Ojcowie i dzieci (Turgieniew)/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ojcowie i dzieci |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze "Ateneum" |
Data wyd. | 1925 |
Druk | L. S. T. W. |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Отцы и дети |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
We wsi Niskolskoje, w ogrodzie, pod cieniem wysokiego jesionu, na darniowej ławeczce, siedzieli Katja i Arkadjusz; na ziemi obok niej leżał znajomy nam pies Fifi, w kłębek zwinięty. I Arkadjusz i Katja milczeli; on trzymał w ręku napół otwartą książkę, a ona wybierała z koszyka kruszyny pozostałego w nim chleba i rzucała je nielicznej rodzinie wróbli, które z właściwą sobie tchórzliwą odwagą skakały, świegocąc, tuż przy jej nogach. Lekki wiatr, szepcąc między liśćmi jesionu, rozsiewał bladozłote plamy światła po ciemnej ścieżce ogrodowej i żółtym grzbiecie Fifi. Arkadjusz i Katja pogrążeni byli w zupełnym cieniu; tylko kiedy niekiedy w jej włosach zapalał się jak płomień jaskrawy punkcik światła. Oboje milczeli; ale właśnie w tem, jak milczeli i jak siedzieli obok siebie, widać było pełen zaufania stosunek: żadne z nich nie zwracało niby uwagi na swego sąsiada, a cieszyło się z tego, że go ma tak blisko. Od tej pory, jakeśmy ich widzieli ostatnim razem, ich rysy uległy zmianie: Arkadjusz wydawał się spokojniejszym, Katja żywszą i śmielszą.
— Czy nie uważacie, zaczął Arkadjusz, że jesion bardzo dobrze nazywa się po rosyjsku: żadne z drzew nie prześwieca tak jasno, jak on.
Katja podniosła wzrok do góry i rzekła „prawda“, a Arkadjusz pomyślał: „ta nie gniewa się na mnie o to, że się pięknie wyrażam“.
— Ja nie lubię Heinego, — odezwała się Katja, pokazując oczyma książkę, którą Arkadjusz trzymał w ręku, — nie lubię go ani wtedy, kiedy się śmieje, ani też kiedy płacze; lubię go tylko wówczas, gdy jest zadumany i smutny.
— A mnie on się podoba wtedy, gdy jest wesoły, zrobił uwagę Arkadjusz.
— Są to jeszcze w was dawne ślady satyrycznego kierunku... („Dawne ślady!“ — pomyślał Arkadjusz, „gdyby też to Bazarow usłyszał!“) — Zaczekajcie tylko, my was przerobimy.
— Kto mnie przerobi? wy?
— Kto? Siostra, Porfirjusz Platonowicz, z którym się już nie spieracie; nakoniec ciotka, której onegdaj towarzyszyliście już do cerkwi.
— Nie mogłem przecież odmówić! Co zaś do Anny Siergiejewny, to ona, jak sobie przypominacie, w wielu punktach zgadzała się z Eugenjuszem.
— Wówczas siostra poddawała się jego wpływowi, podobnie jak i wy.
— Jak i ja? Czyż zrobiliście spostrzeżenie, że oswobodziłem się już z pod jego wpływu?
Katja nic nie odpowiedziała.
— Wiem, — ciągnął dalej Arkadjusz, — że on nigdy wam się nie podobał.
— Nie mogę wydawać o nim sądu.
— Czy wiecie co, Katarzyno Siegiejewno? za każdym razem, gdy słyszę tę odpowiedź, nie wierzę jej. Niema takiego człowieka, o którym każdy z nas niemógłby wydać swojego sądu. Jest to poprostu wymówka.
— Przyznam się, że on... nie powiem, żeby mi się nie podobał, ale czuję, że jest to człowiek dla mnie obcy... I wy nawet jesteście w gruncie rzeczy obcy dla niego.
— A to dlaczego?
— Jak wam to powiedzieć?... On jest dziki, a my oboje, wy i ja, jesteśmy oswojeni.
— I ja oswojony?
Katja potwierdzająco poruszyła głową; Arkadjusz zaczesał sobie włosy za ucho.
— Czy wiecie, że to, coście powiedzieli, jest pod pewnym względem obelgą?
— Czyżbyście chcieli być dzikim?
— Dzikim nie, ale silnym, energicznym.
— Tego nie trzeba chcieć... Oto wasz przyjaciel, naprzykład, może i nie chce tego, a jednak ma to sam w sobie.
— Hm! więc wy utrzymujecie, że on miał wielki wpływ na Annę Siergiejewnę?
— Tak jest. Ale nad nią nikt długo zapanować nie potrafi, — dodała Katja półgłosem.
— Dlaczego tak sądzicie?
— Dlatego, że ona jest bardzo dumna... nie to chciałam powiedzieć... ale, że bardzo ceni swoją niezależność.
— Któż jej nie ceni? — spytał Arkadjusz, a sam pomyślał: „Co po niej?“
„Co po niej?“ przyszło na myśl i Katji.
Młody człowiek uśmiechnął się i zbliżywszy się trochę do Katji, szepnął:
— Wyznajcie, że się jej boicie trochę.
— Kogo?
— Jej, — znacząco powtórzył Arkadjusz.
— A wy? — z kolei zapytała Katja.
— I... ja; uważajcie, że powiedziałem: i ja.
Katja pogroziła mu palcem.
— To mnie dziwi, — rzekła; — siostra nigdy nie była tak uprzejma dla was, jak właśnie teraz, daleko bardziej niż za pierwszym przyjazdem.
— Czy tak?
— A wy nie zauważyliście tego? was to nie cieszy?
Arkadjusz się zamyślił.
— Czemże zasłużyć mogłem na życzliwość Anny Siergiejewny... czy nie tem czasem, iż jej przywiozłem listy waszej matki?
— I tem i jeszcze dla innych przyczyn, których nie wymienię.
— A to dlaczego?
— Nie wymienię.
— O! ja wiem: jesteście bardzo uparci.
— Jestem uparta.
— I macie ostry zmysł spostrzegawczy.
Katja popatrzyła z boku na Arkadjusza.
— Może was to gniewa? O czem myślicie?
— Myślę o tem, skąd mogliście nabyć tej spostrzegawczości, którą w istocie w sobie macie. Jesteście tak trwożliwi, niedowierzający, od wszystkich stronicie...
— Długo żyłam samotna, sama ze sobą, więc mimowoli rozmyślać zaczęłam. Ale czyż ja istotnie od wszystkich stronię?
— Wszystko to pięknie, — mówił dalej, — ale ludzie na waszem stanowisku, chcę powiedzieć, ludzie bogaci, rzadko ten dar posiadają; do nich, jak do carów, prawda z trudem dochodzi.
— Ależ ja nie jestem bogata.
Arkadjusz zdziwił się i nie odrazu zrozumiał Katję.
„I w samej rzeczy, wszak to wszystko majątek siostry!“ przyszło mu na myśl, a ta myśl nie była mu nieprzyjemna.
— Jakeście to dobrze powiedzieli! — rzekł.
— Co takiego?
— Powiedzieliście dobrze, prosto, bez wstydu i bez próżności. Mnie się zdaje, iż w duszy człowieka, który wie, że jest biedny i mówi o tem, musi istnieć jakaś próżność szczególnego rodzaju.
— Nie doznawałam niczego podobnego, z łaski siostry, i mimowolnie wspomniałam o majątku.
— To prawda, ale przyznajcie, że i wy macie w sobie cząstkę tej próżności, o której dopiero co mówiłem.
— Naprzykład?
— Naprzykład, darujcie mi moje zapytanie, ale nie poszlibyście pewno zamąż za człowieka bogatego?
— Jeślibym go bardzo kochała... nie, zdaje mi się, że i wtedybym nie poszła.
— A więc widzicie! — zawołał Arkadjusz i po chwilce dodał — a dlaczegobyście nie poszli?
— Dlatego, że nierówność jest złą rzeczą, jak mówi pieśń ludowa.
— Wy zapewne chcecie rządzić, albo...
— O, nie! a to na co? Przeciwnie, gotowa jestem ulegać. Ale nierówność wydaje mi się czemś nie do zniesienia. Cenić samego siebie i uznać się podwładnym, to rozumiem; na tem polega szczęście. Ale być zależną... nie! I tak tego dosyć.
— I tak dosyć, — powtórzył Arkadjusz. — Tak, tak, — ciągnął dalej, — nie napróżno jesteście krewną Anny Siergiejewny; lubicie niezależność, równie, jak i ona; ale macie charakter więcej skryty. Jestem przekonany, że za nic w świecie nie wyjawilibyście pierwsza swojego uczucia, jakkolwiekby ono było silne i święte...
— A naturalnie, — rzekła Katja.
— Jesteście jednakowo rozumne, a wy macie niemniej silny, jak ona charakter.
— Nie porównywajcie mnie z siostrą, przez litość, — pośpiesznie wtrąciła Katja, — jest to zbyt niekorzystne dla mnie. Zdawałoby się, żeście zapomnieli, iż siostra jest i piękna i rozumna... i... Wy szczególniej, Arkadjuszu Mikołajewiczu, nie powinniście mówić czegoś podobnego i jeszcze z taką powagą.
— Co to znaczy: „wy szczególniej?“ Skąd wnosicie, że ja żartuję?
— Ma się rozumieć, że żartujecie.
— Tak mniemacie? a jeżeli ja też jestem jak najsilniej przekonany o tem, co mówię? jeżeli sądzę, żem się wyraził jeszcze nie dosyć dobitnie?
— Nie pojmuję was.
— Doprawdy? No, to widzę, że miałem przesadzone wyobrażenie o waszym darze spostrzegawczym.
— Jak to?
Arkadjusz nic nie odpowiedział i odwrócił się, a Katja wyszukała w koszyczku jeszcze kilka kruszynek chleba i zaczęła je rzucać wróblom; ale rozmach jej ręki był zanadto silny i wróble poodlatywały, nie zdążając pochwycić w dzióbki rzuconego chleba.
— Katarzyno Siergiejewno! — wyrzekł nagle Arkadjusz. — Dla was to zapewne wszystko jedno, ale wiedzcie o tem, że nie tylko za waszą siostrę, ale za nikogo w świecie bym was nie oddał.
Wstał i szybko odszedł, jak gdyby się przeląkł wyrazów, które wymówił. A Katja opuściła obie ręce razem z koszykiem na kolana, i schyliwszy głowę, długo patrzyła za Arkadjuszem. Zwolna wystąpił na jej lica rumieniec; ale usta nie uśmiechały się, a ciemne oczy wyrażały zdziwienie i jakieś inne jeszcze, dotychczas bezimienne uczucie.
— Tyś sama jedna? — rozległ się w bliskości głos Anny Siergiejewny. — Zdaje się, iż wyszłaś do do ogrodu z Arkadjuszem.
Katja zwróciła oczy na siostrę (ubrana pięknie, nawet wykwintnie, stała na ścieżce i końcem otwartej parasolki łaskotała uszy Fifi) i rzekła:
— Sama.
— Widzę to, — rzekła Anna ze śmiechem — więc on wrócił do siebie.
— Tak.
— Czytaliście razem.
— Tak.
Anna Siergiejewna chwyciła Katję pod brodę i trochę podniosła jej twarzyczkę.
— Aleście się chyba nie pokłócili?
— Nie, — rzekła Katja i spokojnie odsunęła siostrzyną rękę.
— Jak ty uroczyście odpowiadasz! Myślałam, że go tu znajdę i zaproponuję, żeby poszedł ze mną na przechadzkę. Ciągle mnie o to prosi. Przywieźli ci z miasta buciki, idź, przymierz je; wczoraj zauważyłam, że poprzednie już zniszczone. Wogóle za mało się tem zajmujesz, i to jeszcze ty, która masz tak prześliczne nóżki! I ręce masz ładne... tylko za duże, trzeba więc zachwycać nóżkami.
Anna Siergiejewna poszła dalej ścieżką, wydając lekki szelest swoją piękną suknią. Katja podniosła się z ławki i zabrawszy z sobą Heinego, poszła także... lecz nie, aby przymierzać buciki.
„Prześliczne nóżki“, myślała, wchodząc wolno i lekko po rozpalonych od słońca kamiennych schodach na taras: „prześliczne nóżki“... on też będzie leżał u nich. Ale wstyd zaraz jej się zrobiło i szybko wbiegła na górę.
Arkadjusz poszedł korytarzem do swojego pokoju; służący dopędził go i zawiadomił, że ma u siebie gościa, bo niedawno przyjechał pan Bazarow.
— Eugenjusz? — szepnął prawie ze strachem Arkadjusz, — kiedy przyjechał?
— Przed minutą, i kazał nic nie mówić o sobie Annie Siergiejewnie, tylko prosto zaprowadzić się do pana.
„Czy się nie zdarzyło jakie nieszczęście w domu“ pomyślał Arkadjusz i z pośpiechem przebiegłszy schody, szybko otworzył drzwi. Widok Bazarowa natychmiast go uspokoił, chociaż więcej doświadczone oko odkryłoby prawdopodobnie w energicznej jak przedtem, ale nieco wychudzonej twarzy nieoczekiwanego gościa ślady wewnętrznego niepokoju. W zakurzonym płaszczu na ramionach, z kaszkietem podróżnym na głowie, siedział u okna i nie podniósł się nawet wtedy, kiedy Arkadjusz z głośnemi okrzykami rzucił mu się na szyję.
— A to niespodzianka! cóż za zrządzenie losu! — mówił kręcąc się po pokoju, jak człowiek, który chce sobie i innym pokazać, że jest uradowany. Ale u nas wszystko dobrze w domu, wszyscy zdrowi, nieprawdaż?
— Wszystko u was dobrze, choć nie wszyscy zdrowi, — odezwał się Bazarow. — Możesz być całkiem spokojny. Ale ty nie gadaj tyle, tylko usiądź, każ mi przynieść wody i słuchaj, co ci powiem w kilku tylko słowach, jasno i wyraźnie.
Arkadjusz usiadł, a Bazarow opowiedział mu o swym pojedynku z Pawłem Piotrowiczem. Arkadjusz zdziwił się bardzo, a nawet zasmucił, ale nie uznał za właściwe okazywać tego na zewnątrz; zapytał tylko, czy rana stryja jest istotnie nieszkodliwa, otrzymawszy zaś odpowiedź, że jest to bardzo interesująca rana, lecz nie z lekarskiego punktu widzenia, uśmiechnął się z przymusem, a w głębi duszy poczuł jakiś żal i wstyd. Bazarow go pojął.
— Tak bracie, — rzekł, — ot, co to znaczy zżyć się z feodalnymi panami. Sam staniesz się feodałem i przyjmiesz udział w rycerskich turniejach. Teraz zaś, jak widzisz, jadę do „własnych przodków“, — dodał Bazarow, — a po drodze wstąpiłem tutaj... sam nie wiem dlaczego. Człowiek potrzebuje niekiedy uchwycić się za włosy i wyrzucić precz, jak rzodkiew z zagona; ja zrobiłem to w tych dniach... ale zachciało mi się jeszcze raz spojrzeć na to, z czem się rozstałem, na ten zagon, gdziem siedział.
— Mam nadzieję, że te słowa nie do mnie się odnoszą, — odparł ze wzruszeniem Arkadjusz; — spodziewam się, że nie myślisz rozstać się ze mną.
Bazarow spojrzał na niego bystro, prawie przenikliwie.
— Niby cię to zmartwi! Mnie się zdaje, że ty już dawno rozstałeś się ze mną. Wyglądasz tak świeżo, czyściutko... Widać sprawy z Anną Siergiejewną idą ci wybornie...
— Jakie sprawy z Anną Siergiejewną?
— Alboż nie dla niej przyjechałeś tu z miasta, ptaszku? Ale, ale, jakże tam idą szkoły niedzielne? Czyż nie jesteś w niej zakochany? A może przyszła na ciebie już pora udawania skromnisia?
— Wiesz, Eugenjuszu, że byłem zawsze otwarty wobec ciebie; mogę cię na Boga zapewnić, że się mylisz.
— Hm! „Na Boga“! Nowy wyraz, — zauważył półgłosem Bazarow. — Ale pocóż się unosisz. Nie masz potrzeby wypierać się, mnie to wszystko jedno. Romantyk powiedziałby: czuję, że nasze drogi się rozchodzą. A ja mówię poprostu, żeśmy się sobie wzajemnie sprzykrzyli.
— Eugenjuszu!
— Cóż w tem złego, moja duszo? Nie to jedno tylko na świecie się sprzykrzy? A teraz, czyby nie wypadało nam się pożegnać? Jakoś od czasu, gdy tu jestem, czuję się pod psem, jak gdybym do nudności naczytał się listów Gogola do żony gubernatorowej z Kaługi. Szczęście, że nie kazałem wyprzęgać koni.
— Zlituj się, to być nie może!
— A dlaczego?
— Nie mówię już o sobie, ale to będzie w najwyższym stopniu niegrzecznie względem Anny Siergiejewny, która z pewnością zechce cię zobaczyć.
— No, co do tego, to się mylisz.
— Przeciwnie, jestem pewny swego, — odparł Arkadjusz. — Na co to zresztą udawać? Kiedy już do tego przyszło, to przyznaj sam, że i ty nie dla kogo innego, tylko dla niej przyjechałeś tutaj.
— Może być, że i tak jest, ale w każdym razie jesteś w błędzie.
Lecz Arkadjusz miał słuszność. Anna Siergiejewna zapragnęła zobaczyć znów Bazarowa i przyzwała go do siebie przez marszałka. Bazarow przebrał się, zanim do niej poszedł: pokazało się, że miał nowe ubranie ułożone na samym wierzchu, tuż pod ręką.
Odincowa przyjęła go nie w tym pokoju, gdzie tak niespodziewanie wyjawił jej swoją miłość, lecz w salonie gościnnym. Uprzejmie podała mu końce palców, ale jej twarz wyrażała mimowolnie, że zadaje sobie przymus.
— Anno Siergiejewno! — pośpieszył rzec Bazarow, — winienem przedewszystkiem uspokoić was. Macie przed sobą śmiertelnika, który i sam dawno już zapomniał i spodziewa się, że drudzy zapomnieli jego niedorzeczności. Wyjeżdżam na długo, a zgodzicie się, że chociaż nie jestem miękkiego serca, niemiłoby mi było unosić z sobą myśl, że wspominacie o mnie z odrazą.
Anna Siergiejewna odetchnęła głęboko, jak człowiek, który tylko co wydrapał się na wysoką górę i na jej twarzy ukazał się uśmiech. Powtórnie wyciągnęła rękę do Bazarowa i za uścisk odpowiedziała mu uściskiem.
— Zapomnijmy oboje o tem, co było, — rzekła, — tem więcej, że sumiennie mówiąc, i ja wtedy zgrzeszyłam, jeżeli nie kokieterją, to czemś innem. Zostańmy jednak dobrymi przyjaciółmi. To był sen, nieprawdaż? A któż o snach pamięta?
— Kto o nich pamięta? A zresztą miłość... jest to przecie uczucie sztuczne i narzucone.
— Czy tak? bardzo przyjemnie mi to słyszeć.
Tak się wyraziła Anna Siergiejewna, i tak się wyraził Bazarow; oboje myśleli, że mówią prawdę. Czy jednak była prawda, zupełna prawda w ich słowach? Oni sami tego nie wiedzieli. My zaś możemy wiedzieć o tem jeszcze mniej. Taką atoli zawiązali rozmowę, jak gdyby sobie wzajem zupełnie wierzyli. Między innemi Anna Siergiejewna zapytała Bazarowa, co robił w domu braci Kirsanowów? O mało co nie opowiedział jej o swoim pojedynku z Pawłem Piotrowiczem, lecz wstrzymał się na myśl, iż gotowa posądzić go o przechwałki, i odrzekł, że przez cały czas zajęty był pracą.
— A ja, — odezwała się Anna Siergiejewna, — marudziłam z początku, Bóg wie dlaczego. Wybierałam się nawet, wystawcie sobie, zagranicę!... Potem spleen ten minął; przyjechał wasz przyjaciel, Arkadjusz Mikołajewicz, i powróciłam znowu do dawnego bytu, do mojej prawdziwej roli.
— Do jakiejże to roli? jeśli zapytać wolno.
— Do roli ciotki, ochmistrzyni, matki, nazwijcie, jak chcecie. Ale, ale, czy wiecie, że poprzednio nie pojmowałam należycie waszej ścisłej przyjaźni z Arkadjuszem Mikołajewiczem? Wydawał mi się dość pospolitym. Ale teraz poznałam go lepiej i przekonałam się, że to człowiek inteligentny... a nadewszystko młody, młody... nie tak, jak my dwoje, Eugenjuszu Wasiljiczu.
— Czy zawsze taki nieśmiały w waszej obecności? — spytał Bazarow.
— Alboż... — zaczęła Anna Siergiejewna, i pomyślawszy chwilę dodała, — teraz ma więcej zaufania, rozmawia chętnie ze mną. Dawniej stronił odemnie. Co prawda nie szukałam i ja jego towarzystwa. Najbardziej zaprzyjaźnili się z Katją.
Bazarow stracił cierpliwość. „Kobieta nie potrafi żyć bez hipokryzji“, pomyślał.
— Mówicie, że stronił od was, — rzekł z obojętnym uśmiechem, — ale prawdopodobnie nie jest to dla was tajemnicą, że był w was zakochany.
— Co? i on? mimowolnie wyrzekła Anna Siergiejewna.
— I on, — powtórzył Bazarow z pokornym ukłonem. — Alboż nie wiedzieliście o tem?
Anna Siergiejewna spuściła oczy.
— Jesteście w błędzie, Eugenjuszu Wasiljiczu.
— Nie sądzę. Ale może nie powinienem był wspominać o tem. — „To cię oduczy na przyszłość obłudy“, dodał sobie w myśli.
— Dlaczego nie wspominać? Tylko, że jak mnie się zdaje, i tutaj nadajecie zbyt wielkie znaczenie chwilowemu wrażeniu. Zaczynam podejrzywać, że jesteście skłonni do przesady.
— Nie mówmy lepiej o tem, Anno Siergiejewno.
— Czemu? — odparła... ale sama zwróciła rozmowę na inny temat.
Bądź co bądź, czuła się jakoś nieswojo z Bazarowem, chociaż i jemu powiedziała i sama siebie zapewniała, że wszystko zapomniane. Rozmawiając z nim o najprostszych rzeczach, nawet żartując, czuła lekki ucisk obawy. Tak samo ludzie płynący na morzu rozmawiają i śmieją się bez niepokoju, zupełnie, jak na lądzie; ale niech tylko pokaże się najmniejszy znak czegoś niezwykłego, natychmiast występuje na wszystkich twarzach wyraz szczególnej trwogi, świadczący o ciągłej świadomości niebezpieczeństwa.
Niedługo trwała rozmowa Anny Siergiejewny z Bazarowem. Coraz częściej wpadała ona w zadumę, zaczęła odpowiadać z roztargnieniem, a nakoniec zaproponowała mu przejście do sali, gdzie zastali księżnę i Katję. „A gdzież Arkadjusz Mikołajewicz?“ spytała gospodyni, i dowiedziawszy się, że go już nie widziano przeszło od godziny, posłała po niego. Nieprędko go znaleźli; zaszedł w najdalszą głąb ogrodu i tam, oparłszy głowę na skrzyżowanych rękach, siedział w myślach zatopiony. Były to myśli poważne i głębokie, ale nie smutne. Wiedział, że Anna Siergiejewna siedzi sam na sam z Bazarowem i nie czuł, jak to dawniej bywało, zazdrości, przeciwnie, jego twarz jaśniała spokojem i pogodą. Zdawało się, że młody człowiek i dziwi się czemuś, i cieszy się z czegoś, i coś postanawia.