Ofiary półświatka/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Ofiary półświatka
Podtytuł Powieść obyczajowo-sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.
W odmętach Warszawy.

Tragiczna śmierć Helmanowej poruszyła najszersze kręgi stolicy. Nazajutrz, poranne pisma podawały szczegółowy opis potwornej zbrodni, rozwodząc się jednocześnie szeroko nad drastycznemi szczegółami z życia właścicielki „Helwiry“.
Fred, wraz z Bartmańskim, stawili się pierwsi w Urzędzie Śledczym, podając skwapliwie wszystkie posiadane informacje. Lecz informacje te, w gruncie rzeczy, raczej przeszkadzały, niźli dopomóc mogły do natrafienia na właściwy ślad. Gdyż zaraz nasuwało się pytanie, jaki zachodził związek pomiędzy morderstwem Helmanowej, a porwaniem jej córki?
Zarówno Tolek, jak i Maryśka, byli notowani w policyjnych kartotekach. O „pięknym Tolku“ wiedziano, że kręcił się koło łasej na miłostki właścicielki „Helwiry“ i korzystał z jej zapomóg, utrzymując jednocześnie stosunki z dziewczyną. Lecz on właśnie wraz z Helmanową został zamordowany. A dziewczyna przepadła.
Cóż to miało oznaczać? Zgładzono ich umyślnie, by nie mogli powiedzieć, gdzie znajduje się Hanka? Bo, stwierdzał Bartmański, że znana im była owa „melina“ i zapewne, aby ją wskazać przybyli do mieszkania Helmanowej. Złoczyńca więc jakiś, lub szajka bandytów, poszła za niemi w trop, a nie mogąc wydusić od właścicielki „Helwiry“ wysokiego okupu za uwolnienie córki, zabiła ją, sprzątając jednocześnie niedogodnych świadków? Lecz któż ich wpuścił do mieszkania? Toć nie wdarli się tam siłą? A trudno przypuścić, żeby Maryśka była z niemi w zmowie i zamordowała swego kochanka! Wykluczone! Raczej i ona jest ofiarą...
Sprawa komplikowała się coraz bardziej i najlepsi detektywi próżno łamali sobie głowy. Zadanie utrudniała jeszcze i ta okoliczność, że apartamenty „Helwiry“ wysłane były grubemi dywanami i stopy zbrodniarzy nie pozostawiły tam śladów. Dalej, na meblach zaleziono tylko odciski palców Tolka i Maryśki. Również nieszczęście chciało, że tej nocy dozorca zachorował i sam nie otwierał bramy, wyręczając się pomocnikiem, chłopakiem głupkowatym i nierozgarniętym. Twierdził on stanowczo, że nikogo nie widział, tylko znajomych wpuszczał lokatorów i złoczyńcy wejść musieli przed zamknięciem bramy a opuścić dom, o świcie, natychmiast po jej otwarciu. Było to możliwe, że mordercy spędzili całą noc w apartamentach ofiary, ale w takim razie, w jaki sposób z mieszkania Helmanowej wywleczono po cichu Maryśkę? Wszak po śmierci kochanka musiała krzyczeć, protestować?
Władze będąc dość daleko od prawdy, nie ustawały w poszukiwaniach. Zarządzono natychmiast po wszystkich spelunkach, „melinach“ i u paserów obławy, lecz te obławy nie doprowadziły do celu. Dziwnym zbiegiem okoliczności, jaskinia Jengutowej nie była jeszcze policji znana, to też przetrząsając przeróżne nory w jej okolicach ominięto ją, pozostawiwszy w spokoju. Pocieszano się tylko myślą, że brylanty Helmanowej, przedstawiające wartość bardzo znaczną, nie tak łatwo będzie można spieniężyć i sprawcy, prędzej czy później, sami się zdradzić muszą.
Mała to była pociecha dla Freda, że złoczyńców kiedyś pochwycą i ukarzą! Och, jakże mała! Drżał cały, prawie nie wychodził z policyjnych urzędów i chwilami mu się wydawało, że z rozpaczy postrada zmysły.... Toć, jeśli zamordowano Helmanową, czy zbrodniarze córkę oszczędzą? Mówiło mu straszliwe przeczucie, że nie oszczędzą, gdyż nie otrzymawszy okupu a zagrabiwszy pieniądze i kosztowności, najspokojniej zgładzą tę, która mogłaby później ich zdradzić...
Szalał, myśląc o tem, a paznokcie wpijał w ciało do krwi, by nie krzyczeć z rozpaczy i bólu — a wszelkie słowa pociechy i nadziei, któremi starał go się uspokoić Bartmański, nie odstępujący go ani na krok, pozostawały daremne.
Śmierć Helmanowej i na wielu innych osobach w Warszawie sprawiła wstrząsające wrażenie. Z odmiennych jednak przyczyn. Helmanowa umiała wciągnąć w swe sieci wiele pań „przyzwoitych“, wielu mężczyzn, zajmujących odpowiedzialne stanowiska. Teraz, gdy ją niespodziewanie zamordowano, kiedy nie usunęła kompromitujących papierów, mógł wybuchnąć niebywały skandal. A co będzie, jeśli policja nieprędko morderców pochwyci i zechce wzywać po kolei każdego, czyj bilecik, lub adres pozostał w apartamentach „Helwiry“? Wiele w tym to tragicznym dniu zauważyć można było wytwornych pań i panów, o minach niewyraźnych, którzy niepewnie dążyli ulicami, jakby unikając ludzkiego spojrzenia.
Czy i o mnie już wiedzą? — rysowało się na ich twarzach zapytanie — Cóż będzie, gdy się dowiedzą? Iluż „poważnych“ mężów spędziło popołudnie, w zaciszu swych gabinetów, myśląc z rozpaczą o skutkach rewelacji, jeśliby prasa brukowa ujawniła ich nazwiska. Poprzysięgano sobie poprawę i niby fala cnoty powiała po stolicy...
Osoby najwięcej skompromitowane wolały nie oczekiwać na dalszy przebieg wypadków. Hrabina Melsztyńska poczuła nagle, że powietrze warszawskie jej nie służy i wyjechała gdzieś na wieś, zapominając pozostawić swój adres. Toż samo uczyniła baronowa Della Peaux, znikając niespodzianie z horyzontu, a pulchna i rozkoszna dyrektorowa Stalińska, nie mogąc upozorować wyjazdu przed mężem, legła nagle do łóżka, oświadczywszy, że cierpi na melancholję i widok ludzi ją razi. Tylko znana artystka Mirecka odważnie stawiła czoło niebezpieczeństwu. Pierwsza pobiegła do Urzędu Śledczego, oznajmiając, iż gdyby odnaleziono jej fotografję w salonach „Helwiry“, w pozach dość drastycznych, to nie należy temu się dziwić, bo czyniła to wyłącznie dla sztuki... Komisarz, który przyjął powyższe oświadczenie, uśmiechnął się tylko pod wąsem — leżał już przed nim album zabrany z „Helwiry“, w którym parę artystek, tym razem filmowych, również dla sztuki, pozowało tam całkowicie nago. A znajdowały się wśród nich i Morczyńska i Owarska i inne.
Wieść o śmierci Helmanowej rychło, bo koło południa, dotarła i do Lenki. Nie wiedziała ona jeszcze nic o zaginięciu narzeczonej brata, ale ta wiadomość ze względu na jej własną osobę, uczyniła na niej potężne wrażenie.
A co będzie teraz, gdy mąż o wszystkiem się dowie? Poróżniła się z Horwitzem, czuje wstręt do dotychczasowego życia, lecz czy dalej sama sobie poradzi? Toć jeśli prawda wyjdzie na jaw, Ignacy napewno usunie ją z domu. A gdzie się podzieje, dokąd pójdzie? Zresztą, dobre porywy w duszy Lenki, nie trwały nigdy zbyt długo. Znów ogarniała ją apatja. Pracować? Czy potrafi pracować? Starać się o posadę? Po takiej kompromitacji! Jakąż otrzyma posadę? A wtedy pamięć przywodziła słowa brata, że niezbyt wierzy w jej poprawę. Więc postawiwszy pierwszy krok na pochyłej drodze, ma postawić i drugi?
Uczucia lęku, choć nieco odmienne przeżywał i Horwitz.
Co nastąpi jeśli niedyskretni „gazeciarze“ zechcą się popisywać i jego nazwiskiem?
A ponieważ każde nieszczęście wspólnie znosić jest łatwiej — tembardziej, gdy razem się zgrzeszyło — dyrektor wciąż myślał o Lence. Wreszcie, nie wytrzymał i pochwyciwszy za telefoniczną słuchawkę, rzucił numer — Okońskich.
Pana Ignacego nie było w domu. Lenka odebrała telefon i drgnęła z radości, choć w pierwszej chwili udała obojętną.
— Pani Lenko! — bełkotał. — Po tem, co zaszło...
— Nie rozumiem?
— Świetnie pani rozumie!... Rzecz niezwykle poważna! Musimy się zobaczyć osobiście!
Zobaczyć się osobiście z dyrektorem, było obecnie najgorętszem życzeniem Lenki. To też zgodziła się na wyznaczone spotkanie, i około siódmej, kiedy poczęło się zmierzchać, znalazła się na jednej z bocznych ulic, dokąd udał się po nią swym samochodem Horwitz.
Niezadługo siedziała Lenka w wytwornem aucie obok dyrektora, a ten zaczerwieniony i niespokojny przemawiał:
— Ładna historja!... Jeśli władze zechcą wszystko wyciągnąć na jaw...
— Będziemy skompromitowani!...
— Oboje!... Zwierzchnik z żoną podwładnego.
— Ignacy zrobi ładną awanturę!
— Napewno!
Horwitz nerwowo gryzł wąsy. Wreszcie, po namyśle, wypalił.
— Tu byłoby jedno wyjście!
Podniosła nań oczy, z zaciekawieniem.
— Musimy uprzedzić wypadki! — mówił. — Jutro wynajmę ci mieszkanie... Śliczne mieszkanko... Wyprowadzisz się, natychmiast, od męża, a ja sam rozmówię się z Ignacym.
Nie wierzyła własnym uszom. Więc, wszystko miałoby się tak doskonale ułożyć, gdy sądziła, że już jej się wymyka świetna karjera? Zapomniane zostały dobre postanowienia i o zmianie życia i o pracy, a w wyobraźni rysował się znowu obraz rozkoszy i pieniędzy.
Czując jednak, że Horwitz dziś pójdzie na wszelkie ustępstwa, odparła, ze znakomicie udaną obojętnością:
— Mój drogi! Ja pragnę pozostać uczciwą mężatką!
Choć dość śmiesznie zabrzmiał obecnie ten wykrzyknik, Horwitz nie zwrócił na niego uwagi a zamierzając ostatecznie olśnić Lenkę, dodał:
— A potem, spełnię to, czegoś sobie, tak gorąco życzyła! Ożenię się z tobą!
— Ty, ożeniłbyś się ze mną?
— Tak! — przytwierdził, myśląc, że później łatwo mu przyjdzie wykręcić się z tej obietnicy. — Przecież już wtedy!... Tylko pomiędzy nami zaszły drobne nieporozumienia... Wiesz doskonale, że cię uwielbiam!
— Uwielbiasz? A ostatnim razem, w jaki sposób odzywałeś się do mnie?
Poczęły się długie wyjaśnienia. Aczkolwiek Lenka niezbyt wierzyła w szczerość zapewnień dyrektora, przyszłe małżeństwo obchodziło ją niewiele. Jutro zdobędzie własne mieszkanie! To, najważniejsze.
To też przytulona do jego boku, świetnie kłamała słowa uczucia. Wreszcie, chcąc wyświetlić wypadki u Helmanowej, opowiedziała o faktach, posłyszanych od brata. Ale Horwitza obchodziła mało i Hanka i nieszczęścia Freda. Myślał, że poczyniwszy odpowiednie kroki u władz i rozmówiwszy się z Okońskim, uda mu się zażegnać skandal i na długo przywiązać do siebie rozkoszną kochankę.
Bo jakaż z niej wspaniała kobieta! Znów owiał go aromat jej młodego ciała, znów wyczuwał je blisko przywarte do siebie...
Nie wytrzymał — i szepnął cicho coś Lence do ucha. Lecz ta, już była skończoną kokotą — i z oburzeniem odsunęła się od dyrektora.
— Nie! — wyrzekła stanowczo. — To niemoralne!... W mojem mieszkaniu, gdy będę twoją narzeczoną!... I, o ile kupisz mi brylanty...
W rzeczy samej, Lenka posiadła rychło i mieszkanie i brylanty. Choć władze nie zamierzały skorzystać z papierów, znalezionych w salonach „Helwiry“, Horwitz pod wpływem strachu, rozmówił się nazajutrz szczerze z Okońskim. Ten, z początku, ciskał się porządnie i groził awanturą, lecz oburzenie jego nikło, w miarę zwiększania się, zaofiarowanej mu sumy. Wreszcie, zdarłszy z dyrektora dość znaczny okup, zgodził się podać do dymisji z biura i zrzec się wszelkich praw do żony, a nawet wcale uprzejmie pożegnał się z Lenką. Myślał już, że wygodnie będzie wynaleźć znowu przystojną dziewczynę, na której wdzięki połaszczyłby się nowy „kochliwy“ dyrektor.
A Lenka?
Wyszła ona nawet zamąż za dyrektora, lecz krótkotrwałe było to małżeństwo...
Kto bliźniemu, bowiem, zabiera żonę — powiedział arabski filozof — rychło tę żonę przez innego traci!...
Lecz dzieje Lenki, wymagałyby nowej powieści...
Gdy Lenka z Horwitzem jechali, przytuleni do siebie, podmiejską dzielnicą — szofer wybierał umyślnie mało uczęszczane uliczki, nagle dwóch przechodniów, na widok luksusowego auta, przystanęło, a jeden z nich drgnął wyraźnie.
Był nim Fred.
Pomimo, że dochodziła już ósma i zapadł oddawna mrok, we wnętrzu oświetlonego samochodu rozpoznał siostrę...
Z Horwitzem...
Innym razem, może pobiegłby za niemi, zatrzymał samochód, a siostrze rzucił parę cierpkich słów prawdy. Innym razem może zabolałoby go więcej, iż ta sama Lenka, która parę dni temu obiecywała poprawę, znów powraca do starych grzechów i stacza się po pochyłej drodze....
Teraz, skrzywił się tylko z niesmakiem i szybko odwrócił się do Bartmańskiego, który mu w przechadzce towarzyszył, jakby pragnąc zasłonić widok wdzięczącej się do siebie pary.
— Komu raz łatwy zasmakuje chleb — pomyślał z boleścią — nie prędko się od niego odzwyczai! Ha... półświatek...
Bartmański, w rzeczy samej, nie spostrzegł siedzących w aucie i nie zwrócił szczególnej uwagi na zmianę w zachowaniu się przyjaciela. Tak był od rana przejęty tragicznemi wypadkami i niespokojny o Freda, iż pilnował przyjaciela, by ten z rozpaczy, nie wyrządził sobie krzywdy!
A gdy do wieczora policyjne poszukiwania nie wydały rezultatów, umyślnie wyciągnął towarzysza lat dziecięcych na długą przechadzkę, sądząc, że ta nieco go uspokoi i rozerwie.
Sam nie wiedział, kiedy zabrnęli w tę podmiejską uliczkę, gdyż przez cały czas mówił, co mu tylko podsuwało dobre serce, starając się daremnie pocieszyć Freda.
— Nie martw się, mój złoty! — tłomaczył. — Po co przypuszczać najgorsze... Napewno odnajdą Hankę... Helmanowa broniła swej biżuterji, dlatego ją zamordowano... Lecz jakiż byłby cel zgładzenia ze świata twej narzeczonej? Najgroźniejsi przestępcy, nie popełniają bezsensownych zbrodni...
Fred kiwał głową, ale był odmiennego zdania. Ci, którzy zabili Helmanową, dla własnego bezpieczeństwa musieli zgładzić i jej córkę.
Długo może trwałaby rozmowa, gdyby nagle obraz niezwykły nie zwrócił ich uwagi.
Dobiegły ich ciche skargi, czy też westchnienia, a gdy spojrzeli w stronę, skąd one dolatywały, starając się w mroku podmiejskiej uliczki rozpoznać przyczynę tych odgłosów, przed ich oczami zarysowała się, zaiste, potworna scena.
Przed niemi, o kilkadziesiąt kroków, jakiś ohydny drab znęcał się w nieludzki sposób nad dziewczyną. Pewny bezpieczeństwa, bo daleko znajdował się posterunek policyjny, a żaden z mieszkańców niskich parterowych domków nie miał zwyczaju wtrącać się w podobne sprawy — bił dziewczynę pięścią po głowie, szarpał za włosy i dokądciś ciągnął. Raptem dziewczyna, snać pod wpływem mocniejszego ciosu, zachwiała się i upadła do kolan pastwiącego się nad nią draba, a jej ręce wyciągnęły się ku niebu, niby z prośbą o litość. Nie wzruszyło go to bynajmniej i z dziwną zaciętością powtarzał uderzenia.
— Potworne! — wykrzyknął Fred, który doskonale mógł zaobserwować tę scenę, oświetloną mdłym blaskiem latami. — Śpieszmy na pomoc!...
Dłoń Bartmańskiego powstrzymała go na miejscu.
— Podziwia to — rzekł — napewno z okien kilkudziesięciu świadków! Ale nikt nie chce się mieszać! I tobie, nie radzę!... Niezbyt bezpieczne...
— Nie pozwolę — zaprzeczył oburzony Fred — by przy mnie zabijano kobietę!
— Cóż chcesz — mówił filozoficznie Bartmański — to ich prawa! Półświatek!... Na wyżynach porachunki miłosne załatwia się szantażem, a w nizinach, przy pomocy pięści i noża.
Filozofja Bartmańskiego nie przekonała Freda.
— Nauczę zbója! — głośno zawołał i szarpnąwszy się silnie, wyswobodził rękę z uścisku przyjaciela.
Ruszył pośpiesznie naprzód, a w ślad za nim, rad nie rad, pośpieszył Bartmański.
Drab dojrzał ich zdaleka. Wściekły, iż zdąża niespodziana odsiecz, a może sądząc, że pędzący w jego stronę, są przebranemi po cywilnemu policjantami, wyciągnął z kieszeni błyskawicznym ruchem nóż i wbił go głęboko w piersi ofiary.
— Teraz nie skapuje i nikogo nie wyda! — szepnął, rzucając się do ucieczki.
Fred spostrzegł ten groźny ruch. Spostrzegł, jak dziewczyna osunęła się bez jęku, na ziemię.
— Zabił ją! — zawołał z rozpaczą. — Zabił! Chwytajcie bandytę!
Lecz próżna była pogoń, bo zbir znikł rychło w ciemnościach zaułków.
Zbliżyli się teraz do leżącej. Była to młoda, może dwudziestoletnia dziewczyna, o wymizerowanej i pokrytej szeregiem siniaków twarzy. Z jej piersi cienką nitką spływała krew, a cios został wymierzony celnie, bo oczy poczęły już zachodzić mgłą. Tylko usta poruszały się jeszcze, jakby pragnąc wyrzucić z siebie jakieś wyrazy.
— Nikt już jej nie pomoże! — mruknął Bartmański, pochylając się nad nieszczęsną. — Nóż trafił w serce... Ale... ale... Ona coś mówi...
Zkolei pochylił się Fred. Usta dziewczyny poruszyły się znów, a z za nich przedostał się wyraźny szept:
— Korski... Powiedzieć, Korskiemu...
— Co? — zawołał. — Moje wymieniła nazwisko?...
Teraz, drżąc z podniecenia, tuż do jej ust przysunął swe ucho.
— Niech śpieszy — majaczyła w przedśmiertnej agonji — bo będzie zapóźno! Oni też ją zabiją! Może nie zdążyli wywieźć....
— Boże! — krzyknął nieswoim głosem. — Mówi o Hance!... Trzymali je, razem uwięzione!... O powiedz! Powiedz! — błagał umierającą, jakgdyby mogła go zrozumieć. — Gdzie znajduje się Hanka? To ja, jestem Korski.
Otworzyła na sekundę oczy i z ostatnim wysiłkiem, wyszeptała:
— Ona... jest...
— Gdzie?... gdzie?...
— Solec Nr. 312... na parterze... Nie pytać o nic stróża... Mieszkanie Jen...
Tu szept ucichł i na wieki zawarły się jej usta.
Fred porwał się na nogi i pochwycił się za głowę.
— Więc żyje jeszcze, żyje! — wołał na pół przytomny. — O, pędźmy tam, natychmiast! Solec 312! Na parterze! Nie zdążyła wymówić całego nazwiska, ale przecież i tak odnajdziemy Hankę!...
— Należy zawiadomić policję! — mruknął Bartmański, niemniej teraz przejęty, niźli jego przyjaciel.
W tej chwili, niby z pod ziemi wyrósł posterunkowy, zwabiony zapewne okrzykami i niezwykłą sceną, której szczegółów nie zdążył zauważyć w ciemnościach.
— Co tu się dzieje! — zapytał. — Chora, czy zabita?
— Zamordował ją jakiś okropny zbój przed chwilą, — jął pośpiesznie tłumaczyć Fred — ale przed śmiercią wskazała, gdzie więżą moją narzeczoną... Bo, widocznie trzymano je razem! Dozorca domu jest, zdaje się, w zmowie z bandytami... Solec Nr. 312!.. Moją narzeczoną, Hankę Gliniewską!... Panie posterunkowy! Proszę zatelefonować do Urzędu Śledczego, tam wiedzą o wszystkiem! A my, z przyjacielem, pędzimy na Solec, bezzwłocznie!..
— Zaraz, zaraz! Powoli! — odparł przedstawiciel porządku publicznego. — Tak nie można... Panów zastałem przy zwłokach! To podejrzane! Panowie pójdą ze mną do komisarjatu... Nie wiem, czy wierzyć ich wyjaśnieniom?...
— Ale, niechże się pan ulituje nad nami! Toć chyba łatwo poznać, że nie popełniliśmy tej zbrodni! — błagał Fred. — A może być zapóźno!... Oni zamordują, moją Hankę! O życie ludzkie chodzi!
A gdy posterunkowy, jeszcze patrzył niedowierzająco, Bartmański dodał:
— Oto mój dowód osobisty! Jestem dość znanym handlowcem! Sprawa tak się ma istotnie, jak ją przedstawił mój przyjaciel. Dziewczyna, zdołała przed śmiercią wyszeptać, gdzie więżą pannę Gliniewską, córkę Helmanowej. Czytał pan chyba o tem w gazetach? O ile, pośpieszymy tam natychmiast, a pan zawiadomi Urząd Śledczy, istnieje nadzieja, że uda się ją uratować... Zbytnia zaś formalistyka i składanie zeznań w komisarjacie spowodowałoby zwłokę, mogącą przyprawić pannę Gliniewską o śmierć!
— Wierzę panom! — oświadczył policjant poważnie. — Niema czasu do stracenia! Proszę jechać, a ja zawiadomię władze...
Fred z Bartmańskim popędzili teraz naprzód, daremnie poszukując samochodu. Wreszcie dopadli taksówki i wskoczyli do niej, obiecując szoferowi podwójną zapłatę.
Migały ulice, uliczki, domy i domki, a przyjaciele milczeli, licząc sekundy i minuty. Nie pamiętali w swem podnieceniu, iż prócz lasek, nie posiadają innej broni i trudno im będzie stanąć do walki z uzbrojonymi przeciwnikami, zanim policja z pomocą pośpieszy. Lecz Fred, gotów był obecnie rzucić się z gołemi rękami na najliczniejszą bandę zbójów, byle wyrwać Hankę...
Nareszcie! Solec... 312...
Taksówka zatrzymała się przed jakąś niską, obdrapaną kamienicą. Wyskoczyli z niej Fred z Bartmańskim i rzucili się do bramy, zapominając nawet uiścić szoferowi należność. Również uszło ich uwagi, że nieco opodal, stał drugi samochód z pogaszonemi światłami, a koło niego jakiś drab, o podejrzanym wyglądzie, wydawał, po cichu, zlecenia kierowcy.
Już podwórze... Ciemne, tajemnicze podwórze, tchnące występkiem i zbrodnią...
Umierająca wyszeptała wyraźnie: na parterze! Lecz, tyle mieszkań się tam mieści? Dozorcy nie należy zapytywać, w żadnym wypadku... Nazwisko: Jen...? Ale, czy to całe, czy tylko początek nazwiska?
Błąkali się tedy po podwórzu, próżno zgadując, gdzie się mieści więzienie Hanki, gdy wtem uderzył ich niespodziewany widok. Olbrzymie podwórze było puste. Lecz nagle, z sionki, znajdującej się na wprost bramy, wyłoniły się trzy postacie kobiece. Dwie z nich, podtrzymywały, znajdującą się w środku osobę, z obwiązaną chustką głową i sprawiało to wrażenie, że opiekunki, lub uprzejme sąsiadki, ciężko chorą wyprowadzają z domu...
Ale czemuż, te niewiasty, tak podejrzliwie rozglądały się dokoła, a jedna z nich wyraźnie drgnęła, spostrzegłszy na podwórzu sylwetki nieznajomych mężczyzn?
— Ciekawe! — mruknął Fred i jął się zbliżać ku dziwnej grupie.
Im bardziej się zbliżał, tem więcej twarz kobiety wydała mu się znajoma. Nie tej pośrodku, bo z poza chustki trudno było rozróżnić jej rysy — lecz drugiej, podtrzymującej pieczołowicie rzekomą chorą.
— Maryśka! — krzyknął, poznając dziewczynę. — To jej nie zabili? Co tu robi, Maryśka?
Przystanęła i wpiła się w jego twarz złym wzrokiem.
— On! — wyrwał się z gardła pełny nienawiści syk. — Matka! Niebezpieczeństwo!... Wracajmy...
Odwróciły się raptownie, wlokąc do sieni, za sobą chorą.
— Tam!... tam... — ryknął do Bartmańskiego Fred, w lot ogarnąwszy sytuację. — Nie dajmy im uciec!...
Tuż przy drzwiach parterowego mieszkanka, Korski zagrodził im drogę.
— Co to znaczy, Maryśka? — rzucił ostro.
Lecz ona, miast odpowiedzi, puściwszy niespodzianie ramię osoby, którą podtrzymywała, z całej siły wymierzyła pięścią cios, między oczy Fredowi.
— Masz! — rozległ się mściwy pomruk — Zaraz się dowiesz!... Ciągnij ciało, matka!...
Może wszystkie znalazłyby się bez przeszkód w mieszkaniu i zawarłyby się za niemi drzwi, bo zaskoczony niespodziewanym atakiem, Fred, potoczył się o kilka kroków, wprost na Bartmańskiego, gdyby w tejże chwili chora, pozostawiona z jednej strony bez oparcia, nie runęła ciężko na podłogę, niczem kłoda. Padła właśnie na progu i należało przódy ją wciągnąć, by móc zatrzasnąć drzwi.
— Prędzej!... prędzej!... — nagliła dziewczyna, czyniąc daremne wysiłki usunięcia z przejścia leżącej, lecz jej towarzyszka, stara i pomarszczona jędza, z powodu braku sił, nie mogła jej przyjść z należytą pomocą.
Fred już oprzytomniał i odepchnął obydwie kobiety.
— Kim jest chora? — zawołał. — Zdjąć natychmiast chustkę z jej twarzy! A tobie, nie radzę, po raz drugi zaczynać, Maryśka! Jeśli nie przestaniecie się rzucać, użyjemy siły...
Nie przestraszyły się pogróżki. Wiedźma, piszcząc i prychając, niczem ryś, pierwsza ruszyła do ataku, starając się wpić paznokciami w twarz Freda. Dopiero, gdy zdzielił ją porządnie laską po głowie, że upadła w kącie przedpokoju, a Bartmański, po zaciętej walce, zdołał obezwładnić Maryśkę — mogli zwrócić się do tej, która nieruchomo spoczywała, na progu.
Podbiegł do niej Fred i zerwał chustkę z oblicza leżącej.
— Hanka! — zawołał z wybuchem dzikiej rozpaczy. — Hanka, nieprzytomna!... A może zabita?...
Podniósł ją ostrożnie z podłogi, a widząc, że w pokoju, do którego drzwi pozostały otwarte, znajduje się łóżko, tam podszedł i ostrożnie ją złożył.
— Żyje! — wymówił nagle, pochyliwszy się nad nią. — Oddycha! Bogu dzięki, żyje!.... Lecz, coście z nią zrobiły, łajdaczki?
Groźnie zwrócił się do wspólniczek, wciąż jeszcze znajdujących się w przedsionku. Stara, po otrzymanym ciosie, skuliła się w kącie, trzymając się za głowę, a Maryśka, niby dzika kotka, szarpała się wciąż, chcąc się wyrwać z uścisku Bartmańskiego.
Nagle zwinęła się w kłębek, czyniąc jakiś gwałtowny ruch, a Bartmański, syknąwszy z bólu, cofnął się gwałtownie. Zęby dziewczyny pozostawiły krwawy ślad na jego ręce. Była wolna.
— Żyje! żyje!... — krzyknęła z gniewem, nawiązując swój wykrzyknik do ostatnich słów Freda. — Ale, niewiadomo, czy wy stąd żywo wyjdziecie! Jeszcześ nie odzyskał narzeczonej!
Jednym susem znalazła się za drzwiami, zatrzaskując je za sobą. Zgrzytnął od zewnątrz klucz. Zostali uwięzieni.
— Niewielkie zmartwienie! — mruknął Fred, wzruszając ramionami. — Policja niedługo się zjawi! Ty zwiąż tę starą wiedźmę, a ja zajmę się Hanką.
Pochwycił, stojącą na umywalni karafkę z wodą i podbiegł do łóżka, chcąc ocucić narzeczoną. Lecz, choć zwilżał skronie i twarz, oczy wciąż pozostały zamknięte i tylko delikatny ruch piersi wskazywał, że w Gliniewskiej tkwi jeszcze życie.
— Potężnym narkotykiem uśpili, biedaczkę! — szeptał z przerażeniem. — A jeśli trucizna? Byle policja przybyła, na czas... Tu potrzebny, koniecznie lekarz...
Tymczasem Bartmański, jakby chcąc pomścić swą porażkę z Maryśką, związał pochwyconemi ręcznikami, dokładnie starą. Ta milczała, nie stawiając oporu, a tylko jej wzrok rzucał pełne, ni to wściekłości, ni to ironji błyskawice.
A gdy złożył ją na podłodze, obwiązaną, niczem tobół, odetchnął, otarł zranioną rękę i pośpieszył do Freda.
— Nie możesz docucić narzeczonej? — rzucił niespokojnie.
— Tak!... — odparł tamten nerwowo. — Nie wiem, co to znaczy?...
— Ha, trudno! Drzwi zamknięte, lecz pozostały okna! Wybiję szybę i sprowadzę lekarza... Lecz patrz, co to?
Na środku stołu leżała skórzana walizka z inicjałami Helmanowej. Pochwycił ją Bartmański i nacisnął sprężynę, otwierającą zamek. Odskoczyło wieko, a wspaniałe brylanty zaiskrzyły się tysiącem promieni.
— Więc tu są mordercy! — zawołał, wskazując Fredowi na klejnoty. — Oni zabili Helmanową!... A zgładziwszy matkę, chcieli usunąć i córkę!... Maryśka, uczestniczyła we wszystkiem!...
— Napewno Hankę otruto! — wykrzyknął Fred z rozpaczą.
Bartmański zbliżył się do okna i otworzył okiennicę — z tyłu wyrosła groźna przeszkoda — krata.
— Psia krew! — zaklął z pasją. — Jesteśmy w pułapce...
— I tak nie wiem, czy wypuszczonoby cię z domu. Posłuchaj, co się dzieje!
Z podwórza dobiegał gwar zmieszanych głosów.
— Policja? — zapytał Bartmański, nadsłuchując.
Fred wzruszył ramionami.
— Bandyci śpieszą — rzekł — żeby się z nami rozprawić. Dla tego, tak uśmiecha się ta stara! Daj Bóg, aby policja nie przybyła za późno!..
— Nie mamy broni, lecz stawimy opór jaknajdłużej! — oświadczył energicznie Bartmański. — Byle przetrzymać kilkanaście minut! Chyba już powiadomiono władze i...
Dalszą część zdania zgłuszyły coraz dziksze okrzyki. To Lutek, zebrawszy kamratów, dążył zakończyć porachunki z intruzami. Stał on przed domem, przy taksówce, mającej wywieźć Hankę i nagle otrzymał złe wieści z dwóch stron. Od Maryśki, gdy udało się jej wyrwać z mieszkania i od owego apasza, który pędem nadbiegł, donosząc, że zmuszony był zabić Julę, gdyż jacyś nieznajomi śpieszyli dziewczynie z pomocą.
Zbój zorjentował się w jednej chwili. Zgładzić niepotrzebnych świadków — tych przybyszów i Hankę — złapać kosztowności i uciec. Wszystko zależało od pośpiechu...
Pędził więc do mieszkania, na czele paru kompanów, rychło odsunął rygiel i śmiało wbiegł do pokoju.
— Prędzej... prędzej! — naglił towarzyszów. — Nożem frajerów!
— Bierz stołek i wal po łbach! — rozkazał Fred, ujrzawszy łobuzów, w których rękach połyskiwały „koziki“. — A ja się z tym przywódcą rozprawię!...
Jakby przeczuwając, w groźnym drabie oprawcę Hanki, pierwszy rzucił się na niego. Atak na tyle był niespodziewany, że Lutek, pochwycony za gardło, zachwiał się i runął na podłogę. W tejże chwili Bartmański, jął wymachiwać stołkiem, bijąc nim po głowach bliżej stojących napastników.
Lecz, jeśli Fred, leżąc na zbóju, walił go teraz pięścią, ile było mocy, zamieniając twarz w krwawą miazgę, reszta apaszów połapała się w sytuacji bezzwłocznie.
Bartmański był dobrym handlowcem, lecz nie nadawał się do dłuższej walki. To też rychło, któryś z zbirów podstawił mu nogę, a gdy padł, jął go dusić za gardło. Inni szybko oderwali Freda od swej ofiary i szarpał się on beznadziejnie z roziskrzonemi z gniewu oczami, przytrzymywany przez szereg rąk.
— O, swołocze! — zaklął Lutek, powstając i ocierając krew, spływającą z twarzy. — Już ja się odegram!...
— Nie, to ja z niemi skończę! — zabrzmiał głos dziewczyny, która z tyłu dotychczas ukryta, obserwowała przebieg bitwy, a teraz skradała się ku Fredowi, z połyskującym z ręce nożem.
— Rżnij, nie pytaj! — padł rozkaz. — I w nogi!
— Powiadasz?...
Lutek już miał w ręku walizkę. Jeden z drabów zbliżył się do Hanki. Z kąta dolatywało tylko charczenie Bartmańskiego. Ulicznica przyłożyła nóż do gardła Freda.
— Pożegnaj się z życiem!...
Ściskający Freda, niby w żelaznych kleszczach zbóje, z dziką rozkoszą przypatrywali się ohydnej scenie. Ten szarpnął się jeszcze parę razy, lecz wnet pojął, że dalszy opór jest daremny... Przymknął oczy, zrozumiawszy, że wszystko stracone.
Wtem... Za oknami zadźwięczały ostre gwizdki.
— Glina! — zabrzmiał czyjś przerażony okrzyk. — Glina! Ratuj się, kto może...
— Pomocy! — ryknął. — Pomocy... — i raptownem uderzeniem wytrącił dziewczynie nóż z ręki.
Gwizdki stawały się coraz bliższe, a w ślad za niemi rozległ się suchy trzask rewolwerowych wystrzałów...
To patrol policyjny witał salwą uciekających bandytów...

∗  ∗

W kilka godzin później, ale już w mieszkaniu pani Korskiej, dokąd przewieziono Hankę, Fred pochylał się nad narzeczoną. Doktór go zapewnił, iż dano jej zażyć, tylko silny narkotyk i że jego skutki rychło muszą minąć, nie pozostawiając złych następstw dla zdrowia.
Sprawdziły się przewidywania lekarza, bo Hanka właśnie otworzyła oczy.
— Jakżeż jestem szczęśliwy! — zawołał, widząc, że odzyskała przytomność.
Rozejrzała się ze zdziwieniem dokoła.
— To ty, Fredzie? — wyrzekła. — Skąd tutaj się wziąłeś? Gdzież jestem?... Nie znam tego pokoju? Czyż to, co przeżyłam, było złym snem, jedynie?
— Tak, złym snem! — przytwierdził. — Znajdujesz się w mieszkaniu mej matki i twe straszliwe przygody już się nie powtórzą...
— A te zbiry?... — drgnęła z przerażenia. — Ta wiedźma, ta dziewczyna?
— Siedzą w więzieniu, dobrze zakute w łańcuchy. Nie potrafią więcej wyrządzić krzywdy nikomu... Cudem udało się nam cię ocalić!... Dopomógł mi zacny Janek Bartmański... Posłuchaj...
Tu począł powtarzać wszystkie szczegóły ponurej historji, a Hanka słuchała uważnie, jakby jego informacje uzupełniały jej spostrzeżenia. Oględnie pragnął ją przygotować do wieści o śmierci tragicznej matki, lecz ona mu przerwała, a łzy zakręciły się w jej oczach.
— Mów śmiało, Fredzie! — wyrzekła, głosem, stłumionym przez ból. — Wiem o tem i straszliwe wrażenie wywarła na mnie ta wiadomość... Zawsze to była moja matka, choć jej zawdzięczamy ostatnie przykrości... Nie dziw się więc, moim łzom... Jak się dowiedziałam? Ci zbóje, nie opuścili żadnej okazji, by pastwić się nademną... Chwaląc się brylantami, przy mnie opowiadali szczegółowo, w jaki sposób śmierć poniosła... A ja, związana, musiałam tego słuchać! Uważali, że nie zaliczam się do liczby żyjących! Bo i mnie przeznaczono los podobny... Miano mnie wywieźć samochodem i nieprzytomną wrzucić do Wisły!...
— O, łotry!... Pokrzyżowałem ich zamiary... — dalej opowiadał historję ocalenia Hanki.
A kiedy ukończył, spojrzał na nią wzrokiem, w którym się malował cały ogrom serdecznego oddania.
— Pozostaniesz ze mną, Hanko? — zagadnął. — Czy też jeszcze mi nie wierzysz i znów zechcesz uciec?
Powoli wyciągnęła do niego przezroczystą prawie, delikatną rączkę.
— Moja, moja wina, Fredzie! — cicho szepnęła.
— Czemuż twoja?
— Zbłądziłam... Zbłądziłam przez brak zaufania!... Prawdziwa miłość powinna być na tyle silna, że jej nie przestraszą najgorsze pozory!... A ja dałam się otumanić pozorom... Ta wstrętna dziewczyna, Maryśka, sama mi wyjaśniła wszystko, sądząc, że cię więcej nie ujrzę... Aby się naigrawać i nacieszyć moją boleścią! Och, jak pobłądziłam! Czy wybaczysz, Fredzie?
Miast odpowiedzi, jął osypywać pocałunkami, wyciągniętą doń, drobną rączkę...

∗  ∗

Drab, wiedźma i Maryśka zostali skazani na wiele lat ciężkiego więzienia. Pieniądze i kosztowności, zrabowane Helmanowej, odnaleziono nietknięte — a stanowiły one wcale znaczny majątek.
Ale Korskich nie olśniło to dziedzictwo. Jeszcze przed ślubem, ofiarowała Hanka całą fortunkę, lat tyle zbieraną skrzętnie przez właścicielkę „Helwiry“ — na cele dobroczynne...

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.