrafinowane rozkosze, a te rozkosze ominęły ich niespodzianie.
— Pikantna bestyjka! — mruknął. — Ale może jeszcze damy sobie z nią radę!
Lenka, wielce zadowolona z siebie, biegła do domu... Po raz pierwszy w tej naiwnej duszy zbudziło się poczucie godności własnej i dumy. Wyrosła jakby we własnych oczach, a choć czuła, że w życiu nastąpić musi przełom znaczny, nie przestraszało to jej bynajmniej.
W domu, powitał ją pan Ignacy pozornie uprzejmem spojrzeniem, które w gruncie kryło niepokój. Domyślał się, że żona widziała dyrektora i ze spotkania z tym potentatem powraca. Z ust Lenki mógł posłyszeć wyjaśnienie, czemu w biurze go napotykają niespodziewane przykrości. Lecz ona, niby drocząc się, umyślnie milczała, rozbierając się powoli i zmieniając strojną sukienkę na domowy szlafrok.
Wreszcie, nie wytrzymał.
— Cóż? — zapytał.
— O co ci chodzi? — udała nieświadomość.
— Hm... hm... — niecierpliwość przezwyciężyła. — Widziałaś Horwitza?
— Widziałam! — odparła krótko.
— Więc?
— Wcale nie było mowy o tobie!
— Jakto! — zaperzył się. — Przecież prosiłem cię wyraźnie.
Postanowiła wyrzucić z siebie zdanie, od którego zależało dalsze pożycie z mężem.
— Nie było mowy — powtórzyła — bo Horwitz począł zalecać się do mnie, a mnie się znudziły te zaloty...
— Ach, Lenko... — mruknął niezadowolony.
— Nie oburza cię to?
Pan Ignacy chwilę postał w niepewności. Od dłuższego czasu tak przywykł do wybryków i kaprysów żony, że nie wiedział, co o jej oświadczeniu sądzić.
— Żartujesz? — bąknął.
— Wcale nie żartuję!
— Moja Lenko! — rzekł niechętnie. — Wiecznie pragniesz doprowadzić do awantury! Wyśmiewałaś się przedtem, że byłem zazdrosny o dyrektora i twierdziłaś, że nic nie powinno mnie obchodzić... Teraz każesz się gniewać i stawać w twojej obronie...
— Czy ci to nie na rękę?
Był już podrażniony na dobre.
— Ach, doprawdy, skończmy z temi wybuchami histerji!...
— Chcesz, żebym skończyła? — odparła podniesionym głosem. — Dobrze! Ale przódy kilka słów prawdy ci powiem... Jesteś o mnie zazdrosny i nie jesteś zazdrosny... Należysz do kategorji tych mężów, którzy chętnie przymykają oczy na postępki żony, byle ta ich tak zdradzała, żeby mieli z tego pożytek i mogli sami w siebie wmówić, że postępując bardzo swobodnie, w rzeczy samej, jest im wierna... Bajecznie zachowane pozory... od czasu do czasu należy nawet zrobić żonie scenę, dla podkreślenia własnej godności, no i rogi na głowie też trochę swędzą... Najbardziej, podobny pan mąż, obawia się wyciągnięcia na światło dzienne prawdy... Poco? Na co? Jeszcze brzydko odzywanoby się o nim... Lecz, jeśli żonie wpływowy kochanek się znudzi, a jego ominą zyski w postaci gratyfikacji i awansików, wtedy on złości się najbardziej... gotowy swą połowicę zmusić do zgody z kochankiem... Znów, oczywiście za pomocą niedomówień... A wiesz, jak to się nazywa? Półświatek!
Patrzył na nią zdumiony. Wreszcie wzruszył ramionami, symulując obojętność.
— Wiesz, Lenko! Kiedy cię pochwycą te twoje napady...
Lecz ona, nie zważając na wykrzyknik, dokończyła poprzednie zdanie.
— Półświatek... Bo są w półświatku niziny i wyżyny... Ci z nizin przynajmniej, postępują otwarcie i wyraźnie mówią, czego żądają od kobiety... Na wyżynach nie mówi się nic, ale zato pcha się do tego samego... Et, co tu gadać i tak stale udasz, że nie rozumiesz, lub zapłoniesz świętem oburzeniem...
Nagle urwała i szybko wybiegła do swej sypialni, tam zamykając się na klucz. A gdy pozostała sama, niespodzianie wstrząsnął nią spazm płaczu. Jęła szlochać coraz mocniej, niczem małe dziecko...
Łzy spływające po policzkach, czyniły dobrze. Zmywały jakowyś moralny brud, oczyszczały ducha.
I bodaj, po raz pierwszy, Lenka zastanawiała się nad życiem poważnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.