Ofiary półświatka/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Ofiary półświatka
Podtytuł Powieść obyczajowo-sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści”
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ST. A. WOTOWSKI
OFIARY
PÓŁŚWIATKA
POWIEŚĆ OBYCZAJOWO-SENSACYJNA
CZĘŚĆ II i ZAKOŃCZENIE
WARSZAWA
Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“.





ZAKŁADY DRUKARSKIE
WACŁAWA PIEKARNIAKA
WARSZAWA
ORDYNACKA Nr. 3, TEL. 644-59.








ROZDZIAŁ I.
Helmanowa zastawia sieci.

Ta, widocznie oczekiwała jej niecierpliwie, bo ujrzawszy Okońską odrzuciła jakieś listy, które przeglądała dotychczas i zaprosiwszy tym razem Lenkę nie do saloniku, lecz do swej sypialni, starannie zamknęła drzwi pokoju, jakby tem wskazując, że pragnie wieść poufniejszą rozmowę.
— Znów baba zacznie zastawiać sieci? — drgnęła Lenka.
Ale Helmanowa, na początek, nie zdradzała złych zamiarów. Uśmiechnęła się przyjaźnie, a z ust jej wybiegł uprzejmy frazes.
— Cóż to, kochana pani o mnie tak zapomina? Zaniedbuje przyjaciół...
— At... byłam zajęta... — mruknęła, niezbyt ucieszona z miana przyjaciółki „szefowej“ — Chciałam telefonować, ale wciąż coś stawało na przeszkodzie... Wreszcie pani odezwała się pierwsza...
— A ja pragnęłam panią zobaczyć, z nią pogawędzić, dowiedzieć się, jak się powodzi...
— Nieźle! — odparła Lenka, która jeszcze nie będąc zbyt pewna dalszego przebiegu „konferencji“ nie mogła jednak powstrzymać objawów próżności — Wcale nieźle — tu założywszy nogę na nogę, niby odniechcenia, pokazała nowe pantofelki i kosztowne paryskie pończoszki, dowody hojności Horwitza — Dziękuję, jakoś sobie radzę...
— Pewnie!... — bystry wzrok Helmanowej szybko otaksował te szczegóły, a również elegancką torebkę. — Taka pani szykowna... Winszuję... Mąż prawdopodobnie?
— Hm... Mąż...
— Uśmiecha się pani! Słusznie! Nie należy nigdy zapytywać kobiety o źródło, z którego czerpie na stroje... Jest to jednakowy nietakt, jak chcieć się dowiedzieć, skąd większość bierze na swe utrzymanie... Ale cieszy mnie bardzo ta zmiana... Tem więcej, że mamy pewne zaległe rachuneczki.
— Ach, weksle...
— Pani weksle!... A zależy mi teraz na pieniądzach...
Wymawiając ostatnie słowa, właścicielka „Helwiry“ wpiła się wzrokiem w Lenkę. Jeśli „głupiej gęsi“ udało się nawet zrobić „interes na boku“, nie wielką przypuszczalnie zdobyła sumkę i dawno już zdążyła ją wydać. Dwuch tysięcy nie posiada i musi się zgodzić na wszystkie warunki. A Helmanowa ułożyła w głowie pewien plan, w którym osoba Okońskiej odgrywa pierwszorzędną rolę. Kompromitując Lenkę, skompromituje i Freda — a wówczas Hance oczy się otworzą, powróci do niej...
— Cóż pani zamierza dalej czynić? — zapytała — „Honorarjum“ za poprzednią wizytę pokryło ledwie zaległe procenty... Sam dług pozostał nadal...
— Zapłacę! — z pewną siebie miną odrzekła Lenka.
— Dwa tysiące?
— Cóż w tem tak niezwykłego! — Lenka coraz więcej wpadała w ton kokoci — Toć chodzi nie o miljony...
Helmanowa ledwie powstrzymała odruch niezadowolenia. Czyżby wymknęła się ofiara?
— Przyniosła pani z sobą?
— Jeszcze nie przyniosłam! — odparła z wzrastającą dumą, choć nadal dręczył ją niepokój, nie wynikną li z całej sprawy nowe komplikacje — Ale przyniosę jutro, pojutrze...
— Odziedziczyła pani majątek? — warknęła właścicielka „Helwiry“.
— Ja? Nie!... Ale zapłaci — tu umyślnie uczyniwszy pauzę, a napuszywszy się, niczem paw, cisnęła zdanie, w gruncie świadczące o jej próżności i głupocie — Zapłaci... mój narzeczony!...
— Narzeczony! — na twarzy Helmanowej rozlało się zdziwienie — Rozchodzi się pani z mężem? Ma narzeczonego?
— Jeszcze się nie rozchodzę!... — zmieszała się nieco — Możliwe, że się rozejdę... Dziś każda kobieta posiada prócz męża narzeczonego...
Słowo „narzeczony“, w tym sensie, jak je używała Lenka, zostało wynalezione przez jedną z drugorzędnych artystek rewjowych warszawskich, która, bardzo lubiąc zmiany, lubiła również i zachować pozory. Helmanowa uśmiechnęła się lekko, a coraz więcej zaintrygowana, zapytała:
— Oczywiście zamożny człowiek?
— O tak... — tu Lenka z wrodzoną podobnym naturom gadatliwością nie mogła już powstrzymać się od dalszych zwierzeń, oraz chęci popisania się swą „karjerą“ — Nie będę czyniła tajemnicy... Zna go pani nawet...
— Znam go? Któż to taki?
— Horwitz...
— Co, Horwitz? — w głosie Helmanowej zadrgały nuty niezadowolenia. — Ten, którego pani poznała u mnie? Ładnie tak, poza mojemi plecami?... Doprawdy, nie spodziewałam się...
— Och, to takie proste!...
— Wcale nie proste!... Nielojalność gruba względem mojej osoby!... Kiedyście się porozumieli? — coraz większe ogarniało „szefową“ fachowe oburzenie — Sądziłam, że pani naiwna, a pani mi sprytnie klijentów odbiera!...
Lenka przybrała minę wydziedziczonej księżniczki, która tylko co właśnie powróciła do swych praw.
— Zechce pani zrozumieć — rzekła — że nie popełniłam nic niewłaściwego... Horwitz jest zwierzchnikiem mojego męża, znał mnie oddawna z widzenia i podobałam mu się bardzo... Tu, nastąpiło przypadkowe spotkanie i nie wiedziałam, kim on jest... Lecz później, postarał się mnie odszukać i złożył wizytę... W pierwszej chwili byłam przerażona, ale jakoś ułożyło się wszystko... kocha mnie do szaleństwa, gotów, co zechcę uczynić! — śmiało blagowała dalej — Sądzę, że się ożeni nawet ze mną!..
— Pojmuję! — mruknęła Helmanowa, a choć nurtowała w niej złość, przybrała z powrotem uprzejmy wyraz twarzy.
Czy Lenka kłamie, czy też nie kłamie, na jedno wychodzi. Jeśli nawet „zmaniła“ Horwitza, awanturowaniem się nic nie poradzi. Stary dziad rozpalił się do ładnej gęsi i możliwe, że przez jakiś czas będzie szalał. Stanie dziś po stronie Lenki i jej się nie przestraszy. A za żadną cenę, nie wolno pokłócić się z Lenką. Jest ona potrzebna, jako narzędzie zemsty i lepszego Helmanowa nie znajdzie. Zmieni tylko taktykę. Uda serdeczną przyjaciółkę i tem łatwiej wciągnie Okońską w pułapkę.
— Szczerze się cieszę! — poczęła, przybierając czułą minę i pokrywając nią niezadowolenie, że zarówno dobry klijent Horwitz, jakoteż „głupia gęś“ wysunęli się z pod opieki — Cieszę się szczerze, że pani tak się udało!... Zresztą taka ładna kobieta, jak pani, zasługiwała na lepszy los... A dyrektor jest skończonym dżentelmenem... Więc, zamierza się żenić? — dodała nieco złośliwie, znając płochość Horwitza...
— O... zamierza!... — przytwierdziła Lenka.
— No... no... Wspaniała partja!... Szczęśliwą mam rękę!... Bo ja właściwie przyczyniłam się do waszego związku!...
— Hm... tak!
— Odniesie mi pani pieniądze, kiedy zechce!... Ale myślę, że nadal zachowamy dobre stosunki...
Bezwzględnie! — z zapałem zawołała Okońska i odetchnęła z ulgą.
Teraz dopiero ciężar spadł z jej serca. Jeśli żałowała przedtem chwilę, że uniósłszy się chęcią zaimponowania Helmanowej, niepotrzebnie wygadała się o swym stosunku z Horwitzem, wywołując tem gniew właścicielki „Helwiry“ i mogąc się narazić na szykany, minęła ta obawa obecnie. Helmanowa nie czyni żadnych trudności i weksle zwróci. A Horwitz da bezwzględnie dwa tysiące. Lenka odbierze nareszcie te przeklęte weksle i niebezpieczeństwo, wiszące nad jej głową, bezpowrotnie zniknie.
To też, ucieszona, jęła się z kolei wdzięczyć do Helmanowej.
— Naturalnie!... Naturalnie!... Zawsze zachowam o pani jaknajlepsze wspomnienie... Co zaś się tyczy długu...
Helmanowa poczuła, że nadszedł czas zastawienia sieci na ofiarę. I pieniądze odzyska i dokona zemsty.
— Proszę się nie niepokoić o ten drobiazg! — przerwała, zmierzając chytrze prosto do celu — Skoro wiem, jak się sprawy przedstawiają, jestem przekonana, że rychło pani z niego się uiści.
— Może, jutro...
— Jutro, pojutrze... Wszystko jedno... O coś innego mi chodzi!...
— Mianowicie? — zdziwiła się Lenka.
— Cieszę się zawsze, kiedy skojarzę dobraną parę...
— Ach... tak!...
— I rada widzę ich szczęście! Otóż prawdziwą byłoby dla mnie przyjemnością, gdybyście przybyli razem w odwiedziny..
— Do pani? — podchwyciła Lenka, bez wielkiego zapału, bo osoba Helmanowej, mimo wszystko, napełniała ją pewnym lękiem i odrazą, a sądziła, że na zwrocie długu znajomość się skończy. — Nie wiem...
— Czy dyrektor Horwitz zechce przybyć? Lubi mnie bardzo i przekonana jestem, że przyjdzie, o ile pani go o to poprosi!...
— Pewnie!...
— Pogawędzimy wesoło godzinkę... Więc?...
Nagła myśl przemknęła przez głowę Lenki: Helmanowa pragnie się przekonać, czy nie nablagowała ona o swej zażyłości z Horwitzem, poto, by uzyskać prolongatę długu. Czemuż zresztą nie miałaby namówić dyrektora? Skoro Helmanowa tego tak sobie życzy? Przyjdą razem, zwróci pieniądze i posiedzą chwilę... Nieco to będzie krępujące i niemiłe, lecz... Takiej baby, jak właścicielka „Helwiry“, lepiej nie zrażać i nie czynić sobie z niej wroga.
— Więc? — powtórzyła Helmanowa, lękając się w duchu, że o jaki kaprys Lenki rozbije się cały plan.
— Skoro pani równie serdecznie nas zaprasza! — Okońska podkreśliła słowo „nas“, jakgdyby z Horwitzem była już po ślubie — Przybędziemy z największą chęcią...
— Doskonale! — Helmanowa aż klasnęła w dłonie — Znakomicie... Jutro jestem zajęta, ale pojutrze...
— Zgoda!... Pojutrze... O której godzinie?
— Ma pani wieczór wolny?
— Oczywiście!... Przecież nie zależę od nikogo...
— O ósmej!
— Dobrze!
— Tedy o ósmej!... Żeby nam nikt nie przeszkadzał... Sama pani wie, jestem cały dzień zajęta i mam ciągłe odwiedziny klijentek! — przymrużyła cynicznie lewe oko — A chcę wami nacieszyć się dowoli.. Mam nadzieję, że się nie znudzicie zbytnio w mojem towarzystwie... Przygotuję dobrą kolacyjkę, smaczne winka.. Horwitz to lubi...
— Pocóż tyle kłopotu?
— Żaden kłopot! Drobiazg! Prawdziwa przyjemność... Proszę porozumieć się z dyrektorem i zawiadomić mnie ostatecznie, czy pojutrze możecie przyjść, żebym nie miała zawodu....
— Sądzę, napewno!... O ile wiem, Horwitz pojutrze jest wolny... Zamierzaliśmy pójść do teatru...
— Zamiast do teatru przyjdziecie tutaj... Ręczę, że nie pożałuje pani i dobrze się zabawi... W każdym razie, jutro z rana, oczekuję na telefon...
— Nie omieszkam zawiadomić, choć mam wrażenie, że nie wypadnie żadna przeszkoda!.. A pan Horwitz robi, co ja zechcę...
— Widzę, że dobrze go pani wzięła pod swój pantofelek!... Słusznie!... Mężczyzn najlepiej trzymać krótko.
Lenka wyszła zachwycona od Helmanowej. Poczynało jej się podobać już to zaproszenie, a piersi rozsadzała duma. Właścicielce „Helwiry“ musi zależeć na niej, skoro tak nadskakuje, pragnie wejść w zażyłe stosunki?
A jak inaczej, protekcjonalnie, z góry ją traktowała za pierwszym razem? Nic dziwnego. Lenka pokazała, co potrafi, a za jej plecami stoi potężny Horwitz. Omota ostatecznie dyrektora, zostanie jego żoną, a wówczas nietylko Helmanowa, lecz wszyscy będą się ubiegać o względy pięknej Lenki...
Niestety, zgoła inne myśli zrodziłyby się w główce lekkomyślnego kobieciątka, gdyby w tejże chwili mogła powrócić do Helmanowej i z ukrycia podsłuchać jej monolog.
Bo, zaledwie za Lenką zamknęły się drzwi, właścicielka prześwietnego salonu mód, roześmiała się na głos.
— Och, głupia oślico! — wymówiła z dziwną zawziętością — Już ja ci wyprawie kolację!... Uczczę Horwitza!... Byle wam bokiem nie wyszła ta kolacja!.. O jednej rzeczy nie wiesz, kochana Lenuchno... że prócz was, zaproszę jeszcze, nieoficjalnie, innych gości... Oczywiście twego braciszka... Freda... no i... Hankę... A postaram się, żebyś zaprezentowała się im jak najlepiej... Ciekawam, potem, rodzinnej rozmowy!



ROZDZIAŁ II.
Zmartwienia pana Tolka.

Właścicielka „Helwiry“ zatarła z zadowoleniem ręce... Połowa planu została wykonana... Resztę musi załatwić Tolek i napewno ze swego zadania — dobrze się wywiąże.
Lecz zacny ten młodzieniec miał stanąć przed obliczem szefowej dopiero za pół godziny.
Chcąc skrócić chwile oczekiwania, usiadła przed niewielkiem biureczkiem, ustawionem w rogu saloniku a oczy jej machinalnie spoczęły, na leżącej tam, dzisiejszej korespondencji. Listów takich otrzymywała zazwyczaj kilka, lub kilkanaście i czytała je niezwykle uważnie, gdyż stanowiły podstawę przeróżnych „kombinacji“. Ale dziś, choć palce z przyzwyczajenia szybko rozrywały koperty, a wzrok przebiegał kartki zapełnione męskiem i kobiecem pismem — jakże interesowało ją to mało i jak prędko odrzuciła przeczytane listy.
Cóż właściwie teraz Helmanową obchodzi, że hrabina Melsztyńska zabrnęła znów w pieniężne kłopoty, a pragnąc z nich się wydobyć za wszelką cenę, zapytuje, czy nie znalazłby się dżentelmen — wiek i uroda obojętne — któryby do tego dopomógł? Cóż ją obchodzi, że inny „korespondent“, — niebieski ptak, żerujący z jej polecenia po modnych kawiarniach, — donosi, iż do Warszawy zawitał cudzoziemiec, zasobny w dolary i wartoby go zwabić w progi „salonu mód“, przy pomocy urodziwej przynęty? Cóż wreszcie ją wzrusza, że w następnym liście, wzbogacony rzeźnik a stały bywalec salonów „Helwiry“, błaga o znajomość z prawdziwą arystokratką, damą dystyngowaną, dając do zrozumienia, że o koszta mu nie chodzi, a o „fasonową hrabinę“? Kiedyindziej sfabrykowałaby Helmanowa podobną „damę“ na poczekaniu, ściągając do siebie, którąś z bawiących w Warszawie wykolejonych rosjanek i przedstawiając ją, jako autentyczną księżnę, skuzynowaną z domem carów.
Lecz obecnie Helmanowa niema ani głowy, ani chęci do podobnych „interesów“.
Naprawdę zamierzyła zlikwidować „firmę“ i opuścić Warszawę. Pieniędzy posiada dość — nie nęcą jej również miłosne przygody. Gdy sprzeda „Helwirę“ i odprawi Tolka, przeszłość umrze, stanie się inną kobietą. Wyjedzie razem z Hanką — a co dalej nastąpi, życie pokaże. Bo nie wątpi na chwilę, że odzyska córkę i świetnie obmyślona intryga nie zawiedzie. Jeszcze dzień cierpliwości — a pojutrze Hanka sama wyprze się Freda... Głupi smarkacz!... Gdyby, miast oczerniać i odciągać od niej córkę, był przymknął na wszystko oczy i zabiegał o jej względy, możeby zgodziła się na ten związek, bo zdaje się, chłopak jest porządny i Hanka go kocha... Lecz teraz musi postąpić inaczej i smarkacza „położy“ a Hanka rychło przeboleje ten cios... Zresztą nie o takim marzyła mężu... Za głupi... Prawością i szumnemi zasadami daleko się nie zajedzie... A ten chłystek śmie na nią szczekać, gdy jego siostra, Lenka jest od Helmanowej nie lepsza... Jeśli o tem nie wie, to rychło się dowie a również się dowie, co znaczy prowadzić z Helmanową wojnę...
Dyskretny stuk w drzwi przerwał te rozważania.
— Tolek! — pomyślała i schowawszy do szuflady leżącą na biureczku korespondencję, rzuciła głośno:
— Proszę!
W rzeczy samej, był to pan Tolo, jak zawsze wyświeżony i wyelegantowany, który punktualnie przybył na wezwanie. Choć wszedł mile uśmiechnięty, śmiech ten krył niepokój, bo zerknąwszy na twarz Helmanowej, zauważył, że jest dziwnie zimna i zasępiona — a szefowa zdawała się o nim zapominać od pewnego czasu.
— Najdroższa Wiruchno! — począł przymilnie swoim zwyczajem, całując z przejęciem ręce właścicielki „salonu mód“ — Jakże się cieszę, że cię widzę... Ładnie, tak zaniedbywać Tolka?...
— Wyjątkowo byłam zajęta...
— Ale, żeby nie znaleźć choć chwileczki, choć najmniejszej chwilki!.. Wiesz, jaki jestem do ciebie przywiązany... Stęskniłem się naprawdę...
Helmanowa nie miała żadnych złudzeń, co do istotnych uczuć swojego amanta. Przeciwnie, zgodnie z zakreślonym planem, zamierzała jednocześnie załatwić dwie sprawy: zerwać z Tolkiem i zużyć go, jako narzędzie. To też, przerywając potok komedjanckich czułości, oschle rzekła:
— Wzrusza mnie to wielce, żeś się za mną stęsknił... Jednak musisz się przyzwyczaić do tego, że coraz rzadziej będziemy się widywali!..
— Czemu? — zawołał, tym razem z niekłamanem niezadowoleniem.
— Co było, więcej nie wróci!..
— Zrywasz ze mną?
Helmanowa skinęła głową.
Tolek przeraził się nie na żarty. Kieszeń szefowej stanowiła dlań, choć skromne, ale pewne źródło dochodów. Lecz, pozatem, w grę wchodziły poważniejsze względy. Jak wiemy z rozmowy Tolka z panną Mary, dawno kusiła go chętka dobrania się do biżuterji „starej“ i wynagrodzenia sobie sutym łupem, dotychczasowych poświęceń i nudnych umizgów miłosnych. Mogło się to powieść tylko w tym wypadku, o ile Helmanowa, nabrawszy doń większego zaufania, pozwoliłaby w mieszkaniu dłużej pozostawać, gdyż mimo rad Mary, Tolek bał się wszelkich włamań i czynów gwałtownych. A tu nagle taka niespodzianka...
Próżno zostały stracone zachody? Z rąk mu się wymyka jedyna w swoim rodzaju sposobność? Co powie na to Mary, która jest taka niecierpliwa i wciąż nagliła o przyśpieszenie „roboty“. Wścieknie się i zwymyśla Tolka a może więcej wogóle nie zechce z nim gadać...
Cóż wpłynęło na raptowne postanowienie Helmanowej? Głupstw jej kto naznosił, czy też inny wpadł w oko? Należy ją dyskretnie wybadać. A nuż, wszystko da się odrobić jeszcze?
— Nigdy nie spodziewałem się — począł, robiąc smutną minę, że w podobny sposób postąpisz ze mną!
— Jaki?..
— Tak odejść!... Za tyle przywiązania, tyle miłości!...
— Cóż? Widocznie mam poważne względy!...
— Zakochałaś się? Zmienna jesteś w uczuciach!
— W nikim się nie zakochałam, ani też w nikim więcej na przyszłość się nie zakocham!...
— Nie wierzę!...
— Wierz, nie wierz, a tak jest, jak mówię!...
Tolek przewrócił gwałtownie oczami i przybrał do tego stopnia zrozpaczony wyraz twarzy, iż ktoś, ktoby na niego popatrzył, — mógłby uwierzyć, iż miłuje on Helmanową namiętnie i że ta podstarzała, pięćdziesięcioletnia kobieta, wydaje mu się droższa od najpiękniejszej dziewicy.
— Nieszczęście! — szepnął. — Spotkało mnie nieszczęście...
Helmanowa nie dała się „nabrać“ na tę komedję i ironicznie zerknęła na swego „kochanka“.
— Przestań udawać, Tolku! — oświadczyła sucho — Przestań!.. Na nic się nie zda!... Możemy się rozstać, jak dobrzy przyjaciele... A lepiej cię znam, niźli sądzisz!..
— Masz mi coś do zarzucenia?
Zwyczajem Helmanowej było, chcąc komuś okazać swą przewagę, zanurzyć go w błocie.
— Powtarzam, nie udawaj! Doskonale wiedziałam, jakie cię trzymały przy mnie powody i nie łudziłam się, ani przez chwilę. Zresztą, lepiej się stało... Kobiety w moim wieku, gdy się zakochają, łatwo posunąć się mogą do szaleństw... Szczęście, że nie jestem kochliwa... A was wszystkich traktuję, niczem pajaców... Gdybyś był inny...
— Inny?
— Może nie łatwo poszłoby zerwanie... A tak?.. Kaprys... Fantazja i do widzenia!
— Obrażasz mnie! Wiro! Traktujesz, jak lokaja!
— Chcesz, abym mówiła wyraźniej?.. Dobrze! Czyż na chwilę wątpisz, że nie wiem o twoim stosunku z tą... jakąś dziewczyną?... Ma, zdaje się, na imię Mary?...
Tolek, mimo całej bezczelności, zmięszał się nagle.
— Plotki... — mruknął.
— Plotki? A jednak zaczerwieniłeś się! Myślisz dalej, że nie wiem, iż kręcąc się koło mnie, usiłowałeś wywąchać rozmaite moje tajemnice, aby to później wykorzystać!...
— Nieprawda!
— Sądzisz jeszcze — prawiła, nie zwracając na zaprzeczenie uwagi i bijąc weń każdem słowem, niby uderzeniem, — że cała twoja przeszłość nie jest mi znana?... Że nie wyliczę, gdzieś popełnił jakieś drobne łajdactwo, czy szantażyk i za co siedziałeś w więzieniu?... Mały, w gruncie z ciebie kanciarz, bo na wielkie łotrostwa, jesteś za tchórzliwy!..
— Wiro!...
— Nie wypominam bynajmniej twoich sprawek, aby ci dokuczyć, albo zemścić za to, że opowiadając tyle o swojej dla mnie miłości, żyłeś jednocześnie z lafiryndą uliczną... Obserwowałam twoje postępowanie spokojnie, a później przestałam cię wogóle wpuszczać do mieszkania... Zapamiętaj więc sobie jedno!.. O mnie, pomimo najlepszych chęci i największych wysiłków, nie wiesz nic, podczas gdy ja mam takie dowody, że w każdej chwili mógłbyś osiąść w areszcie...
Tolka porwała nagła pasja. Ta przeklęta baba, nietylko odprawiała go z kwitkiem, bo po obecnej scenie ani marzyć było o jakiejkolwiek pieniężnej „zapomodze“, ale igrała z nim tyle czasu, bawiła się niczem kukłą, gdy on uważał, że jest od niej sprytniejszy i bardziej przebiegły. A teraz śmie triumfować i rzuca pogróżki! Żeby choć czemkolwiek móc się odpłacić!
Pod wpływem gniewu i nie mając w obecnej sytuacji już nic do stracenia, zrzucił maskę i skrzywiwszy się złośliwie, zapytał:
— Hm!.. Sądzisz, żem ostatni osioł!.. A Gliniewska? Nic ci nie mówi nazwisko Hanki Gliniewskiej?...
Helmanowa lekko drgnęła, na tyle nieoczekiwanie wybiegło nazwisko jej córki z ust kawiarnianego apasza. Wnet jednak odparła spokojnie:
— I cóż ty wiesz o Gliniewskiej?
Teraz z kolei Tolek się zdumiał. Choć o Gliniewskiej, mimo wysiłków, nie zdołał się nic dowiedzieć, sądził, wnioskując ze zdenerwowania, jakie wówczas zdradzała Helmanowa, że większe wrażenie wywrze to nazwisko. Z typową wprawą jednak szantażysty, począł kręcić i straszyć:
— Hm... hm... Mieszka na Długiej... Coś niewyraźnego!... Gdyby dowiedziano się, że wciągasz studentki do „Helwiry“? Hm... hm... Brzydka sprawa!... Panienka wyszła stąd zapłakana... Podstępnie omotujesz ją w swe sieci?... Myślę...
Helmanowa porwała się z miejsca i tupnęła nogą o podłogę z taką siłą, że Tolek, przestraszony, przerwał nagle i umilkł.
— Durniu! — zawołała z gniewem — Głupcze potrójny, który udajesz, że coś wiesz, a naprawdę nic nie wiesz... Hanka Gliniewska! Wara ci od niej!.. Dowiedz się, że Gliniewska jest moją córką, choć nosi inne nazwisko. Bynajmniej tego nie ukrywam. Wyszła zapłakana, bo miałyśmy dość przykrą rozmowę... Wychowała się zagranicą, obecnie przyjechała niedawno... Przez nią właśnie, zamierzam sprzedać, lub zlikwidować „Helwirę“ i zapewne wyjadę z Warszawy... Tak!... Wytrzeszcz jeszcze więcej oczy!
Istotnie, źrenice Tolka rozszerzyły się ze zdziwienia niezmiernie i stał teraz przed Helmanową z wyrazem twarzy nieskończenie głupim. Strzał całkowicie spalił na panewce i musi z dalszej walki zrezygnować. Czyż domyśliłby się kto kiedy, że Gliniewska jest jej córką? Że Helmanowa wogóle ma córkę? Dobrze się wybrał... Chcąc babę nastraszyć, nie tylko nie osiągnął celu, a więcej ją rozdrażnił. Sam djabeł sobie z nią chyba poradzi! Trudno teraz nagabywać o „odszkodowanie“ i Tolek najlepiej zrobi, jeśli stąd odejdzie!..
Zamierzał właśnie udać obrażonego i nie skłoniwszy się nawet Helmanowej, opuścić salonik, gdy wtem z ust tej ostatniej, wybiegły niespodzianie słowa, już pozbawione gniewu:
— Kiepski z ciebie detektyw! Bądź sprytniejszy innym razem! A teraz siadaj, bo chcę ci coś powiedzieć...
Tolek zawahał się chwilę, lecz usiadł. Właściwie, nic przykrzejszego nie mógł usłyszeć, niźli dotychczas usłyszał. A jeśli zatrzymywała go Helmanowa, musiał w tem być jakiś cel ukryty.
— Jeśli sobie życzysz!... — bąknął sztywno — Choć po poprzedniej rozmowie...
— Poprzednia rozmowa niema nic do rzeczy!... — odparła, zajmując naprzeciw pognębionego amanta miejsce.
Istotnie wyświetliwszy swój z nim stosunek i udzieliwszy mu porządnej nauczki, pragnęła obecnie go użyć do wykonania pewnego planu, na którymi jej zależało wielce i gdzie pomoc Tolka mogła się okazać bardzo pożyteczna. To też rzekła, uśmiechając się lekko:
— Dawno już chciałam wyjaśnić pewne sprawy między nami, ale nie leżało w moich zamiarach robienie ci przykrości... Wiem tylko, że masz czasami niemądre hm... kawały i koncepty, a od tych „konceptów“ właśnie, pragnęłam się zabezpieczyć... Teraz zrozumiałeś, że próżna walka... Niczem mi zaszkodzić nie potrafisz, ja zaś cię trzymam w ręku... Pocóż to wypominać?.. Powtarzam, pożegnajmy się, jak dobrzy przyjaciele!...
— Pewnie! — potwierdził Tolek, nie mogąc uczynić inaczej.
— Dobrzy przyjaciele! — podkreśliła raz jeszcze — Bądź spokojny Tolku... Aczkolwiek niezbyt na to zasłużyłeś, nie rozstanę się tak z tobą i dam ci kilka tysięcy, abyś nie musiał przez pewien czas robić „kantów“... to jest — poprawiła się — żeby ci lżej było w życiu...
Tolek nie wierzył własnym uszom — na tyle nieoczekiwanie spadła nań ta obietnica. Po poprzednim potraktowaniu go przez Helmanową, wszystkiego raczej mógł się spodziewać, prócz pieniężnego „wsparcia“. Choć kroił na daleko większe rzeczy, lepiej było wziąć kilka tysięcy, niż odejść z kwitkiem. To też, nowa fala udanego rozczulenia, rozlała się po jego zepsutej a ładnej twarzy i wybełkotał:
— Zawsze wiedziałem, Wiro, że nie jesteś zdolna do nieszlachetnego postępku. Uniosłaś się pod wpływem posłyszanych głupich plotek... Zapewniam!... Nędznej obmowy!..
Lecz Helmanowa nie miała chęci wznawiania poprzedniego tematu.
— Mniejsza z tem! — rzekła, czyniąc nieokreślony gest. — I tak rozstalibyśmy się, skoro córka bawi w Warszawie. Lecz widzisz, że o tobie pomyślałam!
Pan Tolo również nie nalegał i nie usiłował nadal z zarzutów się wytłomaczyć. Posłyszana obietnica, wywarła nań wpływ magiczny. Już czuł w kieszeni szeleszczące, zielone i niebieskie papierki i obliczał, na jakie życiowe rozkosze dadzą się one zamienić. Ledwie wstrzymywał, zawisły na ustach, pełen niecierpliwości wykrzyknik:
Więc, ileż ostatecznie mi dasz, Wiruchno?!..
Lecz to, co posłyszał, ostudziło nieco zapał. Helmanowa, głaszcząc ambicję Tolka, zmierzała prostą drogą do wytkniętego z góry celu. A jakby odgadując, co się w jego duszy działo, wyrzekła:
— Dostaniesz trzy tysiące! Lecz nie zaraz!..
— Nie zaraz?... A kiedy? — zapytał z wielkiem rozczarowaniem, w głosie.
Helmanowa jęła cedzić powoli wyrazy:
— Pojutrze... Musisz mi oddać pewną usługę!
— Usługę? Z najmilszą chęcią!
— W gruncie rzeczy, chodzi o bagatelę... — mówiła niby odniechcenia — Znajdziesz mi przystojną dziewczynę, bez zbytnich skrupułów... Może być „zawodowa“. I żeby umiała trzymać język za zębami! Cokolwiek u mnie zobaczy, ma o tem milczeć, jak grób.
— Hm!.. no... — wybąknął Tolek, zdumiony otrzymanem zleceniem.
— Właśnie dlatego do ciebie się zwracam — przybrała swobodny ton, zapalając papierosa — że ty masz duże znajomości w tych „sferach“ i wiem, że wynajdziesz taką, jakiej mi potrzeba... Ja z temi damami nie mam nic do czynienia, do siebie ich nie wpuszczam i nie wypada mi szukać — tu Helmanowa nie skłamała, gdyż, w rzeczy samej, jej „salon“ był niedostępny dla „panienek fachowych“, a żadna z „przyzwoitych kobiet“, zapewne, nie zgodziłaby się na rolę, jaką jej przeznaczyła właścicielka „Helwiry“. — Nie zaprzeczaj, że znasz wiele dziewczyn! Teraz gadamy szczerze... Może być nawet ta twoja Mary... Mało mnie to wzrusza, a podobno sprytna i lubi zarobić pieniądze... Ty zaś będziesz za nią odpowiedzialny... Żeby nie naraziła mnie na przykrość i dobrze odegrała swoją rolę. Oto powód, czemu zatrzymuję twoją sumkę!
Choć Tolo czynił chytrą minę i wtórował porozumiewawczemi grymasami słowom Helmanowej, — w gruncie nic nie pojmował. Aby wyświetlić sytuację, zagadnął:
— No dobrze! Powiedzmy znajdę dziewczynę... Lecz, zanim która się zgodzi, zechce wiedzieć, czego od niej zażądasz...
— Słusznie! — mruknęła, a niezbyt zadowolona, że z konieczności musi we wszystko wtajemniczyć Tolka, jęła ogólnikowo informować: — Będzie miała bardzo łatwe zadanie... Przyjdzie do mnie pojutrze, wieczorem... Pozostawię ją, sam na sam, z pewnym młodzieńcem... Ma udać, za wszelką cenę, że łączą ich bliskie stosunki... Gdyby gwałtownie zaprzeczał, musi wmawiać czelnie, nawet przy świadkach, że jest jej kochankiem...
— A nie wyniknie z tego awantura? — przezornie zapytał.
— Najmniejsza! Toć wszystko rozegra się u mnie w mieszkaniu, a ja chyba nie dopuszczę do skandalu... Żadnego ryzyka... Powie, co ma powiedzieć i odejdzie... Ot, zwykła komedyjka, z której dziewczyna później sama się uśmieje... Zresztą, roli ją nauczę...
— Skoro jest, jak mówisz! — rzekł uspokojony. — Sądzę, że ci sprawę pomyślnie załatwię... A nuż, Mary przystanie? Na kiedy ci ona potrzebna?...
— Przyjdzie do mnie jutro obgadać szczegóły, a pojutrze odbędzie się samo „przedstawienie“! Oczywiście dobrze ją wynagrodzę... Pięćset złotych! — rzuciła, chcąc zachęcić go sumą, a jednocześnie obawiając się, czy nie wymieniła za wysokiej i nie zwróci to uwagi, że zadanie nie jest tak proste, jakby się na pierwszy rzut oka zdawało. — Tak! Dam pięćset złotych!..
— Niezłe honorarjum! — zauważył, myśląc o tem, że Mary połaszczy się napewno na podobną kwotę. — Więc pięćset dla niej, a trzy tysiące dla mnie? — raz jeszcze się upewnił.
— Płatne tegoż wieczoru, po wykonaniu! Wiesz, że słowa dotrzymuję zawsze i nie będziecie czekali ani sekundy... Tylko jeden warunek...
— Mianowicie?
— Pamiętaj, dyskrecja całkowita!... Gdybyście zechcieli później rozsiewać plotki, lub inaczej przedstawiać całą historję, niźli ja chcę ją przedstawiać... potrafię dać się wam we znaki... A wiesz, że ze mną zaczynać niebezpiecznie!
— Pocóż wspominać o tem Wiro! Rad jestem, że ci mogę wyrządzić przysługę, reszta mnie nie obchodzi... A za osóbkę, którą sprowadzę, ręczę całkowicie!
— Więc doskonale!...
Porozumienie nastąpiło. Fred[1] powstał z miejsca, ucałował rękę Helmanowej i uczynił parę kroków w kierunku drzwi. Wnet jednak zatrzymał się i zerknął na „szefową“ niepewnie.
— Chcesz jeszcze o coś zapytać? — zagadnęła.
— Nie!.. Natychmiast idę na poszukiwania!.. Ale, ale...
— O cóż chodzi?
— Widzisz!... Sama zrozum!... Są koszta... Zdałoby się małe a conto!
Właścicielka „Helwiry“ uśmiechnąwszy się lekko i wyciągnąwszy z torebki kilka dwudziestozłotowych banknotów, wręczyła je Tolkowi.
— To wystarczy!... Więcej nie dostaniesz!
— Dziękuję!
— Do widzenia! Jutro czekam!
A gdy odszedł, wyraz triumfu osiadł na jej twarzy.
Plan jest tak znakomicie obmyślony, że nie może się nie udać. A wtedy Hanka... Hance otworzą się oczy...
Mniej możeby była zadowolona, gdyby nieco później, mogła posłyszeć rozmowę, jaką wiódł zacny pan Tolo z panną Mary.
Dziewczyna, wysłuchawszy z natężoną uwagą szczegółowego sprawozdania Tolka o wizycie u Helmanowej, oraz o późniejszej propozycji, czy podjęłaby się wykonać zadanie, do którego potrzebna jest właścicielce „Helwiry“, poczęła się długo a złośliwie śmiać.
— Durniu kołowaty! — zawołała, w swej swoistej gwarze — Frajerze nad frajerami!... Każda baba cię wykiwa!
— Jakto? — oburzył się wytworny młodzieniec — Cóż miałem robić? Siłą jej nie zmuszę, żeby żyła zemną? A lepsze trzy tysiące, niż guzik! Ty zaś nic nie ryzykujesz, jeśli się zgodzisz!
Mary zerknęła na towarzysza, jak się patrzy na skończonego głupca.
— Posłyszałeś, że masz dostać trzy tysiące i już jesteś zadowolony? Och, byle ochłapem można się od ciebie odczepić... A tyle miesięcy próżnych zachodów? Tyle nadskakiwań? Myślisz, że na to przystanę? Mądrzejsza jestem od ciebie i jeśli wywącham „robotę“, tak łatwo jej nie rzucam... A ty i te twoje interesy? Wyśledził jakąś Hankę Gliniewską i był kontent, że skarb znalazł! Tymczasem, pokazuje się że to córka tej starej i Helmanowa tylko się uśmiała... Teraz przed oczami mignęło kilka setek i się raduje! Kupi nowe garnitury, uchleje się parę razy, a co dalej będzie, nie myśli! O ile do wszystkiego się nie zabiorę, nic z tego nie wyjdzie.
Tolek podrapał się ze skupieniem po nosie.
— Co zamierzasz? — zagadnął.
— Zamierzam?... zamierzam?... — powtórzyła ze zniecierpliwieniem — Czyż ty sam nie rozumiesz, że stara chce zmajstrować kawał i sama lezie nam w ręce?... Za taką „komedyjkę“ nie daje się pięciuset złotych... Pierwsza z brzegu dziewczyna, za piędziesiątaka podobną odwaliłaby bujdę... Baba myśli, że tak cię ma w ręku, że nie ośmielisz się wsadzić nosa do jej spraw i sprowadzisz jej pokorne cielę, które zadowolni się byle tłomaczeniem, a gdy odegra swoją rolę, ucieszone z zarobku, odejdzie...
— Rzeczywiście! — bąknął, bowiem dawno mu przychodziły te refleksje do głowy, czując jednak przewagę właścicielki „Helwiry“, nie miał ochoty komplikować sprawy, uważając poprzednie plany za stracone. — Rzeczywiście! Ale zauważ? Jeśli nawet tak jest, musiała ona dobrze wszystko obmyśleć i niewiele jej zrobimy... Mojem zdaniem, bierzmy, co się do wziąć i pluńmy na Helmanową!
Zaśmiała się ironicznie.
— Ty możesz zrobić, jak ci się podoba — ja nigdy się nie cofam! Powiedziałam, że biżuterja starej musi być moja, to znaczy — poprawiła się — nasza i tę biżuterję zdobędę!... A ty siedź cicho i nie wtrącaj się!.. Ma ona rację, żeś głupi!... O, z gustem odegram rolę, jaką mi przeznacza.. Już dzwoń do niej, że się zgadzam... Lecz pożytek nieco większy wyciągnę... Pięćset złotych dla mnie frajer!
— Więc, ty?
— Bądź spokojny, otrzymasz swoje... Grubo więcej, niż liczysz... Jeszcześ nie pojął? Najprzód, przeniknę, co właściwie „kant“ Helmanowej znaczy i pewnie mi się to przyda... Ale najważniejsze!.. Nareszcie znajdę się w jej mieszkaniu! Tyś tam łaził miesiącami i nic nie wskórałeś, mnie jeden wieczór wystarczy! Teraz o nic się nie pytaj, bo nie odpowiem!
— Kiedy...
— Osioł jesteś!
Tolek niezbyt miał rozradowaną minę. Wolał wziąć trzy tysiące bez ryzyka, za to przyjemnie spędzić jakiś czas, niźli się wdawać w awantury. Obawiając się jednak Helmanowej, bardziej jeszcze bał się wybuchów gniewu Mary. Pozatem, zepsuty do cna i tchórzliwy, nie odznaczał się silnym charakterem, i gdy dobrze nań krzyknięto, zazwyczaj zgadzał się na wszystko.



ROZDZIAŁ III.
W pułapce.

Fred od kilku dni przeżywał najszczęśliwsze chwile swego życia, nie domyślając się nawet, jak ciężkie chmury zawisły nad jego głową...
Kochał Hankę i wiedział, że jest kochany... — a sama ta myśl napełniała niewysłowioną radością serce Freda. Nie mieli już przed sobą najlżejszych tajemnic, wszystko to, co omal ich nie rozłączyło, zczezło — a przyszłość wydawała im się promienna. Chwilowe troski nikły pod wpływem wiary w siebie, jaką daje młodość i wzajemne uczucie. A to uczucie odgradzało ich, jakby chińskim murem, od brudów i przykrości dnia powszedniego i wydawało się im, że poza tym murem niczyja brutalna dłoń ich nie dosięgnie...
Hanka powtórzyła narzeczonemu — bo Fred już uchodził za oficjalnego narzeczonego — szczegóły rozmowy z matką. Powtórzyła, pomijając oczywiście, niektóre najbardziej drażliwe momenty, a podkreślając, że pomiędzy nią a właścicielką „Helwiry“ doszło do całkowitego zerwania i że pragnie ona zapomnieć, iż łączyły ich jakiekolwiek więzy.
Fred, uradowany, marzył, żeby przyspieszyć datę ślubu. Stać się to tylko mogło, o ileby Hanka otrzymała posadę, zapewniającą wraz z zarobkami Freda, choć najskromniejsze utrzymanie. To też obiegł wszystkich swoich znajomych, ubłagał mecenasa, u którego pracował, i dzięki usilnym staraniom i szczęściu, które zakochanym sprzyja, otrzymał obietnicę, że Hanka najdalej za parę tygodni obejmie stanowisko sekretarki, w pewnej firmie prywatnej.
Zadowolenie ich nie miało granic i śmiało teraz snuli swe plany. Jakże nieskończenie miłe były te chwile, gdy przytuleni do siebie w małym pokoiku Gliniewskiej, rzekłbyś w jedną całość złączeni, śnili sen złoty o przyszłości. Chwile takie są bodaj najpiękniejsze, wstrętna rzeczywistość ucieka kędyś daleko, wszystko wydaje się łatwe i do zdobycia i para kochanków, dufna w siebie, święcie wierzy, że pobije świat. I nie myli się często. Prawdziwe a czyste uczucie jest bowiem tą dźwignią, — która ze swej drogi usunąć potrafi nawet najcięższe zawady...
Szczęśliwe chwile! Marzył więc Fred, marzyła i Hanka, że rychło znajdą się we własnem gniazdku i nikt na sekundę ich nie rozdzieli... Gniazdko to na początek, miało być więcej, niż skromne... Zamierzali zamieszkać razem z matką Freda... Bowiem choć Gliniewska posiadała swe mieszkanko, cokolwiek przypominało jej przeszłość, lub za pieniądze Helmanowej zostało nabyte, raziło Korskiego i niechciał z podobnego „posagu“ korzystać. Zgadzała się z nim całkowicie Hanka. Odejdzie w jednej sukience i jedynie zabierze swe książki, nawet drobiazgi pozostawi matce.
Stara Korska przyjęła przyszłą synowę z rozczuleniem. Fred przedstawił matce Gliniewską, jako studentkę, pannę samodzielną i zarabiającą na siebie, nie posiadającą w Warszawie ani bliższej, ani dalszej rodziny, gdyż pochodzi z Poznańskiego i której rodzice, ongiś tam zamieszkali, dawno umarli.
Korskiej całkowicie wystarczało to tłómaczenie. Zresztą wystarczyłoby jej wszystko, cokolwiek powiedziałby Fred. Lenka i Fred stanowili chlubę starszej pani i całą nadzieję na przyszłość. Dzięki nim miał poprawić się jej los i miała odzyskać dobrobyt. Lenka uczyniła karjerę i choć Korska nie wielkie korzyści dotąd wyciągnęła z tej karjery, kontentując się drobnemi „pożyczkami“, z mozołem wyciągniętemi od pana Ignacego, pocieszała się, że może później ten się okaże hojniejszy. Ale naprawdę swą wiarę pokładała w Fredzie.
Syn jest mądry, pracowity, oszczędny. Prędzej, czy później, skóro tylko ukończy uniwersytet, zajmie znaczne stanowisko. Kto wie, a nuż zostanie ministrem. Wszystko, co czyni, dobrze czyni i musi w tem mieć swe głębsze cele. Jeśli spodobała mu się Hanka, zapewne stanowi ona uosobienie zbioru cnót, również zarabiać dobrze będzie i dopomoże mu w życiu. Tak rozumowała, przywykła patrzeć na świat praktycznie, a gdy w powiekach Korskiej, obejmującej czule Gliniewską, szkliły się łzy, odnalazłbyś i tutaj odrobinę wyrachowania. Bowiem, odstępując dwie izdebki z trzypokojowego mieszkanka, młodej parze, nietylko nie traciła syna i wnoszonych przez niego co miesiąc sumek na wspólne gospodarstwo, ale dzięki właśnie temu złączeniu, sumki z konieczności musiały się powiększyć, a przez to samo malał niedostatek i łamanie sobie głowy nad związaniem końca z końcem w ubogim budżecie. W śmiałych marzeniach rysowały się już smaczne potrawy i łakocie — gdyż Korska jak wszystkie kobiety starsze, o niskim poziomie duchowym, była porządnie łakoma a smakołyki oraz hodowanie kwiatów stanowiły największą część jej nieskomplikowanych, życiowych zainteresowań.
Ze strony więc matki, nie natrafił Fred na żadne przeszkody. Z Lenką zaś nie zdążył jeszcze zapoznać narzeczonej, aczkolwiek nie zawinił tu brak czasu. Odkładał wprost, te konieczne, ze względów rodzinnych odwiedziny z dnia na dzień, niezbyt lubiąc Okońskiego i uważając wizytę u szwagra i dłuższą tam „pogawędkę“ za przykrość, której uniknąć się nie da, lecz odwlec ją można jaknajdłużej. Lenkę samą chętnie zaprosiłby i z narzeczoną zaprzyjaźnił — niestety, nie sposób było jej wyciągnąć, nie natykając się jednocześnie na Okońskiego. Rozumował tak, nie wiedząc o zmianie, jaka w domu Okońskich zaszła i o „emancypacji“ kompletnej Lenki. Ta, od pewnego czasu, nie pojawiała się wcale u matki, zajęta Horwitzem.
Nie mogąc się tym stosunkiem pochwalić przed rodziną, wolała nie pokazywać się wcale najbliższym, aby uniknąć różnych zapytań, co do których tłómaczenie się, nie poszłoby równie gładko, jak z małżonkiem.
Jeśli całkowicie czuł się szczęśliwy Fred, trudniej dałoby się to powiedzieć o Hance. Była szczęśliwa, choć na dnie duszy czaił się niepokój. Niepokój, którego sama nie umiała określić przyczyny. Chwilami wydawało się jej, że radość po tak wielkiem moralnem przygnębieniu nastąpiła zbyt nagle i szybko, aby mogła być trwała. Wydawało się jej, że raptem spadnie „coś“, groźne „coś“, co życie, utkane obecnie ze złotych marzeń w strzępy potarga. Lecz ani na sekundę nawet nie powstało w jej główce przypuszczenie, by jakie niebezpieczeństwo, lub powikłania grozić mogły ze strony matki. Przeciwnie. Choć postępowała zgodnie z sumieniem, choć niezależnie nawet od znajomości z Fredem, pogardziłaby majątkiem w ohydny sposób zdobytym i zerwałaby z matką — czasem na dnie duszy rodziło się pewne rozrzewnienie. Toć, zawsze była to matka, matka gotowa dla niej uczynić wszystko, matka dobrowolnie rezygnująca ze swych praw, gdy Hanka zażądała tego. A nuż jej obowiązkiem było nie odchodzić w taki sposób, postarać się przekonać, nawrócić ze złej drogi, uratować moralnie...
Pod wpływem dum podobnych, ciężkie westchnienie wybiegało z piersi Hanki i cichaczem ocierała łzę... Brzydziła się matką, lecz nie mogła jej znienawidzić — a jeno pozostawało wrażenie, że płacze po kimś bardzo kochanym, co odjechał daleko i nigdy nie wróci, lub umarł...
Rychło Hanka otrząsnęła się z przykrych myśli. Może wszystko ułożyć się da jeszcze. Przódy zajmie się własnem życiem, a później postarają się razem, z Fredem wykonać ciężkie zadanie. Może... może... Fred zrozumie, Fred jest taki kochany, teraz mu tylko o tem mówić zawcześnie... Ale...
Właściwie jedna osoba tylko chodziła wyraźnie niezadowolona z przyszłego związku młodej pary, choć umiała znakomicie ukryć swe niezadowolenie. Mianowicie ciotka Klara. Zawezwana potajemnie przez Helmanową, godzinę wysłuchiwała ostrych wymówek, iż dzięki jej dwulicowości a pobłażaniu fantazjom Hanki stało się to, co się stało. Właścicielka „Helwiry“ nazywała starą krewną istotą niewdzięczną i przewrotną, grożąc wystraszonej nietylko zemstą, ale i obcięciem wszelkich „zapomóg“. Jeśli odrazu „kara“ nie nastąpiła, to tylko dlatego, że „szefowa“ obiecała ułagodzić trochę swój gniew, o ile pani Klara zechce poprawić się na przyszłość i co dnia, doniesie jaknajszczegółowiej, o zachowaniu się Hanki, Freda i o ich zamiarach. Przerażona ciotka, nie śmiąc odmówić temu rozkazowi, zamieniła się teraz w chytrego szpiega, zaniedbawszy nawet umiłowane konfitury. Każdy krok zakochanej pary był śledziony, a Helmanowa otrzymywała o nim ścisły raport.
Nie wiedziała o tem nic oczywiście Hanka, nie wiedział i Fred... Najlżejszy cień nie mącił ich szczęścia.
Działo się to we czwartek, piątego listopada i ta data na zawsze mocno utkwiła w pamięci Freda. Ileż razy przeklinał on później ten dzień tragiczny, dzień, który tyle zaważył na ich losie...
Powrócił właśnie do domu i spożywszy obiad, udał się do swego pokoiku, aby tam się przebrać i koło szóstej popołudniu, jak zwykle, podążyć do Hanki. Od rana mżył drobny deszcz, a listopad, który zmienił ciepły i słoneczny październik, szarugą i błotem zalewał ulice.
Fred, wiążąc przed lustrem starannie krawat — z ludzi najmniej nawet zważających na wygląd zewnętrzny, miłość czyni elegantów — myślał ze zniecierpliwieniem, iż dokuczliwa pogoda odbiera mu przechadzkę z Hanką, w czasie której tak przyjemnie się gawędzi i tak serdecznie można do siebie się przytulić — gdy wtem, te rozważania przerwał ostry dzwonek u wejścia.
Wizyta w mieszkaniu Korskich, których prawie nikt nie odwiedzał, była stale faktem niezwykłym. To też Fred, sądząc, iż to siostra może przychodzi, sam pośpieszył do drzwi w przedpokoju. Ze zdziwieniem ujrzał posłańca.
— List do pana!
Po chwili, sam w pokoju, rozrywał kopertę. Była zaadresowana ręką kobiecą, lecz pismem całkowicie nieznanem. A gdy otworzył list, zdumiał się jeszcze więcej, niźli swego czasu, otrzymawszy w podobnych okolicznościach bilecik Hanki.
Przeczytał raz i drugi. Własnym oczom nie wierzył. Brzmiał on:
„Szanowny Panie!
Choć nie znamy się osobiście, doskonale się znamy ze słyszenia. Zamierza Pan poślubić Hankę, a jest ona, bądź co bądź, moją córką. Mogłabym uczynić Mu szereg wyrzutów zato, że rozłączył mnie z córką i odebrał dziecko, — uważam wszakże, iż wszelkie wymówki, w obecnym stanie rzeczy, nie doprowadziłyby do celu. Ale pozostało wiele spraw, wymagających osobistego porozumienia.
Jeśli zwracam się do Pana, to wyłącznie szczęście Hanki mam na widoku. Chcę wierzyć, że zapewni jej Pan to szczęście i wyłącznie tem powodowana, dobrowolnie usunęłam się z Waszej drogi. Lecz przyszły mąż Hanki powinien być wtajemniczony we wszystko, aby w następstwie nie wynikły niepotrzebne powikłania. Ja, z mej strony, dołożę usilnych starań i mniemam, że niektóre skomplikowane rodzinne interesy, załatwione zostaną ku zobopólnemu zadowoleniu.
Proszę więc Pana, o łaskawe przybycie dziś do mnie koniecznie, około ósmej wieczorem, adres jest Mu wiadomy, gdyż zamierzam omówić z Nim sprawy, niecierpiące zwłoki.
Sądzę, że dla dobra własnego oraz Hanki, nie odmówi Pan mej prośbie, rozumiejąc, że rozmowa nasza jest konieczna i tem lepiej się stanie, im prędzej ona nastąpi. Z góry zapewniam, że bytność w moim domu nie narazi Go na żadne sceny, ani też przykrości, a ograniczymy się oboje spokojnem załatwieniem spraw, o których w moim liście wspominam.

Elwira Helmanowa.

Fred rzucił list na stojący obok stolik i chwilę pozostał w zadumie. Wszystkiego raczej mógł się spodziewać, niźli podobnego wezwania. Gdyby Helmanowa obsypała go gradem wyrzutów, potokiem najordynarniejszych nawet wymysłów i pogróżek, nie przejął by się zbytnio i nawet nie wspomniałby o tem Hance. Lecz Helmanowa, pisząca tonem spokojnym, Helmanowa, która sama zaznacza, że pragnie usunąć się z ich drogi, jedynie zamierzając omówić niecierpiące zwłoki sprawy — to było, co innego. Aczkolwiek przykrość wielką stanowiła dlań podobna rozmowa, podświadomie wyczuwał, że nie da się jej uniknąć. Toć Hanka całkowicie dotychczas zależała od matki i przestały się widywać zaledwie od tygodnia. Długoletnich więzów nie zrywa się łatwo.
Jeśli był przygotowany na „przejście“, to inaczej je sobie wyobrażał, a nawet napawało go ono lękiem, ze względu na Hankę. Sądził, że właścicielka „Helwiry“ łatwo nie zrezygnuje ze swych praw, wywoła awanturę, lub też scenę brutalną, mogącą odbić się fatalnie na nerwach Hanki. Tymczasem list świadczył, iż kochając głęboko córkę, pogodziła się z losem i nie zamierza doprowadzać do przykrych scysji, lub skandalów.
Fred poczuł nawet niejaką wdzięczność dla Helmanowej. Jednak w najbardziej zepsutej naturze, miłość prawdziwa potrafi wykrzesać szlachetniejsze uczucia. Cóż za skomplikowane sprawy pragnie ona poruszyć? Może chce przyjść z ukrytą pieniężną pomocą, twierdząc, iż jakiś kapitalik należy się Hance. Ale pomocy materjalnej od Helmanowej, Fred pod żadną postacią nie przyjmie. Również Hanka. O tem niechaj Helmanowa zapomni.
Lecz, czy odgadł słusznie? A nuż, nie o kwestje materjalne chodzi, ale o coś innego? O co? Zawikłane sprawy rodzinne? Jakież mogą być te sprawy?
Pójść tam wypada, przódy jednak poradzi się z Hanką. Niema wszak przed nią żadnych tajemnic, tembardziej w wypadku, który jej przedewszystkiem się tyczy. Hanka najlepiej we wszystkiem się zorientuje i Fred, przygotowany należycie, uda się na rozmowę. A może sama zechce mu towarzyszyć?
Trapiony podobnemi myślami, Fred wybiegł z mieszkania i szybko przebrnąwszy zalane jesienną słotą ulice, znalazł się na Długiej.
Lecz tam oczekiwało go rozczarowanie. Drzwi otworzyła ciotka Klara, a ujrzawszy Freda, wyrzekła:
— Hanki niema w domu!
— Jakto, niema? — zdziwił się. — Wszak umówiliśmy się na szóstą...
— Wyszła w pilnej sprawie!...
— W jakiej?
— Nie wiem!... Nic nie powiedziała... Wróci za godzinę... dwie... może później...
— Zaczekam...
Gdyby Fred dojrzał w półmroku, panującym w przedpokoju, ironiczny uśmieszek, jaki skrzywił wargi ciotki Klary, kiedy wymawiała te słowa, zastanowiłby on go wielce. Niestety nie dojrzał uśmieszku, bo nie oglądając się nawet za starszą panią, podążył wprost do gabineciku Hanki.
Dokąd mogła się udać? Wszak mówiła mu prawie o każdym swym kroku, a wczoraj nie wspomniała ani słówkiem, że dziś jakaś sprawa ją dłużej zatrzyma? Nieprzewidziany interes? Et, rychło chyba powróci...
Choć pocieszał się temi myślami a chcąc skrócić chwile oczekiwania, zająwszy miejsce przy stole, przerzucał leżące tam książki, Hanki wciąż nie było. Palce jego machinalnie przewracały kartki, wzrok błąkał się po ilustracjach, zdobiących niektóre wydania, podczas, gdy słuchem łowił daremnie odgłos skrzypu wejściowych drzwi. Tymczasem zegar w stołowym pokoju wydzwaniał powoli kwadranse, wreszcie wybił siódmą, potem wpół do ósmej.
Fred porwał się na nogi. Hanka nie powróciła, on zaś winien już odejść, jeśli ma się stawić na czas u Helmanowej.
Raptem uderzyła go pewna wątpliwość. A nuż lepiej tam nie iść, przódy nie porozumiawszy się z Hanką. Może to jaki podstęp właścicielki „Helwiry“. Lecz wnet wzruszył ramionami, a w pamięci zarysowały się mu ustępy, otrzymanego listu: „chodzi o szczęście pańskie i Hanki“... „uniknie pan wielu powikłań w przyszłości“, „jest ona, bądź, co bądź, moją córką, a jej mąż musi być wtajemniczony we wszystko“... Stanowczo pójdzie do Helmanowej. Toć baba go nie zje, a on potrafi u niej, zapanować nad sobą i znaleźć się taktownie. A może, w rzeczy samej, pragnie o czemś powiadomić, co nader oględnie wypada powtórzyć Hance? Kto wie?...
Uprzedzi jednak o swej wizycie narzeczoną.
Wydarł z notatnika kartkę papieru, pochwycił ołówek i szybko skreślił:
„Droga Hanko! Twoja matka wezwała mnie na ósmą wieczór, w jakiejś pilnej sprawie. Przybyłem, aby z Tobą się porozumieć, jak mam postąpić, lecz Cię nie zastałem. Postanowiłem się tam udać, ale bądź spokojna, nie żywi ona zdaje się względem nas złych zamiarów. Natychmiast po ukończonej rozmowie, nie zważając nawet na późną godzinę, powrócę do Ciebie, aby wszystkie szczegóły powtórzyć. Gdzieś zniknęła? Ładnie to tak, niknąć z domu bez śladu? Całuję cię serdecznie.

Twój Fred“

Położył kartkę na widocznem miejscu i wyszedł do przedpokoju.
— Pani Klaro! — zawołał w stronę kuchenki, skąd dobiegał hałas przesuwanych naczyń — Dłużej czekać nie mogę!... Pozostawiłem bilecik Hance...
— Pozostawił pan bilecik? — twarz ciotki ukazała się w szparze drzwi — Doskonale.
— I zapewne jeszcze powrócę...
— Acha...
— Dowidzenia...
A kiedy Fred zbiegał po schodach czas jakiś pozostała w zamyśleniu...
Tym razem nie krzywił jej twarzy grymas złośliwy, raczej wyraz litości. W gruncie ciotka Klara nie była złą, a tylko całkowicie zahukaną przez Helmanową i powolną obecnie otrzymanym rozkazom. Może żal ściskał serce starej panny, że tak postępuje, bo i ją rozczuliła czysta miłość Hanki i Freda, lecz niestety, inaczej nie wolno jej było działać...
Fred szybko biegł do przystanku tramwajowego.
Ma dwadzieścia minut przed sobą...
Wkrótce stał na pomoście wozu, zdążającego w kierunku Koszykowej. Nadal siekł drobny deszczyk, nadając miastu tajemniczy i ponury wygląd. Spozierał na zalane wodą chodniki, gdzie zrzadka migali wtuleni w podniesione kołnierze, lub kulący się pod parasolami, przechodnie. W myślach układał przyszłą rozmowę z Helmanową, starając się odgadnąć, jak ona wypadnie. Wtem czyjaś dłoń pochwyciła go za ramię.
— Jak się masz!...
Obok stał Bartmański.
— Taki jesteś zadumany — począł się śmiać — że wciąż kiwam, a ty nie raczysz zwrócić uwagi.
— Rzeczywiście! — bąknął Fred, uśmiechając się również — Zagapiłem się na jesienny krajobraz... dodał, wskazując na chodniki.
— Niema, na co!... Deszcz i błoto... Ale gadaj... Miałeś mnie odwiedzić... Oczekiwałem, napróżno... Nadal gnębią cię troski?...
Czynił wyraźną aluzję do zwierzeń Freda w cukierni, gdy tamten rozżalony postępowaniem Hanki i nie wiedząc, co o jej odwiedzinach w firmie „Helwira“ sądzić — gorzko skarżył się przyjacielowi, nie wymieniwszy na szczęście, nazwiska, ani imienia Hanki. Teraz uważając, że wtajemniczanie Bartmańskiego we wszystko byłoby z wielu względów niepożądane, wolał go zbyć ogólnikiem.
— At, jakoś się ułożyło!
— Ułożyło się? — napierał, ciekawy z natury Bartmański, chcąc poznać dalszy przebieg historji. — Wytłomaczyłeś jej całą niewłaściwość znajomości z Helmanową?
— Tak i nie...
— Nic nie rozumiem?...
— Powiem ci szczerze... — zełgał czerwieniąc się Fred, nie przywykły do kłamstwa, a nie znajdując teraz innego wyjścia z drażliwej sytuacji — powiem ci szczerze... Sam najwięcej zawiniłem... Dałem się unieść zazdrości... Moja znajoma, była Bogu ducha winna i posądziłem ją niesłusznie... Pokazało się, że w rzeczy samej, posiada znajomych w tym domu i do nich zaszła, a nie zaś do osławionego salonu mód...
— Hm... — mruknął Bartmański, nieco rozczarowany, gdyż spodziewał się posłyszeć więcej emocjonujące rewelacje — Hm... powinszować. Ale... ale...
— Cóż, ale? — powtórzył z pewnym niepokojem Fred, sądząc, że jego zmieszanie nie uszło spostrzegawczości przyjaciela i że dalej zechce jeszcze nudzić.
Lecz Bartmański coś innego miał na myśli i świadomie ugryzł się w język.
Wszędobylski, przypadkiem zdążył się natknąć w kawiarni, czy też teatrze na Lenkę i uderzyła go zmiana w jej zachowaniu. Uderzyło również, iż miast męża asystował siostrze Freda, znany szeroko w stolicy Horwitz i że wyraźnie nadskakiwał ładnej kobietce. Ze sprytem i łatwością sądu typowego warszawiaka a kawiarnianego włóczykija, zdążył już wysnuć swe wnioski, które go tembardziej zafrapowały, że poczytywał Lenkę za kurę domową i apatyczną istotkę. O mało, nie wyrwawszy się z tem dość brutalnie, postanowił poinformować swego przyjaciela w oględniejszej formie.
— Ale... co porabia Lenka? — zagadnął, niby odniechcenia, zwąc Okońską po imieniu, gdyż znali się od dzieci.
— Dawno nie widziałem Lenki — odparł Fred, odetchnąwszy, iż Bartmański zmienił temat.
— Taka teraz szykowna... Anibyś jej nie poznał.
— Hm... — uśmiechnął się lekko — Widocznie Ignaś przestał skąpić.
— Spotkałem ją przypadkiem w kawiarni — perfidnie opowiadał Bartmański — Lecz nie mąż asystował Lence. — Był to dyrektor Horwitz...
— Dyrektor Horwitz? — zdziwił się Fred — Zwierzchnik szwagra? Nie przypuszczałem, że łączy ich podobna zażyłość!
Bartmański miał odmienne zdanie o tej „zażyłości“ i nieco złośliwie dodał:
— Wyrabia się Lenka!... Kroi na wielką damę...
— Czyżbyś się jeszcze w niej kochał? — Korski nagle roześmiał się na głos.
— Et... żartujesz! — mruknął Bartmański, zły i umilkł.
W rzeczy samej, ongiś podkochiwał się trochę w Lence, choć raziła go swoją bezdusznością. Było to właściwie raczej studenckie wzdychanie do przystojnej siostry kolegi, niż miłość w ścisłem słowa tego znaczeniu. A kiedy powrócił ze studjów zagranicznych, Lenka już wyszła za mąż i wszelkich, co do jej osoby projektów musiał poniechać. Ujrzawszy ją jednak przypadkiem w kawiarni, ładną i ponętną, na dodatek w towarzystwie Horwitza, poczuł, iż na dnie duszy rodzi się nieokreślona zazdrość, iż to nie on a kto inny jej nadskakuje.
Zaskoczony, nie wiedział co odpowiedzieć. Na szczęście tramwaj przystanął przy Wspólnej — a to był kres jego podróży.
— Już Wspólna... Wysiadam... — wyrzekł i uścisnąwszy dłoń Freda, wyskoczył z wozu. Wkrótce i Korski poszedł za tym przykładem.
Koszykowa...
Skręcił od przystanku na lewo i powoli mijał kamienice. Do ósmej brakuje pięć minut. Więcej, niż punktualnie się stawi.
Już dom, w którym zamieszkuje Helmanowa. Nagle drgnął i sam nie wiedząc czemu, na chwilę przystanął.
Ogarnęło go dziwne uczucie. Uczucie niezrozumiałego zdenerwowania i niepokoju, jakiego doznaje człowiek, podświadomie obawiający się niebezpieczeństwa, choć dociec nie może, skąd niebezpieczeństwo mu grozi.
— Czyżbym się lękał? — mruknął.
Raz jeszcze przebiegł w głowie wszystkie możliwości, nastręczające się w czasie wizyty u Helmanowej. Najwyżej ta wybuchnie i nagada głupstw, a wtedy on odejdzie. Cóż pozatem za przykrość może go spotkać?
— Doprawdy, śmieszne!...
Nie zastanawiając się dłużej, — wbiegł na schody i zadzwonił. Natychmiast prawie rozwarły się drzwi i Fred ujrzał przed sobą ową modystkę, czy też subretkę, która tak niegrzecznie potraktowała go za pierwszym razem. Lecz dziś uśmiechnęła się mile i widocznie, zgóry uprzedzona, o przybyciu Freda, usunęła się z przejścia, uprzejmym gestem zapraszając do wewnątrz.
— Pan Korski? Bardzo proszę...
A gdy znalazł się w przedpokoju, poczęła tłumaczyć, powtarzając otrzymane zlecenie:
— Szefowa jeszcze zajęta... Ale niedługo się zwolni... Zechce pan chwileczkę zaczekać w gabineciku...
— Dobrze, zaczekam...
Wszedł pewnym krokiem do wytwornie urządzonego pokoju i ciekawie rozejrzawszy się dokoła, zajął miejsce w wygodnym fotelu. Choć urządzenie buduarku, dzięki przezorności właścicielki „Helwiry“, nie różniło się niczem od bogato urządzonych, podobnych gabinecików w innych salonach mód, mimowoli zagrała w nim wyobraźnia.
Więc on, gardzący dotychczas płatną miłością i brudem, znalazł się w gnieździe rozpusty! Tak wygląda ten przybytek! Nic tu niezwykłego na pierwszy rzut oka niema, lecz ileż scen dziwacznych musiało się w tym pokoju rozegrać. Ileż cielsk, złączonych ohydnym uściskiem, tarzało się na tym tapczanie, okrytym puszystym dywanem. Ileż westchnień udanej namiętności odbiło się o te ściany i iluż perwersji były one świadkiem... I to wszystko za pieniądze i dla pieniędzy...
Podobno bywają tu przyzwoite kobiety, goniące za łatwym zarobkiem!... Jakież one są wstrętne, a o ile wstrętniejsi mężczyźni, których zadawalnia taka parodja uczucia... Po stokroć gorsi, bowiem ich żądza rzuca w błoto kobiety... A najbardziej ohydną chyba jest rola tych, którzy pomagają i pośredniczą w zepsuciu... Szakale, żerujący, na najniższych instynktach...
— Brr...
Fred nagle się wzdrygnął... Helmanowa... matką Hanki... Sama ta myśl napełniła go takiem obrzydzeniem, iż porwał się z miejsca, niby zamierzając uciec. Ale wnet się opanował i z powrotem zagłębił w fotel. Och, ileż jeszcze smutniejsze refleksje nawiedziłyby jego głowę, gdyby wiedział, że w tym samym buduarku, na tapczanie, Lenka...
Lecz czas mijał a Helmanowa nie nadchodziła. Stwierdził ze zdziwieniem, iż najmniej dwadzieścia minut czeka napróżno. Cóż to miało znaczyć? Niezbyt to grzecznie, ze strony pani szefowej, traktować go równie lekceważąco!
Zakrawa na impertynencję, a Fred jej znosić nie myśli. Zawoła subretkę, czy też pannę sklepową i wręcz oświadczy, że jeśli właścicielka „Helwiry“ nie raczy się natychmiast zjawić — on odejdzie.
Wstał, zamierzając podejść do drzwi — gdy raptem uderzył go nowy szczegół.
Z sąsiedniego pokoju dobiegł odgłos wesołej rozmowy. Słychać było beztroski kobiecy śmiech i przyciszony męski baryton.
— Szczyt bezczelności! — pomyślał z oburzeniem — Helmanowa nie krępuje się moją obecnością zupełnie i czułym parkom ułatwia spotkania!
Freda ogarnął gniew. Przechodziło wszelkie granice przyzwoitości, żeby właścicielka „Helwiry“, zwabiwszy go pod pozorem poważnej sprawy, kazała przysłuchiwać się wstrętnym scenom, jakie się działy w jej mieszkaniu. Toć wie doskonale, iż do buduarku dotrą echa rozpustnej zabawy, a reszty domyśleć się łatwo...
Nie, dość tego!... Korski szybko skierował się do wyjścia i położył rękę na klamce, gdy wtem przystanął znowu, rzekłbyś, siłą wyższą przykuty do miejsca.
Niemożebne...
Chyba się przesłyszał...?
Jeśli poprzednio ani przez chwilę nie zamierzał pozostać mimowolnym świadkiem tego, co tam obok się odbywało, teraz wpijał się słuchem, starając się pochwycić jaknajwięcej.
Poszczególnych słów nie mógł rozróżnić... Lecz ten śmiech... Ten śmiech kobiecy, wydał mu się znany...
Nagle uderzył się w czoło, coś sobie przypomniawszy, a wypadło to tak zabawnie, że z kolei prawie roześmiał się na głos.
— Lenka? Śmiech Lenki...
Jego siostra w domu schadzek? Jakżeż mógł przypuścić do głowy podobną myśl choć na sekundę! Apatyczna i cnotliwa Lenka z wizytą w salonach „Helwiry“? Świetny żart i szkoda, że z różnych względów nie będzie mógł siostrze o swej omyłce opowiedzieć. Damulka, która chichocze tam, za ścianą, ma brzmienie głosu, nieco podobne do Lenki — ale ta przecież, nie umiałaby nigdy się roześmiać w równie wyuzdany i rozpustny sposób...
Tak medytował Fred, wciąż trzymając rękę na klamce i zamierzając opuścić buduarek — gdy nagle posłyszał szybko zbliżające się w jego stronę kobiece, pośpieszne kroki.
Helmanowa... Nareszcie!...
Wypowie jej wszystko, co mu leży na sercu i oświadczy, że jeśli naprawdę ma doń ważną sprawę, to rozmówi się z nią, lecz gdzieindziej, bo nie zamierza asystować kokocim orgjom.
Cofnął się trochę wgłąb pokoju, a w tejże chwili rozwarły się drzwi...
Fred otworzył szeroko ze zdumienia oczy... Kobietą, która weszła do buduarku, nie była Helmanowa...



ROZDZIAŁ IV.
Uczta u Helmanowej.

Lenka wraz z Horwitzem stawili się, jak zostało umówione, jeszcze przed ósmą u Helmanowej. Dyrektor krzywił się nieco na tę „wizytę“, lecz uległ ukochanej, jak zresztą obecnie we wszystkiem jej ulegał.
Właścicielka „Helwiry“ sama wybiegła na ich spotkanie.
Serdecznie ucałowała Lenkę, mało na szyję nie rzuciła się Horwitzowi, poczem powiodła „najdroższych“ gości do jadalni, w której, na dzisiejsze przyjęcie, stół aż uginał się od butelek, półmisków i rzadkich kwiatów.
— Pocóż tyle kłopotu! — wyrwał się okrzyk Lence, podczas gdy dyrektor, wielki smakosz, na widok drogich trunków i wykwintnych zakąsek pokręcił głową z podziwem i mało nie mlasnął językiem.
— Głupstwo! — skromnie odparła Helmanowa. — Skromna przekąska dla przyjaciół!...
— Ładnie skromna przekąska...
Uczyniła swą najczulszą minę:
— Urządzam dla was, niby ucztę ślubną... Proszę więc nic nie krytykować i nic nie ganić... A teraz muszę wydać jeszcze niektóre zarządzenia, żebyśmy byli swobodni... Pozostawię was na chwilę samych...
Widocznie zadowolona, wyszła do przedpokoju, a z tamtąd do saloniku i słychać było, jak, zawoławszy swą pomocnicę, ową pannę sklepową, jęła z nią cicho o czemś rozmawiać.
Horwitz, znalazłszy się we dwójkę z Lenką, sięgnął po portfel.
— Oto dwa tysiące! — rzekł, wręczając jej sporą paczkę banknotów. — Lepiej będzie, jeśli ty dług babie zwrócisz...
Lenka, choć przygotowana na to, aż podskoczyła z radości.
— Złoty... jedyny! — jej obnażone ramiona spoczęły na szyi Horwitza. — Jaki dobry!... Lenka cię strasznie kocha!...
Widomym znakiem tej „miłości“, prócz uścisków, był głośny pocałunek ukarminowanych warg, złożony na głowie dyrektora, który pozostawił po sobie wspomnienie w postaci lekkiego, czerwonawego śladu, na lśniącej powierzchni łysiny.
Jednocześnie, wiedziona niezawodną intuicją kobiecą, jak lepiej jeszcze przykuć do siebie podtatusiałego adoratora, poczęła się wywnętrzać:
— Nigdy nie umiałabym cię zdradzić!...
— Doprawdy? — z wielką dumą mruknął Horwitz, bowiem mężczyzna im starszy, tem ze czczych słówek niewieścich jest dumniejszy.
— Tak!... Ale... Widzisz...
— Zaleca się kto do ciebie? — zapytał podejrzliwie.
— Zaleca i nie zaleca...
— Nie rozumiem?...
— Mąż... — wypaliła nagle Lenka.
Horwitz skrzywił się okrutnie. Okońskiego nie cierpiał od pewnego czasu i w ciągłej żył obawie, że ten zechce skorzystać ze swoich małżeńskich praw. Teraz podniecony badał:
— Odważył się?...
O to tylko Lence chodziło.
— Rady z nim sobie dać nie mogę... Powtórnie zakochał się we mnie!...
A gdy wymawiała te słowa, taka dziś była ładna i pachnąca, że demon zazdrości coraz mocniej żarł serce Horwitza.
— Nie mogłaś mu powiedzieć wyraźnie... — zawołał.
— Nie zgodziłam się nawet na najdrobniejszą pieszczotę! — oświadczyła cnotliwie. Nie domyślasz się nawet, co przeżyłam... Ignacy jest taki brutalny...
Och, gdybyż nieszczęsny Okoński mógł posłyszeć, w jaki sposób w oczach zwierzchnika odmalowywała go żona! Czy zgodziłby się wówczas odejść pokornie z sypialni, a później sypiać na otomance, w stołowym!
Lecz Lenka wiedziała, jaką prowadzi grę i prostą drogą zmierzała do celu.
— Tak dalej być nie może! — wykrzyknął raptem podniecony Horwitz. — Musisz rozejść się z mężem!... Musisz zamieszkać oddzielnie!...
— Kiedy...
— Nie troszcz się o nic... Ja się wszystkiem zajmę...
Ta obietnica jeszcze jej nie wystarczyła. Przybrała smutny wyraz twarzy.
— Kompromitacja...
— Jaka kompromitacja?
— Mam rodzinę... Brat okrutny purytanin... Zabiłby mnie, gdyby się dowiedział o naszym stosunku....
Horwitz wahał się dłuższą chwilę, wreszcie, przybierając teatralną pozę i czyniąc uroczystą minę, wypalił:
— Ożenię się z tobą!...
Udała, że nie wierzy własnemu szczęściu.
— Ty ożeniłbyś się ze mną?
Horwitz, przekonawszy w duchu samego siebie, o możliwości swego małżeństwa z Lenką, teraz ją począł przekonywać:
— Czemuż nie miałbym się ożenić! Czyż nie jesteś piękna, miła, inteligentna...
— Biedna gąska!... — udała skromną.
Lecz Horwitz już swój projekt traktował poważnie.
— Żadna gąska... Potrafisz reprezentować dom! Będziesz świetną dyrektorową...
Lenka nie umiała pohamować się dłużej. Więc marzenia zostały osiągnięte. Klasnęła w dłonie, dając upust radości:
— Naprawdę!... naprawdę!... Tak mnie kochasz!.... Rozwiedziesz mnie z Ignacym?... Od jutra stanę się twoją narzeczoną?...
Spoważniał.
— Musimy wszystko rozsądnie obgadać... A tu nie miejsce po temu...
W samej rzeczy trudno im było wieść nadal na ten temat rozmowę, bo do pokoju w tejże chwili weszła Helmanowa...
— Znudziliście się bezemnie?
Lenka musiała popisać się swym trjumfem:
— Spotkało mnie wielkie szczęście! — zawołała — Dyrektor oficjalnie prosił o moją rękę...
Helmanowa zerknęła niedowierzająco, lecz Horwitz pośpieszył potwierdzić oświadczenie Lenki, choć był nieco zły, iż wyrwała się z niem przedwcześnie.
— Tak! — rzekł z pewnem zmieszaniem — zamierzam poślubić panią Okońską... Nastręczają się pewne trudności, ale sądzę, że usuniemy je z naszej drogi...
— Stary osioł! — pomyślała w duchu, ale ponieważ obecnie obchodzi ją to mało a pragnęła tylko wciągnąć podstępnie sprowadzoną parę w swą grę, pozornie jęła się cieszyć i winszować: — Świetny pan czyni wybór, dyrektorze — gadała z rozlanym na twarzy wyrazem udanego rozczulenia — Doskonały... Przekonana jestem, że wzorowe utworzycie stadło... Pani Lenka jest tak przywiązana do pana... Niechże pierwsza wam złożę życzenia wszelkiej pomyślności...
Wyciągnęła ubrylantowaną dłoń do Horwitza, który ucałował z pewnym przymusem, poczem zbliżywszy się do Lenki, pochwyciła ją w swe ramiona, ściskając długo.
Dopiero gdy skończył się potok czułości, zawołała, zapraszając do stołu:
— Teraz siadajmy... Należy oblać zdrowie narzeczonych...
Zajęto miejsca przy stole. Lenka rozradowana i zaczerwieniona, wchodząc coraz bardziej w rolę „dyrektorowej“, wyciągnęła z woreczka zwitek banknotów, doręczony jej przed chwilą przez Horwitza i przysuwając go do Helmanowej, niby odniechcenia, wymówiła:
— Śpieszę zwrócić ów drobiazg! Dziękuję za przysługę!...
Helmanowa wpadła całkowicie w jej ton i był to, zaiste, turniej wersalskiego wykwintu.
— Takie głupstwo! — odparła — Niema o czem wspominać.
I nie licząc, wsunęła zwitek pod leżącą obok niej serwetkę.
Odtąd zapanował przy stole nastrój beztroski. Kolacja składała się z samych zimnych dań, lecz przyrządzonych tak smakowicie, że zadowolić mogły najbardziej wymagające podniebienie. Musiała je sprowadzić Helmanowa z jakiejś drogiej restauracji i właśnie dzięki temu, czyniła honory domu, obywając się bez służącej, przysuwając srebrne półmiski i zmieniając talerze. Może przeszkadzałaby jej służąca? Może zawadzałby niepotrzebny świadek? Dość, że do jadalni nie zaglądał nikt, a uczta we trójkę ożywiała się coraz bardziej.
Bo właścicielka „Helwiry“, częstując majonezami, pulardami, tudzież zachęcając do spożywania i innych smakołyków, nie zapominała i o trunkach. Mogła pić, piła dobrze i wiele było potrzeba, żeby zakręciło jej się w głowie. Po koniaku i starce, poszły wykwintne wina i zdawało się, że nigdy końca nie będzie zgromadzonym na stole baterjom butelek. Sekundował jej w tem dzielnie Horwitz, oddawna zaprawiony w pijackich zawodach. Jedna Lenka czuła się w tem towarzystwie najsłabiej. Choć ledwie godzinę trwała uczta, nieprzyzwyczajonej do trunków, porządnie kręciło się w głowie. Śmiała się głośno z każdego żartu Horwitza, z każdego weselszego odezwania się Helmanowej, a jej śmiech rozbrzmiewał coraz dźwięczniejszemi kaskadami pod sklepieniem pokoju.
Nie śmiałaby się prawdopodobnie Lenka, gdyby mniej była naiwna, a więcej spostrzegawcza i uważniej obserwowała zachowanie się właścicielki „Helwiry“.
Ta, choć mało piła sama, Lence dolewała starannie. Jakby jej zależało na tem, żeby upić Okońską, wciąż podsuwała kieliszki, wymyślając nowe toasty. Jednocześnie jej wzrok śledził ukradkiem ofiarę, badając pilnie, czy ma ona dość.
Wreszcie nadszedł upragniony moment. Moment, kiedy pod wpływem alkoholu, najspokojniejsze nawet kobiety zamieniają się w bachantki, plotą głupstwa, gotowe są do każdego szaleństwa.
Helmanowa powiodła wzrokiem po swych współbiesiadnikach. Lenka, rozparta na krześle, ćmiąc papierosa, co bodaj po raz pierwszy w życiu się jej zdarzyło, chichotała zawzięcie z jakichś sprośnych anegdot, opowiadanych przez dyrektora, a ten podniecony trunkiem, z roziskrzonemi oczami a mokrą od potu łysiną, gadał bez przerwy dwuznaczniki, pożerając jednocześnie swą „narzeczoną“ wzrokiem.
— No, jeszcze szklaneczka szampana! — zaproponowała nagle Helmanowa.
— Czy nie za wiele? — trochę niepewnie zagadnęła Lenka, bo skakały już przed nią butelki na stole, a obrazy na ścianie tańczyły jakąś piekielną sarabandę. — Za wiele... Kręci mi się w głowie...
Ale Helmanowa rzekła poważnie:
— Nie wolno odmawiać!... Pragnę wypić za wasze przyszłe szczęście!...
— Trudno, Lenko... Trzeba spełnić toast! — roześmiał się ubawiony Horwitz i pierwszy podniósł szklankę do góry, trącając nią o szklaneczkę Helmanowej.
Lenka wychyliła perlisty nektar jednym haustem do dna — i raptem wszystko zawirowało dokoła. Zawirowało — lecz dziwnie poczuła się wesołą. Miała ochotę teraz już nietylko śmiać się, ale śpiewać, całować się, tańczyć... Sama nie wiedząc czemu, powstała z miejsca, chcąc uczynić parę tanecznych kroków, lecz zachwiała się nagle i zatoczyła na Horwitza....
— O... jaka... nierówna podłoga! — wymówiła z pewnym trudem.
Teraz Helmanowa poczęła chichotać, mrugając porozumiewawczo na Horwitza oczami.
— O, zmęczona pani Lenuchna!...
— Wcale nie jestem zmęczona! Tylko ten... szampan...
— To też radziłabym chwilę odpocząć i wyciągnąć się na kanapie...
— Usłuchaj rady pani Helmanowej — poparł ją Horwitz. — Połóż się na otomanie... Uf!... W pokoju naprawdę jest gorąco!
Właścicielka „Helwiry“ również powstała od stołu i niczem najlepsza przyjaciółka, objąwszy Okońską, jęła prowadzić w stronę otomany.
— Ale mnie wcale się spać nie chce! — protestowała Lenka. — Ja... pragnę... zatańczyć...
— Zatańczy pani za chwilę! — tłumaczyła Helmanowa, prawie siłą ułożywszy Lenkę na kanapie i podsuwając poduszkę pod głowę. — Tylko parę minut odpocznie... No, cóż, dobrze?
— Czuję się doskonale! — mruknęła rozbawiona Lenka. — O... mam wrażenie, że jestem na okręcie... Wszystko płynie!... Podejdź bliżej! — zwróciła się do Horwitza, robiąc kuszącą minkę i wskazując, aby obok niej zajął miejsce. — Razem popłyniemy okrętem... I przytul się, poczuję się pewniejsza...
Horwitz, posłuszny wezwaniu, podbiegł do ukochanej i przy jej nogach, na otomanie, zajął miejsce.
— Ach, ty moje złotko! Królowo...
I na nim, licznie wychylone kieliszki konjaku i wina, pozostawiły ślad wyraźny. Oczy miał nieco mętne, na twarzy osiadł lubieżny wyraz, szczególniej, gdy przywarł do Lenki — i głośno sapał, pod wpływem panującej w jadalni dość dusznej atmosfery.
— O, tak, to lubię! — zawołała Helmanowa, widząc przytuloną do siebie parę. — Nie krępujcie się, dzieci... A dyrektorowi radzę zdjąć marynarkę. Skarżył się pan przed chwilą na gorąco...
— Nie wiem, czy przy „narzeczonej“ wypada? — zażartował.
— Ściągaj! — padł wesoły rozkaz z ust Lenki.
Nie kazał długo się namawiać. Skojarzenie przyzwoitości z wyuzdaniem, najbardziej bodaj podniecało starego rozpustnika i rad był, że dał się namówić na wizytę u Helmanowej, która mu obiecywała nowe emocje... Jakżeż rozkoszną kochanką będzie teraz Lenka, trochę pijana, której oczy płoną podnieceniem. Nic nie szkodzi, że ją traktuje obecnie, niczem kokotę... On tej wspaniałej kobietki nie odda nikomu! On się z nią ożeni...
To też, nie krępując się obecnością Helmanowej, znów przywarł do Lenki, która przeciągała się niczem kotka i na jej ustach złożył łakomy pocałunek.
Helmanowa uśmiechnęła się dyskretnie.
— Brawo! — wyrzekła. — Niema, jak miłość! Pozwólcie, że oddalę się na chwilę... I zachowujcie się, niczem u siebie w domu... A kiedy będę miała zamiar tu wejść, to zastukam... Bo przecież musimy na pożegnanie wypić jeszcze buteleczkę szampana!
Nikt nie myślał zatrzymywać właścicielki „Helwiry“. Wyszła tedy po cichu z jadalni, a gdy przymykała drzwi, do jej słuchu dobiegały słowa Lenki, przerywane lekką czkawką:
— Słuchaj! Rozepnij!... tego... sukienkę... Bo sama nie mogę... Aj guziki! I całuj... całuj... Jak najlepiej potrafisz!...
Helmanowa uśmiechnęła się, niczem reżyser, patrzący na świetnie przez siebie zainscenizowane przedstawienie.
— Dobrze jest! — z jej ust wybiegł pełen triumfu szept.
Teraz skierowała się szybko do swego sypialnego pokoju, który mieścił się na drugim końcu apartamentu.
Sypialnia nie była pusta. Znajdowała się tam młoda kobieta, widocznie o coś niespokojna, bo mierzyła wzdłuż i wszerz nerwowymi krokami pokój, raz po raz spoglądając na stojący na tualecie zegarek... — Hanka.
— Nareszcie! — wyrwał się z jej piersi niecierpliwy okrzyk, na widok Helmanowej. — Czemuż każesz na siebie czekać tak długo?...
— Byłam zajęta!
— Pojmuję! Lecz, skoro jesteś zajęta, pocóż w takim razie mnie tu sprowadzać o piątej, pod pozorem niecierpiącego zwłoki interesu? Wciąż wybiegasz z pokoju, pozostaję sama a dowiedzieć się nie mogę, o co ci właściwie chodzi...
— Zaraz się dowiesz!
— Stale powtarzasz to, matko, — a ja straciłam napróżno cztery godziny... Już po dziewiątej... Mogę mieć duże przykrości... Umówiłam się z Fredem... Nie będzie wiedział, co się ze mną stało... Wspominałaś, że zamierzasz poruszyć jakieś sprawy rodzinne, które mogłyby niemile dotknąć Freda i dlatego tylko zgodziłam się z tobą zobaczyć... Jeśli natychmiast nie zechcesz mi wszystkiego wyjaśnić, daruj, lecz zmuszona będę odejść!...
— Powoli Hanko...
Na twarzy Gliniewskiej odbiła się wyraźnie niechęć.
— Bardzo to jakieś dziwne! — oświadczyła, uderzając w matkę ostro wzrokiem.
Helmanowa wytrzymała ten badawczy wzrok spokojnie.
— Tak pragniesz się dowiedzieć, po co cię tu sprowadziłam? — Chętnie odpowiem... Aby otworzyć ci oczy!
— Otworzyć oczy?
— Tak! Źli ludzie odebrali mi córkę, odebrali Hankę, moje dziecko... Rzucają potwarze i kalumnje...
— Przestań, matko...
— Zechciej wysłuchać do końca! Opowiadano ci najohydniejsze historje o mojej osobie, byle tylko mnie w twych oczach obrzydzić, byle nas poróżnić... Cierpliwie znosiłam intrygi do pewnych granic... Ale kiedy przekonałam się, że oszczercy, którzy najbardziej zawzięcie przeciw mnie występowali, nie są lepsi, postanowiłam ich zdemaskować. Zamierzam dać dowody ich przewrotności... Może źle czyniłam w mojem życiu, lecz oni nie mają najmniejszego prawa ciskać na mnie błotem!...
Hanka zmarszczyła czoło.
— Właściwie o kim mowa? Nic nie rozumiem!
Helmanowa nie zmieszała się bynajmniej.
Mówię — oświadczyła ostro — o twoim narzeczonym i o jego rodzince...
Oczy dziewczyny zabłysły gniewem.
— Proszę, matko, zechciej liczyć się ze słowami. Wara ci od Freda! Nieciekawam reszty, pozwól, że cię pożegnam...
Właścicielka „Helwiry“ zastąpiła jej drogę.
— Najłatwiej chować głowę, jak struś i zaprzeczać oczywistości. Ale ja nie zatrzymam się w połowie drogi! Wiesz, czemu cię sprowadzam?
— Naprawdę, matko...
— Aby cię o wszystkiem, tu w moim domu, przekonać... Zgodziłam się nawet na urządzenie orgji... Tam, w jadalnym pokoju znajduje się...
— Powtarzam...
Helmanowa nie dała córce dojść do słowa.
— W jadalni — krzyknęła — pani Lenka Okońska zabawia się ze swoim gachem... Siostra Freda... Ze starym rozpustnikiem, dla pieniędzy... Cnotliwa dama! Winszuję!...
Hanka drgnęła lekko. Znać było, że ta wiadomość sprawiła jej dużą przykrość. Ale opanowała się zaraz.
— Jeśli jest, jak mówisz — spokojnie odparła — to wstrętnie... Lecz jeszcze wstrętniejsze, że tyś im udzieliła... na cel podobny mieszkania... Pani Okońskiej nie znam... i teraz nie pragnę poznać! A Fred nie może odpowiadać za wybryki swej siostry... Zresztą dość brudów! Odchodzę.
Uczyniła parę kroków w kierunku drzwi, gdy znów słowa Helmanowej przykuły ją do miejsca...
— Fred nie lepszy!...
Odwróciła się, dotknięta:
— Jakto, nie lepszy?
— Nie lepszy! — powtórzyła Helmanowa — I on bawi się w miłostki z niewyraźnemi panienkami!...
Posądzenie to wydało się Gliniewskiej tak zabawne, iż uśmiechnęła się lekko.
— Fred? W miłostki?...
Helmanowa wytrzymała spokojnie nieco drwiący wzrok córki.
— Może ci się wydać nieprawdopodobne, a jednak łączy go jakiś stosunek... niemal z dziewczyną uliczną... i rości ona sobie do niego prawa....
— Matko! Dość insynuacji...
Lecz właścicielka „Helwiry“ nie dała córce mówić dalej, przypuszczając decydujący atak:
— Więc, dowiedz się! — rzekła, z tą świetnie udaną szczerością, na jaką zdobyć się umieją ludzie przewrotni, przywykli wpierać w innych najbezczelniejsze kłamstwa. — Dowiedz się wszystkiego... Jesteś mojem dzieckiem i postanowiłam cię wyrwać z rąk faryzeuszów i ocalić, nawet wbrew twej woli... Może nieładne, co uczyniłam, lecz cel uświęca środki... Choć dawno zerwałam z „interesami“, o których ci wspominano w przesadzony sposób, ściągnęłam tu nietylko Okońską, siostrę Freda, ale i jego samego...
— Co? Fred...
— Bawi w mojem mieszkaniu!
Policzki Hanki oblał pąs i zawołała z wielkim gniewem:
— Ty... śmiałaś?...
Nie straciła na chwilę spokoju.
— Śmiałam! — odparła. — Aby nareszcie pękła bomba! Przyznaję, użyłam podstępu... Napisałam doń list, że pragnę z nim poruszyć ważne rodzinne sprawy... Jednocześnie wezwałam ową panienkę...
— Nie! To niesłychane...
— Abyś przekonała się nareszcie, kim jest twój „narzeczony“ i czy postępuje względem siebie uczciwie... Nadużył zaufania biednej dziewczyny i wtrącił ją w błoto... A ty, Hanko, jesteś oszukiwana...
— Kłamstwo!...
— Dlatego cię tu sprowadziłam i kazałam przez tyle godzin czekać, żebyś nie miała najlżejszych wątpliwości!...
Oczy Gliniewskiej rozszerzyły się niepomiernie.
— On... z dziewczyną?... Oszukał?... Jakiś zły sen chyba... Urządzacie komedję... Intryga, brudna intryga...
Helmanowa wzruszyła ramionami, a w jej głosie, rzekłbyś, zadrgała litość...
— Nieszczęsne moje dziecko! — jęła mówić, niby głęboko wzruszona. — Ileż dałabym zato, by ci oszczędzić tej przykrej chwili... Lecz musisz pójść za mną i wówczas sama stwierdzisz, czy kłamię... On jest wraz z nią, w gabineciku!
Wielka duchowa walka toczyła się w piersi Gliniewskiej. Jej powieki poruszały się szybko, jakby siłą tłumiąc łzy, a piersi falowały gwałtownie. Cofnęła się parę kroków od matki, niby uciekając od wstrętnego gada, z którym samo zetknięcie napawa obrzydzeniem, a z ust wybiegł cichy szept:
— Nie wierzę!
— Powtarzam! Pójdź ze mną...
Co ma robić? Jak postąpić? Jej miłość dla Freda była tak wielka, iż zwątpić weń, nawet na sekundę, wydawało się jej przestępstwem. Lecz czyż matka kłamie równie potwornie? Czyż usiłuje arcysprytnie ukutem łajdactwem rozerwać ich szlachetny i czysty związek? Kłamie bezczelnie?... A jeśli... Sypialnia wiruje przed oczami Hanki, a u stóp rozwarła się przepaść... Iść sprawdzić? — wydaje się jej niegodne... a nie pójść, to pozostawić w sercu wieczne zwątpienie... A nuż to o jakie głupstwo w gruncie chodzi, które zostało obecnie sprytnie wykorzystane... Pójdzie!... Wyjaśni wszystko... Dzielnie stanie w potrzebie przy boku Freda, a może nareszcie urwą się brudne intrygi i matka pozostawi ich w spokoju... Fred taki prawy i zacny... Niesposób, aby popełnił coś niewłaściwego... Wykaże swą niewinność i cała sprawa zakończy się całkowitym trjumfem...
— Chodźmy!... — nagliła Helmanowa.
Na twarzy Gliniewskiej zarysowało się mocne postanowienie.
— Dobrze! — odrzekła — Lecz jeśli to jaka pułapka, pożałujesz tego, matko...
Właścicielka „Helwiry“, otwarłszy drzwi, wiodące na korytarz, szła na palcach już przodem, w stronę gabineciku i nie odparła ani słówkiem na oświadczenie córki.
A gdy Gliniewska, w ślad za nią postąpiła parę kroków, posłyszała zdala, tak dobrze znajomy głos...
Głos Freda!
Zbladła...
Bo to, co mówił on i tamta kobieta, znajdująca się wraz z nim w gabineciku, było okropne...
Teraz Hanka sama skradała się powoli...
Sercem jej targnęła niepohamowana zazdrość... i obrzydzenie.



ROZDZIAŁ V.
Porzucona kochanka.

Fred cofnął się o parę kroków... Do gabinetu weszła młoda i szykownie ubrana osóbka. Nie zdziwiona widokiem Freda, uprzejmie na powitanie skinęła mu główką i rzekła.
— Dobry wieczór...
— Dobry wieczór! — odparł machinalnie, usuwając się jeszcze dalej. Tymczasem ona, jako wyjaśnienie, dodała:
Szefowa jeszcze jest zajęta. Prosiła, aby tu zaczekać!
— Szczyt bezczelności! — mało nie wykrzyknął głośno, postanawiając spełnić poprzedni zamiar i natychmiast odejść.
Lecz ładna osóbka, niby odgadłszy ten plan, jeszcze grzeczniej wymówiła:
— Chce pan uciekać? Niechże pan siada... We dwójkę nam będzie mniej nudno...
Dość bezceremonialnie dotknęła jego ramienia, wskazując, aby zajął na tapczanie miejsce.
Fred obrzucił towarzyszkę ostrym wzrokiem. Była to panienka lat może dwudziestu, bardzo przystojna, brunetka, o krótko obciętych włosach, której wyzywający strój aż nadto świadczył o „zajęciu“. Modna sukienka, rozcięta do góry, ledwie zasłaniała utoczoną nóżkę, a dekolt obnażał całkowicie piersi i plecy. Oczy uśmiechały się kusząco, a wilgotne usta obiecywały rozkosze.
— Zadrwiła chyba sobie ze mnie Helmanowa — pomyślał ze złością — nadsyłając kokotkę... Już idę!... — W rzeczy samej, odsunąwszy drobną dłoń, która spoczęła na jego ramieniu, chciał się odwrócić, gdy wtem dziewczyna postąpiła jeszcze bliżej, a na jej twarz padł snop światła, przyciemnionej abażurem lampy.
— Maryśka! — powtórzył. — Ty... Tutaj?
Poznawał ją obecnie jaknajdokładniej, gdyż przez te kilka lat, podczas których stracił ją z oczu, nie zmieniła się wiele. Te same ogniste, o nieco drapieżnym wyrazie spojrzenie, ten sam szelmowski, wyzywający uśmiech.
— Fredek! — wykrzyknęła z kolei zdziwiona. Ich ręce mimowolnie wyciągnęły się do uścisku.
W rzeczy samej, znali się dawno. Matka Maryśki, biedna szwaczka, ongi zamieszkała w tejże kamienicy, co i Korska, przyjaźniła się z nią bardzo, a przyjaźń ta z konieczności przeniosła się na dzieci.
Przed oczami wyobraźni Freda zarysowały się teraz obrazy wspólnie przeżytego dzieciństwa, gdy wraz z Lenką, Maryśką i Bartmańskim igrali razem w piasku, razem biegali do publicznych ogrodów i dzielili się, otrzymanemi od rodziców łakociami.
Później, Banasikowa, matka Maryśki, wyprowadziła się z domu i Fred przestał ją widywać. Opowiadał mu tylko wszechwiedzący Bartmański, że dziewczyna „pokierowała się źle“ i że stoczyła się zupełnie w wielkomiejskie błoto. Wiadomość ta swego czasu przykrość nawet znaczną sprawiła Fredowi, bo stale z rozrzewnieniem wspominał towarzyszkę lat dziecięcych. Obecne spotkanie nie pozostawiało, w tym względzie, najlżejszych wątpliwości.
Też, po pierwszym serdecznym odruchu, wysunął dłoń z uścisku i mierząc wzgardliwie prowokujący strój dziewczyny, surowo rzucił:
— Więc prawda?
— Cóż ma być prawdą? — udała nieświadomość.
— Że... że... — przez gardło mu nie przechodziło niedelikatnie, określenie.
— Że zostałam kokotą! — palnęła śmiało. — Cóż, mój drogi, trzeba żyć...
— Jak kto pojmuje życie! — mruknął.
— Jedni lubią ciastka, inni suchy chleb! — odcięła, poczem dodała złośliwie. — Ale i ty, kochany Fredku, choć prawisz morały, znalazłeś się u Helmanowej!
Korski poczerwieniał.
— Sprowadził mnie tu interes!
— Hm... hm... znamy takie interesy.
— Przestań żartować! Istotnie poważna sprawa... Nie rozumiem, czemu właścicielka prześwietnego salonu mód, daje tak długo na siebie czekać... Właśnie zamierzałem odejść...
Maryśka — czy też nasza dawna znajoma panna Mary — przymrużyła oko figlarnie.
— Jeszcze chwilę będzie zajęta... Wysłała mnie, abym ci dotrzymała towarzystwa...
— Niestety...
— Cóż, niestety?
— Mimo, iż stracę z tobą miłą pogawędkę, nie pozostanę!
Drgnęła.
— Czemu?...
Fred już nie panował nad sobą, a ten moment uniesienia miał go bardzo drogo kosztować.
— Bo uważam za bezczelność — wybuchnął — ściągnąć mnie do „Helwiry“ pod pozorem wyimaginowanych ważnych spraw, przetrzymać z górą godzinę, a później, jakby na urągowisko, nadsyłać „powabne“ towarzyszki... Zechciej to jej powtórzyć... A może otrzymałaś rozkaz zalecania się do mnie?
— Głupstwa pleciesz! — zaprzeczyła, podczas gdy jej oczy poczęły się iskrzyć gniewem. — Nikt mi nie rozkazywał zalecać się do ciebie! Wprost powiedziano mi, posiedź z nim, żeby się nie nudził! Nie wiedziałam, że taką ci przykrość sprawi moja obecność.
— Nie o to chodzi!...
— Jakto, nie o to chodzi? — prawiła z coraz większem podnieceniem. — Przyznaj się, że taki z ciebie moralista, iż domyśliwszy się jakim jest mój „zawód“, chwili wraz ze mną, nie chcesz pozostać dłużej w pokoju? Że czujesz do mnie wstręt, ledwie ukrywasz pogardę?
— Ach, nie... Maryśko! Innym razem... pogawędzimy! — starał się wykręcić, nieco zażenowany, że odgadła jego myśli...
— Nie śmiesz zaprzeczyć wyraźnie. Więc?
Teraz powzięła nieodwołalne postanowienie. Jeśliby Fred zachował się serdeczniej, odnowił dawniejsze wspomnienia, może postąpiłaby inaczej i zdradziłaby zamierzoną intrygę, do której ją wynajęto, jako narzędzie. Lecz, on ją potraktował z tą oziębłą wyższością i lekceważeniem, która do rozpaczy doprowadza kobiety jej pokroju.
Wyraźnie podkreślał, że czuje odrazę... Świetne! Kto? On... Syn jakiejś tam emerytki... niedouczony studenciak... Och, wielki musi być z niego drab i ma rację Helmanowa, że chce mu dać porządną naukę.
Nagle silna nienawiść zrodziła się w sercu Maryśki... Niech Fredek nie będzie mądry i na drugi raz nosa nie zadziera. O ile przedtem podejmowała się zadania niechętnie, inne cele mając na widoku, teraz postanowiła wykonać je bez zarzutu... Sam w ręce jej wlazł... Mówią sobie „ty“, łączą ich wspólne wspomnienia... Rolę swą Maryśka odegra naturalnie, i najbardziej uprzedzony człowiek, słysząc ich rozmowę z boku, nie przypuści nigdy, że to tylko zręcznie zainscenizowana komedyjka.
Tymczasem Korski, chcąc złagodzić sytuację, wyciągnął na pożegnanie rękę.
— Do widzenia, Maryśka! Nie miej do mnie żalu...
— Pozostań! — oświadczyła raptem stanowczo.
Zdziwił się.
— Pocóż mnie zatrzymujesz?
Poczynała swą grę. Niby wytrawna aktorka, przyoblekła twarz w smutek, a w głosie zadrgały nuty żalu.
— Skorośmy się spotkali — jęła mówić — wykorzystam również ten moment, aby wyrzucić z siebie, co mi leży na sercu...
— Nie pojmuję?..
— Słusznie spozierasz na mnie z pogardą. Dziewczyna uliczna... Lecz, jeśli taką się stałam, jaką jestem wiele tu twojej winy.
— Mojej winy? — powtórzył oszołomiony.
— Tak!
— Żartujesz chyba!
— Bynajmniej nie żartuję!... Byłam biedną panienką, a tyś mną pogardził!... Kochałam się w tobie, tyś odtrącił moją miłość...
— Kochałaś się we mnie?
— Do szaleństwa!... Pamiętasz, jak tuliłam się do ciebie i całowałam.
— Tuliłaś? Ca... ło... wałaś? — wybełkotał.
— I tyś mnie całował!
— Naprawdę, Maryśka...
Gdyby nagle kryształowy żyrandol, wiszący w gabinecie, runął do stóp Freda, nie przeraziłoby to go bardziej, niźli posłyszane wyznanie.
Histeryczka, albo szalona. Należy nad wszelką cenę stąd uciec, nie wywołując awantury.
— Posłuchaj! — począł tłomaczyć — Wysuwasz jakieś zarzuty, których nie pojmuję... Nigdy mojem postępowaniem nie dałem powodów... Nie miałem zamiaru cię urazić... Chętnie porozmawiam z tobą, ale innym razem... Dziś naprawdę, brak mi czasu... Muszę odejść natychmiast...
— Och! Najłatwiej uciekać!
— Zrozum...
— Nic nie chcę rozumieć! Dziś masz wszystko wysłuchać...
Zniecierpliwienie poczynało ogarniać Freda. Ta dziewczyna pozwala sobie zbyt wiele. Postąpił parę kroków w kierunku drzwi i wyrzekł stanowczo:
— Dość nasłuchałem się głupstw i do żadnej winy się nie poczuwam! Jeśli, kiedy mogę ci okazać jakąś przysługę, to ją chętnie wyświadczę, lecz gdy się uspokoisz i zmienisz ton... Obecnie, nie zamierzam przedłużać bezsensownej rozmowy!... Żegnam!...
Lecz ona, niczem pantera, przyskoczyła do drzwi, zagradzając drogę.
— Ach, to są głupstwa? Chcesz odejść?
— Tak!
— Ja cię nie puszczę!
Spojrzał zdumiony.
— Cóż to znaczy?
— Pozostaniesz!
Zdala skrzypnęły jakieś drzwi. To Helmanowa zbliżała się wraz z Hanką. Fred nie dosłyszał tego odgłosu, lecz zato znakomicie posłyszała go dziewczyna. Nadchodzi decydująca chwila i musi świetnie zagrać swą rolę. A przejęła się nią tak, iż ktoś, kto z boku obserwowałby całą scenę, przysiągłby, że naturalnie postępuje.
— Pozostaniesz! — powtórzyła z mocą.
Fred jeszcze usiłował ją ułagodzić.
— Proszę cię, Maryśka... Pozwól mi odejść...
— Nie pozwolę...
— Raz jeszcze ci tłomaczę...
— Na nic ci się nie zdadzą tłomaczenia!...
Oczy dziewczyny iskrzyły się a twarz była nieprzytomna. Pojął, że niewiele wskóra łagodną perswazją. To też wyrzekł ostro:
— Bądź łaskawa mnie przepuścić!
— Nie!
Helmanowa, która szła pierwsza, przystanęła, jak wryta. To, co posłyszała, przechodziło jej najśmielsze oczekiwania. Mówili sobie po imieniu, spierali się o coś, znali się więc bezwzględnie. Komedja zamieniła się w rzeczywistość. W jaki sposób to się stało i w jaki sposób zbieg okoliczności przybył tu na pomoc, było dla Helmanowej niepojęte, ale już przeczuwała zwycięstwo. Skarb nieoceniony z tej dziewczyny i olbrzymią przysługę jej oddał Tolek, wynalazłszy podobne narzędzie! Opuściły Helmanową resztki niepokoju, że córka poweźmie podejrzenie i domyśli się podstępu... Z radością, szepnęła:
— Chodź bliżej, Hanko...
Hanka, niczem zahypnotyzowana, postąpiła parę kroków. Głos Freda... Nie ulegało najmniejszej wątpliwości... Tam, w pokoju znajdował się Fred, rozmawiał podnieconym głosem z jakąś kobietą... Nie do wiary!... Hanka nadsłuchiwała teraz pilnie...
Tymczasem Korski, coraz więcej podniecony, zawołał:
— Przepuść mnie natychmiast!
— Nie!
— Maryśka! Uprzedzam... Jeśli nie cofniesz się dobrowolnie, usunę cię siłą!
— Ty mnie usuniesz siłą?
— Tak!
— Zobaczymy!!
Patrzyła na niego wyzywającym wzrokiem. Ale Fred już nie panował nad sobą. Pochwycił za rękę dziewczynę, starając się ją odciągnąć od drzwi. Oczekiwała tylko na to.
— Bije mnie! Bije! — wrzasnęła nieludzkim głosem — Znęca się!... Na pomoc!... Ratunku!..
Fred puścił rękę i cofnął się przerażony. Tego tylko brakowało, by w tej przeklętej spelunce nie wybuchnął głośny skandal.
Uspokój się, Maryśka! — jął prosić — Przecież ja...
— Nie uspokoję się! — wołała jaknajgłośniej — Uderzył mnie!... Uderzył!...
— Maryśka! Zbiegną się ludzie...
— Chcę, żeby się zbiegli!...
— Maryśka!... Błagam cię, Maryśka...
Helmanowa, stojąc za drzwiami, ścisnęła córkę silnie za ramię.
— Słyszysz?
Na czole Hanki perliły się wielkie krople potu, a oczy rozszerzył wyraz bezmiernej męki. Nie skłamała matka. Jest świadkiem brutalnej sceny pomiędzy Fredem a jakąś wstrętną ulicznicą. I ten okropny okrzyk:
— Maryśka! Błagam cię, Maryśka...
Helmanowa zerknęła z triumfem.
— Słyszysz? — powtórzyła. — Chyba wystarczy?
Czy wystarczało? Dziwny bezwład przykuwał Hankę do miejsca, w piersiach brakło tchu, a przed nią wirowały żółte i zielone kręgi...
— Łotr!... Łajdak!... — słyszała, dobiegające z pokoju wrzaski. — Czyż nikt nie ujmie się za moją krzywdą?
Helmanowa postanowiła położyć kres obrzydliwej awanturze. Otworzyła szybko drzwi.
— Co tu się dzieje? — rzuciła zapytanie, udając nieświadomość.
Fred, posłyszawszy niespodziewany hałas, odwrócił się a na widok właścicielki „Helwiry“, nie spostrzegając jeszcze Gliniewskiej, zawołał z oburzeniem:
— Nareszcie raczyła pani się zjawić! A tymczasem nasłała na mnie jakąś warjatkę!
Dziewczyna, chcąc się popisać przed Helmanową, nacierała coraz bezczelniej:
— Warjatka? — darła się, ile starczyło sił. — Nazywa, warjatką! Za co? Skrzywdził! Unieszczęśliwił! A teraz łże!
— Kłamstwo! — zaprotestował Fred. — Kłamstwo...
— Sama pani widzi! — załamała ręce, udając rozpacz. — Jak on postępuje!!
Helmanowa, doprowadziwszy scenę do kulminacyjnego punktu, postanowiła ostatecznie pognębić Freda.
— Panie Korski! — rzekła, przybierając ton nieskazitelnej a moralnej matrony. — Nie wiem, co było pomiędzy wami, ale doprawdy się dziwię, że zachowuje się pan w ten sposób w moim domu...
— Ja? — wybełkotał oszołomiony, słysząc nowe wymówki.
— Znam pannę Marysię — prawiła dalej — jako spokojną i taktowną osóbkę... Nigdy nie wszczyna kłótni, ani awantur... Musiała być jakaś przyczyna! Obchodzi mnie ona mało! Ale, żeby pan zapomniał się do tego stopnia.
— Chciał uderzyć!
Wstyd, panie Korski!
— Ależ, zaklinam się! — wykrzyknął, sam brnąc w fałszywą sytuację. — Palcem jej nie tknąłem! Napadła na mnie, niczem furja, zaczęła robić nieuzsadnione wymówki!... Napad histerji, czy też obłąkana!... Toć nie znam jej wcale...
Na to tylko oczekiwała Helmanowa.
— Nie zna pan jej, a mówicie sobie po imieniu!
Fred osłupiał. Świadczyły przeciw niemu pozory a nawet w oczach Helmanowej nie chciał uchodzić za nieprawdomównego człowieka. Zamiast, machnąwszy ręką, odejść, począł się tłomaczyć i to go zgubiło ostatecznie.
— No... tak! — odparł niepewnie. — Kiedyś, jako dzieci... Stąd ta poufałość! Ale daję słowo honoru, nigdy nie łączyło nas nic... i jeśli Maryśka się zastanowi...
Dziewczyna przerwała gwałtownie.
— Przyznał się, że mnie zna!... Tak, od dziecka! Zaufałam mu... A potem... Zgubił! Zrobił tem, czem jestem...
Helmanowa zmarszczyła groźnie czoło.
— Nie mam żadnego prawa — oświadczyła ostro — mieszać się do waszych spraw, lub udzielać panu Korskiemu nauk moralnych! Lecz jest tu jeszcze ktoś, kogo postępowanie pańskie pewnie bardzo zainteresuje!... Podejdź bliżej, Hanko!...
— Co?... Hanka?... — wybełkotał Fred, przerażony.
Nie dojrzał jej do tej pory, bo przystanęła w głębi ciemnego korytarza, nieco zasłonięta przez pulchną osobę Helmanowej.
Stała, nie odzywając się ani słówkiem, choć boleśnie ściskało się serce, a każdy, z padających tam w pokoju wyrazów, bił w nie niby sztyletem. Jej Fred? Jej wymarzony Fred z taką umalowaną dziewczyną uliczną... Ohyda!... Nie ulega najlżejszej wątpliwości, że łączą ich jakieś bliższe stosunki... Niestety, nie skłamała matka! A ona tak wierzyła Fredowi, że gotowa była posądzić matkę o podstęp. Chwilami tchu brakowało w piersi Gliniewskiej, łzy siłą cisnęły się do oczu, a całą, rozgrywającą się przed nią scenę, widziała, jakby przez mgłę.
— Ty... tu... Hanko? — wybełkotał Korski, spostrzegając narzeczoną. — W jaki sposób tu się znalazłaś?
Wargi Hanki poruszyły się lekko, ale z poza nich nie wybiegł żaden dźwięk. W odpowiedzi wyręczyła ją Helmanowa.
— Dawno już — wyrzekła udając głębokie oburzenie — słyszałam od panny Marysi, że skrzywdził ją pan bardzo. Postąpił względem niej więcej, niż brzydko. Gdy dowiedziałam się, że zamierza pan poślubić moję córkę, zapragnęłam oszczędzić Hance rozczarowań i przykrości. Ale jeszcze nie byłam pewna całkowicie. Panna Marysia mogła się omylić, mogła mówić o innym Korskim. Dlatego też pozwoliłam sobie ją zaprosić na dzisiejszy wieczór, aby stanowczo stwierdzić, że to o pana chodzi.
— Więc to miały być te ważne sprawy rodzinne! — przerwał, podrażniony.
— Tak panie! — nie dała się zbić z tropu Helmanowa. — Cóż może być ważniejszego, niż szczęście mojej córki?... Sprowadziłam pannę Marysię! A po sprzeczce, jaka pomiędzy wami miała miejsce, nie pozostaje chyba najmniejszej wątpliwości! Uczynił pan jej wielką krzywdę, którą powinien nagrodzić. A nie bałamucić Hankę! Zresztą sądzę, że i Hance, po tem, co ujrzała, również otworzą się oczy. I nie masz chyba do mnie żalu, Hanko — zwróciła się do córki — że niemal zmusiłam cię, abyś była świadkiem tej niemiłej sceny! Tu o zanadto poważne rzeczy chodzi... o twą przyszłość!!
Fredowi nagle, niczem zasłona spadła z oczu. To, co dotychczas w swojem doświadczeniu i dobroci serca, przyjmował za dobrą monetę, przedstawiło mu się w zgoła odmiennem świetle.
— Zrozumiałem wszystko! — zawołał, uderzając się w czoło. — Podstęp! Wstrętny podstęp! Sprowadziła pani Maryśkę, żeby stworzyć pozory i rozłączyć mnie z Hanką.
— Ładne pozory! — burknęła Helmanowa.
— Pojmuję! — krzyczał dalej. — Wepchnięto do pokoju, w którym się znajdowałem, umyślnie Maryśkę, żeby wywołała awanturę... Ładnie, tak postępować, Maryśko!
— Och, jakiż on przewrotny! Jak umie wszystko przedstawić w innem świetle! — załkała raptem dziewczyna, uważając, że najlepszem będzie takie zakończenie komedji.
Fred nie zważał obecnie na te szlochy. Pewny już, że chciano go uwikłać w potworną intrygę, — wpadł w niepohamowany gniew.
— Łajdactwo! Najpodlejsze łajdactwo! — podniósł zaciśniętą pięść w stronę Helmanowej. — Pani... pani... robota! Ty... przeklęta..
Obraźliwe określenie utkwiło mu w gardle.
Aczkolwiek Fredowi ani w głowie powstało uderzyć Helmanową, a pięść jego zaciskała się w przystępie pasji mimowolnie, Helmanowa nie omieszkała wykorzystać tego momentu.
— Bij!... — zawołała. — Bij, jak Maryśkę! Przynajmniej dowie się Hanka, jakiego ma narzeczonego!
Korski jednym susem znalazł się przy Gliniewskiej, która nadal stała na korytarzu, blada i wsparta o ścianę.
— Chyba im nie wierzysz, Hanko?
Porwał jej dłoń zimną, jak lód.
— Nie wierzysz?... — powtórzył.
Milczenie...
Potrząsnął za rękę.
— Powiedz, że nie wierzysz?
Odwróciła głowę.
— Więc wierzysz? — wykrzyknął z rozpaczą.
Nadal ściskał rękę Hanki. Odsunęła się gwałtownie, jakby samo dotknięcie Freda sprawiło ból fizyczny, a jej wargi wyszeptały cicho:
— Wstrętne! wstrętne!
— Ależ, zrozum Hanko! — tłomaczył oszalały. — To wszystko komedja... Zastawiono na mnie pułapkę! Wykorzystano idjotyczne pozory!...
— Nie... mów... nic!.. Nie kłam, Fredzie!
Załamał ręce z rozpaczą.
— Hanko! Ulituj się, Hanko...! — Toć ja nie kłamię... Miej odrobinę zaufania...
— Nie... mogę...
— Nie możesz, gdy przysięgam, że to o podstęp chodzi! Wysłuchaj mnie, a zrozumiesz!
— Próżny trud, Fredzie!
— Czemu?
Gliniewska wymawiała teraz słowa powoli, czyniąc nad sobą niezmierny wysiłek.
— Od dłuższej chwili stałam za drzwiami... Mówiliście ze sobą po imieniu... widocznie coś cię łączy z tą panienką... Tyś ją błagał, przepraszał... Słyszałam!
— Zwykły zbieg okoliczności!
— Dość Fredzie! Nie udawaj! Wystarczy... Nie czynię ci wymówek... ale...
— Ale?
Zawahała się chwilę, poczem rzuciła mocno:
— Czuję wstręt!...
Oczy Freda patrzyły błędnie.
— Hanko! Ty do mnie wstręt?
Nie otrzymał odpowiedzi. Gliniewska, wybuchnąwszy niespodzianie głośnym płaczem, uciekła w głąb korytarza.
Chciał pośpieszyć za nią, ale Helmanowa zastąpiła mu drogę.
— Nie pójdzie pan dalej! — rzekła wyzywająco. — I zechce pozostawić w spokoju, na przyszłość, moją córkę!
Przystanął zdumiony.
— Pani śmie się mieszać między nas! Po tem, co uczyniła?
Odparła dumnie:
— Jestem matką Hanki! Nie pozwolę na dłuższe bałamucenie niedoświadczonego dziecka! Prawdziwie szczęśliwam, że przejrzała sama.
Taka potęga bezczelności uderzyła z tych słów, że Korski na sekundę oniemiał. Spozierał na właścicielkę „Helwiry“ obłędnym wzrokiem, a w pokoju tylko nadal słychać było znakomicie udane, ciche pochlipywania Maryśki.
Lecz nagle wezbrał w nim straszliwy gniew, który zdawało się, rozsadzi mu piersi.
— Nędzna kobieto! — zawołał. — Sądzisz, żeś dopięła celu?... Że mnie raz ma zawsze rozłączyłaś z Hanką?... Nie pomogą stokroć gorsze intrygi!... Za godzinę, za dwie... uspokoi się Hanka i wszystko jej wytłomaczę!...
— Bardzo wątpię! — oświadczyła spokojnie.
Zaśmiał się ironicznie.
— Ona wątpi! — mówił podniecony — Niesłychane!... Więc mniemasz, żmijo przebrzydła, że rychło nie wyświetlę brudnej intrygi, uszytej grubymi nićmi... Że nadal ordynarnym kłamstwom będzie wierzyła Hanka? Że nie pozna prawdy? Co za tupet! Nie ciesz się jeszcze, krótkotrwałe to zwycięstwo! A po raz drugi nie dam się zwabić w pułapkę „rodzinnemi interesami“! Nie dam... Tobie zaś — raptem zwrócił się do dziewczyny — naprawdę dziwię się, Maryśko, że za marne pieniądze dałaś się użyć do niecnej roli... Wstydź się! Ty, moja towarzyszka lat dziecięcych!
Dziewczyna przestała symulować płacz i rzuciła nieokreślone spojrzenie.
Tymczasem Helmanowa z jakimś dziwnym grymasem na twarzy, słuchała spokojnie wyrzutów Freda. Obrzydziwszy go Hance, — teraz chciała Korskiego zgnębić moralnie, przytłoczyć tak mocno, by nie powstał i dalej się nie bronił. Toć Lenka znajduje się tam obok. Gdy ją ujrzy w sytuacji nie pozostawiającej najmniejszych wątpliwości, ze wstydu ucieknie i nie zdobędzie się na odwagę, by nadal narzucać się Hance. Niczem doświadczony wódz, przewidziała najdrobniejsze szczegóły batalji.
To też, jeszcze spokojniej, niźli poprzednio, wyrzekła:
— Sądzę, że po tem, co pan zobaczy, zmieni pan zdanie!
— Cóż mam zobaczyć?!
— Małą rodzajową scenkę!
— Jaką? — zagadnął teraz niespokojnie, przeczuwając, że nie skończyły się jeszcze przykrości.
Właścicielka „Helwiry“ postąpiła naprzód o parę kroków.
— Twierdzi pan, panie Korski, — wycedziła złośliwie — iż nic pan nie zawinił względem panny Maryśki, a ja ukułam brudną intrygę? Znakomite tłumaczenie się! Tylko...
— Tylko?
— W sąsiednim pokoju znajduje się pańska siostra!
— Co? — Fred ze zdumienia aż się zachwiał.
— Tak, pańska siostra! W towarzystwie pewnego starszego pana... Nie sądzę, by jej małżonek, pan Okoński, był zachwycony, gdyby ją obecnie ujrzał... Pan również... Zresztą, wnosząc z pańskiego postępowania, może to nie uczyni na nim wielkiego wyrażenia. Ale Hanka, którą zmuszona byłam powiadomić o „wybrykach“ pani Okońskiej, zdążyła sobie już wyrobić należyte zdanie o całej waszej rodzinie. Dalsze wykręty na nic się nie zdadzą!
Choć Fred jeszcze nie wiele zrozumiał z tej przydługiej przemowy, jedno utkwiło w jego świadomości. W mieszkaniu Helmanowej miała znajdować się Lenka? Cnotliwa, nieskazitelna Lenka! W towarzystwie podtatusiałego jegomościa? Nie do wiary! Lecz, jeśli się tu znalazła — to napewno dzięki nowemu podstępowi Helmanowej która nie poprzestając na rzekomem skompromitowaniu Freda, chciała na dobitek, w ohydne błoto wciągnąć i siostrę. W uczciwość Lenki nie wątpił na chwilę. Głęboko oburzony a przekonany, że siostrę za wszelką cenę należy wydobyć z matni, zawołał:
— Och, nie uda się pani ta sztuczka!... Uczyniwszy ze mnie obwiesia, pragnie pani przedstawić siostrę, jako kurtyzanę! Za poważne kawały! Pani tego grubo pożałuje i grubo zato odpowie!
— Hm! hm... — mruknęła. — Odpowiem? Proszę spojrzeć!
Zanim Korski zdążył zorjentowac się w sytuacji, — już stała przy drzwiach jadalni, roztwierając je na rozścież, szeroko.
Odruchowo postąpił naprzód — i wydało mu się, że widzi jakowyś zły sen...
Ona!...
Ze starszym jegomościem! Czyż to możliwe?
Lenka i Horwitz mimowolnie zerwali się z otomany...
Choć od dłuższego czasu słyszeli podnieconą rozmowę w sąsiednim korytarzu, oszołomienie ich trunkami było tak wielkie, że nie zwrócili na nią uwagi. Cóż mogła ich obchodzić jakaś tam sprzeczka, toć w salonach „Helwiry“ najmniejsza im nie groziła przykrość.
Teraz zaczerwienieni i na pół ubrani, spoglądali w kierunku drzwi z osłupiałemi minami, a Lenka ze zdziwienia aż otworzyła usta. Jeszcze nie spostrzegła Freda, który znajdował się, z tyłu, za Helmanową. Lecz czemuż Helmanowa wchodzi tak niedelikatnie? Czemu o swem przybyciu nie uprzedzi lekkiem stukaniem, zastając ich w sytuacji, więcej niż drastycznej?
Refleksje te nawiedzić musiały i głowę Horwitza, bo poprawiając nerwowo ubranie i starając się usunąć nieład swego stroju, zmarszczył brwi i mruknął:
— Wie, pani! Zanadto bezceremonjalnie!
Helmanowa, usunąwszy się z przejścia, zachęcała Freda:
— Proszę spojrzeć!...
Och, widział... wszystko wyraźnie. I nieporządek, panujący w pokoju i liczne na stole opróżnione butelki...
To ona, Lenka? Ta pijana nierządnica, której śmiech słyszał za ścianą? Niema najlżejszej wątpliwości i nie uległ halucynacji... W takim razie, stało się coś potwornego... Nigdy nie uwierzy, aby apatyczna, cnotliwa Lenka, z dobrej woli... Ale, czemu jej oczy błyszczą nienaturalnem podnieceniem i wydawałoby się, że się czuje w salonach „Helwiry“ doskonale? Upojono ją, dano zażyć jakiś oszałamiający środek?...
— Co za łajdactwo! — zawołał.
— Posądza pan mnie o nowy podstęp? — skrzywiła się ironicznie Helmanowa, niby odgadując myśli Freda. — Hm... hm... Niechaj pan sam panią Okońską zapyta o wszystko...
Podczas, gdy Fred stał jeszcze na progu, wpijając się oczami w obrazek, który się w pokoju rysował, — Horwitz spostrzegł go pierwszy i naciągając pośpiesznie marynarkę, zapytał ostro:
— A pan czego tu chce? Pani Helmanowo, cóż to znaczy? Drzwi otwarte? Jakiś młodzieniaszek nas nachodzi?...
Ale, ku jeszcze jego większemu zdumieniu, właścicielka „Helwiry“ nie zareagowała tak, jakby się tego należało spodziewać.
— Nie chcę przeszkadzać rozmówce rodzinnej! — niewyraźnie mruknęła, usuwając się w głąb korytarza.
Teraz Fred miał przed sobą tylko Horwitza, a za nim Lenkę. Lenka, porządnie jeszcze pijana, dobrze nie wiedziała, o co chodzi, lecz poznała brata.
— Fred... tutaj?
Z oburzenia i wstydu z trudem wybełkotał:
— Lenko! W jaki sposób cię zaciągnięto do tej spelunki?
— Ja... ja... — prawiła, uśmiechając się bezmyślnie, wciąż pod wpływem szampana. — Przyszłam... z narzeczonym! Bawię się dobrze...
— Opamiętaj się! Co ty gadasz?
— Bo... widzisz... Fredzie...
Korskiego ogarnął gniew i rozpacz.
— Co oni z nią zrobili? — krzyknął. — Jest kompletnie nieprzytomna! Pan mi zato odpowie! — zwrócił się do Horwitza. — Jest pan skończonym łotrem!
Horwitz już w marynarce, ale bez kołnierzyka, starał się przybrać minę pełną godności. Nie zważając na obraźliwy wykrzyknik Freda, odparł spokojnie, chcąc zażegnać burzę:
— Wnet wszystko wyjaśnię! Zechce pan tylko przemawiać innym tonem, młody człowieku...
— Bez wykrętów! — wrzasnął Korski. — Nie wmówi mi pan, że moja siostra tu przyszła dobrowolnie! Zwabiliście ją podstępem, by następnie upoić i shańbić! Podłość, na jaką słów niema! Pan wie, co za to grozi? Ale przódy, ja się z wami rozprawię...
Horwitz, sądząc, że tem wyznaniem udobrucha Freda, niespodziewanie wypalił:
— Pani Okońska jest moją narzeczoną!...
— Narzeczoną? Cóż to za drwiny!
— Żadne drwiny! — Horwitz starał się opanować położenie. — I jeśli do pana tak uprzejmie przemawiam, nie zważając na jego wymysły, to tylko dlatego, że jest pan bratem pani Lenki... Kochamy się z panią Lenką bardzo... Zastał pan nas w sytuacji nieco, przyznaję, niewyraźnej... Pojęcia nie mam, kto pana wpuścił... Ale jest tak, jak mówię...
Fred spoglądał na Horwitza niedowierzająco, przypuszczając, że i on, pod wpływem winnych oparów bredzi, lub też pragnie się bezczelnem łgarstwem wykręcić.
— Co pan za brednie plecie? — rzucił ostro. — Małżeństwo z Lenką! Idjotyczny koncept! Wynalazł pan kłamstwo na poczekaniu, bo myśli, że Lenka jest tak nieprzytomna, iż mu nie zaprzeczy, a ja dam się zbyć byle czem.
Horwitz wzruszył ramionami.
— Ależ, niech pan sam się zapyta siostry! Nie sądzę, aby była nieprzytomna!
Fred spojrzał teraz na Lenkę. Siedziała w rogu otomany, odruchowo zasłaniając się poduszką. Oszołomienie, wywołane szampanem, widocznie mijało. Otrzeźwiła ją niespodziewana awantura i widok starszego brata, przed którym czuła stale pewien lęk mimowolny. On, u Helmanowej? Dziwne? Niepojęte... Zaczerwieniona ze wstydu, nisko opuściła główkę, całą swą nadzieję pokładając w Horwitzu.
Tymczasem Fred zapytywał.
— Lenko, orjentujesz się w naszej rozmowie? Czy przybyłaś dobrowolnie, czy cię zaciągnięto i upojono? Ten pan twierdzi, iż zamierza się z tobą ożenić... Kłamie bezczelnie! Pewnie, nie wie nawet, że masz już męża! Odpowiedz, Lenko?
Jeszcze niżej opuściła główkę.
— Więc skłamał? — powtórzył.
— Nie! — cicho odrzekła.
— Nie?... — zdumiał się. — Mówisz przytomnie?
— Najzupełniej! — szeptała, nie śmiąc jednak oczu podnieść na brata. — Zamierza... mnie rozwieść z Ignacym...
— Rozwieść z Ignacym?...
Oniemiał. Spadało nań tyle rzeczy nieoczekiwanych, że można było zmysły postradać. Po potwornej intrydze z Hanką, teraz ta niezrozumiała historja.
— Ależ... Lenko!... — wyrwał mu się okrzyk powątpiewania.
— A jednak... prawda...
— Niechaj dowiem się nareszcie, kim jest ten pan?...
Dyrektor, sądząc, że Fred powoli się uspakaja, postąpił ku niemu parę kroków i wyciągnął rękę...
— Jestem Horwitz! — rzekł.
Lecz Fred nie przyjął wyciągniętej dłoni.
— Dyrektor Horwitz?
— Tak!
— Szef szwagra?... Okońskiego?...
— Nie zaprzeczam!
Mierzył obecnie dyrektora pogardliwym wzrokiem.
— Więc pan, panie dyrektorze Horwitz, — jął cedzić powoli wyrazy — uwodzi żony swoich podwładnych? Kokot panu mało?
— Ależ powiedziałem...
— Że jest pan narzeczonym Lenki?... Wolne żarty. Pod tym pretekstem pan tu ją ściągnął, aby ją zanurzyć w błoto?...
— Kiedy...
— Niema tłumaczenia! Wykorzystał pan jej naiwność, bo siostra jest bardzo życiowo naiwna... Narzeczona! Narzeczonych nie sprowadza się do spelunek, w rodzaju mieszkania pani Helmanowej!
— Ale to zbieg okoliczności! Ja naprawdę z panią Okońską się żenię... Ja...
Fred nie dał mu dokończyć.
— Narzeczonych — mówił podniecony — nie traktuje się w ten sposób! Nie wyprawia się orgji z kobietami, dla których się żywi szacunek... Zrozum Lenko! — zwrócił się nagle do siostry. — Toć ten jegomość uważa cię za dziewczynę uliczną... O ile nawet obiecuje ci małżeństwo, to aby kupić sobie zabawkę... Pobawi się i rzuci... Wątpię w jego uczciwe zamiary! Hańba!... Czy nie rozumiesz, Lenko całej grozy swego upadku? Jak tyś doszła do tego?...
Okońska nie sądziła nigdy, że brat tak daleko się posunie. Obawiając się, że przez jego gwałtowne wystąpienie, utraci Horwitza, zawołała:
— Zbyt gorąco wszystko przyjmujesz, Fredzie!
Przeszywał ją wzrokiem.
— Wyjdź stąd natychmiast! — oświadczył nagle. — Jeśli chcesz pozostać mą siostrą, nie wolno ci ani chwili dłużej pozostać w tem błocie.
Milczała.
— Wyjdź! — powtórzył.
Horwitz, którego również ogarniał gniew, uznał za stosowne się wmieszać.
— Sądzę — rzekł dość arogancko — i ja mam tu coś do powiedzenia... Nic pan nie pojmuje, a bawi się w morały! Proszę pozostawić siostrę w spokoju, a reszta później się wyjaśni...
Fred zbył go pogardliwem wzruszeniem ramion.
— Chodź, Lenko!
Pod wpływem rozkazujących słów brata, uczyniła ruch, jakby zamierzając podnieść się z otomany. Ale rozzłoszczony Horwitz, już stał przed Fredem.
— Pani Lenka pozostanie! — zawołał. — To pan wyjdzie!...
— Panie Horwitz! — wyrzucił teraz Korski zdławionym szeptem. — Źle się skończy...
— Pogróżki?...
— Nie! Lecz mała nauczka...
I zanim dyrektor zdążył się cofnąć, pięść Freda z całej siły uderzyła go w twarz. Uderzenie było tak mocne, iż zatoczywszy się o parę kroków, runął na podłogę.
— Podły! — wykrzyknęła Lenka.
— Nazywasz mnie podłym — zapytał ironicznie, — bo śmiałem znieważyć twego amanta? A milczałaś, gdy on cię poniżał!
— Rozbiłeś moje szczęście! — zawołała, śpiesząc do leżącego, który, mrucząc jakieś niezrozumiałe wyrazy, usiłował powstać.
Fred z niesmakiem spoglądał na tę scenę.
— Więc to jest twem szczęściem? — rzekł. — Skoro chcesz, pozostań przy nim?! Nie jestem szpiegiem i nie opowiem o tem, com widział! Tylko wiedz, że od dziś przestałem cię uważać za siostrę!
Odwrócił się i wybiegł z pokoju.

Próżno szukała Helmanowa później po mieszkaniu córki.
Hanka znikła.
— Nie widziałaś panienki? — zapytała służącą.
— Panienka dawno wyszła!
— Bez płaszczyka?
— Pozostawiła płaszczyk! Wybiegła zapłakana, wtedy, kiedy pani z tym młodym człowiekiem...
— Dość! Rozumiem...
Właścicielka „Helwiry“, nie zważając nawet na to, że Lenka i Horwitz pozostawali w mieszkaniu jeszcze, już znalazła się na schodach...
Ale Hanki nie było i na Długiej. Przerażona ciotka Klara nie umiała udzielić żadnych wyjaśnień. Hanka nie powróciła wcale do domu i nie wie, co się z nią stało.
Na chwilę ogarnął Helmanową lęk...
— Czyżby uciekła?
Lub, gorzej...?
Pod wpływem rozpaczy i rozczarowania, powzięła jakiś zamiar szaleńczy?
Właścicielką „Helwiry“ wstrząsnął dreszcz...
— Samobójstwo?
Rychło postarała się odgonić przykre myśli...
Hanka, zapewne, pragnie ochłonąć, ukryć przed najbliższemi, a może matką szczególnie, swój wstyd, swą przykrość. Długą przechadzką na świeżem powietrzu, zamierza uspokoić rozdrażnione nerwy, niejedno przemyśleć i przeboleć. Bo, nie ulegało najlżejszej wątpliwości, że kochała Freda...
A tu jedyny, umiłowany, czysty, nieskazitelny Fred, w jej oczach zostaje uwikłany w niemal karczemną awanturę z dziewczyną, której zawód nie przedstawia najlżejszych wątpliwości.
Nic w tem, tedy dziwnego, iż niby grom z jasnego nieba runął na głowę Hanki. Biedne dziecko!
Helmanowej, na chwilę, ścisnęło się serce, że tak musiała poprowadzić intrygę i córce zadać cios.
Lecz chce ją przecież odzyskać...
A teraz odzyska...
Bo wątpliwe jest, by podobny zawód złamał Hankę, lub nasunął rozpaczne postanowienia... Zbyt silna z niej dziewczyna... i rozsądna... Przeboleje.. Inaczej od dziś tylko, będzie się zapatrywała na życie...
Rozchmurzyła się twarz właścicielki „Helwiry“. Całkowicie uspokojona, czekała jeszcze godzinę, gawędząc nawet uprzejmie ze starą panną Klarą, a gdy po tym czasie Gliniewska się nie pojawiła — zdecydowała się odejść.
Może lepiej nawet się stanie, jeśli jutro dopiero rozmówi się z Hanką.
A z powrotem do domu może powrócić już śmiało. Bo nietylko chęć zobaczenia córki, zatrzymywała właścicielkę „Helwiry“ na Długiej. Wolała uniknąć niektórych niezbyt miłych wyjaśnień, obawiając się nieco Horwitza i jego wymówek.

W rzeczy samej, dyrektor oprzytomniawszy nieco, po otrzymanym policzku, biegał po wytwornych apartamentach „salonu mód“, jak oszalały. Wreszcie natknął się na subretkę najbliższą powiernicę „szefowej“, którą znał doskonale.
— Gdzie pani? — krzyknął, zmienionym z pasji głosem.
— Pa.. ni... wyszła! — wybąkała, przerażona jego miną.
A, wyszła? — ryczał prawie, potrząsając dziewczyną za ramię. — Wyszła, baba przeklęta! Pogruchotałbym jej kości!
— Panie... dyrek... torze..
— Milcz, ty gadzie! — nie dał jej przyjść do słowa. — Obieście na mnie urządziły zasadzkę!
— Kiedy...
— Niema tłomaczenia! Któż mógł wiedzieć, prócz was, że tu znajduję się z tą panią? Czemu Helmanowa wpuściła tego dudka do mieszkania, a później do jadalni?
— Naprawdę.. — wybełkotała, nie wiedząc jak się usprawiedliwić, bo chlebodawczyni nie wtajemniczyła jej w szczegóły intrygi. — Naprawdę...
Horwitz puścił ramię subretki, które cisnął dotychczas z całej mocy.
— Już ja się z nią policzę! — rzucił. — Policzę... Powiedz to, łajdaczce, odemnie.
Pośpieszył do stołowego pokoju, gdzie nieład, panujący wszędzie, porozrzucane po podłodze butelki i wywrócone krzesło, świadczyły zarówno o niedawnej orgji, jak i niedawnej awanturze. W rogu, stała już ubrana, ale niespokojna i drżąca Lenka, którą ogarniało jakieś złe przeczucie, że całe zajście pociągnie dla niej bardzo niemiłe następstwa.
W rzeczy samej, słowa, które padły z ust kochanka, nie zabrzmiały zbyt zachęcająco.
— Ładna rodzinka! — burknął.
— Ale cożem temu winna? — poczęła szybko tłomaczyć. — Toż mnie spotkała przykrość nie mniejsza, niźli ciebie! Wszak pozostałam! A Fred chciał koniecznie, żebym z nim odeszła...
Chodził teraz wielkiemi krokami po pokoju.
— Zbój! Zbój! — powtarzał. — Na mnie się rzucił! Mnie śmiał uderzyć!
— Dobrze nie rozumiał, o co chodzi! — mówiła. — Kiedy wszystko się wyjaśni, pierwszy cię przeprosi!
— Nie potrzeba mi przeprosin błazna! Ja go osadzę w więzieniu.
— Zastanów się! Skoro mamy się pobrać...
Spojrzał na nią zezem.
— Ach, pobrać!
Podeszła parę kroków, chcąc mu zarzucić ręce na szyję.
— Złoty, kochany! Jakaś niepojęta intryga. Przecież, po ślubie...
Lecz on odepchnął ją prawie brutalnie. Egoizm i duma przezwyciężyły chwilową namiętność, którą żywił dla Lenki. Przez nią został spoliczkowany. Kto wie, może ona działała wspólnie z bratem, aby skompromitować go, przymusić go do rychłego zawarcia małżeństwa.
— Pachnie szantażem! — skrzywił się nagle.
Lenka, mimo, iż zazwyczaj dość powoli orjentowała się w sytuacji, teraz poczerwieniała, pojąwszy całą doniosłość obraźliwego zachowania się dyrektora.
— Jak śmiesz?.. — szczery okrzyk oburzenia wybiegł z jej ust.
— Wiem, co mówię! — gadał, podniecony, rad, że może na kogoś wylać swój gniew, choć wyczuwał, że postępuje niesprawiedliwie. — Wiem! Wszystko wydaje mi się bardzo podejrzane...
— Przysięgam, nie mam pojęcia, w jaki sposób Fred się tu znalazł!
— Opowiadanie!
— To.. przechodzi... wszelkie granice! Bez przyczyny znęcasz się nademną...
Wybuchnęła głośnym płaczem. Przez te idjotyczne wtargnięcie Freda, przez tę karczemną awanturę, zostaną rozbite najświetniejsze nadzieje?.. Jeszcze próbowała udobruchać Horwitza:
— Posłuchaj...
Lecz dyrektor zmarszczywszy się, niczem zły buldog, machnął tylko z pasją ręką, przecinając tym ruchem próbę do zgody i nakładając kapelusz, burknął:
— Idziemy! Nie pozostanę dłużej w tej mordowni. A nuż znów z kąta zbir wyskoczy? A ty, jeśli chcesz, pozostań!
— Ja mam pozostać? Nadal mi nie wierzysz? Chyba zamierzasz zerwać ze mną?
Horwitz nie odpowiedział ani słówka, tylko skierował się do wyjścia. W ślad za nim, cicho szlochając podążyła Lenka.
A gdy znaleźli się na ulicy, usadowił ją w najbliższej taksówce i odszedł, lekko jeno uchyliwszy, na pożegnanie, kapelusza.

Zdawałoby się, że na tem się zakończą wypadki tragicznego, a tyle pamiętnego w dziejach różnych osób wieczoru.
Tymczasem...
W mieszkaniu Helmanowej pozostała jeszcze jedna osóbka, o której zapomnieli w zamięszaniu wszyscy. Była nią panna Mary, inaczej Maryśka.
Ktoby ją obserwował z boku, mógł sądzić, że jest przerażona skutkami intrygi, której była głównem narzędziem.
Wtulona w róg otomany, zasłoniwszy twarz rękami, niczem kamienny posążek, przetrwała w tej pozie gwałtowne sceny, rozgrywające się obok. Dopiero, gdy z mieszkania wybiegł Fred, a nieco później Helmanowa, zapominając w podnieceniu o obecności Maryśki, dziewczyna odetchnęła z ulgą.
Bawili, co prawda, jeszcze Horwitz i Lenka. Ale z ich głośnej sprzeczki łatwo wywnioskować się dawało, że i oni lokal rychło opuszczą.
Nareszcie trzasnęły drzwi u wejścia...
Maryśka znajduje się w zaczarowanym sezamie salonów „Helwiry“ prawie sama. W kuchni bawi tylko służąca. Śmiało odważyć się może na myszkowanie po apartamencie. Jeśli nadejdzie subretka, łatwo usprawiedliwi się byle jakim pretekstem.
Dziewczyna powstała z otomany, niczem kot, na palcach wślizgnęła się do stołowego pokoju. Szybki rzut oka, a na jej twarzy rozlał się wyraz zadowolenia. Na poplamionym obrusie, wśród poprzewracanych butelek, leży na stole zwitek banknotów. Dwa tysiące — dług zwrócony przez Lenkę — a niedbale pod serwetę rzucony przez Helmanową.
Palce dziewczyny pochwyciły paczkę łapczywie.
— Dobry początek! — szepnęła, chowając za gors pieniądze.
Później, jęła powoli, nadsłuchując na wszystkie strony, kierować się do sypialnego pokoju właścicielki „Helwiry“.
Jest w nim, nareszcie!...
Toaleta, sekretarzyk, wmurowana w ścianę kasetka...
Tam „stara“ trzyma kosztowności i forsę.
Lecz panna Maryśka zbyt na to była przezorna, aby zdecydować się obecnie na zdobycie tych skarbów... Klucze zabrała szefowa, a o włamaniu, bez statków, ani myśleć.
Nie, postąpi inaczej.
Pośpiesznym ruchem wyciągnęła wosk z torebki. Zręcznie jęła go przykładać do zamków, sprawdzając, czy należycie odbiły się odciski...
Potem dokładnie obejrzała okno. Otwierało się ono od zewnątrz.
— Dobra je! — mruknęła — Nie trudna tu będzie robota!...
Uważając, że wykonała swe zadanie, równie cicho, jak i przedtem, na palcach powróciła do przedpokoju.
Tam, naciągnęła płaszczyk i nie oczekując na Helmanową, opuściła wytworne apartamenty salonu mód, zamknąwszy za sobą drzwi prawie bez hałasu.



ROZDZIAŁ VI.
Rozczarowania.

Dalsze wypadki potoczyły się zgoła inaczej, niźli przypuszczała Helmanowa.
Hanka nie powróciła ani tego wieczoru, ani dni następnych.
Próżno nazajutrz, prawie cały dzień spędziła na Długiej. Hanki nie było. Targana niepokojem, pobiegła do policji, pragnąc się dowiedzieć, czy córka nie uległa nieszczęśliwemu wypadkowi — lecz tam nie otrzymała żadnych wskazówek. W urzędach nie posiadano meldunku o nikim, czyj rysopis przypominałby Gliniewską.
Więc...
Nasuwało się jedno przypuszczenie. Hanka uciekła, nabrawszy obrzydzenia nietylko do Freda, lecz i do matki, która jej otworzyła oczy. Dokąd?... Opuszczając mieszkanie Helmanowej, posiadała w woreczku zaledwie kilka złotych...
A jeśli... samobójstwo?... Gdzieś, poza granicami Warszawy spoczywa trup młodej dziewczyny, na który jeszcze nie natrafiono, lecz rychło tę straszliwą wieść pisma przyniosą?...
Z drżeniem otwierała gazety. Na szczęście, wszystkie milczały o podobnym wypadku.
Helmanowa, żeby się uspokoić ostatecznie, zwróciła się do jakiegoś biura prywatnych detektywów, które za sute honorarjum zobowiązało się zaginioną odnaleźć. Pocieszała się więc, iż lada godzina miejsce pobytu Hanki zostanie ujawnione, lub, że znużona i głodna, uprzykrzywszy sobie tułaczkę, powróci...
Jeśli chwilami niespokojne myśli dręczyły Helmanową — to jej ofiara, Fred, naprawdę, był złamany całkowicie i bliski najbardziej rozpaczliwych postanowień.
Nawet jego młodość i energiczna natura ugięły się pod podwójnym ciosem. Tem więcej, iż nadal wikłał się splot potwornej intrygi.
Fred nazajutrz, po tragicznych wypadkach, zamierzał również porozumieć się z Hanką. Sądził, że przekona ją, iż zastawiono na niego pułapkę i że dzięki dawnej znajomości z Maryśką, stworzono kompromitujące pozory, które w rzeczy samej, rozbić będzie łatwo. Toć prawda musi na wierzch wypłynąć — a Hanka, wysłuchawszy spokojnie szczerego wyznania, zrozumie ohydną grę matki. Co zaś się Lenki tyczy? Scena, jaką ujrzał, nadal napawała go wstrętem. Lecz czyż mógł odpowiadać za postępowanie siostry? Wszak dość chyba jaskrawo zaznaczył swoje oburzenie, policzkując Horwitza i żądając od Lenki, by natychmiast wyszła. Straszne, okropne, iż właśnie w takiej sytuacji zdradziecko pokazano ją Hance! Och, jakże wstyd! Lecz, czyż postępki siostry rzucają nań podobny cień, że powinien odejść nazawsze?
Nie! Jeśli Hanka nie odpowiada za ohydną przeszłość swej matki, to i nań nie spada srom, wywołany wybrykami Lenki.
Uspokoiwszy się nieco, pod wpływem tych refleksji, zdecydował się napisać list do narzeczonej. Właściwie, krótką kartkę. Prosił w niej, by nie wierzyła sztucznie wytworzonym pozorom i zechciała albo u siebie go przyjąć, lub spotkać się z nim, na mieście, celem wyświetlenia nieporozumień.
Posłał ten bilecik przez posłańca, przekonany, że Hanka mu odpowie i na rozmowę się zgodzi, jakkolwiek nawet miałaby ona wypaść.
Wnet jednak otrzymał nierozpieczętowaną kopertę z powrotem, a posłaniec z niewyraźną miną powtórzył, że panna Gliniewska oświadczyła, iż od pana Korskiego żadnych listów odbierać nadal nie będzie. Nic dziwnego w tem oświadczeniu nie było, o ile przyjąć pod uwagę, że słowa te pochodziły z ust Helmanowej, która oczekując nadaremnie na Długiej na Hankę, przejęła pismo Freda i taką właśnie poleciła udzielić odpowiedź. Oczywiście, nie wiedział o tem, biedak!
Zrozpaczony, usiadł i napisał drugi list... W tym liście, przedstawiał wszystkie okoliczności sprawy, swą znajomość z Maryśką, zaklinał Hankę, by nie niszczyła ich przyszłości, błagał, by pozwoliła mu się wytłumaczyć... Pisząc, rzucał wprost duszę z siebie na papier, a gdy długi list zakończył, koło podpisu legły dwie, duże łzy.
Ten list postanowił odnieść sam. Nie liczył na to, że jeśli się pojawi osobiście, to przyjmie go Hanka. Chciał jeno uprosić panią Klarę, która stale otwierała drzwi, żeby wpłynęła na siostrzenicę i ta przeczytała list, a nie zwróciła go znów nierozpieczętowanym.
W rzeczy samej, po krótkiem dzwonieniu, ujrzał ciotkę, która na widok Freda przeraziła się, niby spostrzegłszy samego djabła i chciała drzwi zamknąć z powrotem.
— Pani Klaro!... Pani Klaro! — zawołał z rozpaczą. — Ja wcale nie zamierzam wchodzić do mieszkania. Tylko...
— Tylko? — burknęła umyślnie niegrzecznie, bo w pokoiku Hanki znajdowała się Helmanowa, a na wypadek „pojawienia się“ Korskiego, zostały wydane ścisłe instrukcje.
— Przyniosłem list!
— Jeden już pan przysłał...
— Właśnie...
— I Hanka odesłała z powrotem! — kłamała.
Fred aż wyciągnął do niej ręce.
— Jest pani dobrą, szlachetną osobą! — przemówił gorąco. — Zaszło pomiędzy mną a Hanką straszne nieporozumienie... Intrygi, brudne intrygi! Widocznie, jeszcze nie ochłonęła, skoro zwróciła poprzedni list! Przyniosłem inny, obszerniejszy...
— Cóż ja tu poradzę?
— Pani jedna może ją przekonać, aby go przeczytała! Kiedy przeczyta, zmieni zdanie... Pani Klaro, niechaj pani wpłynie na Hankę, aby przyjęła list... Bóg jeden wie, jak pani będę wdzięczny!.. Na całe życie. Pokocham, jak własną matkę...
Starsza pani nie była, bynajmniej z natury zła. Wzruszyły ją gorące słowa chłopaka i z wielką ochotą szepnęłaby mu słówko, wyjaśniające całą sytuację — „Hanka jest nieobecna, niewiadomo gdzie się teraz znajduje“.
Lecz, z tyłu, słychać było ciche kroki, skradającej się i podsłuchującej Helmanowej, a lęk przed potężną właścicielką „Helwiry“ przeważył.
— Kiedy... — mruknęła.
Fred, tłomacząc sobie jej wahanie się inaczej, wykrzyknął.
— Przecież Hanka jest w domu?
— A... jest — z trudem nowe kłamstwo wybiegło z ust starszej pani.
— Więc...
— Proszę dać list! — wyrzekła, chcąc przerwać niemiłą scenę. — Oddam go Hance... Ale za skutek, nie ręczę...
— Wiecznie będę błogosławił panią!
Z mniejszem może rozczuleniem, myślałby Fred o starej ciotce, zbiegając ze schodów, gdyby wiedział, co dalej nastąpiło. List trafił, oczywiście, do rąk Helmanowej — ta włożyła go, może w godzinę później, w większą kopertę, prawie siłą przymusiwszy panią Klarę, by na karteczce dopisała następujące słowa:
„Mimo moich największych próśb, Hanka nie chce odbierać żadnej korespondencji od Pana. Prosi, by Pan pozostawił ją, nazawsze, w spokoju“.
Kiedy Fred znów otrzymał swój list nierozpieczętowany, z powrotem i przeczytał dopisek, nisko pochylił głowę. Siedział wówczas w swym pokoiku, w mieszkaniu matki.
Wpijał się wzrokiem w martwe litery, zdawałoby się, raz na zawsze przesądzające o jego losie...
Nagle, on silny, energiczny, poczuł się słaby i skrzywdzony, niczem dziecko...
Jakiś głuchy jęk wydobył się z piersi Freda... Jęk początkowo cichy, a później coraz mocniejszy... Coś w nim zamarło — a życie straciło powab i sens.
Nigdy już Hanki nie przekona? I nie zobaczy?
A w takim razie...

Niemniej przykro odbiły się ostatnie przejścia i na losach Lenki...
Właściwie nie zdobywszy nic, straciła wszystko.
Jeśli sądziła, że Horwitz, ochłonąwszy z gniewu, zrozumie, jak niesprawiedliwie, z nią postąpił, pierwszy się odezwie i przeprosi, to nastąpiło w tym względzie rozczarowanie, bo dyrektor milczał, rzekłbyś, zapomniawszy całkowicie o istnieniu „narzeczonej“.
Cóż podobne postępowanie miało oznaczać? Posądzał o współudział w wywołaniu wstrętnej awantury, czy też zerwał skorzystawszy z pretekstu. A taki wydawał się zakochany! Ileż zaklęć i kuszących obietnic z jego ust padło.
— Ach, ten Fred!... Wszystko przez Freda....
Prócz złości na brata, iż on to właśnie stał się przyczyną szybkiego końca świetnie zapowiadającej się karjery, ogarniał Lenkę i lęk... A nuż pojawi się, ten srogi cenzor moralności i mimo danej obietnicy mężowi o zajściu opowie... Przedtem nie obawiała się rewelacji o swym stosunku z Horwitzem, podkreślając nawet tę zażyłość przed mężem, lecz to było co innego.
Horwitz zakochany, Horwitz nadskakujący, gotowy uczynić dla niej największe poświęcenie, otoczyć zbytkiem i z nią się ożenić — stawiał ją wysoko i pan Ignacy z tem się liczył. Ale wieść o przyłapaniu Lenki, niczem dziewczyny ulicznej, na orgji w domu schadzek z dyrektorem i o późniejszem spoliczkowaniu tegoż przez Freda — mogła wywołać szalony gniew Okońskiego i jak najdalej idące konsekwencje.
Tembardziej, że usuwały się deski ratunku. Horwitz uciekał — a do Helmanowej po „nową przygodę“ próżno było się zwracać. Nawet w naiwnym mózgu Lenki, aż nadto widoczne się stawało, że w całej tej historji, odegrała ona dwuznaczną, a podstępną rolę...
To też Lenka, na pół przytomna ze strachu, a nie wiedząc, co począć błąkała się przez dwa dni po mieszkanku, nie wychodząc z domu.
Rychło jednak otrzymała pośrednią drogą wieść o Horwitzu, ale bynajmniej nie taką, jakiej sobie życzyła.
Przyniósł ją z biura pan Ignacy, gdy powrócił na obiad do domu, z miną mocno niewyraźną i zafrasowaną.
Pan Ignacy, również, zaszłe wypadki odczuł na własnej skórze. A ponieważ nie wiedział o niczem, odbiły się one na nim podwójnie boleśnie i przyprawiły o wielkie zdumienie.
Skąd nagła niełaska szefa?
Bo Horwitz przybywszy do biura na trzeci dzień dopiero, tak ozięble powitał swego podwładnego, tak szykanował go umyślnie i czepiał się byle drobiazgów, że zwróciło to aż powszechną uwagę.
Czemuż podobna zmiana postępowania? Okoński bladł tylko, zaciskał zęby i nic nie rozumiał. Gdzież podziały się przyjacielskie poklepywania po ramieniu, zręcznie rzucane półsłówka, obiecujące świetną przyszłość. Horwitz odzywał się opryskliwie, unikał jego wzroku, nie podawał ręki.
Pan Ignacy mocno zaniepokojony tem wszystkiem, postanowił uczynić głęboki wywiad u żony, mogącej rzucić na tę zmianę nieco światła. To też, już przy zupie, zagadnął znienacka.
— Czy nie widziałaś Horwitza?
Drgnęła, zbladła i odparła niepewnie:
— Dlaczego się pytasz?
— Interesuje mnie to z pewnych względów?
Lenka czuła coraz większy niepokój.
— Jakich?
— Bo... widzisz — Okoński jął bąkać — Zachował się tak względem mnie w biurze... Pracuję dwadzieścia lat, nigdy nic podobnego mi się nie przytrafiło... Krzyczał, niczem na smarkacza... Myślałem, że może chory, lub wyjątkowo zdenerwowany...
Pojęła.
— Nie widziałam dyrektora! — odrzekła — I nie wiem, co to znaczy... Był niegrzeczny?
— Bardzo...
Zaległa cisza. Okoński zawzięcie obracał łyżką w talerzu wodnistego rosołu, poczem, starając się mówić możliwie obojętnie, rzucił:
— A... czy... go nie zobaczysz?
Udała że nie rozumie.
— Kogo?
— Horwitza! — wypalił. — Bo, gdybyś się z nim zobaczyła, może się dowiesz, o co mu właściwie chodzi?... Chwilowa niedyspozycja, czy też...
Nie dokończył.
— Dobrze! — rzekła sucho. — Postaram się skomunikować z dyrektorem.
Reszta obiadu upłynęła w milczeniu. Różne myśli krążyły w głowie Lenki i coraz większego nabierała przekonania, iż musi rozmówić się z kochankiem i ostatecznie sprawę wyjaśnić. Niechaj przynajmniej wie, czego się trzymać. Nietylko ją potraktował więcej, niż brutalnie, lecz teraz poczyna mścić się na mężu.
Skoro też, po obiedzie pan Ignacy wyniósł się z domu, znów do biura, by popołudniową pracą zaznaczyć swą wyjątkową gorliwość, pochwyciła słuchawkę telefonicznego aparatu, rzucając numer Horwitza.
Sam podszedł, na szczęście, do telefonu.
— To ja! — wyrzekła trochę niepewnie, posłyszawszy jego głos, — Okońska!
— Ach, pani! — przemówił sztywno.
— Chciałam się porozumieć...
— Właściwie, w jakiej sprawie?
— Zdaje się, mamy sobie wiele do powiedzenia.
Wyczuła, że się waha.
— Sądzę — nalegała — że osobiste nasze widzenie się, jest konieczne.
Głos Horwitza złagodniał.
— Jeśli pani sobie tego życzy, będę na nią oczekiwał.
— Więc, za pół godziny...
— Dobrze!
Chciał ją widzieć! Nie odmówił stanowczo. Ucieszona Lenka, wnet biegła w kierunku mieszkania dyrektora, układając w główce treść przyszłej rozmowy.
Przyjął ją z miną, niby to wyrażającą obojętność, lecz w gruncie grał komedję.
Horwitz należał do liczby tych mężczyzn, którzy pobłądziwszy, nie lubią się przyznać nigdy do tego, że pobłądzili. Popsuty przez życie, był kapryśny i w swych uczuciach niestały. A nadewszystko stawiał miłość własną. Otrzymany policzek od Freda palił go, niby rozżarzone żelazo. Dusił się z bezsilnej złości i gniewu. Bo i cóż miał począć. Wyzwać smarkacza na pojedynek, bić się z nim, tą drogą uzyskać satysfakcję? Śmieszne doprawdy i skandal na całą Warszawę. Tedy, za zniewagę doznaną od brata, mścił się na siostrze, a w jego głowie powstawały różne refleksje. Jeśli przedtem ożeniłby się może nawet z Lenką, pod wpływem chwilowego szału, ale postawiwszy warunek, by wszystko odbyło się bez rozgłosu, Okoński odszedł zadowolony otrzymawszy odszkodowanie, a rodzina Lenki nie pokazywała mu się na oczy, teraz przyszło otrzeźwienie... Jakaś zbójecka familja... Ten Fred. Wprawdzie Lenka ma dobry charakter i za rodzinkę nie odpowiada, ale oni zechcą się wtrącać. Pocóż, na starość, szukać guza i wdawać się w awantury?...
Lecz Lenka jest taką rozkoszną kochanką!...
Przed dyrektorem zarysowało się wielkie zagadnienie, niby hamletowskie być, albo nie być...
Z jednej strony, należy wycofać się z nieopatrznie rzuconej obietnicy małżeństwa, z drugiej zaś, nie utracić Lenki...
Trzeba tedy udawać obrażonego, trzeba udawać, że się wierzy, iż działała z bratem, do współki i inaczej postawić stosunek.
Oto przyczyna, czemu dyrektor, aczkolwiek drżał z niecierpliwości, nie zwrócił się pierwszy do kochanki, a dręczył w biurze Okońskiego, jakby chcąc go zmusić do przyśpieszenia telefonu od żony i ucieszył się bardzo, gdy to nastąpiło.
Przyjął Lenkę w swym wspaniałym gabinecie, zasłanym puszystemi bucharskiemi dywanami; ubrany w jedwabną piżamę.
W dalszym ciągu groźny mars błądził mu po czole, a choć wielką miał ochotę ją wycałować, srogo zagadał:
— Cóż cię sprowadza?
— Jakto, co mnie sprowadza? — powtórzyła, siadając w głębokim skórzanym fotelu. — Pragnę wyjaśnić sytuację... Zachowałeś się ostatnim razem, więcej, niż brutalnie. Od tej chwili milczysz... Nie wiem, jak to rozumieć?
Udał oburzenie.
— Po postępku twego brata?
— A czyż ja — zawołała — odpowiadam za Freda?... Toć pozostałam przy tobie, narażając się na największe przykrości!!.. A gdyby tak wszystko powtórzył Ignacemu? Na szczęście, milczy... A ty, mnie nadal obwiniasz. Śmiesz posądzać, o jakieś dwuznaczne plany? Ulituj się!... Jakie?... Wszak sam proponowałeś małżeństwo!.. Cóż mogę więcej żądać od ciebie?...
Horwitz pojął, że dalszem dąsaniem się, nie uniknie szczerego postawienia sprawy.
— Widzisz Lenko! — rzekł. — Może postąpiłem niesprawiedliwie, pod wpływem uniesienia... Ale przez ciebie, spotkała mnie największa przykrość w mojem życiu. Taki chłystek ośmielił się podnieść rękę!! Toć pojedynkować się z nim nie mogę. Unikam cię więc, aby znów nie narazić się na napaść..
— Ależ — aż złożyła błagalnie ręce. — Czyż to przeze mnie? Jakaś djabelska machinacja Helmanowej i wartoby tę sprawę wyświetlić. Pocóż umyślnie ściągnęła nas w ten wieczór...? Skąd Fred się tam znalazł? O, więcej nie będziesz narażony na przykrości! Z Fredem, słyszałeś, zerwałam... A jeśli naprawdę ze mną się ożenisz, ręczę, że przyjdzie i przeprosi...
Horwitz nadal się chmurzył.
— Nie chcę sprawdzać — odparł — ani baby przeklętej nie zobaczę nigdy... Coś tam zaszło dziwnego i miała swój ukryty cel, aby nas skompromitować. Przyznaję, żeś niewinna. Lecz plany nasze muszą ulec odwłoce!...
— Jakto? — drgnęła, choć od początku, spodziewała się tego frazesu.
— Nie możemy brać ślubu... Nie mogę cię rozwodzić...
— Rozmyśliłeś się nagle?
— Wcalem się nie rozmyślił — jął obłudnie tłomaczyć — ale, pojmij... Zajmuję wybitne stanowisko, nie mogę się narażać na skandale. Ten twój brat, to szaleniec!.. Powtarzałem mu, że się z tobą ożenię, a on się na mnie rzucił. Gdybyśmy trwali w naszych zamiarach, mógłby znów się awanturować.
— Zapewniam, że się mylisz!..
— O nie! Lecz, wszystko może pozostać po dawnemu! Tylko zachowamy więcej pozorów.
— Jakto rozumiesz?
Zgrabna nóżka Lenki poruszyła się nerwowo, siejąc błyski lśniącym lakierowanym pantofelkiem.
To też Horwitz, zgoła już innym głosem, przemawiał:
— Nie będziemy się nigdzie pokazywali! Będziesz mnie odwiedzała po cichu...
— A nasze małżeństwo?
— Później!... Za pół roku!.. Za rok!.. Kiedy się przekonam, że nie grozi niebezpieczeństwo.
— Ach tak!..
Lenka odwróciła główkę a jej nóżka zakołysała się jeszcze niespokojniej, wychylając się coraz bardziej z pod sukienki.
Horwitza, widocznie, podniecał ten widok.
— Cóż to ci przeszkadza? Krótka zwłoka! Przecież się nie zmienię. Nadal będziemy się kochali...
— Kochali?
— Pewnie!
Horwitz, chcąc zaakcentować ostatnie słowa, podszedł do swej bogdanki, usiłując ją objąć. Prześliczna nóżka nadal kręciła się ponętnie, a lekko zaróżowione policzki Lenki nabrały barwy dojrzałych brzoskwini, kusząc do pocałunku. Dyrektor gotów już był ją pochwycić w swe ramiona, aby obsypać potokiem pieszczot i w ich oszołomieniu przytłumić niesmak dotychczasowej rozmowy, gdy wtem nastąpił zwrot zgoła nieoczekiwany. Lenka nagle mocno odepchnęła Horwitza, a z jej ust wyrwał się okrzyk stanowczy:
— Nie.
— Ależ, Lenuchno! — cofnął się, strapiony.
— Nie! — powtórzyła, powstając z miejsca. — Nigdy już nie będę twoją kochanką...
— Co... co się stało? — bełkotał, nic nie pojmując z jej podniecenia.
Tymczasem w piersiach Lenki dojrzał bunt. Więc w gruzy padły najlepsze nadzieje.
— Miał słuszność brat, — zawołała gwałtownie. — Jestem dla ciebie tylko chwilową igraszką. Traktujesz mnie, niczem dziewczynę publiczną. Zasłużyłam na to! Och, po stokroć zasłużyłam.
Horwitz nie spodziewał się podobnego wybuchu.
— Uspokój się...
— Zasłużyłam! — wykrzyknęła. — Boś poznał mnie u Helmanowej... Myślisz, żem lalka, jak wszystkie! Bodaj, o sfałszowanych wekslach, lepiej dowiedziałby się Ignacy, bodajbym się w więzieniu znalazła, niźli przestąpiła przeklęty próg „Helwiry“... Dość bagna, dość brudów... Więcej się nie poniżę, choćbyś obsypywał mnie złotem... Każdy z was jednaki! Gdy go podnieci ładna nóżka, lub buziak, skarby świata obiecywać gotów! A później...
— Lenuchno! Lenuchno — błagał.
— Odejdź! — odsunęła go powtórnie, kiedy znów usiłował się zbliżyć. — Odejdź! Skończone... Ale ja zrywam. Zrywam, bo nawet gdybyś ożenił się ze mną, uważałbyś mnie nadal za kokotę, a kiedy minąłby szał, rzuciłbyś parę tysięcy odczepnego...
Mimowolnie powtarzała słowa Freda. Wstrętny wydawał się jej teraz Horwitz z lekko zamglonemi z namiętności oczami, i zaślinioną, obwisłą dolną wargą.
— Satyr!!... — rzuciła mu prosto w twarz i bez namysłu wypadła z pokoju.
Pozostał z miną niewyraźną, jaka jest właściwa mężczyznom, którzy przygotowali się na wyrafinowane rozkosze, a te rozkosze ominęły ich niespodzianie.
— Pikantna bestyjka! — mruknął. — Ale może jeszcze damy sobie z nią radę!
Lenka, wielce zadowolona z siebie, biegła do domu... Po raz pierwszy w tej naiwnej duszy zbudziło się poczucie godności własnej i dumy. Wyrosła jakby we własnych oczach, a choć czuła, że w życiu nastąpić musi przełom znaczny, nie przestraszało to jej bynajmniej.
W domu, powitał ją pan Ignacy pozornie uprzejmem spojrzeniem, które w gruncie kryło niepokój. Domyślał się, że żona widziała dyrektora i ze spotkania z tym potentatem powraca. Z ust Lenki mógł posłyszeć wyjaśnienie, czemu w biurze go napotykają niespodziewane przykrości. Lecz ona, niby drocząc się, umyślnie milczała, rozbierając się powoli i zmieniając strojną sukienkę na domowy szlafrok.
Wreszcie, nie wytrzymał.
— Cóż? — zapytał.
— O co ci chodzi? — udała nieświadomość.
— Hm... hm... — niecierpliwość przezwyciężyła. — Widziałaś Horwitza?
— Widziałam! — odparła krótko.
— Więc?
— Wcale nie było mowy o tobie!
— Jakto! — zaperzył się. — Przecież prosiłem cię wyraźnie.
Postanowiła wyrzucić z siebie zdanie, od którego zależało dalsze pożycie z mężem.
— Nie było mowy — powtórzyła — bo Horwitz począł zalecać się do mnie, a mnie się znudziły te zaloty...
— Ach, Lenko... — mruknął niezadowolony.
— Nie oburza cię to?
Pan Ignacy chwilę postał w niepewności. Od dłuższego czasu tak przywykł do wybryków i kaprysów żony, że nie wiedział, co o jej oświadczeniu sądzić.
— Żartujesz? — bąknął.
— Wcale nie żartuję!
— Moja Lenko! — rzekł niechętnie. — Wiecznie pragniesz doprowadzić do awantury! Wyśmiewałaś się przedtem, że byłem zazdrosny o dyrektora i twierdziłaś, że nic nie powinno mnie obchodzić... Teraz każesz się gniewać i stawać w twojej obronie...
— Czy ci to nie na rękę?
Był już podrażniony na dobre.
— Ach, doprawdy, skończmy z temi wybuchami histerji!...
— Chcesz, żebym skończyła? — odparła podniesionym głosem. — Dobrze! Ale przódy kilka słów prawdy ci powiem... Jesteś o mnie zazdrosny i nie jesteś zazdrosny... Należysz do kategorji tych mężów, którzy chętnie przymykają oczy na postępki żony, byle ta ich tak zdradzała, żeby mieli z tego pożytek i mogli sami w siebie wmówić, że postępując bardzo swobodnie, w rzeczy samej, jest im wierna... Bajecznie zachowane pozory... od czasu do czasu należy nawet zrobić żonie scenę, dla podkreślenia własnej godności, no i rogi na głowie też trochę swędzą... Najbardziej, podobny pan mąż, obawia się wyciągnięcia na światło dzienne prawdy... Poco? Na co? Jeszcze brzydko odzywanoby się o nim... Lecz, jeśli żonie wpływowy kochanek się znudzi, a jego ominą zyski w postaci gratyfikacji i awansików, wtedy on złości się najbardziej... gotowy swą połowicę zmusić do zgody z kochankiem... Znów, oczywiście za pomocą niedomówień... A wiesz, jak to się nazywa? Półświatek!
Patrzył na nią zdumiony. Wreszcie wzruszył ramionami, symulując obojętność.
— Wiesz, Lenko! Kiedy cię pochwycą te twoje napady...
Lecz ona, nie zważając na wykrzyknik, dokończyła poprzednie zdanie.
— Półświatek... Bo są w półświatku niziny i wyżyny... Ci z nizin przynajmniej, postępują otwarcie i wyraźnie mówią, czego żądają od kobiety... Na wyżynach nie mówi się nic, ale zato pcha się do tego samego... Et, co tu gadać i tak stale udasz, że nie rozumiesz, lub zapłoniesz świętem oburzeniem...
Nagle urwała i szybko wybiegła do swej sypialni, tam zamykając się na klucz. A gdy pozostała sama, niespodzianie wstrząsnął nią spazm płaczu. Jęła szlochać coraz mocniej, niczem małe dziecko...
Łzy spływające po policzkach, czyniły dobrze. Zmywały jakowyś moralny brud, oczyszczały ducha.
I bodaj, po raz pierwszy, Lenka zastanawiała się nad życiem poważnie.



ROZDZIAŁ VII.
Ucieczka Hanki.

Hanka, wybiegłszy w pamiętny wieczór, z mieszkania Helmanowej, długo błądziła wprost przed siebie, bez celu.
Idąc, nie widziała nikogo i na nic nie zwracała uwagi. Pochłonęło ją całkowicie własne nieszczęście i wydawało się jej, że wszystko wewnątrz umarło.
Dla kogoż dalej żyć i czy wogóle żyć warto?
Matka? Och, wstydzić się jedynie wypada za podobną matkę... A Fred... Ten wyśniony, wyidealizowany Fred, tonie w takiem samem błocie, jak i reszta mężczyzn... Popisuje się swą szlachetnością i czystością, a jest związany bliskim stosunkiem z dziewczyną uliczną... Rękę podnosi na kobietę, a później ją błaga o milczenie... Tak, niestety, rację miała matka, kiedy twierdziła, że wszystko dokoła jest jednym łańcuchem kłamstwa i brudu.
Lecz w takim razie...
Hanka czuła, że łamało się coś w niej wewnątrz. Że spotkała ją straszliwa krzywda i niema się nawet przed kim użalić. Że jest samotna na świecie i żywa dusza z przyjazną pomocą nie pośpieszy. Powrócić do matki? Przenigdy... Na Długą? Czyż nie na jedno wyjdzie? Rychło odszuka ją matka, chcąc napawać się swym triumfem... Straszliwy triumf... Okrutny... Napewno, również zechce narzucać się Fred z tłomaczeniami i wyjaśnieniami... Dziwni, ci mężczyźni... Im bardziej, który skrzywdzi kobietę, tem dłużej chce jej wmawiać swą niewinność... Nie, ona nie zobaczy nigdy Freda.... Wydalono gorącem żelazem z jej duszy tę miłość, zadając jednocześnie cios potężny... Bo są czasami bardzo niebezpieczne leki. Lekarstwa, które zabijając chorobę, jednocześnie o śmierć przyprawiają chorego. Dokąd więc pójdzie?
Przystanęła i rozejrzała się, przytomniejąc. Dotychczas tak była pochłonięta swemi myślami, iż nie zauważyła nawet, że się znalazła na jakimś moście... Most Poniatowskiego... Długim, czarnym wężem wije się Wisła, obramowana szeregiem żółtych, płonących latarni. Daleką z Koszykowej tu odbyła drogę, idąc widocznie, śród tłumu, niczem lunatyczka...
Rzuciła okiem na zegarek.
Jedenasta. Na moście i na wiadukcie, w jesienną noc, prawie niema nikogo. Zdala migają tylko sylwetki przechodniów, tulących się w podniesione kołnierze palt, bo listopadowy wiatr porządnie poczyna dokuczać.
Ale Hanka nie zwraca uwagi na chłód. Zapomniała nawet, że jest bez płaszczyka. Jednakowo byłoby jej teraz obojętnie, gdyby był mróz, lub tropikalny upał... W mózgu świdruje jedna myśl.
— Co dalej? Dokąd?
Na Długą stanowczo nie powróci. Gdyby posiadała pieniądze, mogłaby zanocować w hotelu. Lecz w woreczku znajduje się najwyżej parę złotych. Prócz tego, pozostawiła w domu dowody osobiste...
— Więc...
Raptem poczuła Hanka wielkie zmęczenie, które często po silnych wstrząsach nerwowych przychodzi. W mózgu krzyżowały się myśli, jak błyskawice, paliły, niczem roztopiona lawa, wydawało się, że rozsadzą one głowę, a ciało odmawiało posłuszeństwa.
Wsparła się tedy Hanka o kamienną balustradę mostu i przechyliwszy się mocno przez parapet, chłonęła w siebie wilgotne powietrze, biegnące od rzeki. Długo może w tej pozycji szukałaby odpoczynku i sił do nowej wędrówki, nie wiedząc dokąd się skierować, gdyby w tejże chwili czyjaś ręka nie legła na jej ramieniu.
Odwróciła się zdumiona. Tuż obok stała kobieta już starsza, otulona w chustkę i wyglądająca więcej, niż skromnie. Plusk fal wiślanych i listopadowy wiatr, stłumiły odgłos jej kroków.
— Panienko! — wymówiła cicho babina.
— O co właściwie pani chodzi? — ostro rozległ się głos Hanki.
Twarz nieznajomej wykrzywił dziwmy uśmiech.
— Nie trzeba się gniewać, panienko... Ale panienka tak... nad wodą!... O wypadek łatwo...
— Bądźcie spokojni!... Nie upadnę!
Starsza kobieta dalej wpijała się wzrokiem w Gliniewską.
— Rozumiem!... rozumiem... — zamamrotała. — Ale panienka bez płaszczyka!... W zimną jesienną noc!... Czy jakie nieszczęście się stało?
Hanka wzruszyła ramionami. Widocznie tamta, podejrzewała ją o zamiary samobójcze. Chcąc się czem prędzej pozbyć ciekawej kobieciny i uwolnić od dalszej indagacji, nerwowo wyrzekła:
— Niech pani się nie obawia!... Nie mam chęci, ani wskoczyć do wody, ani odebrać sobie w inny sposób życia...
Jednak nieznajoma nie dała się odprawić łatwo. Z wyrzutem pokręciła głową.
— Ja z dobrego serca, a panienka zaraz się gniewa!.. Niejedno może się człowiekowi przytrafić w Warszawie... Szczególnie przejazdem!.. A panienka, pewnie, przyjezdna?...
— Z czego pani to wnioskuje?
— Ano, coś mi się widzi! I albo zgubiła pieniądze i nie wie, co zrobić, albo narzeczony ją opuścił.
— Narzeczony mnie nie opuścił! — odrzekła ze zniecierpliwieniem. — Bo go nie miałam!.. Ale w rzeczy samej, jestem prawie bez pieniędzy i nie wiem, gdzie przenocować. Prawdopodobnie prześpię się tu na ławce... A jutro mam otrzymać posadę! — skłamała. — Czy to pani wystarcza?
— Nie trzeba było odrazu powiedzieć?! — jęknęła kobiecina. — Toć ja panienkę przenocuję najchętniej!... Skromne jest mieszkanie, biedne, ale od zimna uchroni... Panienka w Warszawie bez rodziny? Prawda? O, niejedną bidulkę, już tak wyratowałam... Nie miało to gdzie się podziać i zaraz głupstwa przychodziły do głowy! Przepraszam, bardzo przepraszam! Ja o nic nie posądzam... Tak tylko... Własnej córki się nie ma, — smutnie skończyła, — ale... et co tam gadać. To ile razy idę bez most...
Hanka obojętnie słuchała paplaniny starej, myśląc, iż samo niebo ją zesłało na ratunek. Kobiecina wygląda poczciwie, ma dobre serce, jakto się często u ludu, zdarza. Przenocuje u niej, a jutro się zastanowi, jak dalej postąpić. Może listownie ułoży się z matką, bo na osobiste widzenie sił nie starczy. Może zdecyduje się powrócić na Długą i zabierze swe rzeczy... Ogarniało ją coraz silniejsze zmęczenie. Z wdzięcznością spojrzawszy na starą, uprzejmie wyrzekła.
— Skoro pani taka dobra, chętnie skorzystam z zaproszenia! Istotnie na dzisiejszą noc zostałam bez dachu nad głową... Lecz długo nie będę pani się naprzykrzać...
— A choćby panienka pobyła u mnie i tydzień! — z widocznem zadowoleniem odparła. — Sama jestem... Z taką jenteligentną, ładną panną mieszkać przyjemnie!...
Nie odpowiedziawszy ani słówkiem na komplement, Gliniewska poszła wślad za starą. Ta skręciła z wiaduktu na schodki, zeszła niemi na dół, poczem udała się przez jakieś ciemne i odludne uliczki, przystając wreszcie przed odrapaną, jednopiętrową kamienicą. Po dość długiem dzwonieniu, otworzył zaspany stróż i przebywszy obszerne zarośnięte trawą podwórze, znalazła się Hanka na progu mieszkania.
Drzwi były obite ceratą i otwierał je szereg zamków. Stara długo coś majstrowała przy nich, wreszcie rozwarły się wrota Sezamu i gestem wskazała Gliniewskiej drogę.
— Pocóż tyle ostrożności? — przeniknęło przez głowę Hanki. — Stara skarby chowa?
Ogarnęło ją jakieś niemiłe przeczucie i cofnęłaby się z gustem od progu, lecz cofać się już było zbyt późno.
— Proszę!... Niechże panienka pozwoli! — zachęcała nieznajoma.
Hanka śmiało weszła do wewnątrz, a gdy stara zamknąwszy z temi samemi ostrożnościami drzwi, zaświeciła lampę, ciekawie rozejrzała się dokoła.
Rozejrzała się — i zdziwiła wielce. Bo, jeśli z wyglądu zewnętrznego starej sądzić było można, że zajmuje skromną izdebkę — mieszkanko, najwidoczniej składało się z kilku pokoików, a ten, do którego wprowadziła Gliniewską, nietylko nie był urządzony ubogo, lecz przeciwnie, z dostatkiem. Nie brakło tam, ani wygodnej otomany, ani dywanów, ani łóżka ze stosem poduszek, ani komody z szeregiem cacek i zawieszonem nad nią lustrem.
Gospodyni, zauważywszy zdumienie Hanki, uznała za stosowne wyjaśnić:
— Przygląda się panienka? Resztka przedwojennego dostatku!... Nie zawsze się nędzę klepało!
— A tam, kto śpi? — zagadnęła, posłyszawszy głośne chrapanie, dobiegające z sąsiedniego pokoju.
— At... nic!... Wychowanka...
— Wychowanka? Pani ma wychowankę? A mnie się zdawało, że to mężczyzna chrapie!
— Nie, dziewczyna!... — zerknęła jakoś nieokreślenie. — Taki już jej głos!... — poczem raptownie zmieniła temat — Niech się panienka rozgości. Będzie, jak u siebie... Jeszcze się nie znamy... Józefa Jengutowa jestem!... Wdowa, po majstrze stolarskim!
— Bardzo mi przyjemnie! — oświadczyła Hanka, wyciągając poraz pierwszy dłoń do swej gospodyni... Hanna Gn... iewska... — mruknęła niewyraźnie.
— Biniewska? — powtórzyła, przekręcając nazwisko. Nie słyszałam... Panienka przejezdna w Warszawie?... Ma dostać posadę? Nauczycielka? Do dzieci?
— Coś w tem rodzaju!
— Oj... o zajęcie ciężko, ciężko... Ale byle był dach nad głową, damy sobie radę!... Teraz nie będę więcej nudziła panienki... Nastawię herbaty, bo to biedactwo zdrożone, a później spać...
Zaśmiała się przyjaźnie...
Choć właściwie Hanka powinna była czuć wdzięczność dla swej wybawicielki, coś dziwnie ją odpychało od niej. Żałowała obecnie, że dała się skusić, skorzystawszy z zaproszenia. O ile przedtem, tam na moście, wydała się jej poczciwą, biedną kobieciną, pragnącą dać schronienie na noc bezdomnej, o tyle teraz, zarówno w zachowaniu się starej, jak i w całem otoczeniu, dawało się wyczuwać coś nieokreślenie podejrzanego. I to dostatnie urządzenie mieszkanka i — chrapanie za ścianą i drogi pierścionek, połyskujący na palcu baby.
Raptem wzrok jej padł na parę pustych w kącie butelek, a później przeniósł się na ścianę, na której wisiał obraz treści wyuzdanej, poprzednio niewidoczny, w słabem świetle naftowej lampki.
Wzdrygnęła się.
— Czyżbym wpadła do spelunki? Dziwne?
Z sąsiedniej kuchenki dobiegał brzęk przesuwanych łyżeczek i szklanek...
Hanka powzięła nagłe postanowienie. Stanowczo nie zostanie tu dłużej. Aby nie wydać się niegrzeczną, wypije szklankę herbaty, bo w rzeczy samej, przeziębła nad Wisłą porządnie, a potem podziękuje i pod jakimkolwiek pozorem odejdzie. Toć siłą ją chyba nie zatrzyma baba?
— Tak będzie najlepiej...
To też, gdy stara powróciła do pokoiku, Hanka nie dając nic poznać po sobie, zająwszy miejsce naprzeciw niej, przy zasłanym kolorową serwetą stoliku, z przyjemnością jęła sączyć powoli gorący, ożywczy napój. Odpowiadając tylko półsłówkami na dalsze rozpytywania się starej, odmówiła spożycia czegokolwiek, choć gospodyni ją częstowała serdecznie, bowiem na tacy, prócz filiżanek z herbatą, znalazły się i smaczne butersznyty. Nie czuła głodu, a po niedawnych przejściach nic nie przedostałoby się jej przez gardło.
— Nie chce panienka? — Widać, nie miła u mnie gościna... — z urazą mruknęła tamta.
— Nie! — odparła nieszczerze. — Bardzo mi przyjemnie u pani i naprawdę wdzięczna jestem...Ale jakoś nie mam pociągu do jedzenia...
— No, to jeszcze herbaty?...
— Chętnie!... Wypiję drugą szklankę i — zawahała się — odejdę!...
Twarz starej wyciągnęła się.
— Panienka, chce odejść? Po nocy?...
— Tak! Przypomniałam sobie, że mam krewnych w Warszawie! Do nich się udam! Pocóż panią mam trudzić...
— Krewnych? — chrząknęła — No... no... Panienka nie pamiętała przedtem, a teraz?... Cóż? Zatrzymywać nie będę...
— Niech się pani na mnie nie gniewa, ale doprawdy...
— Wcale się nie gniewam! — oświadczyła sztywno. — Przyniosę herbatę, a później...
Wyraźnie była dotknięta. Z obrażoną miną podreptała do kuchni.
Hanka odetchnęła z ulgą... Stara nie stawiała przeszkód, a jakiś dziwny instynkt pchał ją, by co rychlej wydostać się z dziwnego mieszkania. Może obawy są niesłuszne i babina jest najlepszą kobietą, ale w tem otoczeniu, nie zmruży oka noc całą.
Wkrótce gospodyni pojawiła się z powrotem, a stawiając przed Hanką szklankę, zimno wyrzekła:
— Proszę wypić prędko!... I ja jestem zmęczona.
Dawała do zrozumienia, że obecnie pragnie pozbyć się gościa jaknajprędzej. To też Hanka, pochwyciwszy szklankę, a czując, że herbata nie jest bardzo gorąca, duszkiem wypiła ją do dna. Wypadłoby to mniej pochopnie, gdyby więcej zwracała uwagi na zachowanie swej gospodyni. Bo ta, niby patrząc gdzieindziej, w rzeczy samej, śledziła ją ukradkiem, a jakiś wyraz triumfu na krótką chwilę przebiegł po jej twarzy, kiedy Gliniewska stawiała na stole próżną szklankę.
— Więc? — powiedziała, powstając z miejsca.
Gliniewska chciała również powstać, lecz ugięły się pod nią nogi. Pod wpływem wypitej herbaty, czuła dziwne ciepło, ale jednocześnie niemoc i oszołomienie. Członki odmawiały posłuszeństwa, a powieki kleiły się same.
— Jakaż ja jestem zmęczona! — w głowie przebiegła myśl — Ach, cóżbym dała zato, żeby znaleźć się w łóżku...
— Więc idzie pani, czy zostaje? — nagliła stara.
— Sama... nie wiem... bo... — bąknęła jeszcze Hanka, ale raptem opadła na stół i ogarnął ją sen.
Stara pokiwała głową, niby podziwiając własne dzieło. Potem podeszła i pochwyciwszy torebkę, leżącą na kolanach Hanki, przetrząsnęła jej zawartość. Torebka, prócz chustki do nosa, kluczyków i paru drobniejszych monet, nie zawierała nic ciekawego. Wtedy właścicielka tajemniczego mieszkania, jęła rozpinać bluzkę uśpionej, sądząc może, iż za gorsem odnajdzie papiery, mogące stwierdzić tożsamość. Próżne nadzieje. Zerknęła tedy z ukosa na Hankę, a w tejże chwili z za przepierzenia zabrzmiał głos.
— Chyciłaś, matka, frajerkę?
— Juści. Wcale niczego, dziewucha...
— Co za jedna? Wiejska?
— A licho ją wie? Zdaje się nauczycielka, przejezdna.
— Kaprysiła?
— Niby tego, niby nie... Ale chciała wiać!.
— To ty jej, matka, wsadziłaś proszeczek?
— A coś ty myślał?... Do herbaty!
— Maładiec, stara! I powiadasz, przystojna jenteligentna?
— Chodź sam... Zobaczysz!...
Po chwili wsunęła się do pokoju głowa jakiegoś piegowatego draba. Widocznie, nie krępował się wcale gospodyni, bo był tylko w bieliźnie. Podszedł do stołu, podniósł lampę i oświetlił ze wszystkich stron Hankę.
— Dobra je! — mruknął.
— Ano — zauważyła baba sentencjonalnie — bez dwa dni ją ten proszek krzynę pomęczy, a potem...
Drab roześmiał się na głos.
— Sama nie będzie stawiała oporu! — mruknął.

Nazajutrz, kiedy Hanka otwarła z wielkim trudem oczy, zauważyła, że leży w tym samym pokoju, lecz rozebrana w łóżku. Ciążyła jej dziwnie głowa, rzekłbyś, mgła przesłaniała wzrok, a niemoc czuła taką, iż z trudem poruszyła członkami.
— Musiałam się przeziębić wczoraj porządnie! — przebiegło w myślach.
Chciała się podnieść z łóżka, lecz wnet z powrotem opadła na poduszki. Znów ogarnął ją stan jakby gorączkowy. Wydawało się, że widzi i słyszy wszystko, co się dzieje dokoła, a sama nie wie, czy to i rzeczywistość, czy też tylko majaczenia.
Parokrotnie miała wrażenie, że wchodzi do pokoju wczorajsza gospodyni — Jengutowa — i pochyla się nad nią. Pragnęła odezwać się do niej, lecz z wysiłkiem poruszyła wargami, nie mogąc zadać zapytania. Czemuż baba patrzy na nią takim dziwnym wzrokiem, w którym niby przebija się zadowolenie? Czyż rada jest z choroby?
Niezwykłe?
Potem nastąpiła przerwa i Hanka, zapadłszy w ciężki sen, nie pamiętała nic... Lecz, gdy znów rozwarły się jej powieki, jeszcze dziwniejszą ujrzała scenę... Koszmar napewno...
Bo nad jej łóżkiem, stała pochylona jakaś dziewczyna, może lat osiemnastu, przystojna blondynka, na której twarzy, zdawało się, osiadł wyraz bólu i przestrachu. Stała tak nad Hanką, smutno patrząc na leżącą, a z jej ust wybiegł cichy szept:
— Biedna, ty biedna, siostrzyczko!
Gliniewska zamknęła powieki, a później znów je otwarła z całej mocy, chcąc odpędzić widziadło. Lecz obraz nie znikał. Więc rzeczywistość? Usiłowała tedy poruszyć ustami, aby zapytać nieznajomą, czemu tak lituje się nad nią, lecz i teraz wysiłki pozostały bezskuteczne. Natomiast, zauważyła nagle, że dziewczyna drgnęła i skuliła ramiona, jakby spodziewając się ciosu.
Tuż za nią, bez szmeru, wyrosła postać Jengutowej, a dalej jeszcze wysoka sylwetka, jakiegoś piegowatego draba.
— Czegoś tu wlazła? — zabrzmiał ostry, niemiły głos.
— Bo... bo... pani Jengutowa...
— Na przeszpiegi łazisz? — zazgrzytał surowo w pokoju głos gospodyni, nie przypominający w niczem wczorajszego słodkiego i uprzejmego tonu. — Na przeszpiegi? A zabroniłam zaglądać do chorej. Małoś, Jula, wzięła batów? Chcesz nowego wycisku?
Słysząc te słowa, piegowaty drab roześmiał się nieprzyjemnie a Hance się wydało, że podniósł do góry pięść.
— Tylko mnie nie bijcie! — zawołała dziewczyna, wyciągając przed siebie ręce i niby zasłaniając się od ciosu. — Nie bijcie!... Toć ja wam jestem zupełnie posłuszna... Robię, co zechcecie!... Weszłam przez ciekawość! Przysięgam, zwykłą ciekawość...
Jengutowa brutalnie pochwyciła ją za ramię i wypchnęła za drzwi.
— No, to na drugi raz nie bądź taka ciekawa. Bo źle się skończy!...
Hanka chciała się zerwać z posłania, lecz nie mogła uczynić teraz najlżejszego ruchu, pozostając nadal biernym świadkiem całej sceny. Tymczasem, stara wraz z drabem, zbliżyli się do łóżka i w milczeniu, przez dłuższą chwilę, wpijali się w Gliniewską wzrokiem.
— Aleś jej dogodziła, matka! — pierwszy przerwał milczenie.
— Dobry proszek! — wyrzekła z dumą. — Dobry. Nigdy nie zawodzi! Nie takie, jak ta panienki, on uspakajał....
— Śpi, nie śpi? — rozważał drab, widząc, że Hanka ma powieki otwarte.
— Może i nie śpi! — odparła baba. — Nawet słyszy, co gadamy... Na jedno, wyjdzie... Oporu nie stawi... Zrobi, co tylko zechcemy...
— Masz już swój plan?
— Pewnie! Wieczorem wszystko się stanie... Ładna dziewczyna, jentyligentna, pewnikiem z dobrej rodziny...
— A ja? — rzucił drab, z jakimś zwierzęcym błyskiem w oczach.
— Bądź spokojny, Lutek! — przymrużyła oko. — Twoja kolej cię nie minie. Nie minęła cię żadna dziewucha.
Zaśmieli się oboje cyniczne.
— No, idziem; — oświadczył. — Musim to i owo załatwić na mieście. A kto ostanie się w mieszkaniu?
Zastanowiła się.
— Jula! — wyrzekła, wreszcie. — Możemy zostawić Julę... Z mieszkania nie ucieknie, bo dobrze zamknięte. A jak chce, niech gada do tej panienki!... Figę, się dogada...
Drab, którego gospodyni nazywała Lutkiem, z przekonaniem skinął głową.
Wyszli z pokoju.
Posłyszała jeszcze Hanka jakieś niewyraźne dyspozycje, wydawane podniesionym głosem, z za przepierzenia. Cichy, pokorny głos, wyrażający zgodę. A później trzaśnięcie drzwiami i zgrzyt klucza, przekręconego w zamku.
Boże! Gdzież się znalazła? Cóż tamci zamierzają z nią uczynić? I ten wstrętny drab...
Hankę ogarnia przestrach... Lecz jednocześnie znów czuje wielką senność... Rozumie, że powinna zerwać się z łóżka, uciekać, a tymczasem powieki sklejają się same. Ach, spać, spać...
Gdy Hanka znów otworzyła powieki, w pokoju już panował mrok.
Z trudem zebrała myśli... Albo, tkwiące w pamięci obrazy były rzeczywistością, albo też gorączkowem przywidzeniem... Lecz, jeśli są rzeczywistością, to znajduje się w mieszkaniu wraz z jakąś Julą, którą tu tak samo zwabiono podstępnie. Nic nie straci, o ile się odezwie... Ale, czy Hance starczy sił, aby się odezwać?
Uczyniła znaczny wysiłek... Chrapliwy jęk wydobył się z piersi...
Później, drugi, głośniejszy... Osiągnął on zamierzony cel, gdyż posłyszała za przepierzeniem ruch, a potem delikatne, zbliżające się ostrożnie, kobiece kroki.
— Co... co... zrobili ze mną? — wybełkotała z trudem, kiedy głowa dziewczyny, niewyraźna w ciemnościach, pochyliła się nad nią.
W głosie tamtej zadźwięczało współczucie.
— Obudziła się pani! — szepnęła. — Przestał działać narkotyk... Oni zawsze dobrze wyliczą... Na wieczór!... Jest pani przytomna, może mówić, lecz słabość pozostaje taka, że nikt najlżejszego nie stawi oporu. I ze mną podobnie było...
— Ale... ale... — Hanka już mówiła swobodniej — cóż to wszystko znaczy?
— Co to znaczy? Znalazła się pani w samem piekle! Bo do piekła lepiej trafić, niźli do tych szatanów! Oni z człowieka zrobią zwierzę. Gorzej, jak zwierzę!
— Mów pani... wyraźniej, panno Julo! Nic nie pojmuję? Wczoraj, spotkałam zziębnięta, na Moście Poniatowskiego, tę starą... Przyprowadziła mnie tutaj...
— Jej zwyczaj! Jej zwyczaj... — wyrzekła dziewczyna z nienawiścią. — Takie, co z głodu zdychają, wyszukuje! Co im w życiu już nic nie zostało! Jengutowa łazi wieczorami, szpera. I mnie zmaniła...
— Jakiż w tem cel? — niespokojne zapytanie wydarło się z gardła Hanki.
— Jaki cel? Dziecinnie pani mówi! Chce pani posłuchać, opowiem... Byłam robotnicą, straciłam zajęcie. W domu macocha, kupa dzieciaków, bieda, że aż piszczy... To za ostatni grosz kupuję esencji octowej, idę w Aleje, myślę tam z sobą skończyć... Och, czemuż tego nie zrobiłam! Jakiego uniknęłabym pohańbienia! Siedzę w Alejach, a życia mi żal! Wokoło wesele, wszyscy postrojeni, radośni... Nagle, niczem czart z pod ziemi, wyrasta ta przeklęta stara... I niby czyta w moich myślach... Trajluje to i owo, że serce rośnie... Że muszę być biedną dziewczyną, że nie wiem, co z sobą począć, że ona mnie wyratuje, da zajęcie, zaopiekuje się, jak rodzoną córką, bo ona już taka, że patrzeć nie może na ludzką niedolę... Bylem za nią poszła... Gadała ci tak ciepło, serdecznie, żem tę djablicę z wdzięczności całowała po rękach... Poszłam... A kiedy zobaczyłam mieszkanie, to cościk tknęło mnie w serce... Byłam uczciwą dziewczyną, chciałam uciekać... A ona ze mną, jak z panią... Bo, co z panią było, też słyszałam przez ścianę. A odpocznij — gada — napij się herbaty, jutro odejdziesz... I dosypali proszku...
— A potem? — wyrzekła jakimś głuchym głosem Hanka.
— Potem? — zaśmiała się dziewczyna nienaturalnie. — Potem... Człowiek, na drugi dzień, nad wieczorem dopiero do siebie przychodzi. Ale słaby taki, że zrobią z nim, co zechcą... Palcem poruszyć nie może... Zresztą, szkoda gadać, sama pani najlepiej to czuje... Wtedy oni mają swoich „panów“... Takich, co za uczciwemi dziewczynami... Sprowadziła jednego stara... i — tu zabrzmiał pełny rozpaczy jęk — zrobili ze mnie dziewkę... Myśli pani, koniec? Później ten rudy zbój, Lutek, chce, żeby każda mu była powolną kochanką... Tak!
— Okropne! — Hanka poderwała się na swojem posłaniu.
— Okropne? I ja rozbiłam butelkę, chciałam sobie żyły przecinać! Ale potem się spokornieje... och, jak spokornieje... Bo oni biją, bez litości, na śmierć, niczem psa... Strasznie biją, aż każda zamieni się w zwierzę, w maszynę... A wie pani, jak się wyrabia posłuch? Lutek gasi papierosy na nagiem ciele kobiety, i krzyczy — „śmiej się cholero i gadaj, że mnie kochasz!“ Ja już nauczyłam się śmiać...
— Boże! — wykrzyknęła Gliniewska. — Ależ czyż nie można stąd uciec? W jakikolwiek sposób się wydostać?
— W żaden! Drzwi, jak w więzieniu. Okna zakratowane... Dobrze oni zabezpieczyli swą melinę... Zresztą, cały dom taki. Ucieknie pani z mieszkania, na podwórzu pochwycą... Sama łobuzerja tu mieszka... Jengutowe i Lutki... Jedna ferajna... I stróż, zdaje się w zmowie, o wszystkiem donosi, z bramy nie wypuści....
— Co dalej? Co dalej? — powtarzała z rozpaczą.
— Czego oni chcą? — podchwyciła dziewczyna, sądząc, że to Hankę interesuje. — Nauczyć kobietę posłuszeństwa, żeby nie śmiała im się sprzeciwić. Wtedy, o ile nie chce jej zatrzymać Lutek, bo ma coś siedem kochanek, które na niego pracują, stara sprzedaje dziewczynę za drogie pieniądze któremuś z łobuzów. — Niech idzie na ulicę i pracuje... A jeśli są jej niepewni, to wywożą do innego miasta, czasem zagranicę... O mnie myślą, że już całkiem im jestem uległa....
— Ależ ja pochodzę z inteligentnej, zamożnej rodziny — zawołała umyślnie, sądząc, że zachętą okupu z straszliwej pułapki się wydostanie. — Zaofiaruję im znaczną sumę pieniężną!
Dziewczyna pokręciła głową.
— Oni na to nie pójdą! Ulękną się!... Jeśli pani naprawdę ma rodzinę, która w Warszawie coś znaczy, mogą zamordować, żeby zatrzeć ślady... Niech pani się do tego nie przyznaje. A nawet, gdyby się zgodzili, przódy pohańbią, żeby pani musiała milczeć...
— Więc mam oczekiwać pokornie, jak baran idący na rzeź? — załkała. — Nie! — Przódy odbiorę sobie życie!...
Dziewczyna zastanowiła się chwilę...
— Byłby sposób! — wyrzekła po namyśle. — Spróbuję, chcę panią uratować! O każdą serce mnie boli, z którą postąpili, jak ze mną.
— Sposób? — podchwyciła Hanka, z budzącą się nadzieją.
— Tak! Musi pani udawać chorą! Bardzo chorą. Żeby zyskać odwłokę. Do chorej oni swoich „gości“ nie sprowadzą, bo żaden chorej nie zechce... Rozumie pani?... A ja dziś, jutro, już mam iść zarabiać na ulicę!... Pani miała mnie zastąpić w „szkole“. A jeśli tylko na wolności się znajdę...
— Pojmuję! — prawie radośny okrzyk wybiegł z piersi Hanki.
W tejże sekundzie rozległy się szmery u wejściowych drzwi, a dziewczyna, kładąc palec na ustach, wybiegła, na palcach, z pokoju. Widocznie, powracała Jengutowa wraz z drabem. W rzeczy samej, rychło posłyszała Hanka pocieranie w przedpokoju zapałek o pudełko i szorstki głos starej.
— Jula!... Jula!...
— Jestem! — ozwała się ta pokornie.
— Coś robiła?
— Spałam!
— Nie wchodziłaś do tamtej?
— Toć, pani zabroniła! A ja nie śmiem się pani sprzeciwiać!
W odpowiedzi zabrzmiał pomruk zadowolenia, a towarzyszący megierze apasz, głośno oświadczył:
— Nasza Juleczka, jak ta laleczka. Sama z ręki jada! Będzie z niej, matka, jeszcze pociecha! Idziem zobaczyć, co jest z frajerką!...
— Powinna niedługo się ocknąć? — zauważyła Jengutowa. — Za godzinkę „goście“ przyjdą...
Przez czas, który trwało zapalanie lampy, Hanka, stosując się do rad dziewczyny, natarła mocno rękoma policzki. Później poczęła niespokojnie kręcić się na łóżku, wydając ciche jęki.
— Stęka? — nadstawiła ucha megiera. — Cóż takiego?
Apasz pochwycił naftową lampę i oboje zbliżyli się do posłania, na którem leżała Gliniewska. Hance przestrach dodawał sił, to też jak mogła najlepiej odgrywała swą rolę. Wiła się teraz, przymknąwszy oczy, niby w przystępie silnej gorączki.
Stara dotknąwszy jej policzka, ze zdziwieniem pokiwała głową.
— Dziwne? — jęła mruczeć. — Policzki rozpalone... Nieprzytomna!...
— Za silny był proszek? — z niezadowoleniem zauważył apasz.
— Jaki silny! Dałam porcję, jak każdej innej daję!
— Tak podziałało! Patrzcie, delikatna! — syknął ze złością. — Co myślicie, matko?
Jengutowa wpijała się wzrokiem w Hankę, a ta obserwując ją poprzez przymrużone powieki, drżała ze strachu, by nie poznali się oni na komedji.
Wreszcie z ust megiery padło orzeczenie.
— Samo przejdzie! — oświadczyła z przekonaniem. — Przejdzie, do jutra! Nie proszek tu winien, a dziewucha wczoraj przeziębiła się na moście i chwyciła ją gorączka. Panienka wypieszczona, nerwowa...
— Będzie z niej pożytek?
— Jeszcze jaki! Toć, za takie najlepiej płacą!
Apasz prawdopodobnie był tego samego zdania, bo wykrzywił się cynicznie, poczem zapytał.
— A dziś, co zrobim?
— Pokażemy mu ją zdaleka i na później obstalujem „gościa“.
— Chyba, tak!
Odeszli. Hanka odetchnęła z ulgą. Jula doradziła jej dobrze. Do jutra była uratowana.
Chwilowo uratowana, lecz co dalej? Czy projekt dziewczyny uda się wykonać?
Hankę, po nerwowym wysiłku, ogarnęło znów znużenie i senność. Czas jakiś walczyła ze sobą, lecz rychło powieki skleiły się same. Zapadła w niespokojny sen, przerywany koszmarnemi wizjami, nie wiedząc, czy śni tylko, czy też dokoła niej dzieją się straszne rzeczy, na jawie. Więc, wydawało jej się, że pokój jest pełen mężczyzn o okrutnym i brutalnym wyglądzie, że zdarto z niej kołdrę, a ona leży całkiem nago w łóżku, a ci mężczyźni przyglądają się, taksując cynicznie wdzięki Hanki.
Jeden z nich głaszcze ją nawet, dotyka piersi, pragnie uścisnąć. Wizja na tyle jest mocna, że czuje ten uścisk.
Ohydne!... Hanka rzuciła się odruchowo na swem posłaniu, budząc się z głośnym okrzykiem...
— Nic... nic... panienko! — rozległ się nad nią czyjś głos.
— Kto? Kto? — wykrzyknęła, szeroko otwierając ze zdumienia oczy.
Nad jej posłaniem, świecąc lampą, stał ów drab, stara i jeszcze jakiś mężczyzna. Tęgi, w średnim wieku, o czerwonej twarzy, ubrany dostatnio. Na zaokrąglonym brzuszku, połyskiwał złoty łańcuch i czynił on wrażenie wzbogaconego rzeźnika. Ręka jego spoczywała na dziewiczych piersiach Hanki, a w oczach igrały zwierzęce błyski.
— Co takiego? Proszę mnie zostawić w spokoju — wymówiła z oburzeniem, naciągając kołdrę z powrotem, którą widocznie z niej zsunięto i czerwieniąc się gwałtownie. — Ja... ja...
Z gniewu i wstydu kipiało wewnątrz wszystko. Jakże chętnie spoliczkowałaby tego czerwonego draba, ale wnet przypomniały się jej rady dziewczyny. Udać chorą — jedyne zbawienie! Inaczej... Oni żartować nie lubią... To też z powrotem, przymknęła oczy i opadła na poduszki, jęcząc cicho.
— Nic... nic... panienko! — powtórzyła Jengutowa, chcąc ją uspokoić. — To my... tak... Chcieliśmy zobaczyć... Panienka, niezdrowa... Ten pan, doktór..
Hanka nie odparła ani słówka, jęcząc tylko dalej.
— Ano, zasnęła! — oświadczył sentencjonalnie rudy apasz. — I dziś nic z niej nie będzie! Ale, fajna dziewucha? — dodał w stronę przybysza o czerwonej twarzy, niby go zachęcając, lub zapytując o zdanie.
— Wcale, niezła! — przytwierdził tamten. — Szkoda, że chora...
Megera uznała za wskazane udzielić wyjaśnienia.
— Z dobrej to rodziny! — rzekła, wskazując na Hankę. — Delikatna!... Wczoraj przeziębiła się na moście... Zajdzie pan jutro wieczorkiem... i będzie zadowolony.
Mężczyzna zastanawiał się chwilę.
— Jutro... jutro... — mruknął. — Jutro? Nie mogę... Ale podoba mi się ta nowa wasza zdobycz... To panienka z lepszego domu, przez nędzę wyrzucona na bruk... Przyjdę pojutrze i proszę, by do tego czasu, nikt mi jej palcem nie tknął!... Zresztą, jutro może być jeszcze osłabiona... Więc, pojutrze, wieczór... zrozumiano...
— To się wi! — odpowiedział przez zęby drab. — Tylko...
— Chodzi wam o zadatek? — pojął niedomówienie mężczyzna, o czerwonej twarzy. — Macie!
Rzucił parę banknotów. Poczem odszedł do przedpokoju, odprowadzony przez starą i łobuza. Ci, prześcigali się teraz w uprzejmości. Jeszcze parę frazesów, zgrzytnęły zamki i opuścił mieszkanie.
Pomogła rada dziewczyny. Pojutrze dopiero. Więc cały dzień zwłoki. Lecz, czy przez ten dzień uda się jakakolwiek próba ratunku?
Hanka, przez ledwie otwarte szpary powiek, śledziła starą, gdy ta, powróciwszy do pokoju, a nie zwracając na nią uwagi, jęła sobie rozkładać posłanie na kanapie, a potem rozbierała się powoli. Och, z jakim gustem, zadusiłaby megerę, gdy ta uśnie — lecz nie ułatwi to jeszcze ucieczki. Tam, za przepierzeniem, wraz z dziewczyną, nocował drab, który obecnie sapiąc głośno, zrzucał ubranie. Hanka jest nieobznajmiona z zamkami u wejściowych drzwi, narobi hałasu i obudzi draba, a na pomoc dziewczyny niezbyt liczyć może. Zanadto ją steroryzowano i nie ośmieli się ona podjąć jawnej walki. Zresztą, uprzedzała, że wydostawszy się z mieszkania, nie tak łatwo wydostać się z domu, bo zajmuje go jedna „ferajna“, a stróż, będący w zmowie, Hankę pochwycić łatwo może.
Należy tedy zaczekać, a dopiero w ostateczności...
Stara tymczasem, rozebrawszy się, zdmuchnęła lampę i znalazła się na swem posłaniu.
Po upływie kilkunastu minut rozległo się jej ciche chrapanie, któremu wtórowały, z za przepierzenia, głośne, nosowe poświsty draba. Bodaj teraz dopiero, po upływie doby, Hanka mogła skupić swe myśli.
Choć, dzięki dziewczynie, świtała nadzieja ratunku, ogarnęło ją wielkie przerażenie. Z natury mocna — tym razem poczuła się rozbita i słaba. Toć jeśli plan dziewczyny się nie uda, grozi jej pewna śmierć... Jest tu sama i nikt o jej pobycie w przeklętej spelunce nie wie, ani się nawet nie domyśli...
Ach, gdyby w jakikolwiek sposób można było zawiadomić ciotkę Klarę, lub Freda... Freda? Nie! Hanka nie chce od niego pomocy... Znów z całą wyrazistością zarysowywują się przed nią wypadki ubiegłego wieczoru... Fred, więc ten Fred i matka... Nie, lepiej zakończyć życie w tej spelunce, niźli mordować się nadal?... Cóż przyniesie jej wolność?... Nic... Rozczarowania i pustkę...
Długo przewracałaby się może Hanka na swem posłaniu, trapiona czarnemi dumami, gdyby ich nie przerwał niespodziewany wypadek.
Nagle, rozległo się stukanie do wejściowych drzwi. Drgnęła niespokojnie, rozważając, czy ta późna wizyta, przyniesie jej pomoc, czy nowe niebezpieczeństwo.
Stukanie powtórzyło się. Musiało ono być nieoczekiwane i dla gospodyni, bo zbudziwszy się, krzyknęła w stronę apasza głosem, w którym przebijał się lęk:
— Lutek! Słyszysz?
— Co nie mam słyszeć? — burknął.
— Otworzyć? Cholera wi, kogo niesie? Policja z obławą?
I on widocznie się zastanawiał:
— A tu, ta nowa dziewucha? Jak się ocknie, a zacznie gadać, może być kram!
Stukanie stawało się coraz natarczywsze. Ten, co się dobijał, nie zamierzał ustąpić łatwo.
Stara wyskoczyła z łóżka i pośpiesznie wciągała suknię.
— Trza otworzyć! — zdecydował apasz. — O ile przyszła glina, nic nie poradzisz... Ty otwieraj, a ja zwieje, bez okno.
Megiera, zapaliwszy świecę, poczłapała do przedpokoju i starając się mówić spokojnie, rzuciła zapytanie:
— Kto tam?
Odpowiedź paść musiała uspakajająca, bo rychło z jej piersi wydobyło się ciche westchnienie ulgi.
— Ach, to ty! — poczem wyrzekła w kierunku apasza — Maryśka! Możesz nie wiać bez okno, Lutek! W goście do nas przyszła Maryśka!
— Czort ją, po nocy, nosi! Krześcijańskim ludziom spać nie daje!
Rychło, w pokoiku, w którym znajdowała się Hanka, pojawiła się z powrotem gospodyni w towarzystwie nowoprzybyłej. W ślad za niemi Lutek. Gliniewska, z pod opuszczonych rzęs, w słabym blasku świeczki z trudem mogła ją rozróżnić. Była to młoda, wysoka i przystojna brunetka, której wygląd wydał się Hance znajomy.
— Skąd ja pamiętam tę twarz? — przemknęło w duchu.
Tymczasem dziewczyna, przystanąwszy pośrodku izdebki, ciekawie rozejrzała się dokoła.
— Coś tu u nas zmieniło się, matka? — wyrzekła.
— At, nic! Nowa śpi! — wyręczył Jengutową w odpowiedzi apasz. — A ty do nas z jenteresem?
Dziewczyna zmarszczyła czoło.
— I ważnym! Dla tego was obudziłam! Zaraz wszystkiego się dowiecie, tylko, czy przy tej — wskazała w kierunku Hanki — gadać można?
— Chora ona i nieprzytomna! — odparła Jengutowa — ale gdzieindziej gadać bezpieczniej! Pójdziem do kuchenki...
— Lepiej, do kuchenki! — przytwierdziła. — Tam nikt nie podsłucha! Bierzcie świecę i idziem... Niech tylko obejrzę tę nową...
Zbliżyła się do łóżka i ciekawie poczęła rozglądać Hankę... Ta udawała sen głęboki... Nagle z piersi dziewczyny wyrwał się okrzyk:
— Niemożliwe!
— Co niemożliwie? — zdziwiła się stara.
— Dajcie tu prędko świecę!
A gdy stara spełniła jej życzenie, jeszcze wpijała się w Hankę wzrokiem, poczem wymówiła cicho.
— A wiecie, kto to?
— Nie! Znasz ją?
— Doskonale! Ta, co tu leży, to szczenię Helmanowej!... Skąd ona u was się wzięła?
Jengutowa zawahała się z odpowiedzią. Znać było, że nazwisko potężnej właścicielki „Helwiry“, znane szeroko w podziemnym świecie stolicy, uczyniło na niej wrażenie. Wreszcie, wyrzekła:
— Córka Helmanowej, powiadasz? Skąd się tu wzięła? Jak i inne... Spotkałam ją wczoraj, kiedy sama, w nocy, pętała się po moście. Dlaczego? Nie wiem. Chyba pokłóciła się z matką... Nic nie chciała powiedzieć... A przeziębiła się też, bo ją trzyma gorączka... Cóż, jeśli to córka starej, to puścić wolno dziewczynę wypadnie? Doradź, Mańka?
Akcenty żalu drgały w jej głosie, że ze względów wyższej polityki, czy też fachowej solidarności, z łap się wymyka ofiara. Miała wygląd kota, któremu zamierzają siłą odebrać złapaną mysz.
Mańka w lot pojęła sytuację. Toć, przecież wczoraj, była obecna przy całej scenie, która się rozegrała w mieszkaniu Helmanowej. Widocznie, córka właścicielki „Helwiry“, zrozpaczona „zdradą“ Freda, uciekła od matki i błąkając się, na pół przytomna po mieście, wpadła w szpony Jengutowej. Doradzić, by wypuszczono ją ze spelunki? Nie, to krzyżowało stanowczo plany Mańki. Po chwili namysłu, wyrzekła.
— Puścić ją od was? Niebezpieczne! Na wolności zacznie sypać, a Helmanowa się zemści... Możecie leżeć!
— No, to co z nią zrobim? — podrapała się po nosie Jengutowa.
— Co zrobić? — powtórzyła. — To samo, co i z innemi. Tyle naszych dziewczyn wykierowała Helmanowa... — brudne określenie wyrwało się z ust dziewczyny. — Niech z jej dzieckiem to samo będzie!



ROZDZIAŁ VIII.
Bartmański występuje na widownię.

Bartmański miał usposobienie prawdziwego cygana i lubił się włóczyć. Szczególniej, po pijaństwie. A że wczoraj porządnie sobie dogodził i bolała go głowa, postanowił od rana się odświeżyć dłuższym spacerem.
Jął więc wędrować ulicami Warszawy, kędy oczy poniosą, z rozkoszą wchłaniając w płuca, zimne listopadowe powietrze i starając się szybką przechadzką przywrócić ciału utraconą rzeźkość.
Wreszcie zabrnął w Aleje Ujazdowskie i pokręciwszy się po nich czas jakiś, znużony postanowił zajść do którejś cukierni i tam wypocząć. Byle w tej cukierence nie wielu znajdowało się ludzi i nie napotkał znajomych, bo nie czuł się usposobiony do pogawędki.
Wybrał tedy zaciszną kawiarenkę w okolicach Placu Trzech Krzyży i tam zająwszy stolik, oddał się medytacjom samotnym, nad „pół czarną“.
W kawiarence, prawie nie było nikogo. Li tylko Bartmański i nieco opodal jakaś para. Mężczyzna i kobieta. Rozprawiali cicho, całkowicie pochłonięci sobą i Bartmański zauważył w duchu, że niema to jak zakochana para...
Mimowolnie z nudów jął ich obserwować. Sala kawiarenki była dość mroczna, a parka, jakby umyślnie wybrała sobie kąt najciemniejszy. Lecz im dłużej przypatrywał się im Bartmański, tem lepiej mógł ich rozróżnić, a wtedy ogarnęło go zdziwienie. Wydali mu się znani. Tak, ta przystojna dziewczyna, nie była nikim innym, niż jego towarzyszką z lat dziecinnych — Maryśką — z którą bawił się jeszcze w piasku wraz z Fredem. Przestał jej się kłaniać oddawna, poznawszy zawód przez nią uprawiany, lecz obserwował często, napotykając po różnych kawiarniach i restauracjach. Asystował Maryśce, jakiś niebieski ptak, występujący pod pokrywką tancerza. Cóż mogło ich tutaj sprowadzić i czemu swe sprawy omawiali tak cicho?
Bartmański patrzył na nich chwilę, poczem zapewne zająłby się czem innem, bo mało go obchodziły w gruncie interesy hochstaplerskiej parki, gdyby jego uwagi nie przykuły słowa, które z ust dziewczyny wypadły.
— Korski!... Tak!... Korski...
Rozmawiali o Fredzie? Cóż chcieli od Freda i co ich łączyć mogło z Fredem? Zdziwiony wielce, nadstawił ucha i znów go dobiegły dwa nazwiska.
— Hanka... i Helmanowa...
Imię Hanki nie mówiło mu nic, lecz nazwisko właścicielki „Helwiry“ uderzyło go silnie, wywołując stare wspomnienia. Wszak opowiadał ongiś Fred, że był zakochany w pannie, która odwiedzała ten dom schadzek. Kiedy później Bartmański zapytał, co się z nią stało, przyjaciel nie dał mu szczerej odpowiedzi. Czy o nią chodziło?
Teraz Bartmański naprawdę zaciekawiony, zakrył się dla niepoznaki gazetą i nadstawił ucha. Lecz manewr ten nie zdał się na wiele. Bo czy tamta para zauważyła, iż ma zbędnego świadka, czy też Maryśka poznała dawnego towarzysza, dalej rozmawiali niezwykle cicho i nic już nie podchwycił z intrygującej go rozmowy. Owszem, jedno zdanie jeszcze, lecz to zdanie również brzmiało tajemniczo.
— Długo mogą szukać, nim znajdą! Do dobrej się dostała meliny...
Kogo miano szukać? Ta, Hanka, przebywa w „melinie“?
Och, jakże chętnie zapoznałby się obecnie z treścią całej rozmowy. Lecz tamci, nachyleni nad stolikiem, nie zdradzili się już ani słówkiem. Znać tylko było, że żywo omawiają jakiś projekt. Dziewczyna jakby coś tłomaczyła, a młodzieniec na znak zgody, wciąż kiwał głową. Wreszcie, omówiwszy prawdopodobnie szczegóły, opuścili kawiarnię.
Bartmański pozostał, jako jedyny gość cukierenki, a wtedy jęła go trapić wielka rozterka duchowa.
Właściwie nie podsłuchał nic, a jednak może posłyszał wiele.
Czy warto ze zdobytemi informacjami udać się do Freda, czy też podobne narzucanie się może mu się wydać niedelikatne.. A jeśli, w rzeczy samej, poszukuje on tej Hanki i wskazówka, że przebywa w „melinie“ i że są ludzie, którzy ową melinę znają, przyda się Korskiemu jednak na coś?
Ta ostatnia myśl przeważyła i Bartmański postanowił wybrać się po południu z wizytą do Freda.

Tymczasem stosunki w domu Okońskich zaostrzały się coraz bardziej. Aczkolwiek Horwitz nie maltretował już w biurze pana Ignacego, o dawnej zażyłości, ani też o awansie, mowy być nie mogło. Okoński, zaś przypisując wszystkie swoje niepowodzenia żonie, stawał się w domu mrukliwy i niegrzeczny. Wprost jeszcze nie ośmielał się dokuczać Lence, lecz łatwo wyczuć było można, że i to rychło nastąpi. Dziwny poryw, jaki zrodził się w apatycznej duszyczce Lenki nie zgasł tak prędko. Odczuwała do najbliższego otoczenia obrzydzenie. Dusiła ją atmosfera, panująca dokoła. To też wyzbywszy się lęku, postanowiła odwiedzić rodzinny dom, śmiało dążąc pierwsza do spotkania z Fredem.
Kiedy zadzwoniła do maleńkiego mieszkanka, na czwartaku, sam on jej drzwi otworzył. Cofnął się ze zdziwienia, ujrzawszy siostrę — a ona również przystanęła, niczem wryta do podłogi. W przeciągu paru tych dni, Korski postarzał się najmniej o lat dwadzieścia.
— Cóż się z tobą stało, braciszku? — wybąkała, patrząc na jego wymizerowaną twarz i sobie przypisując winę tej niespodziewanej zmiany. — To przezemnie, podłą? Takeś się tem przejął, żeś mnie „tam“ zobaczył! Ja ci zaraz wytłomaczę...
Miała łzy w oczach. On popatrzył na nią smutnie.
— Wejdź, Lenko! — powiedział bezdźwięcznym głosem. — Matki niema w domu! Pogawędzimy swobodnie... Twierdzisz, żem się zmienił? To, nietylko przez ciebie... Przez tę przeklętą djablicę, która się stała przyczyną zguby nas wszystkich...
Lenka weszła pokornie, wślad za bratem, do jego izdebki, a gdy się tam znaleźli, pośpiesznie poczęła się usprawiedliwiać, niby zrzucając ciężar z serca.
— Słuchaj Fredzie... W rzeczy samej łudziłam się, że dyrektor ze mną się ożeni... Podstępem mnie ściągnęła Helmanowa... Jakaś niezrozumiała historja... I ty tam... Chętnie chciałabym to wyjaśnić, kiedy dziś chcesz ze mną rozmawiać spokojnie. Ale zaręczam... Zerwałam z nim... Z Horwitzem... Zdjęło mnie obrzydzenie... I na tego Ignacego też patrzeć nie mogę... Toć on uradowany był nawet z tej mojej przyjaźni z dyrektorem...
Fred patrzył na siostrę, w zamyśleniu.
— Zerwałaś z Horwitzem? — powtórzył. — Obrzydł ci mąż? Wcale się nie dziwię. W gruncie, czy z jednym, czy z drugim było to samo. Tyś nie winna temu, Lenko, że cię tak wypaczyło życie... Od dziecka wpajano w ciebie zasady, że dla kobiety wszystkiem jest dostatek... Tymczasem przekonałaś się, że dobrobyt nie daje szczęścia. A teraz cię zaciekawia, czemu jestem taki przygnębiony i skąd się znalazłem u Helmanowej... Posłuchaj... Ja również rad się dowiem, jaką ci tam z Horwitzem przeznaczono rolę, choć wiele się już domyślam...
— Więc to była intryga, Fredzie?
— Ohydna! — zawołał i począł powtarzać siostrze z najdrobniejszemi szczegółami całą historję. Po raz pierwszy wyznał jej o swej miłości do Hanki i o tem, że Hanka jest córką Helmanowej. Dalej mówił, jak pod jego wpływem zerwała ona z matką, a ta chcąc się pomścić, zastawiła na Freda wstrętną pułapkę, ściągając go do siebie pod pozorem rodzinnych interesów. Jak napotkał w „Helwirze“ Maryśkę, z którą wraz z Lenką znali się od dziecka oboje i ta Maryśka, odegrała najprzewrotniejszą komedję, w którą uwierzyła Hanka.
— Maryśka... Maryśka! — powtórzyła z oburzeniem siostra. — I ona, za pieniądze, zgodziła się na to?
— Widocznie! — przytwierdził, z goryczą. — W każdym razie Helmanowa osiągnęła swój cel. Hanka ani widzieć mnie nie chce, ani też nie przyjmuje listów odemnie... Co zaś się ciebie tyczy, również chwytam obecnie nić intrygi... Sprowadzono cię tam wraz z Horwitzem podstępnie, aby stworzyć wrażenie, — że wszyscyśmy, cała nasza rodzina, jest do szpiku zepsuta i grzęźnie w błocie...
— Pojmuję! Pojmuję! — wykrzyknęła Lenka, aż klasnąwszy w dłonie. — Teraz pojmuję, czemu mnie tak ciągnęła do siebie Helmanowa, udając czułą przyjaciółkę!... Co za łotrzyca!... O jakiś ty biedny braciszku! — nieśmiało pocałowała Freda w czoło. — Biedny! Ale czyż ta twoja panna Hanka, kocham już ją, choć jej nie znam, nie da się przekonać? Toć intryga została uszyta grubemi nićmi! Czyż ci nie uwierzy?
— Nie tak grubemi, jak ci się zdaje! — wyrzekł z rozpaczą. — Bardzo sprytnie została osnuta... I ten nieszczęśliwy zbieg okoliczności, to spotkanie z Maryśką, z którą mówiliśmy sobie po imieniu... Masz najlepszy dowód!... Hanka widzieć mnie nie chce!
— Ale... jutro! Pojutrze! Da się przekonać!
— Wątpię! — odparł i odwrócił się do okna, aby ukryć dwie wielkie łzy, jakie cisnęły się do oczu.
Lenka przytuliła się do brata. I jej się chciało płakać. Czuła się, jakby współwinna temu, co się stało. W jakikolwiek sposób pragnęła Fredowi być pomocną.
— A gdybym ja tak — wyszeptała — poszła do panny Hanki!
— Nigdy! — zawołał. — Toby tylko pogorszyło sprawę.
Lenka zaczerwieniła się gwałtownie i poczęła bąkać:
— Naprawdę, Fredzie! Ja chcę się zmienić! Ja pragnę zostać inną kobietą...
Popatrzył na nią z niedowierzaniem.
— Lenko! — wyrzekł szczerze. — Wiem, że pod wpływem ostatnich wypadków, nabrałaś obrzydzenia do niektórych twych lekkomyślnych postępków, lecz czy ta skrucha długo potrwa? Aby przełamać złe nałogi, wyzbyć się przyzwyczajeń do pewnego zbytku, na to trzeba siły charakteru... A tyś słaba... bardzo słaba, Lenko!
— Ależ, braciszku...
— Ja pierwszy — zawołał z uniesieniem — pragnąłbym, abyś się stała taką, jaką chciałbym cię widzieć! Lecz...
Długo trwałaby jeszcze ta rozmowa, gdyby w tejże chwili nie rozległ się dzwonek u wejścia. Fred pośpieszył otworzyć i ze zdziwieniem spostrzegł Bartmańskiego. Przyjaciel nie odwiedzał Freda w domu nigdy, więc widoczne musiała go sprowadzić jakaś ważna sprawa. Stał, jakby trochę nawet zmięszany na progu, a gdy znaleźli się wewnątrz mieszkania, pierwszem zapytaniem, które rzucił, było:
— Czyś sam?
— Nie, odwiedziła mnie Lenka! — odparł Fred. Pragniesz ze mną rozmawiać poufnie?
— Hm... tak...
— W takim razie przeproszę siostrę! — rzekł, idąc do drugiego pokoju. — Lenko! — zwrócił się do niej. — Przybył pan Bartmański z pilnym do mnie interesem. Daruj, ale pozostawię cię na chwilę samą...
— To pójdę już Fredzie! — odparła pokornie.
Nie zatrzymywał siostry. Mimo jej obecnej skruchy, czuł pewien do niej żal i jeszcze nie wierzył, by w charakterze Okońskiej zaszła zasadnicza zmiana. Zrozumiała to Lenka i wyszła natychmiast, przywitawszy się jedynie krótko, po drodze z Bartmańskim. A gdy zatrzasnęły się drzwi za siostrą, Korski nerwowo zagadnął przyjaciela:
— Coś chciał mi powiedzieć?
— Mój drogi! — odparł tamten powoli. — Bardzo być może, że podobne wtrącanie się w cudze życie może ci się wydać niedelikatne... Ale uważam za swój obowiązek...
— O cóż chodzi? — powtórzył Fred zaniepokojony, przewidując złą wiadomość.
— Opowiadałeś mi kiedyś — mówił Bartmański, nie patrząc mu w oczy — o twoich przykrościach sercowych. O jakiejś panience, odwiedzającej salony Helmanowej. Potem świadomie unikałeś tego tematu. Nie śmiałem nalegać! Cóż się z nią dzieje?
— Zerwane! — odpowiedział Korski i zaczerwienił się gwałtownie.
— Więc zerwane? W takim razie to, co ci opowiem wzruszy cię niewiele. Przypadkowo podsłuchałem w cukierni rozmowę, kiedy rozmawiano o niej...
— Na Boga! Kto? — Fred podbiegł do przyjaciela i wpił się kurczowo palcami w jego ramię. — Co mówiono?
— Nie ściskaj mnie tak, bo mi rękę złamiesz!... — roześmiał się Bartmański. — Widzę, że znacznie więcej cię ona obchodzi, niźli chcesz się przyznać... Otóż w pewnej kawiarence siedziała parka... Jakiś niebieski ptak i nasza dobra znajoma, Maryśka! Ta, co ongi, z nami...
— Przeklęta łotrzyca!... — wykrzyknął z pasją, lecz wnet urwał. — Mów... Mów, prędko!
— Nie zwracała na mnie uwagi, bo byłem zasłonięty gazetą... I ja nie zająłbym się ich osobami, gdybym nie posłyszał twego nazwiska, później imienia Hanki... a wreszcie Helmanowej... Maryśka opowiadała, że owa Hanka jest dobrze ukryta i że ty wraz z Helmanową możecie jej długo szukać.
— Niemożliwe! — Niemożliwe!... — zawołał Fred z jakimś obłędem w oczach. — Oni to mówili?
— Słyszałem najwyraźniej... Mogę ci powtórzyć słowa... „Jest w melinie, z której nigdy nie wyjdzie!“ A melina oznacza w gwarze szumowin złodziejską spelunkę...
— Ależ Hanka znajduje się w domu; — pochwycił się za głowę z rozpaczą. — Nie przyjmuje moich listów!
— Powtarzam tylko to, co słyszałem... Chciałbym cię więc ostrzec, jeśli ci zależy na tej pannie Hance...
Fred biegał teraz wielkiemi krokami po pokoju, bełkocąc wyrazy bez związku. Bartmański patrzył na niego trochę wystraszonym wzrokiem, bo lękał się, że teraz przyjaciel lada chwila oszaleje. Wrażenie to spotęgowało się jeszcze, kiedy Korski przyskoczył doń i szarpnąwszy mocno za rękę, zawołał:
— Jedziemy!
— Gdzie? Dokąd, mam z tobą jechać?.
Fred już ciągnął go do wyjścia.
— Nie zapytuj o nic! Tu niema chwili do stracenia! Resztę wyjaśnię po drodze!
Pędem zbiegli ze schodów, a Bartmański nie śmiąc się sprzeciwiać, rozważał tylko w duchu czem się zakończy cała przygoda. Dopiero odetchnął w taksówce, kiedy Fred w krótkich, urywanych zdaniach, jął go wtajemniczać w cały przebieg sprawy.
— Teraz pojmuję! — zawołał. — Hanka, zrozpaczona uciekła od matki i na pół przytomną zawleczono do jakiejś spelunki... A Helmanowa to ukrywa przedemną...
— Nie wiedziałem, że Helmanowa ma córkę! — wyrzekł ze zdziwieniem Bartmański.
Rychło znaleźli się na Długiej. I znów powtórzyła się ta sama scena. Po dłuższem stukaniu, lekko rozchyliły się drzwi i wyjrzała z za nich pomarszczona twarz ciotki Klary, która niechętnie wyrzekła:
— Pan jeszcze? Hanka żadnych listów od pana nie przyjmie!
— Nie kłam, pani, panno Klaro! — zawołał ostro Fred. — Wstyd, żeby taka stara kobieta kłamała! Hanki niema w domu... Znikła od paru dni! Tu, o rzeczy zbyt poważne chodzi! Proszę wpuścić mnie do środka!
Na twarzy starej pani odbiło się przerażenie. Stała jednak dalej w drzwiach, niby drewniany manekin, zagradzając drogę.
— Wejdziemy! — wyrzekł Fred, lekko usuwając ją z przejścia. — Należy natychmiast coś postanowić!
Gdy Fred wraz z Bartmańskim, znaleźli się wewnątrz mieszkanka, ujrzeli w głębi korytarza jakąś wysoką kobiecą postać. Korski nie poznał jej w pierwszej chwili, lecz przyjrzawszy się baczniej, zawołał:
— Helmanowa!
Była to w rzeczy samej właścicielka „Helwiry“. Nadbiegła z dalszych pokojów, posłyszawszy głośną rozmowę — i również poznała swych gości.
— Jak pan śmiał! — wypadł z jej piersi gniewny okrzyk. — Kim jest ten drugi jegomość?
— Mój przyjaciel! — rzekł krótko Fred. — Zresztą, nie zamierzamy się tłomaczyć! Proszę odpowiedzieć natychmiast! Czy Hanka bawi w domu?
Helmanowa, choć wściekła, zmięszała się na chwilę. Próżno było dalej zaprzeczać.
— Niema! — odparła krótko.
— Niema jej od paru dni?
— A cóż to pana obchodzi? — dała folgę uniesieniu. — Mogła wyjechać na czas jakiś z Warszawy. Nie żaden to dowód, aby pan siłą wdzierał się do cudzego mieszkania... Hanka napewno nigdy nie pogodzi się z panem.
Na tyle panował nad sobą w obliczu niebezpieczeństwa, że nie wybuchnął, a spokojnie odrzekł...
— Łaskawa pani! Nie przybyłem tutaj, aby szukać zadośćuczynienia za krzywdy doznane od niej... Ten porachunek pozostawimy na inną porę... Prędzej, czy później, panią kara Boża nie minie... Lecz nie o tem chcę mówić... Przypadkowo natrafiłem na ślad, gdzie znajduje się Hanka i powinniśmy złączyć wszystkie nasze wysiłki, aby ją stamtąd wydobyć.
— Gdzież się znajduje? — powtórzyła już teraz niespokojnie Helmanowa.
— W złodziejskiej spelunce!
— Niemożebne! Żartuje pan chyba? W złodziejskiej spelunce?
Właścicielka „Helwiry“ zbladła tak gwałtownie i taki przestrach odbił się na jej twarzy, że jeśli Fred przez chwilę mógł podejrzewać, że miejsce pobytu Hanki jest jej wiadome, lub, że przyczyniła się ona w jakikolwiek sposób, aby Hanka tam się znalazła, podejrzenia te opuściły go całkowicie.
— Tak, w melinie! — podkreślił. — A mój przyjaciel pani resztę opowie...
Na twarzy Helmanowej nie było już śladu gniewu. Nad nienawiść przemogło uczucie macierzyńskie i niepokój o losy córki. Wpijała się wzrokiem w Bartmańskiego, gdy ten powtarzał skąpe szczegóły podsłuchanej rozmowy. Lecz, szczegóły te musiały być dla właścicielki „Helwiry“ wystarczające, bo gdy handlowiec ukończył swą relację, złamanym głosem wyszeptała:
— Ta dziewczyna!... I on... Tolek!... Dokąd zawleczono nieszczęsną Hankę? Co oni chcą z nią zrobić? Och, jakżeż jestem ukarana...
Korski, widząc jej przygnębienie, nie triumfował bynajmniej. Nieszczęście, które ich spotkało, było ich wspólnem nieszczęściem, a przestrach, jaki ogarnął Helmanową, znającą lepiej, niż on, zwyczaje podziemnego świata, świadczył, iż jego obawy o los Hanki, są uzasadnione. Zresztą, dalsze słowa, które wypadły z ust Helmanowej, potwierdziły to silniej jeszcze.
— Co oni chcą z nią zrobić? — powtórzyła. — Tamto? Niemożliwe! Toć wiedzą, że to moja córka! Ulękną się zemsty! Więc pieniędzy? Tak, pieniędzy! O, dam im dużo! Nie poskąpię... Dostaną, ile zażądają. Moja złota, biedna Hanka! Jak zrobić, żeby corychlej wyrwać ją z ich szponów...
Fred, patrząc na rozpacz właścicielki „Helwiry“, zapomniał prawie o doznanych od niej krzywdach. Była mu teraz bliska, a te same cierpienia wspólnie z nią przeżywał.
— Zawiadomimy policję! — wyrwało mu się nagle.
— Tylko nie policję! — odrzekła niechętnie. — Dam sobie bez niej radę...
— A jeśli się nie uda? — powątpiewał. — Toć ja nie będę spokojnie oczekiwał, z założonemi rękami...
Helmanowa zastanawiała się nad czemś chwilę.
— Może się uda! — oświadczyła nagle. — I dziś jeszcze wieczorem ujrzymy Hankę! A jeśli się nie uda, jutro zwrócimy się po pomoc do władz... Proszę mnie odwiedzić zrana, panie Korski...
Tak dwóch zaciętych wrogów stało się sprzymierzeńcami. Nie ucieszyło to Korskiego i nad tem się nie zastanawiał. Był zrozpaczony, że oddawszy inicjatywę poszukiwań Hanki w ręce Helmanowej, przez szereg godzin musi oczekiwać bezczynnie.



ROZDZIAŁ IX.
A gdy została rozpętana burza...

Helmanowa, niezwykle zdenerwowana, natychmiast pośpieszyła do domu. Tam, odnalazłszy adres Tolka, wysłała doń list, aby w sprawie niecierpiącej zwłoki, stawił się do niej.
Pomocnica wnet pobiegła z tym listem, lecz niezadługo powróciła z przykrą wieścią, że pana Tolka niema w domu i nie wiadomo kiedy powróci. Helmanowa, niby zwierz w klatce, jęła mierzyć wielkiemi krokami swoją sypialnię, aż wpijając z rozpaczy paznokcie w ciało dłoni. Tu znaczyła każda minuta, każda sekunda... Co oni tam robią z Hanką?
— Życie mści się! — wyszeptała w poczuciu własnej bezsilności. — Byle nie było zapóźno, pieniądze wszystkiemu zaradzą!
Ale choć starała się pocieszyć tą myślą, jej wyobraźnię prześladował wciąż obraz Hanki, zmaltretowanej i pohańbionej... Wiedziała, do czego ostatnie męty społeczne są zdolne i jak ją śród tych mętów nienawidzono.
Czas tymczasem płynął szybko... Wybiła dziewiąta i Helmanowa w mieszkaniu pozostała sama. Przez dziwny bowiem kaprys, czy też niechęć, aby podejrzano jej tajemnice, nie trzymała stałej służby, a wszystko spełniała stara przychodnia kucharka i owa panna sklepowa, najbliższa pomocnica Helmanowej. Te szły najpóźniej o dziewiątej do siebie, a właścicielka „Helwiry“, zaryglowawszy się ze wszech stron, — twierdziła, iż tak czuje się najbezpieczniej.
Dziś nastąpiło to samo — a gdy opuściły one mieszkanie, dopiero wtedy Helmanowa poczuła wielką pustkę.
Nie było do kogo nawet słówkiem się odezwać a wciąż mijały godziny.
Raz tylko ponurą ciszę wytwornego apartamentu zmącił telefoniczny sygnał. Ale nie wieść od Tolka. Dzwonił Fred, który w obliczu niebezpieczeństwa, zapomniawszy o wszelkich urazach, nie mogąc doczekać się jutra, zapytywał, czy Helmanowa już natrafiła na ślad Hanki. Odparła przecząco — a taka boleść zadźwięczała w jej głosie, iż nie mógł jej podejrzewać o kłamstwo, lub nowe wykręty. Dodała zresztą, że prosi go usilnie, aby zjawił się u niej jutro z samego rana, gdyż zapewne nie obejdą się bez pomocy władz i wypadnie złożyć o zaginięciu zameldowanie. A gdy napierał, żeby uczyniono to natychmiast, znów odrzekła, iż lepiej wstrzymać się jeszcze te parę godzin...
Rozmowa została ukończono. A Helmanowa, nie zastanawiając się nawet jakie dziwne sytuacje stwarza życie, połączywszy ją teraz w ścisły związek z Fredem, z powrotem podjęła swój niespokojny spacer po sypialni...
Dopiero, gdy koło jedenastej, straciwszy wszelką nadzieję ujrzenia Tolka, już zamierzała udać się na spoczynek, rozległo się lekkie stukanie w wejściowe drzwi.
— On! Nareszcie....
Pędem pobiegła do przedpokoju. W rzeczy samej był to Tolek, a za nim stała panna Maryśka.
— Chodźcie, chodźcie prędzej! — wyrwał się niecierpliwy okrzyk Helmanowej, którą nie zdziwiło nawet, że para razem przybywa.
A gdy, w ślad za nią, znaleźli się w sypialni, dodała prędko:
— Możemy pogadać swobodnie! Niema nikogo prócz mnie w mieszkaniu.
Tolek z Mary zamienili szybkie spojrzenie, które uszło uwagi Helmanowej. Widocznie było im to mocno na rękę. Lecz, nie dając nic poznać po sobie, Tolek zaczął pierwszy, czyniąc zaciekawioną minę.
— Szanowna pani, Elwiro! — umyślnie, ze względu na obecność dziewczyny, zwrócił się w oficjalnej formie do dawnej kochanki. — Zastałem pani bilecik w domu i wnet pośpieszyłem na wezwanie. A ponieważ wspominała pani w nim i o pannie Mary, napotkawszy ją po drodze, ośmieliliśmy się wspólnie przybyć...
Helmanowej nie zastanowiła niezwykłość podobnego spotkania. Pragnęła corychlej przejść do interesującego ją tematu.
— Zginęła moja córka! — wyrzekła suchym tonem.
— Ach... panna Hanka! — udał nieświadomość. — Co za nieszczęście... Ale nie pojmuję? W jakiż sposób w Warszawie może zginąć dorosła osoba?...
Właścicielka „Helwiry“ zmierzyła ostrym wzrokiem kawiarnianego apasza.
— Proszę nie grać komedji! — wyrwał się energiczny wykrzyknik. — Znikła, natychmiast, po owym pamiętnym wieczorze! I pan wie, gdzie się ona znajduje!
— Ja wiem? — symulował zdumienie.
— Na nic się nie zdadzą wykręty! Zarówno pan zna jej miejsce pobytu, jak i pańska towarzyszka... panna Mary... Maryśka....
— Ależ zapewniam...
— Czyż mam sprowadzić świadka, który podsłuchał waszą rozmowę, dziś rano, w kawiarence... W jakiej melinie, przetrzymują Hankę?
Jeśli we wzroku Tolka zamigotał przestrach, to w źrenicach dziewczyny zaigrały błyski, a Helmanowa nie podejrzewała nawet, na jakie się naraża niebezpieczeństwo.
— Kiedy... naprawdę... — bąkał Tolek.
— Co tu kręcić! — wyrzekła nagle energicznie dziewczyna, która milczała dotychczas. — Wiemy!... Dowiedzieliśmy się przypadkowo, bo przecież nie porywaliśmy pani córki. Świadek podsłuchał naszą gadaninę, ale nie złapał adresu... Prawda? Ja ten adres znam...
— Nareszcie! — zawołała Helmanowa, którą choć oburzał bezczelny ton dziewczyny, lecz sądziła, że łatwiej z nią trafi do ładu. — Nareszcie przemawia pani rozsądnie... Co prawda, po tem, jak wam dałam zarobić, powinniście byli sami do mnie się zgłosić i mnie uprzedzić... Mniejsza o to... Gdzież jest ta złodziejska spelunka? W jaki sposób Hankę tam zawleczono? Co z nią robią?...
— Powoli, pani szefowo...
— Oczywiście zapłacę wam za te informacje! — oświadczyła, pojąwszy sens poprzedniego wykrzyknika! — Dobrze, zapłacę... Ale jedziemy tam natychmiast...
Ironiczny grymas wykrzywił twarz dziewczyny.
— Powiedziałam, powoli, pani szefowo! — wycedziła złośliwie. — Ile pani zapłacić zamierza?
— No... dam tysiąc... dwa tysiące.
— Hm... dwa tysiące pieniądz wcale ładny, ale dla nas to suma nieważna... Jedną tylko córkę ma właścicielka „Helwiry“ i drogo musi się okupić, żeby ją odzyskać! A pani Helmanowa, leży na pieniądzach!
Helmanowa zagryzła wargi z gniewu. Z jakim gustem spoliczkowałaby tę zuchwałą ulicznicę. Ale, opanowawszy się, wyrzekła nieco ochrypłym z podniecenia głosem:
— Ile żądacie?
Maryśka mrugnęła okiem po łobuzersku.
— Jak pani myśli?
— Proszę wymienić sumę! — powtórzyła Helmanowa, zniecierpliwiona tym targiem.
Dziewczyna dalej cedziła powoli:
— Wolność dziecka dużo warta...
— Pozostawmy te uwagi na boku!
Głos tamtej zabrzmiał teraz niezwykle ostro...
— Chce pani wiedzieć? Powiem! Pani daje kilka tysięcy... Dla nas to frajer, to grosze. Nasze warunki są...
— Jakie?
— Pięćdziesiąt kawałków i biżuterja! — wypaliła niespodziewanie. — Wszystkie te kamuszczki, z któremi się szefowa tak obnosi...
— Co? Pięćdziesiąt tysięcy złotych i moja biżuterja?! — zawołała Helmanowa z oburzeniem. — Poszaleliście?...
— Nie! Jesteśmy zupełnie przytomni!
— Nigdy nie dostaniecie...
— Jak pani szefowa uważa!
Zaległa chwila milczenia. Podczas, gdy dziewczyna przyglądała się nadal ironicznie właścicielce „Helwiry“, a Tolek siedział z oczami opuszczonemi do dołu, Helmanowa wielkiemi krokami, w podnieceniu mierzyła swą sypialnię.
— Naprawdę, powarjowali! — wykrzyknęła gniewnie, przystając raptem. — Za głupią informację chcą mi zabrać cały majątek...
— Dużo jeszcze zostanie!
— Milcz, bezczelna dziewczyno! — nie mogła pohamować się dłużej. — Uważam to wszystko za kpiny... Pragniecie wykorzystać sytuację, ale wam to się nie uda... Córkę potrafię odnaleźć i bez was...
— Trudno będzie! — pokręciła ulicznica z powątpiewaniem głową.
— Wcale nie trudno! Natychmiast zawiadomię władze... Rychło na jej ślad natrafią... Jeśli wam ofiarowywuję pieniądze, to tylko dlatego, że chcę uniknąć skandalu... O ile wam się to nie podoba, sprawę załatwimy inaczej...
Na dziewczynie pogróżki Helmanowej nie uczyniły najlżejszego wrażenia. Przeciwnie, z jakimś nieokreślonym uśmieszkiem, zagadnęła.
— A jeśli do tego czasu oni z pani córką, panną Hanką, tak się załatwią, że nie będzie z niej już żadnej pociechy... Tylko wstyd i hańba?
Dreszcz lęku przebiegł po plecach Helmanowej. Tej ewentualności właśnie bała się najwięcej. Lecz opanowując się i nie dając nic poznać po sobie, wyrzekła energicznie:
— Nie przerażą mnie podobne głupstwa, moja panienko! Ci, którzy moją córkę uwięzili, wiedzą zapewne doskonale, jaka im grozi odpowiedzialność, gdyby zostało spełnione to, o czem panienka wspomina... Po raz ostatni powtarzam... Szantażować się nie pozwolę, a pieniądze daję, chcąc uniknąć rozgłosu... Dam, pięć tysięcy!...
— Mało!... — padła spokojna odpowiedź.
Helmanowa zastanawiała się chwilę.
— Dziesięć tysięcy! — zawołała wreszcie. — Ani grosza więcej!... To jest ostatnie moje słowo!
— Nie!
Zuchwały ton dziewczyny podrażnił Helmanową. Aż dusiła się z tłumionej złości.
— Wszystkiego wam mało! — syknęła z jakąś dziką determinacją. — Źle się ta cała zabawa skończy! Obejdę się bez was... Radzę się dobrze zastanowić, moja panienko... No i ty Tolku...
Chciał się z czemś odezwać, lecz piorunujące spojrzenie dziewczyny zamknęło mu usta. Ona tymczasem pojęła, że nic już więcej nie uda się wydusić z Helmanowej. Zaofiarowana suma, choć w innych okolicznościach mogła się jej wydać olbrzymią, obecnie była tylko drobiazgiem. Toć szło o setki tysięcy i jeśli dostała się do mieszkania Helmanowej z takim trudem, to nie poto, aby odejść z mierną zdobyczą. O ile wiodła jeszcze ten targ, to tylko, aby się przekonać, czy właścicielka „Helwiry“, przestraszywszy się niebezpieczeństwa, grożącego Hance, — nie zgodzi się na całkowitą kapitulację i dobrowolnie nie złoży żądanego okupu. Wtedy unikało się ryzyka. Lecz ton „starej“ świadczył o niezłomnem postanowieniu. Należało tedy postąpić inaczej, jak zgóry zostało ułożone, poza plecami Tolka... Och, dziewczyna nie żywiła nigdy żadnych skrupułów, ani też nie przerażał jej czyn najpotworniejszy.
— Cóż namyśliliście się? — zagadnęła Helmanowa, przyjmując jej milczenie za zgodę na swe warunki.
Udając, iż sama nie wie, jak ma postąpić, Maryśka nagle skrzywiła się, kichnąwszy głośno.
— Ach! — zawołała — zapomniałam chusteczki! Pozostawiłam ją w palcie, w przedpokoju... Zaraz powrócę, to dam pani szefowej odpowiedź...
Szybko zerwała się z miejsca i wybiegła z sypialni, gdyż w rzeczy samej, w przedpokoju, wisiał jej płaszczyk. Na twarzy właścicielki „Helwiry“, która w tym postępku nie dostrzegła nic podejrzanego, odbił się wyraz triumfu. Przełamała opór dziewczyny i ta teraz zgodzi się na wymienioną sumę. Szkoda, że pochopnie zaofiarowała aż tyle... Można było poprzestać na połowie.
Cały gniew Helmanowej wylał się na Tolka.
— Łajdaku! — rzekła, podszedłszy do otomany, na której siedział, nie śmiąc podnieść oczu na groźną właścicielkę „Helwiry“. — To ty mi się za moją dobroć w ten sposób odpłacasz? Zato, żem ci parę dni temu dała kilka tysięcy...
— Kiedy... naprawdę! — bąkał, przestraszony wymówkami, zerkając w stronę drzwi, jakby pragnął, żeby corychlej powróciła towarzyszka i przerwała niemiłą scenę. — Ja sam w tę całą sprawę zostałem wmięszany przypadkowo! To ona, Maryśka! Nawet... Nawet z tych pieniędzy, grosza nie wezmę...
— Durniu! Potrójny durniu! — wołała, potrząsając nim za ramię. — Łotrze kłamliwy! Wiem, że za wielki tchórz z ciebie, aby ukuć plan podobny. Że to jej robota... Ale wiesz, przecież, dokąd oni zawlekli moją córkę... Gdybyś posiadał choć odrobinę przyzwoitości, mogłeś przybyć do mnie sam, wszystko opowiedzieć, a obsypałabym cię złotem, byłabym przyjaciółką do końca życia... A teraz... I ja jestem przekonana, że pracujesz dla innych. Ochłap ci ledwie rzuci ta dziewczyna i pozbędzie się ciebie wnet, gdy przestaniesz jej być potrzebny.. Przepowiadam ci... Taka cię spotka zapłata.. Nagroda za podłość!..
Może lepiej stałoby się dla Helmanowej, gdyby nie obsypywała potokiem wymówek swego dawnego kochanka. Znacznie lepiej, a nad jej głową nie zawisłoby straszliwe niebezpieczeństwo. Bo słuch właścicielki „Helwiry“, pochwyciłby podejrzany skrzyp u drzwi wejściowych.
Lecz właśnie na ten poryw oburzenia liczyła dziewczyna. To też, miast szukać chusteczki, jak zapowiedziała, podeszła cichutko do drzwi i rozwarła je bez szmeru. Z klatki schodowej, gdzie panowały już ciemności, wyłoniła się postać wysokiego draba i szybkim ruchem wślizgnął się do apartamentu „Helwiry“. Był nim, nikt inny, niźli nasz znajomy z „meliny“ — piegowaty Lutek. Uścisnął on przelotnie ramię Maryśki i szeptem zagadał:
— Idzie?
— Równo, po maśle! — padła odpowiedź. — A teraz, wędruj za mną!... Czekaj znaku...
Jak gdyby nic nie zaszło, dziewczyna powróciła z zafrasowaną miną do sypialni, udając, że zastanawia się jeszcze nad propozycją Helmanowej.
Ta była już prawie całkowicie pewna swego triumfu a chodziło jej tylko o to, by Hankę wyrwać corychlej z groźnej spelunki. Szybko więc, wyrzekła:
— Zgadza się panienka? Jeśli się zgadza, część pieniędzy natychmiast wypłacę, resztę po odzyskaniu córki... Niema czasu do stracenia... Zaraz jedziemy tam razem...
Niczem drapieżnik, lubujący się cierpieniami ofiary, dziewczyna znów spokojnie odparła:
— Nie!
Twarz Helmanowej stała się purpurowa.
— Dlaczego? — rzekła ochrypłym z podniecenia głosem.
— Bo... — wymówiła słodziutko ulicznica. — albo pani położy na stół, to co żądamy, albo córki nie ujrzy...
Potężna fala uniesienia wezbrała w piersi Helmanowej.
— To wasze ostatnie słowo?
— Ostatnie!
Właścicielka „Helwiry“ nie mogła się już dłużej pohamować.
— Ach, wy łotry!... Zobaczymy... Nie chcą powiedzieć po dobroci, policja wymusi z nich zeznanie.
Jeśli dawała okup znaczny, to tylko, aby uniknąć rozgłosu, plotkowania po pismach i różnych niepotrzebnych komentarzy. Dzisiejsze brukowce nie zważając kto jest poszkodowany, wywlekają z gustem pikantne historje, gwoli sensacji. A, że skorzystawszy z pretekstu zaginięcia Hanki, zajętoby się dokładnie i jej osobą, o tem była z góry przekonana. Milczenie było warte dziesięć tysięcy, ale nie połowę majątku. Teraz postąpi inaczej...
— Słuchajcie! — zawołała z pasją. — Dość czasu pozwoliłam wam igrać ze sobą, ale przeciągnęliście strunę... Nie dam ani grosza i natychmiast zawiadomię policję! Wy, nie wyjdziecie z tego mieszkania! Oskarżę was o porwanie mej córki...
W oczach Tolka zamigotał błysk lęku. Z niemą prośbą rzucił błagające spojrzenie w kierunku Maryśki, które wyraźnie mówiło — „bierz prędko, co dają, bo jeszcze się znajdziemy w komisarjacie“. Ale dziewczyna, zerknęła nań z pogardą i pokręciwszy głową, wyrzekła.
— No... no... Bardzo pani odważna!
— Czemu? — stropiła się nieco Helmanowa.
— Tak sobie powiadam! A ja radzę, prędko wydać biżuterję, bo...
— Kpiny?
Choć w głosie ulicznicy dźwięczała jawna pogróżka, nie przestraszyła się jej Helmanowa. Czegóż właściwie ma się lękać? Powziąwszy raz postanowienie, nie zboczy z wytkniętej drogi. Tak, czy owak odzyska Hankę. Tamci zechcą uciekać z mieszkania, to na jej krzyk, dozorca, oddany człowiek, zatrzyma ich w bramie, nie wypuści z domu. Rzucą się na nią, gdy posłyszą, że dzwoni do policji? E, żarty! Z Tolka zbyt wielki tchórz, a dziewczyna nigdy na coś podobnego się nie odważy... Może i lepiej się stanie, jeśli im da porządną naukę... Zresztą, jest oburzona do ostatecznych granic.
— Teraz wy zaczniecie się mnie prosić! — wyrzekła z groźnym błyskiem w oczach, czyniąc parę kroków w stronę telefonicznego aparatu. — Przerachowaliście się, ptaszki!
— Ano, czekamy! — znów zabrzmiał ironicznie w pokoju głos dziewczyny.
Czyżby mniemali, że nie zechce w żadnym wypadku zwrócić się do władz o pomoc? Szczyt bezczelności. W porywie gniewu, Helmanowa, nie zwracając teraz uwagi na nic, podeszła do telefonu.
Znajdował się on na niewielkim stoliczku, tuż przy wejściu — a ujmując za słuchawkę, stała tyłem do drzwi, umyślnie zagrodziwszy swoją osobą drogę. Już zabrzmiał sygnał, a palec Helmanowej legł na automatycznych cyfrach — numer komisarjatu bowiem był jej znany — gdy nastąpiła rzecz straszliwa...
Poczuła, jak niespodziewanie czyjeś olbrzymie ręce pochwyciły ją za szyję i poczęły dusić.
— Ach! — jęknęła cicho i chciała jeszcze coś zawołać, lecz uścisk sparaliżował dźwięki, a słuchawka upadła na podłogę.
Tolek, z szeroko rozwartemi z przerażenia oczami, porwał się ze swego miejsca.
— Nie.. ja... nie pozwolę! — jął bełkotać. — Co wy robicie? Nie pozwolę... Kim jest ten drab?
Widać było, że zaskoczyła go całkowicie ta scena i lęka się morderstwa. Wykonał nawet jakiś niepewny ruch, niby pragnąc pospieszyć z ratunkiem Helmanowej, lecz w tej chwili mocna dłoń dziewczyny wpiła się w jego ramię.
— Ty durniu, się nie wtrącaj!
I tak byłoby zapóźno i zapewne, nie wydarłby właścicielki „Helwiry“ z rąk olbrzymiego draba. Ta czas jakiś szarpała się bezskutecznie, walcząc rozpaczliwie o życie. Jej paznokcie próżno orały i krwawiły ręce, które coraz mocniej zacisnęły się dokoła szyi, piersi, daremny czyniły wysiłek, aby wyrzucić z siebie wezwanie o pomoc. Piegowaty drab, pochylony trochę nad ofiarą, wykrzywiwszy się iście szatańsko, wciąż wzmacniał swój uścisk.
Wreszcie, potężny wstrząs zachwiał ciałem Helmanowej. Oczy zaszły bielmem, a przez gardło przedarł się chrapliwy dźwięk. Załamała się raptem i runęła na podłogę.
— Skończone? — spokojnie zagadnęła dziewczyna, spozierając na posiniałą twarz leżącej.
— Nie zipie! — z dumą przytwierdził drab. — U mnie robota idzie „w tri miga...“
W rzeczy samej, właścicielka „Helwiry“ była już tylko sztywniejącym trupem.
Tolek stał w rogu pokoju, trzęsący się i blady... Wielkie krople potu spływały mu z czoła... Wstrząsnęła nim do głębi ta potworna zbrodnia, której nie miał siły zapobiec...
— To... to... nie było... przewidziane! — szeptał — Maryśka, jak mogłaś? Za mojemi plecami, z tym bandytą? Nigdybym się nie zgodził...
Dziewczyna ironicznie spojrzała na swego kochanka a później jej wzrok przeniósł się na mordercę, który z jakimś nieokreślonym wyrazem zerkał na Tolka.
— Lutek! — zawołała. — Wiesz, co robić?
— Pewnie! — odparł, wyciągając z kieszeni wielki, sprężynowy nóż.
Pochwyciwszy ten nóż, zbliżyła się do wystraszonego chłopaka.
— Bierz! — padł z jej ust rozkaz.
— Nóż? Poco? — wybełkotał.
W pokoju zabrzmiały twarde wyrazy:
— Weźmiesz ten nóż i poderżniesz gardło tamtej! — tu palec dziewczyny wskazał w kierunku nieruchomych zwłok.
— Ja, mam jej przerżnąć gardło? — powtórzył, nie rozumiejąc. — Przecież ona nie żyje...
— Tak, nie żyje! Ale to nic nie znaczy...
— Jakto, nie znaczy?
— Nie o nią tu chodzi, a o ciebie! Tyś flak, nie mężczyzna, tchórz. Łatwo nas wydasz, skapujesz... A jak i na twoich rękach znajdzie się krew, będziesz milczał... Bo stałeś się uczestnikiem zbrodni, naszym kompanem... Zrozumiałeś?
— Przenigdy! — zawołał. — Ja się na to nie zdobędę!
— Musisz się zdobyć, gdyż inaczej i z tobą się załatwimy!
Niezłomne postanowienie dźwięczało w głosie dziewczyny i Tolek pojął, że to nie są żarty i że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo. Lecz, czy był to wpływ odrazy, jaką w nim wywołała zbrodnia, czy też obudziły się w nim jakieś lepsze instynkty, tkwiące na dnie duszy każdego człowieka — wyrzucił z siebie frazes, okupujący bardzo wiele przewinień jego życia:
— Podli mordercy! Ja waszym wspólnikiem? Zabijcie lepiej... Wy, zbóje bez serca.
Stojący dotychczas spokojnie drab, podskoczył nagle do dziewczyny i wyrwał jej z ręki nóż...
— Co ględzenia słuchać, Maryśka! — ryknął. — I tak czas leci!
— Bądźcie przeklęci! — zdołał wymówić jeszcze Tolek i runął do stóp dziewczyny.
Nóż głęboko tkwił w sercu, a po podłodze popłynęła cienka struga krwi, plamiąc czerwienią puszysty dywan smyrneński.
— Uważaj Maryśka! — rzekł drab spokojnie, jakby nic nie zaszło, ocierając nóż o któryś z foteli i chowając go do kieszeni — żebyś się juchą nie powalała... To ślady zostawia. A teraz do roboty! Gdzie, powiadał ten pętak, stara chowała kamuszczki?
Dziewczyna patrzyła jeszcze na twarz kochanka wykrzywioną konwulsjami przedśmiertnej męki. Na jej obliczu, nie znać było odrobiny litości, lub żalu.
— Krępowałby mnie tylko i zgubił! — cicho wyszeptały jej usta. — Masz rację, Lutek, do roboty!



ROZDZIAŁ X.
Straszliwa noc...

Hanka obudziła się dość późno, po gorączkowym i przepełnionym koszmarnemi wizjami, śnie. W pokoju panował półmrok, okiennice były zamknięte, bo Jengutowa i jej towarzysz sypiali zazwyczaj do południa i jeszcze rozlegało się z za przepierzenia głośne chrapanie draba.
Otarła dłonią zroszone potem czoło, skupiając myśli...
Mimo niezwykłej energji i mocy ducha, czuła jak ją ogarnia coraz większe przerażenie. Czyż wczoraj, udając senność nie dosłyszała słów tej przeklętej dziewczyny. Czyż ta dziewczyna nie wyrzekła wyraźnie co mają zrobić z Hanką, choć wiedziała, kim jest, że to córka Helmanowej?
Wstrętna ulicznica! Wszystko przez nią! Poznała ją natychmiast, choć ledwie chwilę widziała u matki. Ta sama, z którą Fred miał awanturę... Gdyby pod wpływem ohydnej sceny nie wybiegła Hanka nad Wisłę, na pół oszalała, napewno nie udałoby się Jengutowej ją tu zmanić tak łatwo.
Dalsze rozmyślania Gliniewskiej, przerwało jakieś poruszenie na kanapie. To wiedźma, obudziwszy się z kolei, podnosiła się z posłania.
Co robić? Jedyna nadzieja w współtowarzyszce niedoli, tej Juli... Nadal należy udawać chorą... To też gdy Jengutowa, rozwarłszy okiennice — zbliżyła się do Gliniewskiej, ta leżała znów z zamkniętemi oczami, usta bełkotały coś nie wyraźnie i przysiągłbyś, że Hankę męczy gorączka.
Zdziwienie odbiło się na twarzy starej.
— Jeszcze, nieprzytomna?
Zerknęła na leżącą raz i drugi, pokręciła głową i zawołała:
— Lutek!
— Co jest? — odezwał się z za przepierzenia, widocznie niedawno obudzony.
— Dalej choruje!
Wiadomość ta nie przejęła go zbytnio.
— Trudno! — mruknął. — Najwyżej stracim gościa! W nocy, tak i tak wywieziem ją z Warszawy...
— Prawda! Ale i gościa żal...
Był to zapewne komentarz do tajemniczej konferencji, którą wiedli wczoraj w kuchence z dziewczyną.
Hanka drgnęła. Dokąd zamierzano ją wywieźć? Lecz, nie posłyszała nic więcej, bo w mieszkanku zaległo milczenie.
Jengutowa, ubrawszy się powoli, przeszła do kuchenki i tam przystąpiła do czynności gospodarskich. Rychło pośpieszyła do niej i Jula, która nocowała za przepierzeniem, wraz z drabem. Ten tylko widocznie wylegiwał się nadal, bo słychać było skrzyp żelaznego łóżka i ciche pogwizdywanie.
— Obiad! — rozległ się nagle ostry wykrzyknik starej — i dopiero na ten zew podniósł się on ze swego posłania i pośpieszył do niej.
Posiłek spożywano w kuchence, jednak doskonale posłyszeć Hanka mogła każde zamienione słowo. Nie wytłomaczyło jej to wiele. Drab i stara gadali o czemś niezrozumiale, omawiając sobie tylko wiadome plany, a Jula, pokornie milczała. Dopiero gdy posiłek miał się ku końcowi, nieśmiało rzuciła zapytanie, na dźwięk którego, aż serce radośnie zabiło w Hance.
— Lutek? Czy... ja... dziś na ulicę?
— Tak ci pilno? — rozległa się ironiczna odpowiedź.
— No.. pilno! — tłomaczyła. — Chciałabym zarobić! Tobie przynieść forsę...
— Widzisz, jaka morowa! — pochwalił drab. — Kiedy sama prosisz, to pójdziesz!
W Hankę wstąpiła nadzieja. Zgodził się. Uwierzył w pokorę swej ofiary. Byle się tylko czem nie zdradziła Jula! Obie mogą być wolne... Jak, ona musi się poniżać! Biedactwo!
Teraz, z pewną otuchą w duchu czekała, co nastąpi dalej.
Rychło z ust Jengutowej padł frazes:
— Wszystko w porządku, Lutek! Wyjdziem tera! Trza załatwić jenteresy... Bo cały wieczór ostaję się w domu.
— I ja idę, matka...
— A ty mi pilnuj mieszkania! — zwróciła się megera do Juli. — Choć i tak zamkniem na klucz! I nie gadaj mi z nową! A jak będziesz grzeczna, pójdziesz potem na spacer...
— Rozumiem!
Z piersi Hanki wyrwało się westchnienie ulgi. Wychodzą oboje. Pozostanie z Julą, sam na sam. Będą mogły się rozmówić, ułożyć...
Rychło rozległ się głośny trzask zamykanych drzwi i zgrzyt przekręcanego klucza. Hanka nie mogła pohamować się dłużej i ledwie ucichły te odgłosy, wyskoczyła z łóżka i pobiegła za przepierzenie, do Juli.
Ta spojrzała na nią z lękiem.
— A nuż wrócą? — szepnęła.
— Nie, nie tak prędko! — mówiła Gliniewska. — Mamy czas, pogadamy swobodnie... Ale daj mi choć kawałek chleba, kochanie... Umieram z głodu, Jula...
Nieszczęście tak zbliża, że mówiła tamtej po imieniu... Jula, nie zdziwiona tem bynajmniej wyszła do kuchenki i powróciła stamtąd ze sporym kawałkiem chleba, posmarowanym masłem.
Wygłodziła się pani! — wyrzekła cicho. — Dwa dni prawie nic nie je... Rozumiem... Ale tylko to znalazłam. Resztę zamknęła stara.
Hanka, zajadając łapczywie chleb, rzuciła nerwowo zapytanie:
— Uwierzą ci? Wypuszczą?...
— Zdaje się! — odrzekła dziewczyna z odcieniem nadziei.
— A gdy się wydostaniesz na ulicę, będziesz mogła uciec?
Jakieś niezłomne postanowienie odbiło się na wymizerowanej twarzyczce Juli.
— Nie tak łatwo pójdzie! — odparła. — Bo będą pilnowali! Ale radę sobie dam! Żywa, tu nie powrócę!
— Sądzisz, że zdołasz zawiadomić władze!
— Muszę!
Widząc, że dziewczyna jest zdecydowana na wszystko, Hanka poczęła wyjaśniać swój plan.
— Najlepiej będzie — rzekła — o ile zrobimy tak... Skoro tylko znajdziesz się na wolności, wsiadaj w taksówkę i jedź — tu wskazała adres Freda. — Dopiero, o ile go nie zastaniesz, to udaj się na Koszykową! — rzuciła adres matki. — Tam ci pomogą... Jeśli zaś sądzisz, że niema czasu do stracenia, to zawiadamiaj policję... Byle jaknajprędzej się wyrwać z tej złodziejskiej dziury!...
Jula jęła teraz przyciszonym głosem rozpytywać o szczegóły, a gdy we wszystko ją wtajemniczyła Hanka, z jej piersi wydobył się pełny lęku szept:
— Och, byle się udało!
— Czemu nie miałoby się udać? — zdziwiła się teraz Gliniewska.
— Sama nie wiem! Złe przeczucia mnie dręczą!...
W tejże chwili, jakby w odpowiedzi na to, cicho rozwarły się drzwi mieszkanka, a na progu ukazał się apasz. Uśmiechał się z wyrazem jakiegoś dzikiego triumfu.
— Lutek! — wrzasnęła z przerażeniem dziewczyna, chwytając się za głowę.
— Tak, Lutek! — powtórzył powoli, zamknąwszy za sobą drzwi i posuwając się w ich stronę. — A panny co tu robią? I chora raptem ozdrowiała...
Patrzyły na draba, oniemiałe z przerażenia. W jakiż sposób zdążył tak cicho powrócić? Hanka lękiem przykuta do miejsca, zapomniała nawet, iż stoi tylko w koszuli. Apasz sam wyjaśnił tajemnicę swego powrotu:
— Podejrzewałem was, suki — charknął ochrypłym głosem — że cościk z wami nie w porządku... — Tom drzwi naoliwił i zamków nie pozatwierał... Ano, tęga wsypa!... Ach, ty ścierwo Jula.... Widzisz, jak jej śpieszno było na ulicę...
I bez namysłu z całej mocy uderzył pięścią dziewczynę w kark. A gdy ta zachwiała się i padła na podłogę, jął ją kopać butem, gdzie popadło.
Widok ten był ponad siły Hanki. Z jakimś dzikim okrzykiem rzuciła się na draba, wbijając się paznogciami w jego rękę. Na chwilę przestał znęcać się nad leżącą i z podziwem spojrzał na Gliniewską. Później jednem pchnięciem odrzucił ją od siebie, jak się odpędza natrętną muchę. A potem podskoczył, złapał wpół i powlókł do pokoju, w którym leżała poprzednio.
— Tu masz być, panna! — cisnął ją brutalnie na łóżko. — Ani się rusz! I tobie za frechowność należy się wycisk... Rychtyk, podlemonić oko!... Ale lanie nie ucieknie... A urody szkoda.... Nikomubyś się nie spodobała... Za buzię nabitą forsy nie płacą... — Zaśmiał się ironicznie i zamknąwszy Hankę na klucz, powrócił za przepierzenie. Tam, snać wylewał na Julę resztki swego gniewu, bo długo słychać było odgłosy razów, jęki i szlochy katowanej ofiary.
Hance toczyły się łzy po twarzy. Do krwi zagryzła wargi, aby nie krzyczeć z poniżenia i wewnętrznego bólu. W mózgu zaś świtała jedna myśl:
— Teraz jestem zgubiona!
Prawie w tejże chwili do mieszkania powróciła Jengutowa. Przystanęła, zdumiona, słysząc krzyki i płacze.
— Co tu się dzieje, Lutek!
— Ano, nic! — odparł spokojnie. — Nakryłem, jak zmawiały się panny, tom im dał szkołę...
— Bajesz chyba, Lutek! I nowa? — zdziwiła się. — Przecież ona chora!
— Taka chora, jak i wy, matko! Chytra z niej dziewucha! Kombinowały, jak od nas zwiać... Tom Juli trochę żebra pomacał, a nowej nic nie zrobiłem, bo gniewalibyście się, matka...
Jengutowa zaklęła brzydko, poczem otworzywszy drzwi do pokoju, w którym znajdowała się Hanka, blisko podeszła do łóżka.
— To panna, taka komedjantka? — rozległ się pełen złości syk.
Hanka odwrócona obecnie twarzą do ściany, postanowiła milczeć i nie odpowiadać ani słówkiem.
— Taka komedjantka, cholera! — powtórzyła z gniewem. — Jak ci świetnie udawała gorączkę...
Gliniewska nie drgnęła nawet.
— Nie chcesz gadać, to i nie gadaj! — stara wzruszyła ramionami. — Ważna, że jest córką Helmanowej! Nie pomoże już matka... Jednaki będzie twój los!...
Pozostawiwszy Hankę w spokoju, powróciła do Lutka. Widocznie o czemś ważnem musiała się dowiedzieć w mieście, bo nie zwracając nawet uwagi na skuloną w kącie Julę, dała mu znak i oboje wyszli na tajemniczą naradę do kuchenki. Narada ta nie trwała długo, a jej rezultat częściowo stał się wiadomy Hance, bo powróciwszy do pokoju i nie krępując się jej obecnością głośno kończyli rozmowę.
— To i dziś, trza gości odmówić? — mruknął drab.
— Pewne! — przytwierdziła stara. — Toć z córką Helmanowej inaczej wypadnie postąpić!
— Proszeczki... a potem wywieziem...
— To się wi...
— A Jula?
— No, przyjdzie po nią ten rudy... i tak go stalowałam... Odrazu nie wierzyłam dziewczynie.
— Równo jest...
— A ty o której, na robotę?
— Jak zastuka Maryśka!
Hanka starała się odgadnąć sens tych tajemniczych frazesów. Jedno stawało się jej jasne. Zamierzano ją znów uśpić narkotykiem i gdzieś wywieźć. Zresztą dalsze słowa rozmowy, potwierdziły te okropne przewidywania.
— No, to do niej, matka! — rzekł apasz, wskazując w stronę Gliniewskiej. — Poco ma nam przeszkadzać, a uszami strzyc...
— Dobrze gadasz!.. Ty ją przytrzymaj.. — Podeszła do szafki i wyjęła jakąś butelkę. Drab zbliżył się do Hanki i wykonał ruch, jakby zamierzał ją pochwycić za ręce. Lecz ona już powzięła postanowienie. Odwróciwszy się szybko, wymówiła spokojnie:
— Obejdzie się bez gwałtu! Chcecie, abym zażyła narkotyku. Świetnie! Sama zażyję... Wolę nie wiedzieć i nie słyszeć, co się dokoła dzieje...
Spojrzał niepewnie w stronę wiedźmy, niby węsząc nowy podstęp. I ona pokręciła głową, niosąc butelkę.
— Ano zobaczymy! — mruknęła i nalała łyżkę jakiegoś przezroczystego płynu.
Hanka pierwsza, otworzyła szeroko usta. Lecz, gdy gorzkawy płyn znalazł się wewnątrz, nagle symulując, że się krztusi i połknąwszy zaledwie cząsteczkę, resztę zatrzymała w gardle.
— Nie smakuje? — uśmiechnęła się złośliwie megera. — Trudno...
Krztuszenie się wnet ustało. Hanka jakiś czas udawała znakomicie walkę z sennością, póki jej głowa bezsilnie nie opadła na poduszki.
— Naprawdę ją wzieno? — popatrzył uważnie drab na Hankę. — Czy sztuki odwala?
Stara nachyliła się nad leżącą.
— Nie! Połknęła! — padło z za bezzębnych ust orzeczenie. — Zara zaśnie!...
— No... to ją wywieziem, jak tę rybkę!..
Na szczęście, odeszli. Jeszcze sekunda, a zdradziłaby się Hanka, na tyle nieprzyjemny był płyn, który zatrzymała w ustach i drażniący podniebienie.
Teraz większa jego część znalazła się śród poduszek. Lecz i ta odrobina, którą zmuszona była połknąć, poczynała okazywać swój wpływ. Czuła odurzenie i dziwną niemoc. Niezwykle silnie działał widocznie ten narkotyk i w głowie Gliniewskiej zaświdrowała myśl:
— Toć gdybym połknęła wszystko, zasnęłabym, jak kłoda!.. Nawet nie wiedziałabym, dokąd mnie oni wywiozą... A obecnie pozostaje choć promyczek nadziei...
Ale, tajemniczy płyn już okazywał swe skutki. Słabsze, oczywiście od przewidzianych, lecz w każdym razie na tyle silne, że Hankę ogarnęło odurzenie.
Słyszała więc, niby kędyś zdala i krzątanie się po pokoju starej i przekleństwa apasza, któremi ten wciąż hojnie osypywał Julę i błagania o litość dziewczyny. Później słyszała — czas, zdawało się, płynął tak szybko — otwieranie drzwi i cichą w przedsionku rozmowę.
To zapewne, znów pod jakimś pretekstem odprawiano wczorajszego „gościa“, czerwonego na twarzy mężczyznę, o wyglądzie buldoga, który przybył znęcony urodą Hanki. Czemu ją oszczędzano? Nad tem się nie zastanawiała, jak również nie doznawała lęku, myśląc, iż to pozorne ocalenie kryje po stokroć gorsze niebezpieczeństwo. Miała wrażenie, że asystuje, obojętna, jakiejś sensacyjnej sztuce w teatrze. Takiego samego doznała uczucia, gdy nieco później ktoś zastukał do mieszkania i Lutek wpuścił tam nowego, ohydnego draba. Zabrzmiały jęki i płacz za przepierzeniem i ów drab wywlókł siłą za sobą, opierającą się Julę.
Poruszyć się nawet nie mogła, by zaprotestować lub wykonać bezskuteczną nawet próbę pośpieszenia na pomoc towarzyszce niedoli.
— Biedna Jula! — tylko cicho wyszeptały wargi. — Toć ona cierpi przezemnie... Biedna... Dokąd ją wiodą?...
Lecz narkotyk działał nadal, tłumiąc żywsze odczucia. Tembardziej, że po wyprowadzeniu Juli w złodziejskiej spelunce zapanowała grobowa cisza. Nie słychać było ani poruszeń, ani rozmowy. Czyżby wyszli? Nie.... To tylko tak wydało się Hance... Bo skądciś nagle dobiegło chrapanie... Zasnęli, pewnie zbierając siły do nocnej wyprawy.
Później słyszała jeszcze, jak znowu ktoś zastukał do mieszkanka. Był to niby sygnał ogólnego poruszenia i Lutek pośpiesznie drzwi otworzył.
Zabrzmiał w pokoju świeży kobiecy, przyciszony głos — i wydawało się Gliniewskiej, że po głosie rozpoznaje tę znienawidzoną dziewczynę Maryśkę...
Krótkie, prędkie krzątanie się po mieszkanku, a potem odgłos zamykanych drzwi. To apasz z ulicznicą, razem, wyszli na miasto.
Na Hankę nikt nie zwracał obecnie uwagi. Jakby zapomniano o niej. I słusznie. Bo, raptem oczy same się skleiły i znów zapadła w głęboki sen.
Jak długo trwał ten sen, tego później nawet Hanka nie mogła określić. Może godzinę, a może i parę godzin. Niezwykle musiał on być mocny, bo nie słyszała ani ruchu, jaki od dłuższego czasu powstał w mieszkanku, ani ożywionej rozmowy, przeplatanej głośnemi wykrzyknikami.
Zbudziła się nagle, rzekłbyś pchnięta przez jakąś siłę, która oznajmiła, że moment niebezpieczeństwa jest blizki, a obraz, który przedstawił się jej oczom posiadał, zaiste niesamowity charakter. Przy lampie pośrodku pokoju siedziały trzy znajome postacie. Stara, Maryśka i Lutek. Pochylali się oni nad czemś, czego nie mogła dojrzeć Hanka, a ich twarze wykrzywiał grymas tak straszliwy, że przebiegł ją mimowolny dreszcz lęku.
— Łatwo poszło? — przyciszonym głosem gadała wiedźma.
— Ani zipła! — z przechwałką w głosie mruknął apasz. — Zadusiłem, jak kurczaka... Prawda, Mańka?
Skinęła głową.
— I z tym drugim skończyliście frajerem?
— A co? — rozległ się ironiczny ton bandyty. — Mieliśwa go zostawić, żeby skapował? Bardzo żałujesz kochanka, Mańka?
W odpowiedzi, nieokreślony odgłos wydobył się z gardła dziewczyny.
Hanka drgnęła. O czem rozmawiali tamci? Przed chwilą dokonana została zbrodnia? Kogoś zaduszono, kogoś zamordowano? Uniósłszy się nieco na swem posłaniu, z lękiem nadsłuchiwała dalej.
Tymczasem megera, pochylona nad stołem, coś tam przebierała palcami. Raptem aż syknęła z podziwu:
— Ładne, bo ładne kamuszczki! — pochwaliła, kręcąc głową. — A to ci się dorobiła!
— Jak ci nie chciała dać po dobroci, to się zabrało siłą! — ochryple zaśmiał się drab!
A dziewczyna wyrzekła sentencjonalnie:
— „Helwira“ był złoty interes! — Tylko nikomu dziś z tego nic nie przyjdzie! A dziedziczka, od nas otrzyma posag...
Niby prąd elektryczny przebiegł Hankę, a sercem wstrząsnęło straszliwe przeczucie. Porwawszy się z łóżka, wpiła się wzrokiem w przedmioty, leżące na stole. Ach, tam pośrodku leży dobrze jej znana mała walizka... Czerwona, skórzana, z inicjałami matki... Dalej, szereg kosztownych pierścieni... Ileż razy widziała je na jej palcach...
— Zbóje! Mordercy! — krzyknęła nagle, nieswoim głosem, pojąwszy wszystko. — Oprawcy!... Biedna, mamo!...
Dalszy krzyk stłumiły łzy. Lecz z za stołu, z zimnym błyskiem w oczach, już powstał apasz.
— Acha! — wybiegł z jego piersi złowrogi syk. — Znów, nie śpisz... Słyszałaś... Tem dla ciebie gorzej!.. Chcielim się z tobą inaczej załatwić... A teraz...


ROZDZIAŁ XI.
W odmętach Warszawy.

Tragiczna śmierć Helmanowej poruszyła najszersze kręgi stolicy. Nazajutrz, poranne pisma podawały szczegółowy opis potwornej zbrodni, rozwodząc się jednocześnie szeroko nad drastycznemi szczegółami z życia właścicielki „Helwiry“.
Fred, wraz z Bartmańskim, stawili się pierwsi w Urzędzie Śledczym, podając skwapliwie wszystkie posiadane informacje. Lecz informacje te, w gruncie rzeczy, raczej przeszkadzały, niźli dopomóc mogły do natrafienia na właściwy ślad. Gdyż zaraz nasuwało się pytanie, jaki zachodził związek pomiędzy morderstwem Helmanowej, a porwaniem jej córki?
Zarówno Tolek, jak i Maryśka, byli notowani w policyjnych kartotekach. O „pięknym Tolku“ wiedziano, że kręcił się koło łasej na miłostki właścicielki „Helwiry“ i korzystał z jej zapomóg, utrzymując jednocześnie stosunki z dziewczyną. Lecz on właśnie wraz z Helmanową został zamordowany. A dziewczyna przepadła.
Cóż to miało oznaczać? Zgładzono ich umyślnie, by nie mogli powiedzieć, gdzie znajduje się Hanka? Bo, stwierdzał Bartmański, że znana im była owa „melina“ i zapewne, aby ją wskazać przybyli do mieszkania Helmanowej. Złoczyńca więc jakiś, lub szajka bandytów, poszła za niemi w trop, a nie mogąc wydusić od właścicielki „Helwiry“ wysokiego okupu za uwolnienie córki, zabiła ją, sprzątając jednocześnie niedogodnych świadków? Lecz któż ich wpuścił do mieszkania? Toć nie wdarli się tam siłą? A trudno przypuścić, żeby Maryśka była z niemi w zmowie i zamordowała swego kochanka! Wykluczone! Raczej i ona jest ofiarą...
Sprawa komplikowała się coraz bardziej i najlepsi detektywi próżno łamali sobie głowy. Zadanie utrudniała jeszcze i ta okoliczność, że apartamenty „Helwiry“ wysłane były grubemi dywanami i stopy zbrodniarzy nie pozostawiły tam śladów. Dalej, na meblach zaleziono tylko odciski palców Tolka i Maryśki. Również nieszczęście chciało, że tej nocy dozorca zachorował i sam nie otwierał bramy, wyręczając się pomocnikiem, chłopakiem głupkowatym i nierozgarniętym. Twierdził on stanowczo, że nikogo nie widział, tylko znajomych wpuszczał lokatorów i złoczyńcy wejść musieli przed zamknięciem bramy a opuścić dom, o świcie, natychmiast po jej otwarciu. Było to możliwe, że mordercy spędzili całą noc w apartamentach ofiary, ale w takim razie, w jaki sposób z mieszkania Helmanowej wywleczono po cichu Maryśkę? Wszak po śmierci kochanka musiała krzyczeć, protestować?
Władze będąc dość daleko od prawdy, nie ustawały w poszukiwaniach. Zarządzono natychmiast po wszystkich spelunkach, „melinach“ i u paserów obławy, lecz te obławy nie doprowadziły do celu. Dziwnym zbiegiem okoliczności, jaskinia Jengutowej nie była jeszcze policji znana, to też przetrząsając przeróżne nory w jej okolicach ominięto ją, pozostawiwszy w spokoju. Pocieszano się tylko myślą, że brylanty Helmanowej, przedstawiające wartość bardzo znaczną, nie tak łatwo będzie można spieniężyć i sprawcy, prędzej czy później, sami się zdradzić muszą.
Mała to była pociecha dla Freda, że złoczyńców kiedyś pochwycą i ukarzą! Och, jakże mała! Drżał cały, prawie nie wychodził z policyjnych urzędów i chwilami mu się wydawało, że z rozpaczy postrada zmysły.... Toć, jeśli zamordowano Helmanową, czy zbrodniarze córkę oszczędzą? Mówiło mu straszliwe przeczucie, że nie oszczędzą, gdyż nie otrzymawszy okupu a zagrabiwszy pieniądze i kosztowności, najspokojniej zgładzą tę, która mogłaby później ich zdradzić...
Szalał, myśląc o tem, a paznokcie wpijał w ciało do krwi, by nie krzyczeć z rozpaczy i bólu — a wszelkie słowa pociechy i nadziei, któremi starał go się uspokoić Bartmański, nie odstępujący go ani na krok, pozostawały daremne.
Śmierć Helmanowej i na wielu innych osobach w Warszawie sprawiła wstrząsające wrażenie. Z odmiennych jednak przyczyn. Helmanowa umiała wciągnąć w swe sieci wiele pań „przyzwoitych“, wielu mężczyzn, zajmujących odpowiedzialne stanowiska. Teraz, gdy ją niespodziewanie zamordowano, kiedy nie usunęła kompromitujących papierów, mógł wybuchnąć niebywały skandal. A co będzie, jeśli policja nieprędko morderców pochwyci i zechce wzywać po kolei każdego, czyj bilecik, lub adres pozostał w apartamentach „Helwiry“? Wiele w tym to tragicznym dniu zauważyć można było wytwornych pań i panów, o minach niewyraźnych, którzy niepewnie dążyli ulicami, jakby unikając ludzkiego spojrzenia.
Czy i o mnie już wiedzą? — rysowało się na ich twarzach zapytanie — Cóż będzie, gdy się dowiedzą? Iluż „poważnych“ mężów spędziło popołudnie, w zaciszu swych gabinetów, myśląc z rozpaczą o skutkach rewelacji, jeśliby prasa brukowa ujawniła ich nazwiska. Poprzysięgano sobie poprawę i niby fala cnoty powiała po stolicy...
Osoby najwięcej skompromitowane wolały nie oczekiwać na dalszy przebieg wypadków. Hrabina Melsztyńska poczuła nagle, że powietrze warszawskie jej nie służy i wyjechała gdzieś na wieś, zapominając pozostawić swój adres. Toż samo uczyniła baronowa Della Peaux, znikając niespodzianie z horyzontu, a pulchna i rozkoszna dyrektorowa Stalińska, nie mogąc upozorować wyjazdu przed mężem, legła nagle do łóżka, oświadczywszy, że cierpi na melancholję i widok ludzi ją razi. Tylko znana artystka Mirecka odważnie stawiła czoło niebezpieczeństwu. Pierwsza pobiegła do Urzędu Śledczego, oznajmiając, iż gdyby odnaleziono jej fotografję w salonach „Helwiry“, w pozach dość drastycznych, to nie należy temu się dziwić, bo czyniła to wyłącznie dla sztuki... Komisarz, który przyjął powyższe oświadczenie, uśmiechnął się tylko pod wąsem — leżał już przed nim album zabrany z „Helwiry“, w którym parę artystek, tym razem filmowych, również dla sztuki, pozowało tam całkowicie nago. A znajdowały się wśród nich i Morczyńska i Owarska i inne.
Wieść o śmierci Helmanowej rychło, bo koło południa, dotarła i do Lenki. Nie wiedziała ona jeszcze nic o zaginięciu narzeczonej brata, ale ta wiadomość ze względu na jej własną osobę, uczyniła na niej potężne wrażenie.
A co będzie teraz, gdy mąż o wszystkiem się dowie? Poróżniła się z Horwitzem, czuje wstręt do dotychczasowego życia, lecz czy dalej sama sobie poradzi? Toć jeśli prawda wyjdzie na jaw, Ignacy napewno usunie ją z domu. A gdzie się podzieje, dokąd pójdzie? Zresztą, dobre porywy w duszy Lenki, nie trwały nigdy zbyt długo. Znów ogarniała ją apatja. Pracować? Czy potrafi pracować? Starać się o posadę? Po takiej kompromitacji! Jakąż otrzyma posadę? A wtedy pamięć przywodziła słowa brata, że niezbyt wierzy w jej poprawę. Więc postawiwszy pierwszy krok na pochyłej drodze, ma postawić i drugi?
Uczucia lęku, choć nieco odmienne przeżywał i Horwitz.
Co nastąpi jeśli niedyskretni „gazeciarze“ zechcą się popisywać i jego nazwiskiem?
A ponieważ każde nieszczęście wspólnie znosić jest łatwiej — tembardziej, gdy razem się zgrzeszyło — dyrektor wciąż myślał o Lence. Wreszcie, nie wytrzymał i pochwyciwszy za telefoniczną słuchawkę, rzucił numer — Okońskich.
Pana Ignacego nie było w domu. Lenka odebrała telefon i drgnęła z radości, choć w pierwszej chwili udała obojętną.
— Pani Lenko! — bełkotał. — Po tem, co zaszło...
— Nie rozumiem?
— Świetnie pani rozumie!... Rzecz niezwykle poważna! Musimy się zobaczyć osobiście!
Zobaczyć się osobiście z dyrektorem, było obecnie najgorętszem życzeniem Lenki. To też zgodziła się na wyznaczone spotkanie, i około siódmej, kiedy poczęło się zmierzchać, znalazła się na jednej z bocznych ulic, dokąd udał się po nią swym samochodem Horwitz.
Niezadługo siedziała Lenka w wytwornem aucie obok dyrektora, a ten zaczerwieniony i niespokojny przemawiał:
— Ładna historja!... Jeśli władze zechcą wszystko wyciągnąć na jaw...
— Będziemy skompromitowani!...
— Oboje!... Zwierzchnik z żoną podwładnego.
— Ignacy zrobi ładną awanturę!
— Napewno!
Horwitz nerwowo gryzł wąsy. Wreszcie, po namyśle, wypalił.
— Tu byłoby jedno wyjście!
Podniosła nań oczy, z zaciekawieniem.
— Musimy uprzedzić wypadki! — mówił. — Jutro wynajmę ci mieszkanie... Śliczne mieszkanko... Wyprowadzisz się, natychmiast, od męża, a ja sam rozmówię się z Ignacym.
Nie wierzyła własnym uszom. Więc, wszystko miałoby się tak doskonale ułożyć, gdy sądziła, że już jej się wymyka świetna karjera? Zapomniane zostały dobre postanowienia i o zmianie życia i o pracy, a w wyobraźni rysował się znowu obraz rozkoszy i pieniędzy.
Czując jednak, że Horwitz dziś pójdzie na wszelkie ustępstwa, odparła, ze znakomicie udaną obojętnością:
— Mój drogi! Ja pragnę pozostać uczciwą mężatką!
Choć dość śmiesznie zabrzmiał obecnie ten wykrzyknik, Horwitz nie zwrócił na niego uwagi a zamierzając ostatecznie olśnić Lenkę, dodał:
— A potem, spełnię to, czegoś sobie, tak gorąco życzyła! Ożenię się z tobą!
— Ty, ożeniłbyś się ze mną?
— Tak! — przytwierdził, myśląc, że później łatwo mu przyjdzie wykręcić się z tej obietnicy. — Przecież już wtedy!... Tylko pomiędzy nami zaszły drobne nieporozumienia... Wiesz doskonale, że cię uwielbiam!
— Uwielbiasz? A ostatnim razem, w jaki sposób odzywałeś się do mnie?
Poczęły się długie wyjaśnienia. Aczkolwiek Lenka niezbyt wierzyła w szczerość zapewnień dyrektora, przyszłe małżeństwo obchodziło ją niewiele. Jutro zdobędzie własne mieszkanie! To, najważniejsze.
To też przytulona do jego boku, świetnie kłamała słowa uczucia. Wreszcie, chcąc wyświetlić wypadki u Helmanowej, opowiedziała o faktach, posłyszanych od brata. Ale Horwitza obchodziła mało i Hanka i nieszczęścia Freda. Myślał, że poczyniwszy odpowiednie kroki u władz i rozmówiwszy się z Okońskim, uda mu się zażegnać skandal i na długo przywiązać do siebie rozkoszną kochankę.
Bo jakaż z niej wspaniała kobieta! Znów owiał go aromat jej młodego ciała, znów wyczuwał je blisko przywarte do siebie...
Nie wytrzymał — i szepnął cicho coś Lence do ucha. Lecz ta, już była skończoną kokotą — i z oburzeniem odsunęła się od dyrektora.
— Nie! — wyrzekła stanowczo. — To niemoralne!... W mojem mieszkaniu, gdy będę twoją narzeczoną!... I, o ile kupisz mi brylanty...
W rzeczy samej, Lenka posiadła rychło i mieszkanie i brylanty. Choć władze nie zamierzały skorzystać z papierów, znalezionych w salonach „Helwiry“, Horwitz pod wpływem strachu, rozmówił się nazajutrz szczerze z Okońskim. Ten, z początku, ciskał się porządnie i groził awanturą, lecz oburzenie jego nikło, w miarę zwiększania się, zaofiarowanej mu sumy. Wreszcie, zdarłszy z dyrektora dość znaczny okup, zgodził się podać do dymisji z biura i zrzec się wszelkich praw do żony, a nawet wcale uprzejmie pożegnał się z Lenką. Myślał już, że wygodnie będzie wynaleźć znowu przystojną dziewczynę, na której wdzięki połaszczyłby się nowy „kochliwy“ dyrektor.
A Lenka?
Wyszła ona nawet zamąż za dyrektora, lecz krótkotrwałe było to małżeństwo...
Kto bliźniemu, bowiem, zabiera żonę — powiedział arabski filozof — rychło tę żonę przez innego traci!...
Lecz dzieje Lenki, wymagałyby nowej powieści...
Gdy Lenka z Horwitzem jechali, przytuleni do siebie, podmiejską dzielnicą — szofer wybierał umyślnie mało uczęszczane uliczki, nagle dwóch przechodniów, na widok luksusowego auta, przystanęło, a jeden z nich drgnął wyraźnie.
Był nim Fred.
Pomimo, że dochodziła już ósma i zapadł oddawna mrok, we wnętrzu oświetlonego samochodu rozpoznał siostrę...
Z Horwitzem...
Innym razem, może pobiegłby za niemi, zatrzymał samochód, a siostrze rzucił parę cierpkich słów prawdy. Innym razem może zabolałoby go więcej, iż ta sama Lenka, która parę dni temu obiecywała poprawę, znów powraca do starych grzechów i stacza się po pochyłej drodze....
Teraz, skrzywił się tylko z niesmakiem i szybko odwrócił się do Bartmańskiego, który mu w przechadzce towarzyszył, jakby pragnąc zasłonić widok wdzięczącej się do siebie pary.
— Komu raz łatwy zasmakuje chleb — pomyślał z boleścią — nie prędko się od niego odzwyczai! Ha... półświatek...
Bartmański, w rzeczy samej, nie spostrzegł siedzących w aucie i nie zwrócił szczególnej uwagi na zmianę w zachowaniu się przyjaciela. Tak był od rana przejęty tragicznemi wypadkami i niespokojny o Freda, iż pilnował przyjaciela, by ten z rozpaczy, nie wyrządził sobie krzywdy!
A gdy do wieczora policyjne poszukiwania nie wydały rezultatów, umyślnie wyciągnął towarzysza lat dziecięcych na długą przechadzkę, sądząc, że ta nieco go uspokoi i rozerwie.
Sam nie wiedział, kiedy zabrnęli w tę podmiejską uliczkę, gdyż przez cały czas mówił, co mu tylko podsuwało dobre serce, starając się daremnie pocieszyć Freda.
— Nie martw się, mój złoty! — tłomaczył. — Po co przypuszczać najgorsze... Napewno odnajdą Hankę... Helmanowa broniła swej biżuterji, dlatego ją zamordowano... Lecz jakiż byłby cel zgładzenia ze świata twej narzeczonej? Najgroźniejsi przestępcy, nie popełniają bezsensownych zbrodni...
Fred kiwał głową, ale był odmiennego zdania. Ci, którzy zabili Helmanową, dla własnego bezpieczeństwa musieli zgładzić i jej córkę.
Długo może trwałaby rozmowa, gdyby nagle obraz niezwykły nie zwrócił ich uwagi.
Dobiegły ich ciche skargi, czy też westchnienia, a gdy spojrzeli w stronę, skąd one dolatywały, starając się w mroku podmiejskiej uliczki rozpoznać przyczynę tych odgłosów, przed ich oczami zarysowała się, zaiste, potworna scena.
Przed niemi, o kilkadziesiąt kroków, jakiś ohydny drab znęcał się w nieludzki sposób nad dziewczyną. Pewny bezpieczeństwa, bo daleko znajdował się posterunek policyjny, a żaden z mieszkańców niskich parterowych domków nie miał zwyczaju wtrącać się w podobne sprawy — bił dziewczynę pięścią po głowie, szarpał za włosy i dokądciś ciągnął. Raptem dziewczyna, snać pod wpływem mocniejszego ciosu, zachwiała się i upadła do kolan pastwiącego się nad nią draba, a jej ręce wyciągnęły się ku niebu, niby z prośbą o litość. Nie wzruszyło go to bynajmniej i z dziwną zaciętością powtarzał uderzenia.
— Potworne! — wykrzyknął Fred, który doskonale mógł zaobserwować tę scenę, oświetloną mdłym blaskiem latami. — Śpieszmy na pomoc!...
Dłoń Bartmańskiego powstrzymała go na miejscu.
— Podziwia to — rzekł — napewno z okien kilkudziesięciu świadków! Ale nikt nie chce się mieszać! I tobie, nie radzę!... Niezbyt bezpieczne...
— Nie pozwolę — zaprzeczył oburzony Fred — by przy mnie zabijano kobietę!
— Cóż chcesz — mówił filozoficznie Bartmański — to ich prawa! Półświatek!... Na wyżynach porachunki miłosne załatwia się szantażem, a w nizinach, przy pomocy pięści i noża.
Filozofja Bartmańskiego nie przekonała Freda.
— Nauczę zbója! — głośno zawołał i szarpnąwszy się silnie, wyswobodził rękę z uścisku przyjaciela.
Ruszył pośpiesznie naprzód, a w ślad za nim, rad nie rad, pośpieszył Bartmański.
Drab dojrzał ich zdaleka. Wściekły, iż zdąża niespodziana odsiecz, a może sądząc, że pędzący w jego stronę, są przebranemi po cywilnemu policjantami, wyciągnął z kieszeni błyskawicznym ruchem nóż i wbił go głęboko w piersi ofiary.
— Teraz nie skapuje i nikogo nie wyda! — szepnął, rzucając się do ucieczki.
Fred spostrzegł ten groźny ruch. Spostrzegł, jak dziewczyna osunęła się bez jęku, na ziemię.
— Zabił ją! — zawołał z rozpaczą. — Zabił! Chwytajcie bandytę!
Lecz próżna była pogoń, bo zbir znikł rychło w ciemnościach zaułków.
Zbliżyli się teraz do leżącej. Była to młoda, może dwudziestoletnia dziewczyna, o wymizerowanej i pokrytej szeregiem siniaków twarzy. Z jej piersi cienką nitką spływała krew, a cios został wymierzony celnie, bo oczy poczęły już zachodzić mgłą. Tylko usta poruszały się jeszcze, jakby pragnąc wyrzucić z siebie jakieś wyrazy.
— Nikt już jej nie pomoże! — mruknął Bartmański, pochylając się nad nieszczęsną. — Nóż trafił w serce... Ale... ale... Ona coś mówi...
Zkolei pochylił się Fred. Usta dziewczyny poruszyły się znów, a z za nich przedostał się wyraźny szept:
— Korski... Powiedzieć, Korskiemu...
— Co? — zawołał. — Moje wymieniła nazwisko?...
Teraz, drżąc z podniecenia, tuż do jej ust przysunął swe ucho.
— Niech śpieszy — majaczyła w przedśmiertnej agonji — bo będzie zapóźno! Oni też ją zabiją! Może nie zdążyli wywieźć....
— Boże! — krzyknął nieswoim głosem. — Mówi o Hance!... Trzymali je, razem uwięzione!... O powiedz! Powiedz! — błagał umierającą, jakgdyby mogła go zrozumieć. — Gdzie znajduje się Hanka? To ja, jestem Korski.
Otworzyła na sekundę oczy i z ostatnim wysiłkiem, wyszeptała:
— Ona... jest...
— Gdzie?... gdzie?...
— Solec Nr. 312... na parterze... Nie pytać o nic stróża... Mieszkanie Jen...
Tu szept ucichł i na wieki zawarły się jej usta.
Fred porwał się na nogi i pochwycił się za głowę.
— Więc żyje jeszcze, żyje! — wołał na pół przytomny. — O, pędźmy tam, natychmiast! Solec 312! Na parterze! Nie zdążyła wymówić całego nazwiska, ale przecież i tak odnajdziemy Hankę!...
— Należy zawiadomić policję! — mruknął Bartmański, niemniej teraz przejęty, niźli jego przyjaciel.
W tej chwili, niby z pod ziemi wyrósł posterunkowy, zwabiony zapewne okrzykami i niezwykłą sceną, której szczegółów nie zdążył zauważyć w ciemnościach.
— Co tu się dzieje! — zapytał. — Chora, czy zabita?
— Zamordował ją jakiś okropny zbój przed chwilą, — jął pośpiesznie tłumaczyć Fred — ale przed śmiercią wskazała, gdzie więżą moją narzeczoną... Bo, widocznie trzymano je razem! Dozorca domu jest, zdaje się, w zmowie z bandytami... Solec Nr. 312!.. Moją narzeczoną, Hankę Gliniewską!... Panie posterunkowy! Proszę zatelefonować do Urzędu Śledczego, tam wiedzą o wszystkiem! A my, z przyjacielem, pędzimy na Solec, bezzwłocznie!..
— Zaraz, zaraz! Powoli! — odparł przedstawiciel porządku publicznego. — Tak nie można... Panów zastałem przy zwłokach! To podejrzane! Panowie pójdą ze mną do komisarjatu... Nie wiem, czy wierzyć ich wyjaśnieniom?...
— Ale, niechże się pan ulituje nad nami! Toć chyba łatwo poznać, że nie popełniliśmy tej zbrodni! — błagał Fred. — A może być zapóźno!... Oni zamordują, moją Hankę! O życie ludzkie chodzi!
A gdy posterunkowy, jeszcze patrzył niedowierzająco, Bartmański dodał:
— Oto mój dowód osobisty! Jestem dość znanym handlowcem! Sprawa tak się ma istotnie, jak ją przedstawił mój przyjaciel. Dziewczyna, zdołała przed śmiercią wyszeptać, gdzie więżą pannę Gliniewską, córkę Helmanowej. Czytał pan chyba o tem w gazetach? O ile, pośpieszymy tam natychmiast, a pan zawiadomi Urząd Śledczy, istnieje nadzieja, że uda się ją uratować... Zbytnia zaś formalistyka i składanie zeznań w komisarjacie spowodowałoby zwłokę, mogącą przyprawić pannę Gliniewską o śmierć!
— Wierzę panom! — oświadczył policjant poważnie. — Niema czasu do stracenia! Proszę jechać, a ja zawiadomię władze...
Fred z Bartmańskim popędzili teraz naprzód, daremnie poszukując samochodu. Wreszcie dopadli taksówki i wskoczyli do niej, obiecując szoferowi podwójną zapłatę.
Migały ulice, uliczki, domy i domki, a przyjaciele milczeli, licząc sekundy i minuty. Nie pamiętali w swem podnieceniu, iż prócz lasek, nie posiadają innej broni i trudno im będzie stanąć do walki z uzbrojonymi przeciwnikami, zanim policja z pomocą pośpieszy. Lecz Fred, gotów był obecnie rzucić się z gołemi rękami na najliczniejszą bandę zbójów, byle wyrwać Hankę...
Nareszcie! Solec... 312...
Taksówka zatrzymała się przed jakąś niską, obdrapaną kamienicą. Wyskoczyli z niej Fred z Bartmańskim i rzucili się do bramy, zapominając nawet uiścić szoferowi należność. Również uszło ich uwagi, że nieco opodal, stał drugi samochód z pogaszonemi światłami, a koło niego jakiś drab, o podejrzanym wyglądzie, wydawał, po cichu, zlecenia kierowcy.
Już podwórze... Ciemne, tajemnicze podwórze, tchnące występkiem i zbrodnią...
Umierająca wyszeptała wyraźnie: na parterze! Lecz, tyle mieszkań się tam mieści? Dozorcy nie należy zapytywać, w żadnym wypadku... Nazwisko: Jen...? Ale, czy to całe, czy tylko początek nazwiska?
Błąkali się tedy po podwórzu, próżno zgadując, gdzie się mieści więzienie Hanki, gdy wtem uderzył ich niespodziewany widok. Olbrzymie podwórze było puste. Lecz nagle, z sionki, znajdującej się na wprost bramy, wyłoniły się trzy postacie kobiece. Dwie z nich, podtrzymywały, znajdującą się w środku osobę, z obwiązaną chustką głową i sprawiało to wrażenie, że opiekunki, lub uprzejme sąsiadki, ciężko chorą wyprowadzają z domu...
Ale czemuż, te niewiasty, tak podejrzliwie rozglądały się dokoła, a jedna z nich wyraźnie drgnęła, spostrzegłszy na podwórzu sylwetki nieznajomych mężczyzn?
— Ciekawe! — mruknął Fred i jął się zbliżać ku dziwnej grupie.
Im bardziej się zbliżał, tem więcej twarz kobiety wydała mu się znajoma. Nie tej pośrodku, bo z poza chustki trudno było rozróżnić jej rysy — lecz drugiej, podtrzymującej pieczołowicie rzekomą chorą.
— Maryśka! — krzyknął, poznając dziewczynę. — To jej nie zabili? Co tu robi, Maryśka?
Przystanęła i wpiła się w jego twarz złym wzrokiem.
— On! — wyrwał się z gardła pełny nienawiści syk. — Matka! Niebezpieczeństwo!... Wracajmy...
Odwróciły się raptownie, wlokąc do sieni, za sobą chorą.
— Tam!... tam... — ryknął do Bartmańskiego Fred, w lot ogarnąwszy sytuację. — Nie dajmy im uciec!...
Tuż przy drzwiach parterowego mieszkanka, Korski zagrodził im drogę.
— Co to znaczy, Maryśka? — rzucił ostro.
Lecz ona, miast odpowiedzi, puściwszy niespodzianie ramię osoby, którą podtrzymywała, z całej siły wymierzyła pięścią cios, między oczy Fredowi.
— Masz! — rozległ się mściwy pomruk — Zaraz się dowiesz!... Ciągnij ciało, matka!...
Może wszystkie znalazłyby się bez przeszkód w mieszkaniu i zawarłyby się za niemi drzwi, bo zaskoczony niespodziewanym atakiem, Fred, potoczył się o kilka kroków, wprost na Bartmańskiego, gdyby w tejże chwili chora, pozostawiona z jednej strony bez oparcia, nie runęła ciężko na podłogę, niczem kłoda. Padła właśnie na progu i należało przódy ją wciągnąć, by móc zatrzasnąć drzwi.
— Prędzej!... prędzej!... — nagliła dziewczyna, czyniąc daremne wysiłki usunięcia z przejścia leżącej, lecz jej towarzyszka, stara i pomarszczona jędza, z powodu braku sił, nie mogła jej przyjść z należytą pomocą.
Fred już oprzytomniał i odepchnął obydwie kobiety.
— Kim jest chora? — zawołał. — Zdjąć natychmiast chustkę z jej twarzy! A tobie, nie radzę, po raz drugi zaczynać, Maryśka! Jeśli nie przestaniecie się rzucać, użyjemy siły...
Nie przestraszyły się pogróżki. Wiedźma, piszcząc i prychając, niczem ryś, pierwsza ruszyła do ataku, starając się wpić paznokciami w twarz Freda. Dopiero, gdy zdzielił ją porządnie laską po głowie, że upadła w kącie przedpokoju, a Bartmański, po zaciętej walce, zdołał obezwładnić Maryśkę — mogli zwrócić się do tej, która nieruchomo spoczywała, na progu.
Podbiegł do niej Fred i zerwał chustkę z oblicza leżącej.
— Hanka! — zawołał z wybuchem dzikiej rozpaczy. — Hanka, nieprzytomna!... A może zabita?...
Podniósł ją ostrożnie z podłogi, a widząc, że w pokoju, do którego drzwi pozostały otwarte, znajduje się łóżko, tam podszedł i ostrożnie ją złożył.
— Żyje! — wymówił nagle, pochyliwszy się nad nią. — Oddycha! Bogu dzięki, żyje!.... Lecz, coście z nią zrobiły, łajdaczki?
Groźnie zwrócił się do wspólniczek, wciąż jeszcze znajdujących się w przedsionku. Stara, po otrzymanym ciosie, skuliła się w kącie, trzymając się za głowę, a Maryśka, niby dzika kotka, szarpała się wciąż, chcąc się wyrwać z uścisku Bartmańskiego.
Nagle zwinęła się w kłębek, czyniąc jakiś gwałtowny ruch, a Bartmański, syknąwszy z bólu, cofnął się gwałtownie. Zęby dziewczyny pozostawiły krwawy ślad na jego ręce. Była wolna.
— Żyje! żyje!... — krzyknęła z gniewem, nawiązując swój wykrzyknik do ostatnich słów Freda. — Ale, niewiadomo, czy wy stąd żywo wyjdziecie! Jeszcześ nie odzyskał narzeczonej!
Jednym susem znalazła się za drzwiami, zatrzaskując je za sobą. Zgrzytnął od zewnątrz klucz. Zostali uwięzieni.
— Niewielkie zmartwienie! — mruknął Fred, wzruszając ramionami. — Policja niedługo się zjawi! Ty zwiąż tę starą wiedźmę, a ja zajmę się Hanką.
Pochwycił, stojącą na umywalni karafkę z wodą i podbiegł do łóżka, chcąc ocucić narzeczoną. Lecz, choć zwilżał skronie i twarz, oczy wciąż pozostały zamknięte i tylko delikatny ruch piersi wskazywał, że w Gliniewskiej tkwi jeszcze życie.
— Potężnym narkotykiem uśpili, biedaczkę! — szeptał z przerażeniem. — A jeśli trucizna? Byle policja przybyła, na czas... Tu potrzebny, koniecznie lekarz...
Tymczasem Bartmański, jakby chcąc pomścić swą porażkę z Maryśką, związał pochwyconemi ręcznikami, dokładnie starą. Ta milczała, nie stawiając oporu, a tylko jej wzrok rzucał pełne, ni to wściekłości, ni to ironji błyskawice.
A gdy złożył ją na podłodze, obwiązaną, niczem tobół, odetchnął, otarł zranioną rękę i pośpieszył do Freda.
— Nie możesz docucić narzeczonej? — rzucił niespokojnie.
— Tak!... — odparł tamten nerwowo. — Nie wiem, co to znaczy?...
— Ha, trudno! Drzwi zamknięte, lecz pozostały okna! Wybiję szybę i sprowadzę lekarza... Lecz patrz, co to?
Na środku stołu leżała skórzana walizka z inicjałami Helmanowej. Pochwycił ją Bartmański i nacisnął sprężynę, otwierającą zamek. Odskoczyło wieko, a wspaniałe brylanty zaiskrzyły się tysiącem promieni.
— Więc tu są mordercy! — zawołał, wskazując Fredowi na klejnoty. — Oni zabili Helmanową!... A zgładziwszy matkę, chcieli usunąć i córkę!... Maryśka, uczestniczyła we wszystkiem!...
— Napewno Hankę otruto! — wykrzyknął Fred z rozpaczą.
Bartmański zbliżył się do okna i otworzył okiennicę — z tyłu wyrosła groźna przeszkoda — krata.
— Psia krew! — zaklął z pasją. — Jesteśmy w pułapce...
— I tak nie wiem, czy wypuszczonoby cię z domu. Posłuchaj, co się dzieje!
Z podwórza dobiegał gwar zmieszanych głosów.
— Policja? — zapytał Bartmański, nadsłuchując.
Fred wzruszył ramionami.
— Bandyci śpieszą — rzekł — żeby się z nami rozprawić. Dla tego, tak uśmiecha się ta stara! Daj Bóg, aby policja nie przybyła za późno!..
— Nie mamy broni, lecz stawimy opór jaknajdłużej! — oświadczył energicznie Bartmański. — Byle przetrzymać kilkanaście minut! Chyba już powiadomiono władze i...
Dalszą część zdania zgłuszyły coraz dziksze okrzyki. To Lutek, zebrawszy kamratów, dążył zakończyć porachunki z intruzami. Stał on przed domem, przy taksówce, mającej wywieźć Hankę i nagle otrzymał złe wieści z dwóch stron. Od Maryśki, gdy udało się jej wyrwać z mieszkania i od owego apasza, który pędem nadbiegł, donosząc, że zmuszony był zabić Julę, gdyż jacyś nieznajomi śpieszyli dziewczynie z pomocą.
Zbój zorjentował się w jednej chwili. Zgładzić niepotrzebnych świadków — tych przybyszów i Hankę — złapać kosztowności i uciec. Wszystko zależało od pośpiechu...
Pędził więc do mieszkania, na czele paru kompanów, rychło odsunął rygiel i śmiało wbiegł do pokoju.
— Prędzej... prędzej! — naglił towarzyszów. — Nożem frajerów!
— Bierz stołek i wal po łbach! — rozkazał Fred, ujrzawszy łobuzów, w których rękach połyskiwały „koziki“. — A ja się z tym przywódcą rozprawię!...
Jakby przeczuwając, w groźnym drabie oprawcę Hanki, pierwszy rzucił się na niego. Atak na tyle był niespodziewany, że Lutek, pochwycony za gardło, zachwiał się i runął na podłogę. W tejże chwili Bartmański, jął wymachiwać stołkiem, bijąc nim po głowach bliżej stojących napastników.
Lecz, jeśli Fred, leżąc na zbóju, walił go teraz pięścią, ile było mocy, zamieniając twarz w krwawą miazgę, reszta apaszów połapała się w sytuacji bezzwłocznie.
Bartmański był dobrym handlowcem, lecz nie nadawał się do dłuższej walki. To też rychło, któryś z zbirów podstawił mu nogę, a gdy padł, jął go dusić za gardło. Inni szybko oderwali Freda od swej ofiary i szarpał się on beznadziejnie z roziskrzonemi z gniewu oczami, przytrzymywany przez szereg rąk.
— O, swołocze! — zaklął Lutek, powstając i ocierając krew, spływającą z twarzy. — Już ja się odegram!...
— Nie, to ja z niemi skończę! — zabrzmiał głos dziewczyny, która z tyłu dotychczas ukryta, obserwowała przebieg bitwy, a teraz skradała się ku Fredowi, z połyskującym z ręce nożem.
— Rżnij, nie pytaj! — padł rozkaz. — I w nogi!
— Powiadasz?...
Lutek już miał w ręku walizkę. Jeden z drabów zbliżył się do Hanki. Z kąta dolatywało tylko charczenie Bartmańskiego. Ulicznica przyłożyła nóż do gardła Freda.
— Pożegnaj się z życiem!...
Ściskający Freda, niby w żelaznych kleszczach zbóje, z dziką rozkoszą przypatrywali się ohydnej scenie. Ten szarpnął się jeszcze parę razy, lecz wnet pojął, że dalszy opór jest daremny... Przymknął oczy, zrozumiawszy, że wszystko stracone.
Wtem... Za oknami zadźwięczały ostre gwizdki.
— Glina! — zabrzmiał czyjś przerażony okrzyk. — Glina! Ratuj się, kto może...
— Pomocy! — ryknął. — Pomocy... — i raptownem uderzeniem wytrącił dziewczynie nóż z ręki.
Gwizdki stawały się coraz bliższe, a w ślad za niemi rozległ się suchy trzask rewolwerowych wystrzałów...
To patrol policyjny witał salwą uciekających bandytów...

∗  ∗

W kilka godzin później, ale już w mieszkaniu pani Korskiej, dokąd przewieziono Hankę, Fred pochylał się nad narzeczoną. Doktór go zapewnił, iż dano jej zażyć, tylko silny narkotyk i że jego skutki rychło muszą minąć, nie pozostawiając złych następstw dla zdrowia.
Sprawdziły się przewidywania lekarza, bo Hanka właśnie otworzyła oczy.
— Jakżeż jestem szczęśliwy! — zawołał, widząc, że odzyskała przytomność.
Rozejrzała się ze zdziwieniem dokoła.
— To ty, Fredzie? — wyrzekła. — Skąd tutaj się wziąłeś? Gdzież jestem?... Nie znam tego pokoju? Czyż to, co przeżyłam, było złym snem, jedynie?
— Tak, złym snem! — przytwierdził. — Znajdujesz się w mieszkaniu mej matki i twe straszliwe przygody już się nie powtórzą...
— A te zbiry?... — drgnęła z przerażenia. — Ta wiedźma, ta dziewczyna?
— Siedzą w więzieniu, dobrze zakute w łańcuchy. Nie potrafią więcej wyrządzić krzywdy nikomu... Cudem udało się nam cię ocalić!... Dopomógł mi zacny Janek Bartmański... Posłuchaj...
Tu począł powtarzać wszystkie szczegóły ponurej historji, a Hanka słuchała uważnie, jakby jego informacje uzupełniały jej spostrzeżenia. Oględnie pragnął ją przygotować do wieści o śmierci tragicznej matki, lecz ona mu przerwała, a łzy zakręciły się w jej oczach.
— Mów śmiało, Fredzie! — wyrzekła, głosem, stłumionym przez ból. — Wiem o tem i straszliwe wrażenie wywarła na mnie ta wiadomość... Zawsze to była moja matka, choć jej zawdzięczamy ostatnie przykrości... Nie dziw się więc, moim łzom... Jak się dowiedziałam? Ci zbóje, nie opuścili żadnej okazji, by pastwić się nademną... Chwaląc się brylantami, przy mnie opowiadali szczegółowo, w jaki sposób śmierć poniosła... A ja, związana, musiałam tego słuchać! Uważali, że nie zaliczam się do liczby żyjących! Bo i mnie przeznaczono los podobny... Miano mnie wywieźć samochodem i nieprzytomną wrzucić do Wisły!...
— O, łotry!... Pokrzyżowałem ich zamiary... — dalej opowiadał historję ocalenia Hanki.
A kiedy ukończył, spojrzał na nią wzrokiem, w którym się malował cały ogrom serdecznego oddania.
— Pozostaniesz ze mną, Hanko? — zagadnął. — Czy też jeszcze mi nie wierzysz i znów zechcesz uciec?
Powoli wyciągnęła do niego przezroczystą prawie, delikatną rączkę.
— Moja, moja wina, Fredzie! — cicho szepnęła.
— Czemuż twoja?
— Zbłądziłam... Zbłądziłam przez brak zaufania!... Prawdziwa miłość powinna być na tyle silna, że jej nie przestraszą najgorsze pozory!... A ja dałam się otumanić pozorom... Ta wstrętna dziewczyna, Maryśka, sama mi wyjaśniła wszystko, sądząc, że cię więcej nie ujrzę... Aby się naigrawać i nacieszyć moją boleścią! Och, jak pobłądziłam! Czy wybaczysz, Fredzie?
Miast odpowiedzi, jął osypywać pocałunkami, wyciągniętą doń, drobną rączkę...

∗  ∗

Drab, wiedźma i Maryśka zostali skazani na wiele lat ciężkiego więzienia. Pieniądze i kosztowności, zrabowane Helmanowej, odnaleziono nietknięte — a stanowiły one wcale znaczny majątek.
Ale Korskich nie olśniło to dziedzictwo. Jeszcze przed ślubem, ofiarowała Hanka całą fortunkę, lat tyle zbieraną skrzętnie przez właścicielkę „Helwiry“ — na cele dobroczynne...

KONIEC.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być Tolo lub Tolek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.