Ofiary półświatka/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ofiary półświatka |
Podtytuł | Powieść obyczajowo-sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“ |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Fred cofnął się o parę kroków... Do gabinetu weszła młoda i szykownie ubrana osóbka. Nie zdziwiona widokiem Freda, uprzejmie na powitanie skinęła mu główką i rzekła.
— Dobry wieczór...
— Dobry wieczór! — odparł machinalnie, usuwając się jeszcze dalej. Tymczasem ona, jako wyjaśnienie, dodała:
— Szefowa jeszcze jest zajęta. Prosiła, aby tu zaczekać!
— Szczyt bezczelności! — mało nie wykrzyknął głośno, postanawiając spełnić poprzedni zamiar i natychmiast odejść.
Lecz ładna osóbka, niby odgadłszy ten plan, jeszcze grzeczniej wymówiła:
— Chce pan uciekać? Niechże pan siada... We dwójkę nam będzie mniej nudno...
Dość bezceremonialnie dotknęła jego ramienia, wskazując, aby zajął na tapczanie miejsce.
Fred obrzucił towarzyszkę ostrym wzrokiem. Była to panienka lat może dwudziestu, bardzo przystojna, brunetka, o krótko obciętych włosach, której wyzywający strój aż nadto świadczył o „zajęciu“. Modna sukienka, rozcięta do góry, ledwie zasłaniała utoczoną nóżkę, a dekolt obnażał całkowicie piersi i plecy. Oczy uśmiechały się kusząco, a wilgotne usta obiecywały rozkosze.
— Zadrwiła chyba sobie ze mnie Helmanowa — pomyślał ze złością — nadsyłając kokotkę... Już idę!... — W rzeczy samej, odsunąwszy drobną dłoń, która spoczęła na jego ramieniu, chciał się odwrócić, gdy wtem dziewczyna postąpiła jeszcze bliżej, a na jej twarz padł snop światła, przyciemnionej abażurem lampy.
— Maryśka! — powtórzył. — Ty... Tutaj?
Poznawał ją obecnie jaknajdokładniej, gdyż przez te kilka lat, podczas których stracił ją z oczu, nie zmieniła się wiele. Te same ogniste, o nieco drapieżnym wyrazie spojrzenie, ten sam szelmowski, wyzywający uśmiech.
— Fredek! — wykrzyknęła z kolei zdziwiona. Ich ręce mimowolnie wyciągnęły się do uścisku.
W rzeczy samej, znali się dawno. Matka Maryśki, biedna szwaczka, ongi zamieszkała w tejże kamienicy, co i Korska, przyjaźniła się z nią bardzo, a przyjaźń ta z konieczności przeniosła się na dzieci.
Przed oczami wyobraźni Freda zarysowały się teraz obrazy wspólnie przeżytego dzieciństwa, gdy wraz z Lenką, Maryśką i Bartmańskim igrali razem w piasku, razem biegali do publicznych ogrodów i dzielili się, otrzymanemi od rodziców łakociami.
Później, Banasikowa, matka Maryśki, wyprowadziła się z domu i Fred przestał ją widywać. Opowiadał mu tylko wszechwiedzący Bartmański, że dziewczyna „pokierowała się źle“ i że stoczyła się zupełnie w wielkomiejskie błoto. Wiadomość ta swego czasu przykrość nawet znaczną sprawiła Fredowi, bo stale z rozrzewnieniem wspominał towarzyszkę lat dziecięcych. Obecne spotkanie nie pozostawiało, w tym względzie, najlżejszych wątpliwości.
Też, po pierwszym serdecznym odruchu, wysunął dłoń z uścisku i mierząc wzgardliwie prowokujący strój dziewczyny, surowo rzucił:
— Więc prawda?
— Cóż ma być prawdą? — udała nieświadomość.
— Że... że... — przez gardło mu nie przechodziło niedelikatnie, określenie.
— Że zostałam kokotą! — palnęła śmiało. — Cóż, mój drogi, trzeba żyć...
— Jak kto pojmuje życie! — mruknął.
— Jedni lubią ciastka, inni suchy chleb! — odcięła, poczem dodała złośliwie. — Ale i ty, kochany Fredku, choć prawisz morały, znalazłeś się u Helmanowej!
Korski poczerwieniał.
— Sprowadził mnie tu interes!
— Hm... hm... znamy takie interesy.
— Przestań żartować! Istotnie poważna sprawa... Nie rozumiem, czemu właścicielka prześwietnego salonu mód, daje tak długo na siebie czekać... Właśnie zamierzałem odejść...
Maryśka — czy też nasza dawna znajoma panna Mary — przymrużyła oko figlarnie.
— Jeszcze chwilę będzie zajęta... Wysłała mnie, abym ci dotrzymała towarzystwa...
— Niestety...
— Cóż, niestety?
— Mimo, iż stracę z tobą miłą pogawędkę, nie pozostanę!
Drgnęła.
— Czemu?...
Fred już nie panował nad sobą, a ten moment uniesienia miał go bardzo drogo kosztować.
— Bo uważam za bezczelność — wybuchnął — ściągnąć mnie do „Helwiry“ pod pozorem wyimaginowanych ważnych spraw, przetrzymać z górą godzinę, a później, jakby na urągowisko, nadsyłać „powabne“ towarzyszki... Zechciej to jej powtórzyć... A może otrzymałaś rozkaz zalecania się do mnie?
— Głupstwa pleciesz! — zaprzeczyła, podczas gdy jej oczy poczęły się iskrzyć gniewem. — Nikt mi nie rozkazywał zalecać się do ciebie! Wprost powiedziano mi, posiedź z nim, żeby się nie nudził! Nie wiedziałam, że taką ci przykrość sprawi moja obecność.
— Nie o to chodzi!...
— Jakto, nie o to chodzi? — prawiła z coraz większem podnieceniem. — Przyznaj się, że taki z ciebie moralista, iż domyśliwszy się jakim jest mój „zawód“, chwili wraz ze mną, nie chcesz pozostać dłużej w pokoju? Że czujesz do mnie wstręt, ledwie ukrywasz pogardę?
— Ach, nie... Maryśko! Innym razem... pogawędzimy! — starał się wykręcić, nieco zażenowany, że odgadła jego myśli...
— Nie śmiesz zaprzeczyć wyraźnie. Więc?
Teraz powzięła nieodwołalne postanowienie. Jeśliby Fred zachował się serdeczniej, odnowił dawniejsze wspomnienia, może postąpiłaby inaczej i zdradziłaby zamierzoną intrygę, do której ją wynajęto, jako narzędzie. Lecz, on ją potraktował z tą oziębłą wyższością i lekceważeniem, która do rozpaczy doprowadza kobiety jej pokroju.
Wyraźnie podkreślał, że czuje odrazę... Świetne! Kto? On... Syn jakiejś tam emerytki... niedouczony studenciak... Och, wielki musi być z niego drab i ma rację Helmanowa, że chce mu dać porządną naukę.
Nagle silna nienawiść zrodziła się w sercu Maryśki... Niech Fredek nie będzie mądry i na drugi raz nosa nie zadziera. O ile przedtem podejmowała się zadania niechętnie, inne cele mając na widoku, teraz postanowiła wykonać je bez zarzutu... Sam w ręce jej wlazł... Mówią sobie „ty“, łączą ich wspólne wspomnienia... Rolę swą Maryśka odegra naturalnie, i najbardziej uprzedzony człowiek, słysząc ich rozmowę z boku, nie przypuści nigdy, że to tylko zręcznie zainscenizowana komedyjka.
Tymczasem Korski, chcąc złagodzić sytuację, wyciągnął na pożegnanie rękę.
— Do widzenia, Maryśka! Nie miej do mnie żalu...
— Pozostań! — oświadczyła raptem stanowczo.
Zdziwił się.
— Pocóż mnie zatrzymujesz?
Poczynała swą grę. Niby wytrawna aktorka, przyoblekła twarz w smutek, a w głosie zadrgały nuty żalu.
— Skorośmy się spotkali — jęła mówić — wykorzystam również ten moment, aby wyrzucić z siebie, co mi leży na sercu...
— Nie pojmuję?..
— Słusznie spozierasz na mnie z pogardą. Dziewczyna uliczna... Lecz, jeśli taką się stałam, jaką jestem wiele tu twojej winy.
— Mojej winy? — powtórzył oszołomiony.
— Tak!
— Żartujesz chyba!
— Bynajmniej nie żartuję!... Byłam biedną panienką, a tyś mną pogardził!... Kochałam się w tobie, tyś odtrącił moją miłość...
— Kochałaś się we mnie?
— Do szaleństwa!... Pamiętasz, jak tuliłam się do ciebie i całowałam.
— Tuliłaś? Ca... ło... wałaś? — wybełkotał.
— I tyś mnie całował!
— Naprawdę, Maryśka...
Gdyby nagle kryształowy żyrandol, wiszący w gabinecie, runął do stóp Freda, nie przeraziłoby to go bardziej, niźli posłyszane wyznanie.
Histeryczka, albo szalona. Należy nad wszelką cenę stąd uciec, nie wywołując awantury.
— Posłuchaj! — począł tłomaczyć — Wysuwasz jakieś zarzuty, których nie pojmuję... Nigdy mojem postępowaniem nie dałem powodów... Nie miałem zamiaru cię urazić... Chętnie porozmawiam z tobą, ale innym razem... Dziś naprawdę, brak mi czasu... Muszę odejść natychmiast...
— Och! Najłatwiej uciekać!
— Zrozum...
— Nic nie chcę rozumieć! Dziś masz wszystko wysłuchać...
Zniecierpliwienie poczynało ogarniać Freda. Ta dziewczyna pozwala sobie zbyt wiele. Postąpił parę kroków w kierunku drzwi i wyrzekł stanowczo:
— Dość nasłuchałem się głupstw i do żadnej winy się nie poczuwam! Jeśli, kiedy mogę ci okazać jakąś przysługę, to ją chętnie wyświadczę, lecz gdy się uspokoisz i zmienisz ton... Obecnie, nie zamierzam przedłużać bezsensownej rozmowy!... Żegnam!...
Lecz ona, niczem pantera, przyskoczyła do drzwi, zagradzając drogę.
— Ach, to są głupstwa? Chcesz odejść?
— Tak!
— Ja cię nie puszczę!
Spojrzał zdumiony.
— Cóż to znaczy?
— Pozostaniesz!
Zdala skrzypnęły jakieś drzwi. To Helmanowa zbliżała się wraz z Hanką. Fred nie dosłyszał tego odgłosu, lecz zato znakomicie posłyszała go dziewczyna. Nadchodzi decydująca chwila i musi świetnie zagrać swą rolę. A przejęła się nią tak, iż ktoś, kto z boku obserwowałby całą scenę, przysiągłby, że naturalnie postępuje.
— Pozostaniesz! — powtórzyła z mocą.
Fred jeszcze usiłował ją ułagodzić.
— Proszę cię, Maryśka... Pozwól mi odejść...
— Nie pozwolę...
— Raz jeszcze ci tłomaczę...
— Na nic ci się nie zdadzą tłomaczenia!...
Oczy dziewczyny iskrzyły się a twarz była nieprzytomna. Pojął, że niewiele wskóra łagodną perswazją. To też wyrzekł ostro:
— Bądź łaskawa mnie przepuścić!
— Nie!
Helmanowa, która szła pierwsza, przystanęła, jak wryta. To, co posłyszała, przechodziło jej najśmielsze oczekiwania. Mówili sobie po imieniu, spierali się o coś, znali się więc bezwzględnie. Komedja zamieniła się w rzeczywistość. W jaki sposób to się stało i w jaki sposób zbieg okoliczności przybył tu na pomoc, było dla Helmanowej niepojęte, ale już przeczuwała zwycięstwo. Skarb nieoceniony z tej dziewczyny i olbrzymią przysługę jej oddał Tolek, wynalazłszy podobne narzędzie! Opuściły Helmanową resztki niepokoju, że córka poweźmie podejrzenie i domyśli się podstępu... Z radością, szepnęła:
— Chodź bliżej, Hanko...
Hanka, niczem zahypnotyzowana, postąpiła parę kroków. Głos Freda... Nie ulegało najmniejszej wątpliwości... Tam, w pokoju znajdował się Fred, rozmawiał podnieconym głosem z jakąś kobietą... Nie do wiary!... Hanka nadsłuchiwała teraz pilnie...
Tymczasem Korski, coraz więcej podniecony, zawołał:
— Przepuść mnie natychmiast!
— Nie!
— Maryśka! Uprzedzam... Jeśli nie cofniesz się dobrowolnie, usunę cię siłą!
— Ty mnie usuniesz siłą?
— Tak!
— Zobaczymy!!
Patrzyła na niego wyzywającym wzrokiem. Ale Fred już nie panował nad sobą. Pochwycił za rękę dziewczynę, starając się ją odciągnąć od drzwi. Oczekiwała tylko na to.
— Bije mnie! Bije! — wrzasnęła nieludzkim głosem — Znęca się!... Na pomoc!... Ratunku!..
Fred puścił rękę i cofnął się przerażony. Tego tylko brakowało, by w tej przeklętej spelunce nie wybuchnął głośny skandal.
— Uspokój się, Maryśka! — jął prosić — Przecież ja...
— Nie uspokoję się! — wołała jaknajgłośniej — Uderzył mnie!... Uderzył!...
— Maryśka! Zbiegną się ludzie...
— Chcę, żeby się zbiegli!...
— Maryśka!... Błagam cię, Maryśka...
Helmanowa, stojąc za drzwiami, ścisnęła córkę silnie za ramię.
— Słyszysz?
Na czole Hanki perliły się wielkie krople potu, a oczy rozszerzył wyraz bezmiernej męki. Nie skłamała matka. Jest świadkiem brutalnej sceny pomiędzy Fredem a jakąś wstrętną ulicznicą. I ten okropny okrzyk:
— Maryśka! Błagam cię, Maryśka...
Helmanowa zerknęła z triumfem.
— Słyszysz? — powtórzyła. — Chyba wystarczy?
Czy wystarczało? Dziwny bezwład przykuwał Hankę do miejsca, w piersiach brakło tchu, a przed nią wirowały żółte i zielone kręgi...
— Łotr!... Łajdak!... — słyszała, dobiegające z pokoju wrzaski. — Czyż nikt nie ujmie się za moją krzywdą?
Helmanowa postanowiła położyć kres obrzydliwej awanturze. Otworzyła szybko drzwi.
— Co tu się dzieje? — rzuciła zapytanie, udając nieświadomość.
Fred, posłyszawszy niespodziewany hałas, odwrócił się a na widok właścicielki „Helwiry“, nie spostrzegając jeszcze Gliniewskiej, zawołał z oburzeniem:
— Nareszcie raczyła pani się zjawić! A tymczasem nasłała na mnie jakąś warjatkę!
Dziewczyna, chcąc się popisać przed Helmanową, nacierała coraz bezczelniej:
— Warjatka? — darła się, ile starczyło sił. — Nazywa, warjatką! Za co? Skrzywdził! Unieszczęśliwił! A teraz łże!
— Kłamstwo! — zaprotestował Fred. — Kłamstwo...
— Sama pani widzi! — załamała ręce, udając rozpacz. — Jak on postępuje!!
Helmanowa, doprowadziwszy scenę do kulminacyjnego punktu, postanowiła ostatecznie pognębić Freda.
— Panie Korski! — rzekła, przybierając ton nieskazitelnej a moralnej matrony. — Nie wiem, co było pomiędzy wami, ale doprawdy się dziwię, że zachowuje się pan w ten sposób w moim domu...
— Ja? — wybełkotał oszołomiony, słysząc nowe wymówki.
— Znam pannę Marysię — prawiła dalej — jako spokojną i taktowną osóbkę... Nigdy nie wszczyna kłótni, ani awantur... Musiała być jakaś przyczyna! Obchodzi mnie ona mało! Ale, żeby pan zapomniał się do tego stopnia.
— Chciał uderzyć!
— Wstyd, panie Korski!
— Ależ, zaklinam się! — wykrzyknął, sam brnąc w fałszywą sytuację. — Palcem jej nie tknąłem! Napadła na mnie, niczem furja, zaczęła robić nieuzsadnione wymówki!... Napad histerji, czy też obłąkana!... Toć nie znam jej wcale...
Na to tylko oczekiwała Helmanowa.
— Nie zna pan jej, a mówicie sobie po imieniu!
Fred osłupiał. Świadczyły przeciw niemu pozory a nawet w oczach Helmanowej nie chciał uchodzić za nieprawdomównego człowieka. Zamiast, machnąwszy ręką, odejść, począł się tłomaczyć i to go zgubiło ostatecznie.
— No... tak! — odparł niepewnie. — Kiedyś, jako dzieci... Stąd ta poufałość! Ale daję słowo honoru, nigdy nie łączyło nas nic... i jeśli Maryśka się zastanowi...
Dziewczyna przerwała gwałtownie.
— Przyznał się, że mnie zna!... Tak, od dziecka! Zaufałam mu... A potem... Zgubił! Zrobił tem, czem jestem...
Helmanowa zmarszczyła groźnie czoło.
— Nie mam żadnego prawa — oświadczyła ostro — mieszać się do waszych spraw, lub udzielać panu Korskiemu nauk moralnych! Lecz jest tu jeszcze ktoś, kogo postępowanie pańskie pewnie bardzo zainteresuje!... Podejdź bliżej, Hanko!...
— Co?... Hanka?... — wybełkotał Fred, przerażony.
Nie dojrzał jej do tej pory, bo przystanęła w głębi ciemnego korytarza, nieco zasłonięta przez pulchną osobę Helmanowej.
Stała, nie odzywając się ani słówkiem, choć boleśnie ściskało się serce, a każdy, z padających tam w pokoju wyrazów, bił w nie niby sztyletem. Jej Fred? Jej wymarzony Fred z taką umalowaną dziewczyną uliczną... Ohyda!... Nie ulega najlżejszej wątpliwości, że łączą ich jakieś bliższe stosunki... Niestety, nie skłamała matka! A ona tak wierzyła Fredowi, że gotowa była posądzić matkę o podstęp. Chwilami tchu brakowało w piersi Gliniewskiej, łzy siłą cisnęły się do oczu, a całą, rozgrywającą się przed nią scenę, widziała, jakby przez mgłę.
— Ty... tu... Hanko? — wybełkotał Korski, spostrzegając narzeczoną. — W jaki sposób tu się znalazłaś?
Wargi Hanki poruszyły się lekko, ale z poza nich nie wybiegł żaden dźwięk. W odpowiedzi wyręczyła ją Helmanowa.
— Dawno już — wyrzekła udając głębokie oburzenie — słyszałam od panny Marysi, że skrzywdził ją pan bardzo. Postąpił względem niej więcej, niż brzydko. Gdy dowiedziałam się, że zamierza pan poślubić moję córkę, zapragnęłam oszczędzić Hance rozczarowań i przykrości. Ale jeszcze nie byłam pewna całkowicie. Panna Marysia mogła się omylić, mogła mówić o innym Korskim. Dlatego też pozwoliłam sobie ją zaprosić na dzisiejszy wieczór, aby stanowczo stwierdzić, że to o pana chodzi.
— Więc to miały być te ważne sprawy rodzinne! — przerwał, podrażniony.
— Tak panie! — nie dała się zbić z tropu Helmanowa. — Cóż może być ważniejszego, niż szczęście mojej córki?... Sprowadziłam pannę Marysię! A po sprzeczce, jaka pomiędzy wami miała miejsce, nie pozostaje chyba najmniejszej wątpliwości! Uczynił pan jej wielką krzywdę, którą powinien nagrodzić. A nie bałamucić Hankę! Zresztą sądzę, że i Hance, po tem, co ujrzała, również otworzą się oczy. I nie masz chyba do mnie żalu, Hanko — zwróciła się do córki — że niemal zmusiłam cię, abyś była świadkiem tej niemiłej sceny! Tu o zanadto poważne rzeczy chodzi... o twą przyszłość!!
Fredowi nagle, niczem zasłona spadła z oczu. To, co dotychczas w swojem doświadczeniu i dobroci serca, przyjmował za dobrą monetę, przedstawiło mu się w zgoła odmiennem świetle.
— Zrozumiałem wszystko! — zawołał, uderzając się w czoło. — Podstęp! Wstrętny podstęp! Sprowadziła pani Maryśkę, żeby stworzyć pozory i rozłączyć mnie z Hanką.
— Ładne pozory! — burknęła Helmanowa.
— Pojmuję! — krzyczał dalej. — Wepchnięto do pokoju, w którym się znajdowałem, umyślnie Maryśkę, żeby wywołała awanturę... Ładnie, tak postępować, Maryśko!
— Och, jakiż on przewrotny! Jak umie wszystko przedstawić w innem świetle! — załkała raptem dziewczyna, uważając, że najlepszem będzie takie zakończenie komedji.
Fred nie zważał obecnie na te szlochy. Pewny już, że chciano go uwikłać w potworną intrygę, — wpadł w niepohamowany gniew.
— Łajdactwo! Najpodlejsze łajdactwo! — podniósł zaciśniętą pięść w stronę Helmanowej. — Pani... pani... robota! Ty... przeklęta..
Obraźliwe określenie utkwiło mu w gardle.
Aczkolwiek Fredowi ani w głowie powstało uderzyć Helmanową, a pięść jego zaciskała się w przystępie pasji mimowolnie, Helmanowa nie omieszkała wykorzystać tego momentu.
— Bij!... — zawołała. — Bij, jak Maryśkę! Przynajmniej dowie się Hanka, jakiego ma narzeczonego!
Korski jednym susem znalazł się przy Gliniewskiej, która nadal stała na korytarzu, blada i wsparta o ścianę.
— Chyba im nie wierzysz, Hanko?
Porwał jej dłoń zimną, jak lód.
— Nie wierzysz?... — powtórzył.
Milczenie...
Potrząsnął za rękę.
— Powiedz, że nie wierzysz?
Odwróciła głowę.
— Więc wierzysz? — wykrzyknął z rozpaczą.
Nadal ściskał rękę Hanki. Odsunęła się gwałtownie, jakby samo dotknięcie Freda sprawiło ból fizyczny, a jej wargi wyszeptały cicho:
— Wstrętne! wstrętne!
— Ależ, zrozum Hanko! — tłomaczył oszalały. — To wszystko komedja... Zastawiono na mnie pułapkę! Wykorzystano idjotyczne pozory!...
— Nie... mów... nic!.. Nie kłam, Fredzie!
Załamał ręce z rozpaczą.
— Hanko! Ulituj się, Hanko...! — Toć ja nie kłamię... Miej odrobinę zaufania...
— Nie... mogę...
— Nie możesz, gdy przysięgam, że to o podstęp chodzi! Wysłuchaj mnie, a zrozumiesz!
— Próżny trud, Fredzie!
— Czemu?
Gliniewska wymawiała teraz słowa powoli, czyniąc nad sobą niezmierny wysiłek.
— Od dłuższej chwili stałam za drzwiami... Mówiliście ze sobą po imieniu... widocznie coś cię łączy z tą panienką... Tyś ją błagał, przepraszał... Słyszałam!
— Zwykły zbieg okoliczności!
— Dość Fredzie! Nie udawaj! Wystarczy... Nie czynię ci wymówek... ale...
— Ale?
Zawahała się chwilę, poczem rzuciła mocno:
— Czuję wstręt!...
Oczy Freda patrzyły błędnie.
— Hanko! Ty do mnie wstręt?
Nie otrzymał odpowiedzi. Gliniewska, wybuchnąwszy niespodzianie głośnym płaczem, uciekła w głąb korytarza.
Chciał pośpieszyć za nią, ale Helmanowa zastąpiła mu drogę.
— Nie pójdzie pan dalej! — rzekła wyzywająco. — I zechce pozostawić w spokoju, na przyszłość, moją córkę!
Przystanął zdumiony.
— Pani śmie się mieszać między nas! Po tem, co uczyniła?
Odparła dumnie:
— Jestem matką Hanki! Nie pozwolę na dłuższe bałamucenie niedoświadczonego dziecka! Prawdziwie szczęśliwam, że przejrzała sama.
Taka potęga bezczelności uderzyła z tych słów, że Korski na sekundę oniemiał. Spozierał na właścicielkę „Helwiry“ obłędnym wzrokiem, a w pokoju tylko nadal słychać było znakomicie udane, ciche pochlipywania Maryśki.
Lecz nagle wezbrał w nim straszliwy gniew, który zdawało się, rozsadzi mu piersi.
— Nędzna kobieto! — zawołał. — Sądzisz, żeś dopięła celu?... Że mnie raz ma zawsze rozłączyłaś z Hanką?... Nie pomogą stokroć gorsze intrygi!... Za godzinę, za dwie... uspokoi się Hanka i wszystko jej wytłomaczę!...
— Bardzo wątpię! — oświadczyła spokojnie.
Zaśmiał się ironicznie.
— Ona wątpi! — mówił podniecony. — Niesłychane!... Więc mniemasz, żmijo przebrzydła, że rychło nie wyświetlę brudnej intrygi, uszytej grubymi nićmi... Że nadal ordynarnym kłamstwom będzie wierzyła Hanka? Że nie pozna prawdy? Co za tupet! Nie ciesz się jeszcze, krótkotrwałe to zwycięstwo! A po raz drugi nie dam się zwabić w pułapkę „rodzinnemi interesami“! Nie dam... Tobie zaś — raptem zwrócił się do dziewczyny — naprawdę dziwię się, Maryśko, że za marne pieniądze dałaś się użyć do niecnej roli... Wstydź się! Ty, moja towarzyszka lat dziecięcych!
Dziewczyna przestała symulować płacz i rzuciła nieokreślone spojrzenie.
Tymczasem Helmanowa z jakimś dziwnym grymasem na twarzy, słuchała spokojnie wyrzutów Freda. Obrzydziwszy go Hance, — teraz chciała Korskiego zgnębić moralnie, przytłoczyć tak mocno, by nie powstał i dalej się nie bronił. Toć Lenka znajduje się tam obok. Gdy ją ujrzy w sytuacji nie pozostawiającej najmniejszych wątpliwości, ze wstydu ucieknie i nie zdobędzie się na odwagę, by nadal narzucać się Hance. Niczem doświadczony wódz, przewidziała najdrobniejsze szczegóły batalji.
To też, jeszcze spokojniej, niźli poprzednio, wyrzekła:
— Sądzę, że po tem, co pan zobaczy, zmieni pan zdanie!
— Cóż mam zobaczyć?!
— Małą rodzajową scenkę!
— Jaką? — zagadnął teraz niespokojnie, przeczuwając, że nie skończyły się jeszcze przykrości.
Właścicielka „Helwiry“ postąpiła naprzód o parę kroków.
— Twierdzi pan, panie Korski, — wycedziła złośliwie — iż nic pan nie zawinił względem panny Maryśki, a ja ukułam brudną intrygę? Znakomite tłumaczenie się! Tylko...
— Tylko?
— W sąsiednim pokoju znajduje się pańska siostra!
— Co? — Fred ze zdumienia aż się zachwiał.
— Tak, pańska siostra! W towarzystwie pewnego starszego pana... Nie sądzę, by jej małżonek, pan Okoński, był zachwycony, gdyby ją obecnie ujrzał... Pan również... Zresztą, wnosząc z pańskiego postępowania, może to nie uczyni na nim wielkiego wyrażenia. Ale Hanka, którą zmuszona byłam powiadomić o „wybrykach“ pani Okońskiej, zdążyła sobie już wyrobić należyte zdanie o całej waszej rodzinie. Dalsze wykręty na nic się nie zdadzą!
Choć Fred jeszcze nie wiele zrozumiał z tej przydługiej przemowy, jedno utkwiło w jego świadomości. W mieszkaniu Helmanowej miała znajdować się Lenka? Cnotliwa, nieskazitelna Lenka! W towarzystwie podtatusiałego jegomościa? Nie do wiary! Lecz, jeśli się tu znalazła — to napewno dzięki nowemu podstępowi Helmanowej która nie poprzestając na rzekomem skompromitowaniu Freda, chciała na dobitek, w ohydne błoto wciągnąć i siostrę. W uczciwość Lenki nie wątpił na chwilę. Głęboko oburzony a przekonany, że siostrę za wszelką cenę należy wydobyć z matni, zawołał:
— Och, nie uda się pani ta sztuczka!... Uczyniwszy ze mnie obwiesia, pragnie pani przedstawić siostrę, jako kurtyzanę! Za poważne kawały! Pani tego grubo pożałuje i grubo zato odpowie!
— Hm! hm... — mruknęła. — Odpowiem? Proszę spojrzeć!
Zanim Korski zdążył zorjentowac się w sytuacji, — już stała przy drzwiach jadalni, roztwierając je na rozścież, szeroko.
Odruchowo postąpił naprzód — i wydało mu się, że widzi jakowyś zły sen...
Ona!...
Ze starszym jegomościem! Czyż to możliwe?
Lenka i Horwitz mimowolnie zerwali się z otomany...
Choć od dłuższego czasu słyszeli podnieconą rozmowę w sąsiednim korytarzu, oszołomienie ich trunkami było tak wielkie, że nie zwrócili na nią uwagi. Cóż mogła ich obchodzić jakaś tam sprzeczka, toć w salonach „Helwiry“ najmniejsza im nie groziła przykrość.
Teraz zaczerwienieni i na pół ubrani, spoglądali w kierunku drzwi z osłupiałemi minami, a Lenka ze zdziwienia aż otworzyła usta. Jeszcze nie spostrzegła Freda, który znajdował się, z tyłu, za Helmanową. Lecz czemuż Helmanowa wchodzi tak niedelikatnie? Czemu o swem przybyciu nie uprzedzi lekkiem stukaniem, zastając ich w sytuacji, więcej niż drastycznej?
Refleksje te nawiedzić musiały i głowę Horwitza, bo poprawiając nerwowo ubranie i starając się usunąć nieład swego stroju, zmarszczył brwi i mruknął:
— Wie, pani! Zanadto bezceremonjalnie!
Helmanowa, usunąwszy się z przejścia, zachęcała Freda:
— Proszę spojrzeć!...
Och, widział... wszystko wyraźnie. I nieporządek, panujący w pokoju i liczne na stole opróżnione butelki...
To ona, Lenka? Ta pijana nierządnica, której śmiech słyszał za ścianą? Niema najlżejszej wątpliwości i nie uległ halucynacji... W takim razie, stało się coś potwornego... Nigdy nie uwierzy, aby apatyczna, cnotliwa Lenka, z dobrej woli... Ale, czemu jej oczy błyszczą nienaturalnem podnieceniem i wydawałoby się, że się czuje w salonach „Helwiry“ doskonale? Upojono ją, dano zażyć jakiś oszałamiający środek?...
— Co za łajdactwo! — zawołał.
— Posądza pan mnie o nowy podstęp? — skrzywiła się ironicznie Helmanowa, niby odgadując myśli Freda. — Hm... hm... Niechaj pan sam panią Okońską zapyta o wszystko...
Podczas, gdy Fred stał jeszcze na progu, wpijając się oczami w obrazek, który się w pokoju rysował, — Horwitz spostrzegł go pierwszy i naciągając pośpiesznie marynarkę, zapytał ostro:
— A pan czego tu chce? Pani Helmanowo, cóż to znaczy? Drzwi otwarte? Jakiś młodzieniaszek nas nachodzi?...
Ale, ku jeszcze jego większemu zdumieniu, właścicielka „Helwiry“ nie zareagowała tak, jakby się tego należało spodziewać.
— Nie chcę przeszkadzać rozmówce rodzinnej! — niewyraźnie mruknęła, usuwając się w głąb korytarza.
Teraz Fred miał przed sobą tylko Horwitza, a za nim Lenkę. Lenka, porządnie jeszcze pijana, dobrze nie wiedziała, o co chodzi, lecz poznała brata.
— Fred... tutaj?
Z oburzenia i wstydu z trudem wybełkotał:
— Lenko! W jaki sposób cię zaciągnięto do tej spelunki?
— Ja... ja... — prawiła, uśmiechając się bezmyślnie, wciąż pod wpływem szampana. — Przyszłam... z narzeczonym! Bawię się dobrze...
— Opamiętaj się! Co ty gadasz?
— Bo... widzisz... Fredzie...
Korskiego ogarnął gniew i rozpacz.
— Co oni z nią zrobili? — krzyknął. — Jest kompletnie nieprzytomna! Pan mi zato odpowie! — zwrócił się do Horwitza. — Jest pan skończonym łotrem!
Horwitz już w marynarce, ale bez kołnierzyka, starał się przybrać minę pełną godności. Nie zważając na obraźliwy wykrzyknik Freda, odparł spokojnie, chcąc zażegnać burzę:
— Wnet wszystko wyjaśnię! Zechce pan tylko przemawiać innym tonem, młody człowieku...
— Bez wykrętów! — wrzasnął Korski. — Nie wmówi mi pan, że moja siostra tu przyszła dobrowolnie! Zwabiliście ją podstępem, by następnie upoić i shańbić! Podłość, na jaką słów niema! Pan wie, co za to grozi? Ale przódy, ja się z wami rozprawię...
Horwitz, sądząc, że tem wyznaniem udobrucha Freda, niespodziewanie wypalił:
— Pani Okońska jest moją narzeczoną!...
— Narzeczoną? Cóż to za drwiny!
— Żadne drwiny! — Horwitz starał się opanować położenie. — I jeśli do pana tak uprzejmie przemawiam, nie zważając na jego wymysły, to tylko dlatego, że jest pan bratem pani Lenki... Kochamy się z panią Lenką bardzo... Zastał pan nas w sytuacji nieco, przyznaję, niewyraźnej... Pojęcia nie mam, kto pana wpuścił... Ale jest tak, jak mówię...
Fred spoglądał na Horwitza niedowierzająco, przypuszczając, że i on, pod wpływem winnych oparów bredzi, lub też pragnie się bezczelnem łgarstwem wykręcić.
— Co pan za brednie plecie? — rzucił ostro. — Małżeństwo z Lenką! Idjotyczny koncept! Wynalazł pan kłamstwo na poczekaniu, bo myśli, że Lenka jest tak nieprzytomna, iż mu nie zaprzeczy, a ja dam się zbyć byle czem.
Horwitz wzruszył ramionami.
— Ależ, niech pan sam się zapyta siostry! Nie sądzę, aby była nieprzytomna!
Fred spojrzał teraz na Lenkę. Siedziała w rogu otomany, odruchowo zasłaniając się poduszką. Oszołomienie, wywołane szampanem, widocznie mijało. Otrzeźwiła ją niespodziewana awantura i widok starszego brata, przed którym czuła stale pewien lęk mimowolny. On, u Helmanowej? Dziwne? Niepojęte... Zaczerwieniona ze wstydu, nisko opuściła główkę, całą swą nadzieję pokładając w Horwitzu.
Tymczasem Fred zapytywał.
— Lenko, orjentujesz się w naszej rozmowie? Czy przybyłaś dobrowolnie, czy cię zaciągnięto i upojono? Ten pan twierdzi, iż zamierza się z tobą ożenić... Kłamie bezczelnie! Pewnie, nie wie nawet, że masz już męża! Odpowiedz, Lenko?
Jeszcze niżej opuściła główkę.
— Więc skłamał? — powtórzył.
— Nie! — cicho odrzekła.
— Nie?... — zdumiał się. — Mówisz przytomnie?
— Najzupełniej! — szeptała, nie śmiąc jednak oczu podnieść na brata. — Zamierza... mnie rozwieść z Ignacym...
— Rozwieść z Ignacym?...
Oniemiał. Spadało nań tyle rzeczy nieoczekiwanych, że można było zmysły postradać. Po potwornej intrydze z Hanką, teraz ta niezrozumiała historja.
— Ależ... Lenko!... — wyrwał mu się okrzyk powątpiewania.
— A jednak... prawda...
— Niechaj dowiem się nareszcie, kim jest ten pan?...
Dyrektor, sądząc, że Fred powoli się uspakaja, postąpił ku niemu parę kroków i wyciągnął rękę...
— Jestem Horwitz! — rzekł.
Lecz Fred nie przyjął wyciągniętej dłoni.
— Dyrektor Horwitz?
— Tak!
— Szef szwagra?... Okońskiego?...
— Nie zaprzeczam!
Mierzył obecnie dyrektora pogardliwym wzrokiem.
— Więc pan, panie dyrektorze Horwitz, — jął cedzić powoli wyrazy — uwodzi żony swoich podwładnych? Kokot panu mało?
— Ależ powiedziałem...
— Że jest pan narzeczonym Lenki?... Wolne żarty. Pod tym pretekstem pan tu ją ściągnął, aby ją zanurzyć w błoto?...
— Kiedy...
— Niema tłumaczenia! Wykorzystał pan jej naiwność, bo siostra jest bardzo życiowo naiwna... Narzeczona! Narzeczonych nie sprowadza się do spelunek, w rodzaju mieszkania pani Helmanowej!
— Ale to zbieg okoliczności! Ja naprawdę z panią Okońską się żenię... Ja...
Fred nie dał mu dokończyć.
— Narzeczonych — mówił podniecony — nie traktuje się w ten sposób! Nie wyprawia się orgji z kobietami, dla których się żywi szacunek... Zrozum Lenko! — zwrócił się nagle do siostry. — Toć ten jegomość uważa cię za dziewczynę uliczną... O ile nawet obiecuje ci małżeństwo, to aby kupić sobie zabawkę... Pobawi się i rzuci... Wątpię w jego uczciwe zamiary! Hańba!... Czy nie rozumiesz, Lenko całej grozy swego upadku? Jak tyś doszła do tego?...
Okońska nie sądziła nigdy, że brat tak daleko się posunie. Obawiając się, że przez jego gwałtowne wystąpienie, utraci Horwitza, zawołała:
— Zbyt gorąco wszystko przyjmujesz, Fredzie!
Przeszywał ją wzrokiem.
— Wyjdź stąd natychmiast! — oświadczył nagle. — Jeśli chcesz pozostać mą siostrą, nie wolno ci ani chwili dłużej pozostać w tem błocie.
Milczała.
— Wyjdź! — powtórzył.
Horwitz, którego również ogarniał gniew, uznał za stosowne się wmieszać.
— Sądzę — rzekł dość arogancko — i ja mam tu coś do powiedzenia... Nic pan nie pojmuje, a bawi się w morały! Proszę pozostawić siostrę w spokoju, a reszta później się wyjaśni...
Fred zbył go pogardliwem wzruszeniem ramion.
— Chodź, Lenko!
Pod wpływem rozkazujących słów brata, uczyniła ruch, jakby zamierzając podnieść się z otomany. Ale rozzłoszczony Horwitz, już stał przed Fredem.
— Pani Lenka pozostanie! — zawołał. — To pan wyjdzie!...
— Panie Horwitz! — wyrzucił teraz Korski zdławionym szeptem. — Źle się skończy...
— Pogróżki?...
— Nie! Lecz mała nauczka...
I zanim dyrektor zdążył się cofnąć, pięść Freda z całej siły uderzyła go w twarz. Uderzenie było tak mocne, iż zatoczywszy się o parę kroków, runął na podłogę.
— Podły! — wykrzyknęła Lenka.
— Nazywasz mnie podłym — zapytał ironicznie, — bo śmiałem znieważyć twego amanta? A milczałaś, gdy on cię poniżał!
— Rozbiłeś moje szczęście! — zawołała, śpiesząc do leżącego, który, mrucząc jakieś niezrozumiałe wyrazy, usiłował powstać.
Fred z niesmakiem spoglądał na tę scenę.
— Więc to jest twem szczęściem? — rzekł. — Skoro chcesz, pozostań przy nim?! Nie jestem szpiegiem i nie opowiem o tem, com widział! Tylko wiedz, że od dziś przestałem cię uważać za siostrę!
Odwrócił się i wybiegł z pokoju.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Próżno szukała Helmanowa później po mieszkaniu córki.
Hanka znikła.
— Nie widziałaś panienki? — zapytała służącą.
— Panienka dawno wyszła!
— Bez płaszczyka?
— Pozostawiła płaszczyk! Wybiegła zapłakana, wtedy, kiedy pani z tym młodym człowiekiem...
— Dość! Rozumiem...
Właścicielka „Helwiry“, nie zważając nawet na to, że Lenka i Horwitz pozostawali w mieszkaniu jeszcze, już znalazła się na schodach...
Ale Hanki nie było i na Długiej. Przerażona ciotka Klara nie umiała udzielić żadnych wyjaśnień. Hanka nie powróciła wcale do domu i nie wie, co się z nią stało.
Na chwilę ogarnął Helmanową lęk...
— Czyżby uciekła?
Lub, gorzej...?
Pod wpływem rozpaczy i rozczarowania, powzięła jakiś zamiar szaleńczy?
Właścicielką „Helwiry“ wstrząsnął dreszcz...
— Samobójstwo?
Rychło postarała się odgonić przykre myśli...
Hanka, zapewne, pragnie ochłonąć, ukryć przed najbliższemi, a może matką szczególnie, swój wstyd, swą przykrość. Długą przechadzką na świeżem powietrzu, zamierza uspokoić rozdrażnione nerwy, niejedno przemyśleć i przeboleć. Bo, nie ulegało najlżejszej wątpliwości, że kochała Freda...
A tu jedyny, umiłowany, czysty, nieskazitelny Fred, w jej oczach zostaje uwikłany w niemal karczemną awanturę z dziewczyną, której zawód nie przedstawia najlżejszych wątpliwości.
Nic w tem, tedy dziwnego, iż niby grom z jasnego nieba runął na głowę Hanki. Biedne dziecko!
Helmanowej, na chwilę, ścisnęło się serce, że tak musiała poprowadzić intrygę i córce zadać cios.
Lecz chce ją przecież odzyskać...
A teraz odzyska...
Bo wątpliwe jest, by podobny zawód złamał Hankę, lub nasunął rozpaczne postanowienia... Zbyt silna z niej dziewczyna... i rozsądna... Przeboleje.. Inaczej od dziś tylko, będzie się zapatrywała na życie...
Rozchmurzyła się twarz właścicielki „Helwiry“. Całkowicie uspokojona, czekała jeszcze godzinę, gawędząc nawet uprzejmie ze starą panną Klarą, a gdy po tym czasie Gliniewska się nie pojawiła — zdecydowała się odejść.
Może lepiej nawet się stanie, jeśli jutro dopiero rozmówi się z Hanką.
A z powrotem do domu może powrócić już śmiało. Bo nietylko chęć zobaczenia córki, zatrzymywała właścicielkę „Helwiry“ na Długiej. Wolała uniknąć niektórych niezbyt miłych wyjaśnień, obawiając się nieco Horwitza i jego wymówek.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W rzeczy samej, dyrektor oprzytomniawszy nieco, po otrzymanym policzku, biegał po wytwornych apartamentach „salonu mód“, jak oszalały. Wreszcie natknął się na subretkę najbliższą powiernicę „szefowej“, którą znał doskonale.
— Gdzie pani? — krzyknął, zmienionym z pasji głosem.
— Pa.. ni... wyszła! — wybąkała, przerażona jego miną.
— A, wyszła? — ryczał prawie, potrząsając dziewczyną za ramię. — Wyszła, baba przeklęta! Pogruchotałbym jej kości!
— Panie... dyrek... torze..
— Milcz, ty gadzie! — nie dał jej przyjść do słowa. — Obieście na mnie urządziły zasadzkę!
— Kiedy...
— Niema tłomaczenia! Któż mógł wiedzieć, prócz was, że tu znajduję się z tą panią? Czemu Helmanowa wpuściła tego dudka do mieszkania, a później do jadalni?
— Naprawdę.. — wybełkotała, nie wiedząc jak się usprawiedliwić, bo chlebodawczyni nie wtajemniczyła jej w szczegóły intrygi. — Naprawdę...
Horwitz puścił ramię subretki, które cisnął dotychczas z całej mocy.
— Już ja się z nią policzę! — rzucił. — Policzę... Powiedz to, łajdaczce, odemnie.
Pośpieszył do stołowego pokoju, gdzie nieład, panujący wszędzie, porozrzucane po podłodze butelki i wywrócone krzesło, świadczyły zarówno o niedawnej orgji, jak i niedawnej awanturze. W rogu, stała już ubrana, ale niespokojna i drżąca Lenka, którą ogarniało jakieś złe przeczucie, że całe zajście pociągnie dla niej bardzo niemiłe następstwa.
W rzeczy samej, słowa, które padły z ust kochanka, nie zabrzmiały zbyt zachęcająco.
— Ładna rodzinka! — burknął.
— Ale cożem temu winna? — poczęła szybko tłomaczyć. — Toż mnie spotkała przykrość nie mniejsza, niźli ciebie! Wszak pozostałam! A Fred chciał koniecznie, żebym z nim odeszła...
Chodził teraz wielkiemi krokami po pokoju.
— Zbój! Zbój! — powtarzał. — Na mnie się rzucił! Mnie śmiał uderzyć!
— Dobrze nie rozumiał, o co chodzi! — mówiła. — Kiedy wszystko się wyjaśni, pierwszy cię przeprosi!
— Nie potrzeba mi przeprosin błazna! Ja go osadzę w więzieniu.
— Zastanów się! Skoro mamy się pobrać...
Spojrzał na nią zezem.
— Ach, pobrać!
Podeszła parę kroków, chcąc mu zarzucić ręce na szyję.
— Złoty, kochany! Jakaś niepojęta intryga. Przecież, po ślubie...
Lecz on odepchnął ją prawie brutalnie. Egoizm i duma przezwyciężyły chwilową namiętność, którą żywił dla Lenki. Przez nią został spoliczkowany. Kto wie, może ona działała wspólnie z bratem, aby skompromitować go, przymusić go do rychłego zawarcia małżeństwa.
— Pachnie szantażem! — skrzywił się nagle.
Lenka, mimo, iż zazwyczaj dość powoli orjentowała się w sytuacji, teraz poczerwieniała, pojąwszy całą doniosłość obraźliwego zachowania się dyrektora.
— Jak śmiesz?.. — szczery okrzyk oburzenia wybiegł z jej ust.
— Wiem, co mówię! — gadał, podniecony, rad, że może na kogoś wylać swój gniew, choć wyczuwał, że postępuje niesprawiedliwie. — Wiem! Wszystko wydaje mi się bardzo podejrzane...
— Przysięgam, nie mam pojęcia, w jaki sposób Fred się tu znalazł!
— Opowiadanie!
— To.. przechodzi... wszelkie granice! Bez przyczyny znęcasz się nademną...
Wybuchnęła głośnym płaczem. Przez te idjotyczne wtargnięcie Freda, przez tę karczemną awanturę, zostaną rozbite najświetniejsze nadzieje?.. Jeszcze próbowała udobruchać Horwitza:
— Posłuchaj...
Lecz dyrektor zmarszczywszy się, niczem zły buldog, machnął tylko z pasją ręką, przecinając tym ruchem próbę do zgody i nakładając kapelusz, burknął:
— Idziemy! Nie pozostanę dłużej w tej mordowni. A nuż znów z kąta zbir wyskoczy? A ty, jeśli chcesz, pozostań!
— Ja mam pozostać? Nadal mi nie wierzysz? Chyba zamierzasz zerwać ze mną?
Horwitz nie odpowiedział ani słówka, tylko skierował się do wyjścia. W ślad za nim, cicho szlochając podążyła Lenka.
A gdy znaleźli się na ulicy, usadowił ją w najbliższej taksówce i odszedł, lekko jeno uchyliwszy, na pożegnanie, kapelusza.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Zdawałoby się, że na tem się zakończą wypadki tragicznego, a tyle pamiętnego w dziejach różnych osób wieczoru.
Tymczasem...
W mieszkaniu Helmanowej pozostała jeszcze jedna osóbka, o której zapomnieli w zamięszaniu wszyscy. Była nią panna Mary, inaczej Maryśka.
Ktoby ją obserwował z boku, mógł sądzić, że jest przerażona skutkami intrygi, której była głównem narzędziem.
Wtulona w róg otomany, zasłoniwszy twarz rękami, niczem kamienny posążek, przetrwała w tej pozie gwałtowne sceny, rozgrywające się obok. Dopiero, gdy z mieszkania wybiegł Fred, a nieco później Helmanowa, zapominając w podnieceniu o obecności Maryśki, dziewczyna odetchnęła z ulgą.
Bawili, co prawda, jeszcze Horwitz i Lenka. Ale z ich głośnej sprzeczki łatwo wywnioskować się dawało, że i oni lokal rychło opuszczą.
Nareszcie trzasnęły drzwi u wejścia...
Maryśka znajduje się w zaczarowanym sezamie salonów „Helwiry“ prawie sama. W kuchni bawi tylko służąca. Śmiało odważyć się może na myszkowanie po apartamencie. Jeśli nadejdzie subretka, łatwo usprawiedliwi się byle jakim pretekstem.
Dziewczyna powstała z otomany, niczem kot, na palcach wślizgnęła się do stołowego pokoju. Szybki rzut oka, a na jej twarzy rozlał się wyraz zadowolenia. Na poplamionym obrusie, wśród poprzewracanych butelek, leży na stole zwitek banknotów. Dwa tysiące — dług zwrócony przez Lenkę — a niedbale pod serwetę rzucony przez Helmanową.
Palce dziewczyny pochwyciły paczkę łapczywie.
— Dobry początek! — szepnęła, chowając za gors pieniądze.
Później, jęła powoli, nadsłuchując na wszystkie strony, kierować się do sypialnego pokoju właścicielki „Helwiry“.
Jest w nim, nareszcie!...
Toaleta, sekretarzyk, wmurowana w ścianę kasetka...
Tam „stara“ trzyma kosztowności i forsę.
Lecz panna Maryśka zbyt na to była przezorna, aby zdecydować się obecnie na zdobycie tych skarbów... Klucze zabrała szefowa, a o włamaniu, bez statków, ani myśleć.
Nie, postąpi inaczej.
Pośpiesznym ruchem wyciągnęła wosk z torebki. Zręcznie jęła go przykładać do zamków, sprawdzając, czy należycie odbiły się odciski...
Potem dokładnie obejrzała okno. Otwierało się ono od zewnątrz.
— Dobra je! — mruknęła — Nie trudna tu będzie robota!...
Uważając, że wykonała swe zadanie, równie cicho, jak i przedtem, na palcach powróciła do przedpokoju.
Tam, naciągnęła płaszczyk i nie oczekując na Helmanową, opuściła wytworne apartamenty salonu mód, zamknąwszy za sobą drzwi prawie bez hałasu.