Ostatni Rzymianie/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Ostatni Rzymianie
Podtytuł Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.


U stóp wzgórza palatyńskiego, pod wiszarami w zamku Kaliguli, w pobliżu głównego rynku, stało Atrium Westy, otoczone ze wszystkich stron ogrodem i wysokim murem. Był to zwykły dom rzymski, składający się z sali, krytego dziedzińca, jadalni i pokojów sypialnych[1]. Obok niego wznosiła się niewielka, okrągła świątynia, której dach tworzyła złocona kopuła.
Kiedy zmrok wieczorny zapadł, panowała w tych stronach taka cisza, jak gdyby się mieszkanie westalek nie w środku miasta, lecz gdzieś na Zatybrzu znajdowało. Wozy omijały zdaleka dom, robotnicy, wracający z warsztatów, gawędzili półgłosem, pijani nawet tłumili wybuchy śmiechu.
Urok wielu wieków bronił Atrium Westy przed brutalną wrzawą ulicy. Prawo karało wszelkie zakłócenia spokoju ciężkiem więzieniem, zaś śmiercią mężczyznę, któryby się ośmielił wtargnąć po zachodzie słońca do przybytku świątobliwych dziewic.
Cześć długiego szeregu pokoleń opasała dom kapłanek wałem tradycyi, silniejszym od warowni, najeżonej basztami.
Bo westalki strzegły najdroższego skarbu pogańskiego Rzymu. W ich małej świątyni palił się wieczny ogień, wyobraziciel geniuszu „wilczego plemienia.“ Był on tem dla całego narodu, czem ognisko domowe dla rodziny. Wszystkie święte ognie Italii i ziem zwyciężonych zlały się pod złoconą kopułą Westy w jeden wspólny płomień — symbol cnót obywatelskich i rodzinnych ludu rzymskiego.
I jak w domu prywatnym zanosił modły przed ołtarzem Larów[2] ojciec, głowa rodu, a wieńczyły go córki niezamężne, tak stał na czele kultu Westy najwyższy kapłan, głowa religii, a obsługiwały go dziewice.
Tylko bowiem czyste ręce, serca i sumienia mogły się zbliżyć do świętego ognia, jeżeli bóg, którego był wcieleniem, miał przyjąć łaskawie składane ofiary.
Za zrzecenie się znów młodości, za życie bez uciech małżeńskich, wynagrodził lud rzymski kapłanki Westy bardzo hojnie. Postawił je na pierwszym szczeblu drabiny społecznej, tuż obo[3] senatorów, otoczył opieką prawa i powszechnego szacunku i wyposażył przywilejami, których im najmożniejsze niewiasty zazdrościły. Jak dygnitarzów państwa, poprzedzali westalki liktorowie, a wojsko schylało przed niemi miecze. W teatrach, amfiteatrach i cyrkach oddawano im najlepsze miejsca. Na ulicy usuwali się im z drogi nawet konsulowie. One jedne ze wszystkich Rzymianek, nie wyjąwszy cesarzowych, mogły się przyglądać zapasom atletów i rozporządzać swoim majątkiem przed dojściem do pełnoletości[4], wyzwolone z chwilą przekroczenia progu Atrium z pod władzy ojców i starszych braci.
Chociaż mieszkały razem, poddane wspólnemu regulaminowi, nie krępowało prawo bynajmniej swobody ich ruchów. Wolno im było odwiedzać w mieście krewnych i przyjaciół, brać udział w biesiadach i przyjmować u siebie podczas dnia gości, bez różnicy płci. Tylko z nastaniem wieczoru zamykało się Atrium dla mężczyzn. Nawet niewolnicy i liktorowie opuszczali na noc dom dziewic, poświęconych służbie żnicza narodowego.
Pochodząc zwykle z możnych rodów, posiadały westalki rozległe stosunki i znaczne fortuny. W ich zacisznem schronisku gromadziło się po wszystkie czasy najwykwintniejsze towarzystwo stolicy, a w chwilach burzliwych stukały do ich furty troski i niepokoje państwa. One błagały boga opiekuńczego narodu o zwycięstwo dla zagrożonych legionów, prosiły o chleb dla głodnych i o upamiętanie dla gwałtowników na tronie. Były one kapłankami-obywatelkami, które nie skąpiły nigdy mienia i modlitwy, gdy się dobro publiczne odwoływało do ich patryotyzmu.
Kiedy filozofia grecka strawiła uczucia religijne Rzymu i zgasiła święte ognie na ołtarzach domowych, zbladł także urok dziewic Westy. Zdarzyło się, iż trzeba było dopełniać przepisaną liczbę kapłanek dziewczętami z gminu, córki bowiem senatorów i rycerzy nie chciały się wyrzec uciech miłości dla służby, w której skuteczność przestały wierzyć.
Ale rosnące w siły i znaczenie chrześciaństwo wróciło znów cześć starym bogom, a z nimi i westalkom.
Zwolennicy dawnego porządku, spostrzegłszy, że „zabobon wschodni“ zatacza coraz szersze koła, że zdobywa sobie wolno panowanie nad duchami, cierpliwy i wytrwały, uczepili się z rozpaczą tonących przebrzmiałych podań Rzymu.
Czwarte stulecie ery chrześciańskiej było świadkiem szczególnego widowiska. W chwili, kiedy na tronie Cezarów siedzieli wyznawcy Chrystusa, kiedy znaczna część świątyń pogańskich uległa już zniszczeniu lub przeszła pod zarząd biskupów, kiedy się imperatorom zdawało, iż jeden edykt starczy do zdławienia „starorzymskiego upiora“ — błysły nagle na całej przestrzeni cesarstwa zgaszone ognie ołtarzów domowych i odżyły wszystkie tradycye z siłą pierwotną.
Kto był Rzymianinem z krwi, lub kto się do tej narodowości przyznawał, wierny i niewierny, potomek „wilczego plemienia“ i przybysz z różnych prowincyi państwa, Italczyk, Gall, Hiszpan, Germanin, zrosły od kilku pokoleń ze stolicą „panów świata“ — rzącał[5] mądre księgi, zapominał o drwinach filozofów i spieszył pod skrzydła opiekuńcze starych bogów, szukając u nich pomocy przeciw potężnej fali nowych idei i nowych ludzi, która zalewała zewsząd cesarstwo.
Jeszcze raz, przed samym zgonem, buchnął wysoko płomień wiary grecko-rzymskiej, jeszcze raz przeraził chrześcian, zanim zgasł na zawsze.
I znów, jak dawniej, przed erą imperatorów, jak w ubogim, „drewnianym,“ ale uczciwym, bohaterskim Rzymie, oddawali możni panowie córki swoje w służbę Westy i do furty zacisznego schroniska świątobliwych dziewic stukały troski niedobitków wielkiego narodu.
Wypadek, jaki spotkał Faustę Auzonię, dotknął żywo wszystkich pogan. Galilejczycy znieważyli kapłankę Westy! — podawano sobie z ust do ust, w pałacach i na poddaszach, w sklepach i warsztatach. Gdyby nie surowy zakaz konsula, przybity na kolumnach portyków świątyń i na posągach, byłby lud pomścił krwawo na chrześcianach obelgę, wyrządzoną westalce.
Nazajutrz, po rozruchach ulicznych, ciągnęły od samego rana ze wszystkich dzielnic miasta w stronę Palatynu gromady rzemieślników i otoczywszy Atrium dziewic, wołały dopóty, dopóki się Fausta Auzonia nie ukazała na balkonie domu. Lud, uspokojony widokiem kapłanki, witał ją okrzykami radości i rozchodził się do zwykłych zajęć. Powtórzyło się to aż do wieczoru kilkadziesiąt razy, cały bowiem Rzym pogański chciał się własnemi oczyma przekonać, że stróżka jego świętego ognia żyje.
I stany wyższe wzięły udział w tej demonstracyi narodowej. Przez dwa dni zatrzymywały się lektyki, krzesła przenośne, rydwany i karety przed Atrium Westy[6]. Senatorowie i rycerze, mężczyźni i kobiety, tłoczyli się do Fausty Auzonii, aby jej hołdem swoim dowieść czci dla stanowiska, jakie zajmowała.
Trzeciego dnia, w godzinach poobiednich, ustał ruch przed domem westalek. Fausta Auzonia, znużona troskliwością prawowiernych Rzymian, spoczywała na dziedzińcu, na poduszkach sofy z drzewa cytrusowego. Miała ona na sobie zwykłą białą suknię kapłanki bez płaszcza i welonu.
Jak w domach prywatnych, był i kryty dziedziniec westalek czworoboczny, podłużny, otoczony z czterech stron dwoma rzędami kolumn korynckich. Na samym środku mozaikowej posadzki znajdował się basen, przeznaczony do przechowywania ryb, a po obu jego stronach tryskały z paszcz bronzowych wilków strumienie wody, opadającej z cichym szmerem do konch z czarnego marmuru.
Gdyby nie posągi zmarłych arcykapłanek wielkości naturalnej, ustawione pomiędzy kolumnami, nie różniłby się dziedziniec weslalek niczem od peristyliów w domach zwyczajnych. Ale one, poważne i białe przypominały profanowi, że wstąpił w progi przybytku czystości i modlitwy.
Właśnie opuścił Faustę Auzonię rój strojnych patrycyuszek, które męczyły ją przez pół godziny zdawkowemi uprzejmościami. Zostały przy niej tylko trzy osoby: senator Kajus Juliusz Strabo z siostrą, czternastoletnią Porcyą Julią, i młody patrycyusz, Konstancyusz Galeryusz Anulius. Goście nie rozłożyli się przez szacunek dla kapłanki na sofach, lecz siedzieli na krzesłach.
— Nie skończyłeś — zaczęła Fausta Auzonia, zwróciwszy się do senatora. — Mówiłeś, że mój wuj, Nikomachus Flawianus, otrzymał z Wienny nowe pismo cesarskie...
— Imperator żąda stanowczo wykonania edyktu Teodozyusza — odparł Kajus Juliusz.
— To znaczy, że nasi bogowie mają ustąpić zabobonowi Galilejczyków...
— Mamy zamknąć świątynie, zgasić ogień Westy i ukorzyć się przed gusłami Wschodu.
— Byłożby to możliwe?
— Zwycięstwo wiary galilejskiej, jeśli nie powstrzymamy jej rozwoju, staje się z każdym rokiem prawdopodobniejsze. Wiadomo ci, świątobliwa pani, że już Gracyan nietylko odjął naszym świątyniom zapomogi rządowe, lecz zabrał im nawet ich własne dobra. Nasi kapłani żyją z ofiarności publicznej, jak niegdyś prezbitrowie Galilejczyków. Koło prawowiernych ścieśnia się codziennie, ciągle bowiem przechodzą słabsi lub ubożsi do wrogów Rzymu, zwabieni posadami i zaszczytami, których władza nie skąpi odstępcom.
Fausta Auzonia słuchała uważnie, marszcząc brwi.
Kiedy senator skończył, spojrzała na niego badawczo i zapytała głosem szorstkim:
— I cóż wy na to, Rzymianie?
Kajus Juliusz wzruszył ramionami.
— Czekamy cierpliwie — odparł.
— Będziecie czekali cierpliwie mówiła westalka — aż się nasi bogowie staną pośmiewiskiem cudzoziemców. Będziecie czekali dopóty, dopóki legiony Teodozyusza nie wtargną do Rzymu, by poprzeć mieczem jego wolę. Naszym świątyniom grozi zagłada, a wy czekacie... Nie ma już mężów w mieście Fabiów, Korneliów, Klaudyów, Juliów i Kwintyliów.
— Myślą za nas Flawianus i Symmachus — odpowiedział senator. — Uczynimy, co oni postanowią.
— Tak, nie ma już mężów w Rzymie — odezwał się teraz młody patrycyusz, który nie brał dotąd udziału w rozmowie. Zamiast czynić, radzimy, zamiast dowieść Teodozyuszowi naszej siły, wahamy się bezradni, lękliwi. Bo jesteśmy jeszcze silni, silniejsi, aniżeli się nam zdaje. Do nas należy Rzym, cała Italia, Gallia i znaczna część Hiszpanii. Co praca tysiąca lat zbudowała, tego nie zburzy złość jednego lub dwu pokoleń. Niech tylko w nasze serca wstąpi odwaga przodków, a rzucimy po raz wtóry świat pod stopy Kapitolu. Któryż inny naród może się porównać z nami, z dziećmi przesławnego Rzymu?
Mówiąc to gestykulował patrycyusz żywo. Podnosił się na krześle i siadał, to wysuwał głowę naprzód, to cofał ją, machając rękami.
Jego ruchliwość rozbawiła siostrę senatora.
Porcya Julia, średniego wzrostu brunetka, świeża, rumiana, z dużemi niebieskiemi oczami, z których wyzierał chochlik dziecięcej pustoty, śledziła żywość patrycyusza z wielkiem zajęciem. Po twarzy jej przebiegały rozkoszne uśmiechy, wprawiające drobne, różowe usta w ciągłe drgania. Widać było, że powstrzymuje z trudem wybuch wesołości, onieśmielonej obecnością kapłanki.
Ale kiedy patrycyusz, wyrzuciwszy z siebie słowa ostatnie głosem podniesionym, uderzył się dłonią w kolano, nie mogła nad sobą dłużej zapanować i parsknęła śmiechem.
— Porcyo! — napomniał ją brat. — Ty nie przestaniesz być nigdy dzieckiem.
— Bo dlaczego Konstancyusz Galeryusz taki zabawny — szepnęła zawstydzona dziewczyna.
Wyprostowała się na krześle, splotła ręce na łonie, zapatrzyła się przed siebie, ściągnęła brwi, nadając twarzy wyraz sztucznej powagi.
— Przepraszam Twoją Świątobliwość za pustotę tego dzieciaka — mówił senator do westalki.
Surowe oblicze Fausty Auzonii rozjaśnił uśmiech przyjazny.
— Szczera wesołość nie plami nigdy młodości — wyrzekła.
— Matka osierociła ją zawcześnie, moja zaś opieka braterska była widocznie zbyt słaba, kiedy nie zdołała okiełznać jej żywego usposobienia — tłómaczył się senator. — Nie umiałem karać drobnej dzieciny.
— Masz mnie taką, jaką mnie wychowałeś — odezwała się porcya[7] Julia, obrzuciwszy brata spojrzeniem promiennem.
— Porcyo! — napominał senator, lecz w jego głosie nie było twardego dźwięku wyrzutu.
Drżał w nim miękki ton przywiązania.
I Konstancyusz Galeryusz nie obraził się na dziewczynę. I on odpowiedział na wybuch jej wesołości uśmiechem życzliwym.
— Ten pusty dzieciak, jak Kajus Juljusz swoją siostrę nazywa — rzekł do Fausty Auzonii — umie, gdy potrzeba, myśleć bardzo poważnie.
Porcya zerknęła z ukosa na patrycyusza.
— Jestem ciekawa — wtrąciła — gdzie Konstancyusz Galeryusz miał sposobność przekonać się o moich szczególnych cnotach?
— Patrzę na ciebie od lat pięciu.
— Wiadomo, że masz wzrok krótki.
— Pomaga mi serce!
Powtórnie zadzwonił srebrny śmiech dziewczyny.
— Konstancyusz Galeryusz ma serce! — zawołała.
— A ty sądziłaś? — zapytał patrycyusz.
— Widzę w tobie tylko kości.
— Porcyo! — odezwał się znów senator. — Po zwalasz sobie zawiele!
Porcya wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: wszystko mi jedno.
I tym razem nie obraził się Konstancyusz Galeryusz. Spojrzał na swoje duże ręce i uśmiechnął się dobrotliwie.
— Ogromne! — mruknął ku ogólnej uciesze całego towarzystwa. Mogłyby dusić niedźwiedzie, a muszą być bezczynne.
— Mogłyby łupać drzewo — zauważyła Porcya.
— Robili to moi przodkowie, koloniści w Recyi — odparł patrycyusz. — Mnie czeka inna robota.
Należał on do nowej arystokracyi rzymskiej, która zajęła miejsce dawnych rodów historycznych, wytępionych prawie do szczętu przez wojny, proskrypcye i strach imperatorów. Jego pra-pra-dziad, potomek Markomanów, wpuszczonych przez Marka Aureliusza do cesarstwa, wysłużył sobie w legionach obywatelstwo, jego pradziad pozyskał na polach bitew pierścień rycerski, jego dziad, wikaryusz jednej z prowincyi afrykańskich, dorobił się znacznej fortuny, a ojciec kupił dla siebie i dla swoich potomków patrycyat, przystępny od czasów Dyoklecyana dla wszystkich bogaczów. On sam urodził się już członkiem stanu senatorskiego i uważał się za Rzymianina z krwi i kości, chociaż był typem barbarzyńcy z gminu. Wysoki, szeroki w ramionach, niezgrabny, ociężały, wyglądał obok Kaja Juliusza, jak pień nieociosany. U brata Porcyi było wszystko subtelne i drobne, począwszy od głowy, jakby wyrzeźbionej, aż do małej ręki i stopy; u niego wszystko grube, pierwotne, niewykończone. Główny rys Kaja Juliusza stanowiła wytworność; na dużej twarzy Konstancyusza Galeryusza malowała się poczciwość.
— Tak — powtórzył — inna czeka mnie robota. Winien jestem Rzymowi daninę z krwi za purpurę senatorską, pierścień bowiem rycerski zapłacił mój pradziad sowicie.
Kiedy to mówił, ściągnęły się jego brwi i zwarły usta. Ten nowy patrycyusz był nietylko dobrym, lecz potrafił być także stanowczym. Zdradzały to stalowe błyski, zapalające się i gasnące w jego niebieskich oczach.
— Nie będziesz drwiła z moich kości — rzekł zwracając się do Porcyi — gdy je miecz Galilejczyków cokolwiek ociosa. Widzę sam, że są za grube.
Dziewczyna opuściła głowę, zawstydzona.
— Jeśli cię dotknęłam... — szepnęła.
— Nie przepraszaj — wtrącił Konstancyusz Galeryusz szybko. — Wiem, że nie złe serce, lecz tylko niewinna swawola bawi się mojemi kościami. I wiem także, iż żałowałabyś tych kości, gdyby je wrogowie bogów narodowych dobrze pogruchotali.
— Potrzebaż koniecznie rozlewu krwi? — zapytała Porcya, spojrzawszy z pod czoła na patrycyusza.
— Krew gasi najskuteczniej namiętności ludzkie i rozstrzyga najszybciej wszelkie spory. Uczynimy, czego sława Rzymu od nas zażąda.
— Słyszę mowę męża — odezwała się teraz Fausta Auzonia. — Gdy nadejdzie chwila stanowcza, rozporządzajcie moim majątkiem.
Biała, jedwabna, złotemi frendzlami obramowana kotara, zaszeleściła i w głębi dziedzińca rozbrzmiał głos wywoływacza:
— Znakomity Winfridus Fabricyusz, wojewoda Italii, prosi o posłuchanie.
Chrześcianin w Atrium Westy był zjawiskiem tak niezwykłem, iż goście Fausty Auzonii spojrzeli po sobie zdziwieni. Czego ten Galilejczyk mógł chcieć w przybytku starorzymskich tradycyj?... Wmieście znano już jego wrogie usposobienie dla bogów narodowych. Wiedziano, że należał w Wieni nie[8], na dworze imperatora Walentyniana, do najgorliwszych orędowników nowej wiary.
Jeden tylko Kajus Juliusz uśmiechnął się nieznacznie.
— Winfridus Fabricyusz był dla mnie podczas rozruchów ulicznych bardzo uprzejmy — wyrzekła Fausta Auzonia.
A zwróciwszy się do wywoływacza, rozkazała:
— Niech wejdzie.
Chłód milczenia i niechętnych spojrzeń powitał wojewodę, gdy się ukazał. On poczuł go widocznie, bo zbliżał się do westalki krokiem wolnym, jak gdyby się wahał. Niósł wprawdzie głowę dumnie, panując nad sobą, ale jego twarz zbieliła bladość wzruszenia.
Nie miał dziś na sobie stroju wojskowego. Nie włożył napierśnika i nie przewiesił miecza, a ciężkie buty zastąpił lekkiemi sandałami z cienkiej, czerwonej skórki, przetykanej srebrnemi nitkami. Na złotych taśmach, któremi przymocował obuwie do nogi, błyszczały rubiny. Z pod togi, obramowanej wązskim[9] szlakiem purpurowym stanu rycerskiego, wyglądała jedwabna tunika barwy perłowej, spięta pod szyją szafirem niezwykłych rozmiarów.
Wojewoda, aczkolwiek wysoki i zbudowany, jak atleta, nie robił wrażenia ociężałości. Jego chód był elastyczny, ruchy swobodne.
Podszedł do sofy, na której spoczywała Fausta Auzonia i wyrzekł:
— Mówiono mi, iż obyczaj rzymski pozwala składać hołd dziewicom Westy. Korzystając z tego obyczaju, ośmieliłem się wtargnąć do cichego przybytku modlitwy, niepokojony obawą o zdrowie Twojej Świątobliwości.
Głos jego drżał, oczy omijały wzrok kapłanki, jak gdyby się poczuwał do winy ukrytej.
— Wdzięcznem sercem dziękuję Twojej Znakomitości za troskliwość — odparła Fausta Auzonia i wskazała na jedno z wolnych krzeseł.
— Znakomity Winfridus Fabricyusz — dodała, przedstawiając wojewodę reszcie towarzystwa.
Poganie odpowiedzieli chłodnym ukłonem.
— Z Kajem Juliuszem łączyła nas kiedyś ścisła zażyłość — rzekł wojewoda.
— Nic mi o tem nie wspominałeś, pretorze — zauważyła westalka.
— Spędziliśmy w istocie razem kilka tygodni w Wiennie — odparł senator obojętnie.
Nastało przykre milczenie. Poganie spoglądali przed siebie, wojewoda przygryzał dolną wargę, rzucając od czasu do czasu szybkie, ukradkowe spojrzenie na kapłankę, której kształty rysowały się wyraźnie pod lekką tkaniną sukni.
O czem mówić z chrześcianinem? Zwolenników dawnego porządku, zasklepionych w tradycyach przeszłości, nie łączyło nic z przedstawicielem nowych czasów. Odpychało ich nawzajem wszystko: wiara, pojęcia, cele życia.
A jednak należało być dla gościa uprzejmym.
— Italia będzie wdzięczna boskiemu imperatorowi zaczęła Fausta Auzonia po jakimś czasie, — że przysłał jej legionom młodego wodza.
— Łatwego zadania nie będę miał na nowem stanowisku — odpowiedział wojewoda. — Mój poprzednik był zanadto łagodnym dla żołnierza italskiego, nie odznaczającego się w ogóle poczuciem obowiązku.
— Niegdyś były legiony Italii szkołą męstwa i karności dla wojsk całego państwa.
— Tak było niegdyś, dziś jednakże...
Wojewoda urwał zakłopotany. Chciał powiedzieć, iż żołnierz zgnuśniał razem z całym narodem, lecz prawda ta byłaby zniewagą dla Rzymian.
I znów nastało nieprzyjemne milczenie. Fausta Auzonia szukała w pamięci jakiegoś obojętnego przedmiotu, któryby ułatwił swobodną pogawędkę. Może zajmie go teatr, amfiteatr, cyrk? — Chrześcianin gorszył się igrzyskami pogańskiemi... Może zapytać, czy zna najnowsze pisma Symmacha? — Chrześcianin brzydził się literaturą rzymską, nazywając ją dziełem szatana... Nienawiści prawowiernych Rzymian do najnowszych rozporządzeń imperatora nie podziełał, ich trosk nie rozumiał, ich zabawami gardził.
Wojewoda czuł, że był niepotrzebny, że powinien był opuścić towarzystwo, które obecnością swoją zwarzył, a mimo to, nie ruszał się z krzesła, jakby go do niego coś przywiązało.
Coraz częściej i dłużej spoczywał jego wzrok na westalce, pieszcząc się jej kształtami.
Ten niemy zachwyt śledził z boku Kajus Juliusz i bawił się nim widocznie, bo uśmiech ironiczny przesuwał się wolno po jego ustach, igrał w ich kątach, szedł w górę, do oczu i zapalał w nich błysk,[10] przelotne. On jeden domyślał się powodu, który przemógł w gorliwym chrześcianinie wstręt do kapłanki pogańskiej.
Fausta Auzonia, zakłopotana trudnem położeniem, nie zwracała uwagi na zachowanie się wojewody. Trzeba się było koniecznie o coś zaczepić, by zdjąć z towarzystwa chłód, który stawał się nieznośnym.
— Twoje młode lata widziały prawdopodobnie niejedną bitwę — zaczęła, uśmiechając się uprzejmie do gościa. — Imperator nie powierzyłby ci tak ważnego stanowiska, gdybyś go sobie nie wysłużył odwagą i znajomością sztuki wojennej.
— Jestem synem żołnierza i wychowałem się w obozie — odpowiedział wojewoda. — Groza bitwy przestała być dla mnie straszną; przywykłem do niej jak inni przywykają do igrzysk.
— Zachodzi jednak różnica między bitwą a igrzyskami — zauważyła Fausta Auzonia, byle co, powiedzieć.
— Zapewne, ale żołnierz nie zdaje sobie sprawy z tej różnicy. Na polu bitwy nie ma nikt czasu do zastanawiania się nad okrucieństwem wojny. Wódz broni legionów, powierzonych jego opiece, setnik swojego oddziału, szeregowiec własnego życia, wszystkich zaś odurza, upaja, unosi wrzawa walki działająca potężniej od najmocniejszego wina. Prawdziwy żołnierz traci do tego stopnia wrażliwość, że nie czuje głodu, znużenia, ran. Jedna śmierć gasi płomień odwagi.
Wojewoda mówił głosem tak spokojnym, jak gdyby opowiadał o rzeczy najobojętniejszej. Tylko jego nozdrza drżały lekko.
Przyjaźniej i uważniej spojrzała na niego westalka. Córa „wilczego plemienia“, w której żyłach płynęła krew długiego szeregu wojowników, odczuwała męstwo żołnierskie.
Teraz dopiero spostrzegła na czole wojewody szeroką bliznę, zakrytą, w części włosami, które, rozdzielone na środku czaszki, spadały w puklach na ramiona.
— Widzę, że twojej głowy dotknęły skrzydła śmierci — wyrzekła.
Wojewoda uśmiechnął się niedbale.
— Podczas ostatniej wojny z Frankami ocierała się ona tak często o mnie, iż zawarliśmy z sobą przymierze.
— I dotrzymała umowy?[11] zapytała Fausta Auzonia.
— Jak dotąd, nie zawiodła mnie ta najlepsza przyjaciółka żołnierza — odparł wojewoda. — Ilekroć tuby wzywały do boju, zanosiłem do niej zawsze prośbę serdeczną. Jeśli ci życie moje potrzebne, weź je, modliłem się, lecz oszczędź mi hańby, niewoli. W ostatniej potyczce, w której brałem udział, zdawało mi się już, że mnie wierna towarzyszka zdradziła. Ale nie. W chwili stanowczej przypomniała sobie moją prośbę.
Fausta Auzonia słuchała uważnie, wpatrując się błyszczącem okiem w młodego wodza. Zajmowała ją widocznie jego opowieść.
— Domyślam sie[12], że blizna, która zdobi twoje czoło, pozostaje w związku z tą ostatnią przygodą — odezwała się.
Wojewoda uśmiechnął się do siebie. Jakieś rozkoszne wspomnienie rozjaśniło jego męskie oblicze.
— Frankowie zaskoczyli mnie w lasach, znienacka, w liczbie tak przeważającej — opowiadał — iż zrozumiałem od razu, że została mi tylko obrona. Ludzie moi zwarli się bez komendy, jak stado osaczonych jeleni, gotowi walczyć mieczem, tarczą, pięścią, zębami. Byliśmy przekonani, iż żaden z nas nie wyjdzie z tej matni cały. I wyjść nikt nie pragnął, ocalenie bowiem życia równałoby się niewoli. Wszelki opór był daremny. Barbarzyńcy spadali na nas tak licznie i z taką gwałtownością, że rozbili nas wkrótce na krwawe strzępy. Tuż obok mnie stał chorąży. Widzę, że się chwieje, że pada... Chwytam sztandar, zrywam znaki cesarskie, ukrywam je pod tuniką, na piersiach... Wydrzecie je, ale tylko razem z mojem sercem! Już otaczają mnie nieprzyjaciele, już ściskają mnie żelazną obręczą... Oparty plecami o drzewo, bronię się resztkami sił. Nie obronię się, nie wytrzymam tego straszliwego nacisku.. Czuję, że chcą mnie wziąść żywcem... Odwracam miecz, by go utopić w gardle... Wtem spada mi na czaszkę jakiś olbrzymi ciężar i coś bardzo gorącego zalewa mi twarz, oczy, szyję... Słaniam się, głowa moja tonie w morzu czerwonych iskier, iskry rozpływają się w szarej mgle i ogarnęły mnie ciemności...
Wojewoda zamilkł. W miarę, jak opisywał walkę, rozgrzewał się jego głos, zabarwiały się policzki, rozpalały oczy. Jego zapał udzielił się słuchaczom. Fausta Auzonia, podniósłszy się na łokciu, ogarniała go wzrokiem promiennym, wsłuchana całą duszą w krótkie, urywane zdania żołnierza. Kajus Juliusz nie uśmiechał się już ironicznie. Nawet Konstancyusz Galeryusz, który patrzył ciągle uparcie przed siebie, nie racząc nawet zwrócić głowy w stronę chrześcianina, śledził uważnem uchem przebieg opowiadania.
— I cóż dalej, cóż dalej? — odezwała się Porcya Julia z ciekawością dziecka.
— Śmierć nie zdradziła mnie — dokończył Winfridus Fabricyusz głosem zwyczajnym. Poczciwa przyjaciółka zwiodła Franków, pokrywszy mnie swoją bladością. Barbarzyńcy, przekonani, że mnie ich miecz uczynił nieszkodliwym na zawsze, zostawili mnie na pastwę dzikim zwierzętom. Kilku z moich ludzi, którzy ocaleli, odnaleźli mnie i odnieśli do obozu.
— A sztandar? — zapytała Fausta Auzonia.
— Krwią przesiąkłą szmatę z portretami imperatorów i z cyframi Boga prawdziwego złożyłem w skarbcu legionu.
Ostatnie słowa wojewody zgasiły w oczach pogan błyski zaciekawienia. Przypominały im one, że wojsko rzymskie walczyło od czasów Konstantyna pod znakami Chrystusa.
Fausta Auzonia osunęła się wolno na poduszki sofy, Kajus Juliusz poruszył się niecierpliwie na krześle, Konstancyusz Galeryusz mruknął pod nosem cichą klątwę. Nawet Porcya Julia odwróciła głowę od chrześcianina.
On nie domyślił się zrazu powodu nagłej zmiany, a kiedy go odgadł, spojrzał długo, serdecznie na westalkę, jakby ją chciał przeprosić za przykrość wyrządzoną.
Ale twarz kapłanki była znów blada, chłodna, nie zachęcająca wcale do wymiany myśli przyjaznych.
I znów, jak na placu amfiteatralnym, podczas rozruchów ulicznych, widział wojewoda przed sobą wysoki mur, oddzielający go od tej kobiety, która go tak pociągała, że zapomniał dla niej o swoich nienawiściach religijnych. Zrozumiał, iż zbliży się do niej tylko po gruzach pogaństwa.
Przesunął ręką po czole i podniósł się.
— Jeśli Twoja Świątobliwość pozwoli, zastukam wkrótce po raz wtóry do bramy Atrium — wyrzekł.
— Kramy naszego Atrium stoją zawsze otworem dla wszystkich życzliwych — odpowiedziała Fausta Auzonia wymijająco.
Wojewoda ukłonił się i opuścił dziedziniec szybkim krokiem. Żegnało go to samo chłodne milczenie, jakie go powitało.
Kiedy znikł za kotarą, odezwał się Kajus Juliusz:
— Szkoda, że Fabricyusz ukochał tak namiętnie zabobon wschodni. Jest to żołnierz wielkiej przyszłości i przytem człowiek uczciwy. Należał on na dworze Walentyniana do tych nielicznych dygnitarzów, do których złoto nie miało przystępu. On i Arbogast nie splamili się kubanami.
— Wolałbym, żeby brał pieniądze, jak jego poprzednik — mruknął Konstancyusz Galeryusz. — Cnotliwy wojewoda jest dla nas klęską. Ale bóg słońca zbliża się już do morza...
Dźwignął się tak ciężko, że krzesło zatrzeszczało, co wywołało nowy wybuch wesołości Porcyi Julii.
— Ziemia się pod tobą rozstępuje — zaśmiała się dziewczyna.
— Wszystko ugina się pode mną i trzeszczy, tylko ciebie jednej nie mogę nagiąć — mówił patrycyusz z uśmiechem dobrotliwym na grubych wargach. — Ale i na ciebie przyjdzie kolej.
— Byłabym ciekawa, kiedy to nastąpi?
— Wtedy, kiedy cię przeniosę przez próg mojego domu.
— Niedoczekanie twoje, żebym miała z tobą zapalić pochodnię Hymenu.
— A gdyby mi Galilejczycy pogruchotali kości?
Porcya Julia spoważniała nagle.
— Dlaczego ty mnie dręczysz, Konstancyuszu? — szepnęła.

....................

Ostatni goście, spłoszeni zachodem słońca, opuścili dawno Atrium Westy, a Fausta Auzonia spoczywała jeszcze na sofie. Zmrużywszy powieki, leżała bez ruchu, jak gdyby jakiś czarodziej zaklął jej kształty posągowe i zmienił je w posąg rzeczywisty.
Obok dziewicy Westy stał w istocie czarodziej, schylił się nad nią i szeptał do jej ucha miękkie, wonne słowa. Szły one prosto do jej serca, a gdy potrąciły o zapomniany, obowiązkami kapłanki przywalony hymn młodości, przepełniły je niewymownie słodką pieśnią.
Fausta Auzonia słyszała w sobie ciche granie, jak gdyby każda kropla jej krwi śpiewała. Coś budziło się w niej, kiełkowało, a było to coś tak rozkosznego, że poddawała się bez oporu tej przemianie.
Czarodziej pochylał się nad nią coraz niżej, szeptał coraz namiętniej. Miał on u ramion złote skrzydełka, a w ręku łuk napięty. Na jego śniadej, jasnym włosem obramowanej twarzy, żarzyły się czarne oczy wojewody.
Fausta Auzonia zapomniała w tej chwili o przepaści, jaka ją dzieliła od chrześcianina. Jej rzymska dusza uśmiechała się serdecznie do walecznego żołnierza, który zawarł przymierze ze śmiercią.
Wtem zaszeleściła kotara i na dziedziniec wbiegł ktoś szybkim krokiem.
— Bogini wzywa Twoją Świątobliwość do świątyni — wyrzekła niewolnica.
Fausta Auzonia otworzyła powieki szeroko i patrzała jakiś czas na sługę nieprzytomnym wzrokiem nagłego przebudzenia; potem odetchnęła z głębi piersi i podnosząc się z sofy, rozkazała:
— Podaj mi welon...
Kiedy się niewolnica oddaliła, wyciągnęła ręce do posągów zmarłych westalek i wyrzekła głosem, podobnym do cichego łkania:
— Przebaczcie mi... i nie lękajcie się... Fausta Auzonia nie złamie ślubu...









  1. Sala — atrium; kryty dziedziniec — peristylium; jadalnia — triclinium; sypialnia — cubiculum.
  2. Lary, Penaty — bogowie domowi.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – obok.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pełnoletności.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – rzucał.
  6. W czwartem stuleciu krążyły już w rzymie wozy podczas dnia.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Porcya.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Wiennie.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wąskim.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – błyski.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak pauzy (—) po słowie.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – się.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.