Ostatni Rzymianie/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Ostatni Rzymianie
Podtytuł Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


I.

Pałac Aureliusza Symmacha, stojący przy ulicy Tryumfalnej w Rzymie, otworzył pierwszego listopada roku trzysta dziewięćdziesiątego pierwszego po Chrystusie bramy swoje na rozcierz dla krewnych, przyjaciół i klientów.
Ogromny dom tonął od dachu do progu w wieńcach z mirtu i bluszczu. Cały tydzień stroili go niewolnicy. Na kolumnach portyku, okręconych zwojami winogradu, rozpięli białe kobierce, wody fontan zaprawili barwnemi olejkami, ścieżki ogrodu pokryli liliowym kwiatem szafranu.
Jeszcze zmrok wieczorny nie starł ze szczytów świątyń i gmachów rządowych ostatnich odblasków zachodzącego słońca, kiedy się w mieście zaroiło, jak w ulu na wiosnę. Wcześniej, niż zwykle, zamykali kupcy sklepy, zwijali handlarze stragany, odkładali rzemieślnicy narzędzia. Kto posiadał, jako wolny obywatel, prawo do noszenia togi, ten zarzucał ją na siebie i opuszczał dom, aby się połączyć z tłumem, który płynął wszystkiemi ulicami ku bramie Kapeńskiej. Zamożniejsi, mogący płacić za miejsca wygodne, sadowili się na rusztowaniach, zbudowanych wzdłuż chodników.
Cały Rzym pogański chciał wziąść udział w uroczystości, jaka się odbywała w pałacu Symmacha. Bo ten możny pan, słynny mówca i pisarz, najbogatszy senator Italii, konsul na rok bieżący, bronił z narażeniem mienia i życia bogów narodowych. Nawet gniewu imperatora Teodozyusza nie ulękła się jego gorliwość. Niejednokrotnie miażdżyła go niełaska cesarzów chrześciańskich, a on dźwigał się zawsze, by służyć dalej sponiewieranej wierze praojców. Gdyby nie on i jego druh serdeczny, pan równie znaczny, prefekt Nikomachus Flawianus, błyszczałby już na Kapitolu krzyż Galilejczyków[1].
A ci dwaj Rzymianie dawnego obyczaju wzmacniali dziś związek przyjaźni węzłami krwi: Symmachus zaślubiał córkę swoją Galię synowi Flawiana.
Gdy się na niebie pierwsza gwiazda ukaże, zapłonie tysiące pochodni i z pałacu wysnuje się orszak weselny. Ojciec, otoczony rodziną i całą klientelą, odprowadzi młodą pannę na Wiminał, do siedziby Flawianów.
Przeto wyległ cały Rzym pogański na ulice, by obrońcom bogów narodowych dać dowód uznania i wdzięczności. Niech Galilejczycy, którym się udało usidlić imperatorów, wiedzą, że gród Romulusa stoi wiernie przy starych podaniach, wrogi pojęciom i obyczajom, przyniesionym ze Wschodu.
W pobliżu luku tryumfalnego Konstantyna, naprzeciw amfiteatru, zebrała się gromadka mężów z gminu. Nie należeli oni widocznie do przyjaciół Symmacha i Flawiana, bo nie uczcili ich uroczystości rodzinnej suknią odświętną. W zwykłych jesiennych tunikach z długiemi rękawami wyszli na ulicę i przypatrywali się obojętnie fali głów ludzkich, która zalewała plac teatralny.
— Gdyby Ambrozyusz medyolański stał na czele gminy rzymskiej, nie urągaliby bałwochwalcy z taką bezczelnością Bogu prawdziwemu — odezwał się niski, chudy obywatel, ubrany w wytartą togę. — Ale nasz biskup całuje się z Symmachem, a Flawiana zowie przyjacielem. Ostygł już między nami zapał do wiary.
Wskazał żółtą, wyschłą ręką na amfiteatr i mówił dalej:
— Może tęsknicie za czasami, kiedy nasi męczennicy zabawiali w tych przeklętych murach rozpaczą swoją motłoch pogański.
Oczy chrześcian zwróciły się na olbrzymi gmach, który zapisał się krwawemi głoskami w dziejach nowej wiary.
— Wywołujesz strachy, pokonane na zawsze — mruknął młody żołnierz. — Modlimy się od stu lat publicznie, we własnych kościołach, uznani przez rząd. Po naszej stronie stoją imperatorowie, im zaś zostaną wkrótce tylko wspomnienia.
Chudy człowieczek w wytartej todze żachnął się.
— Wspomnienia! — zawołał. — Wspomnienia nie chodzą po ulicach w purpurze senatorskiej, nie mieszkają w pałacach, nie zajmują wysokich urzędów. Cóż nam z tego, że imperatorowie modlą się do Boga prawdziwego? Mimo ich edyktów panuje Jowisz dotąd na Kapitolu i odbywają się ofiary, jak gdyby rozporządzenia Teodozyusza i Walentyniana były pisane na wietrze. Konstantynopol i Wienna[2] rozkazują, a Rzym nie słucha, imperator znosi obrzędy bałwochwalcze, a prefekt pretoryum, jego zastępca najwyższy, zarzyna własną ręką białe woły i radzi się przed każdą ważniejszą czynnością wróżbitów. Wiemy wszyscy, że Nikomachus Flawianus posłałby nas bez wahania do kopalni sardyńskich, gdyby nas powaga cesarskiego imienia nie broniła. A kto winien, że się ten zaciekły poganin rządzi w Rzymie, jak gdyby się światło prawdziwej wiary kryło jeszcze bojaźliwie w podziemiach cmentarzów? My, nikt inny, tylko my. Zamiast wyjść na ulicę i zażądać spełnienia edyktów cesarskich, pozwalamy się codziennie tym bałwochwalcom znieważać. Przypatrujemy się bezmyślnie ich obrzydliwym zabobonom, schodzimy z drogi ich śmiesznym korowodom, bierzemy udział w ich uroczystościach, ulegli, pokorni. Gdybyśmy poszli gromadnie na Palatyn i zawołali jednogłośnie: „Nie chcemy bałwochwalstwa, żądamy, by się rozkazy cesarskie stały ciałem!“ dowiedziałby się o tem boski Teodozyusz w Konstantynopolu, a wówczas musiałby Jowisz ustąpić naszemu Barankowi. Znosząc bez oporu zuchwalstwo wrogów Kościoła, potwierdzamy sami kłamliwe wiadomości, któremi Flawianus zarzuca bezustannie dwory w Konstantynopolu i Wiennie. On to wmawia w rząd, że tworzymy w dawnej stolicy państwa mniejszość tak znaczną, iż nie warto się z nami liczyć. On i ten przebiegły Symmachus wprowadzają boskich imperatorów rozmyślnie w błąd, by opóźnić ostateczne zwycięstwo prawdziwego Boga.
Stłumiony gwar przeszedł po gromadce chrześcian. Spoglądali po sobie, przytakując mówcy głowami.
— A mówiłem — odezwał się jakiś szewc z fioletowym nosem pijaka — że trzeba było głosować na Prokopiusza. Gdyby on należał do zarządu gminy, nie bratałby się biskup z poganami.
Prokopiusz uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Jesteśmy sami winni — prawił dalej — że się poganie rozpościerają w Rzymie, jak gdyby nas wcale nie było. Oni rządzą w senacie, siedzą na Palatynie, mieszkają w najlepszych dzielnicach miasta, a my trzymamy się na uboczu i gnijemy w brudnych norach po zaułkach.
— I nasi zasiadają w senacie — zauważył młody żołnierz.
— Ale ilu?! — zawołał Prokopiusz gwałtownie. — Powinniśmy być wszyscy na Kapitolu, bo Rzym należy do nas. Wysłużyli go sobie nasi przodkowie męczeństwem. Nie na to ginęli pierwsi chrześcianie na arenach, żeby ich potomkowie służyli tym psom pogańskim. Panowali dosyć długo. Teraz na nas kolej.
— Będziemy na przyszłych wyborach głosowali na Prokopiusza — wyrzekł szewc. — Gdyby biskup myślał tak, jak on, byłoby nam lepiej na świecie. Co Symmachowi po tylu ogrodach? Ten, za Tybrem, przydałby się moim dzieciom. Miałyby się gdzie bawić.
— Sto wołów kazał konsul wczoraj zarznąć na ucztę dla owych darmozjadów, co udają klientów jego rodu, a pobożny chrześcianin nie widzi kawałka mięsa przez cały tydzień — odezwał się handlarz owoców. — Żeby przynajmniej którego z nas zaprosił. Ale o tem, że i wyznawca prawdziwego Boga pożywiłby się chętnie przy stole biesiadnym, nie pomyśli taki poganin. Na co Baranek miłosierny cierpiał na krzyżu, kiedy oni zabierają najlepsze dary ziemi.
— Na to cierpiał — wtrącił żołnierz — żeby nas nauczyć pogardy rozkoszy tego świata.
Szewc roześmiał się głośno.
— Żółtodziób! — zawołał. — Jeśli ci się zachciewa męczeństwa, zapisz się do naszego cechu, a kij mojego czeladnika przysposobi cię odpowiednio do korony niebieskiej.
— Gdyby cię biskup słyszał, zamknąłby przed tobą kościół — mówił żołnierz. — Odbierz pieniądze temu, kto cię uczył zasad naszej wiary.
— A ty zwróć pieniądze temu, kto cię zapłacił za długie uszy. Nie obawiamy się już szpiegów i denuncyantów.
Pogardliwie zmierzył żołnierz szewca.
— Głupcze! — wyrzekł spokojnie. — Za twój podły język nie dałby nikt ani asa. Takim bezzębnym psom, jak ty, wolno dziś szczekać, ile się im tylko podoba.
— Kłóćcie się — odezwał się teraz Prokopiusz — a Symmachus dowiedzie tymczasem światu, iż Rzym nie przestał być siedliskiem zabobonów pogańskich. Bo jedynie w tym celu odprowadzi sam córkę swoją do pałacu Flawianów. Nie bylibyśmy wiernymi sługami prawdziwego Boga, gdybyśmy temu hardemu poganinowi nie obrzydzili zwyczajów starorzymskich, o których nawet kapłani Jowisza już zapomnieli.
Powtórnie przeszedł nad gromadką chrześcian gwar stłumiony.
— Słuchajcie Prokopiusza; on radzi dobrze — wyrzekł szewc.
— Oni są jeszcze zbyt silni zauważył handlarz owoców.
— Tchórzów straszy nawet widok dzieci! — fuknął Prokopiusz. — A my jesteśmy może słabi! Zarzucilibyśmy ich sandałami, gdybyśmy tylko chcieli.
— Rozumie się, rozumie się! — wtórowano wokoło.
Chrześcianie otoczyli Prokopiusza i porozumiewali się półgłosem. Potem rozbiegli się na placu amfiteatralnym.
Kiedy sio to działo na ulicach Rzymu, w pałacu Symmacha, w sali przyjęć, ubranej kwiatami i kobiercami, zgromadziło się przeszło sto osób płci obojga. Wszystkie suknie męskie i żeńskie, zdobił szeroki szlak purpurowy stanu senatorskiego, wszystkie ręce pokrywały pierścienie i naramienniki. We włosach, na szyjach i trzewikach niewiast błyszczały perły i drogie kamienie, mieniące się w świetle licznych lamp, osłoniętych szkłem aleksandryjskiem.
Całe to świetne towarzystwo składało życzenia piętnastoletniej dziewczynie, onieśmielonej uprzejmością poważnych mężów i matron. Z oczami spuszczonemi, okryta cała welonem barwy ognia, słuchała Galla, jedyna córka konsula Symmacha, życzliwych słów przyjaciół ojca w milczeniu. Gorący rumieniec nie schodził z jej ładnej, świeżej twarzy, ujętej w ramy bujnych, ciemnych włosów, ułożonych starodawnym zwyczajem narzeczonych rzymskich, w sześć karbów.
Kształty postaci męskich ginęły w fałdach długich, do kostek sięgających tog, używanych już niechętnie przy końcu czwartego stulecia.
Jeden tylko gość Symmacha nie włożył na siebie narodowej sukni rzymskiej i nie brał udziału w rozmowie, prowadzonej półgłosem. Miał on na jedwabnej żółtej tunice srebrną koszulkę ogniwkową, a na niej płaszcz wojskowy kroju greckiego, zwany chlamidą, spięty na prawem ramieniu dużym ametystem. W jednej ręce trzymał złocony szyszak, drugą, oparł na rękojeści krótkiego miecza.
W trudnem znalazłby się położeniu, ktoby chciał określić jego narodowość. Złożyły się na niego widocznie dwie rasy. Pierwsza dała mu czarne, ogniste oczy południowca i śniadą cerę, druga pokryła jego czaszkę jasnym włosem. Mimo wysokiego stopnia, jaki zajmował w legionach, co poświadczała szeroka wstęga, opasująca mu biodra i złoty łańcuch z portretem cesarza Walentyniana, nie liczył więcej nad lat trzydzieści.
Snać obcym był wpośród gości Symmacha, stał bowiem sam na uboczu. Od czasu do czasu szły w jego stronę niechętne spojrzenia.
Wolno przesuwał się jego wzrok po głowach Rzymian, a potem zatrzymywał się dłużej na marmurowych posągach słynnych wodzów i obywateli, ustawionych wzdłuż ścian, jak gdyby porównywał żywych z umarłymi.
Pogrążony w myślach nie zauważył, że jeden z młodszych senatorów odczepił się od gromadki, z którą gawędził i zbliżył się do niego. Dopiero, kiedy usłyszał obok siebie głos przyciszony, zwrócił się w stronę patrycyusza.
— Bądź pozdrowiony w stolicy, znakomity wojewodo[3] — mówił senator — i niech ci miłość Rzymianek odejmie wkrótce pamięć rozkoszy, doznanych na dworze cesarskim.
— Za uprzejme życzenie dziękuję ci, przesławny pretorze — odpowiedział ten, którego senator nazwał wojewodą — ale nie sądzę, żeby się ono mogło spełnić.
— Widzę, że przynosisz do nas uprzedzenia doradców boskiego Walentyniana.
— Same spojrzenia niechętnie witają mnie w domu konsula.
— Witamy z niechęcią jedynie tych, co nas rozmyślnie lekceważą. Twój szatny powinien cię był objaśnić, że obraża obyczaj rzymski, kto przekracza jego próg w stroju wojskowym, z bronią przy boku.
— Strój i broń rzymskiego wojownika nie powinny oka Rzymianina obrażać. Noszę suknię i oznaki wiernego sługi naszego boskiego a wiecznego[4] pana.
Senator zamilkł, uśmiechnąwszy się nieznacznie.
Po jakimś czasie zaczął znowu:
— A jednak radziłbym Twojej Znakomitości zastosować się do naszych zwyczajów, jeśli masz zamiar przepędzić czas dłuższy między nami. Jesteśmy tu zacofani i dziwnie uparci...
— Zwyczaje pogańskie nie obowiązują chrześcianina — odparł wojewoda.
Senator wzruszył ramionami.
— Jeśli cię uwagami mojemi znudziłem, odpuść mi — wyrzekł chłodno — ale zdawało mi się, że wolno ostrzedz dobrego znajomego. Wszakże spędziliśmy kiedyś razem kilka wesołych tygodni w Wiennie. Wspólnie przeżyta rozkosz uprawnia do szczerości.
Wtem ukazał się przed kotarą, zasłaniającą boczny kurytarz, który łączył salę z dalszemi pokojami, woźny rządowy i podniósł do góry pęk rózg.
Na znak ten umilkły szepty i stłumione śmiechy i utworzył się po obu stronach ołtarza domowego szpaler szeroki.
Tuż za liktorem postępowała młoda kobieta w białej, fałdzistej sukni, bez żadnych ozdób. Na czole miała szeroką przepaskę tej samej barwy, zaopatrzoną wstęgami, które spadały po obu stronach twarzy. Z jej lewego ramienia zwieszał się płaszcz purpurowy.
Wszystkie głowy schyliły się przed nią z uszanowaniem, ona zaś nie zdawała się dostrzegać hołdu. Szła wolno, nie zwracając uwagi na otoczenie, ze wzrokiem, utkwionym w posadzkę. Kiedy stanęła przed ołtarzem, skrzyżowała ręce na piersiach i oddała świętemu ogniowi pokłon głęboki.
— Rzymianka! — szepnął wojewoda.
— Tak, to Rzymianka — wyrzekł senator. — Przypatrz się dobrze temu prawdziwemu dziecku wilczego plemienia, bo to Fausta Auzonia, siostrzenica prefekta Flawiana. Jej przodkowie nosili już za konsulów pierścień rycerski. Ta pogodziłaby cię może z naszemi zwyczajami.
Wojewoda milczał. Od pierwszej chwili, kiedy się Fausta Auzonia ukazała w sali, błysnęło w jego źrenicach przyjemne zdziwienie. Ta wysoka, smukła postać, ruszająca się z powagą królowej, przypominała w istocie matrony dawnego Rzymu. Mimo lat młodych miała na bladej twarzy spokój wieku dojrzałego. Czarne, w granat wpadające włosy, wysuwały się z pod przepaski, czarne brwi schodziły się prawie nad orlim nosem.
— Nie trudź zbytecznie oczu — odezwał się senator — bo to dziewica Westy! Strzały boga miłości padają u jej stóp nieszkodliwe, do wiórów spróchniałych podobne.
— Dziewica Westy?... — mówił wojewoda, nie odrywając wzroku od Fausty Auzonii.
— Kapłanka naszego żnicza narodowego.
— Jaka szkoda...
— Nie ty pierwszy żałujesz, że się serce Fausty Auzonii zamknęło na zawsze dla miłości.
— Czy na zawsze? — zapytał wojewoda z niedowierzaniem w głosie.
— Jesteś w Rzymie — odpowiedział senator — u nas zaś są jeszcze starzy bogowie silni, mimo gróźb Konstantynopola i Wienny. Zemsta obrażonego ludu poszarpałaby na strzępy tego, coby się ośmielił znieważyć dziewicę Westy pożądaniem nieczystem.
— Mściwość waszego ludu zgruchocze wola boskich imperatorów.
— Nie sam tylko gmin składa w Rzymie ofiary w świątyniach.
— I upór waszych możnych pokona niebawem potęga krzyża.
— Tak sądzisz?
— Tak wiem.
Spojrzeli na siebie, chrześcianin i poganin, wychowaniec czasów nowych i zwolennik starych — pierwszy rosły, jak topola, drugi niski, szczupły, wątły. Przypatrywali się sobie przez kilka chwil ze spokojem szermierzów, oceniających okiem znawcy przeciwnika.
— Nie z uczuciami przyjaźni przybyłeś do nas Winfridzie Fabricyuszu — wyrzekł senator.
— Miłości mojej do Boga prawdziwego nie pokrywałem nigdy słowem obłudnem — odpowiedział wojewoda — o czem Kajus Juliusz Strabo powinien wiedzieć z czasów naszego wspólnego pobytu w Wiennie.
— Sądziłem, że lata stępiły ostre końce twojej zaciekłości religijnej. Tylko młodość chełpi się bezwzlędnością.
— Głęboko odczuta wiara nie stygnie z latami. Nie kocha Boga, kto wchodzi w układy z jego wrogami.
Kiedy to wojewoda mówił, tlił w jego oczach ogień ponury, a cała twarz przybrała wyraz twardy.
— Jesteś przynajmniej szczerym — mruknął senator.
— Minęły czasy, kiedy szczerość była smutną cnotą chrześciańską, za którą płaciło się na arenie amfiteatru. Nawet tchórz może dziś wielbić jawnie Boga ukrzyżowanego.
W sali powstał ruch. Towarzystwo tłoczyło się w stronę kurytarza, na którego progu ukazał się mąż pięćdziesięciokilkoletni, średniego wzrostu, odziany w purpurową, złotem dzierzganą togę konsula.
Był to Kwintus Aureliusz Symmachus.
Chociaż słynny mówca i pisarz stał razem z prefektem Flawianem na czele starorzymskiego stronnictwa, nie pochodził on widocznie z krwi patrycyuszów, których posągami przyozdobił swoją salę. Nie miał ani ich okrągłej, w skroni wypukłej czaszki, ani orlego profilu, ani chłodnej dumy w oczach i ustach. Jego podłużna głowa, wysokie czoło, tworzące z nosem linię prostą, rozumne, myślące oczy i szpakowata broda składały się na typ greckiego mędrca.
Bardzo serdecznie dziękował Symmachus gościom za liczny udział w jego uroczystości rodzinnej. Senatorów całował w twarz, małżonki ich i córki zasypał słowami uprzejmemi. Tylko, gdy spostrzegł wojewodę, zmarszczył lekko brwi i na jego szerokich ustach zgasł uśmiech przyjazny. Zaprosiwszy świeżo z Wienny przysłanego naczelnika legionów, stojących załogą w Italii, uczcił w nim przedstawiciela imperatora. Za tę względność miał prawo żądać poszanowania zwyczajów miejscowych.
Ale pyszny żołnierz wystąpił w domu rzymskiego obywatela zbrojno, czego się dawniej nawet monarchowie wystrzegali.
Powitawszy każdego z osobna, zbliżył się Symmachus do ołtarza.
Podług odwiecznych podań rzymskich, sięgających czasów przedhistorycznych, był on, naczelnik rodu, najwyższym kapłanem kultu domowego. Tylko on miał prawo znosić się bezpośrednio z duchami przodków i rozplatać węzły, łączące członków rodziny z ogniskiem. Bez jego pozwolenia nie mógł nikt przejść w służbę innych duchów opiekuńczych.
Dopiero gdy on, z mocy swojej władzy ojcowskiej, zwolni Gallę z obowiązków, przykuwających ją do tradycyi Symmachów, będzie mogła dziewczyna ślubować narzeczonemu wiarę dozgonną. Bo z chwilą, kiedy ją ramię męża przeniesie przez próg Flawianów, zgaśnie dla niej na zawsze święty ogień gniazda rodzinnego. Duchy jej własnych przodków nie pójdą, za nią pod dach obcy, gdzie czuwają nad bezpieczeństwem rodu inni, niewidzialni opiekunowie. Zleje się ona nietylko ciałem, lecz wiarą, uczuciami, celami życia z Flawianami, tworząc z nimi całość tak jednolitą, jakby się w pośród nich urodziła i wychowała.
Przeto musi ojciec, zanim ją wyda w ręce małżonka, przebłagać nasamprzód geniuszów rodu za jej odstępstwo od kultu, z którym przyszła na świat.
Zaledwie Symmachus stanął w obliczu świętego ognia, zaległa salę taka cisza, że było słychać tylko szelest płomienia. Wszystkie oczy zwróciły się na konsula. Ani jedne usta nie uśmiechały się szydersko, ani jedno spojrzenie nie drwiło z obrządku.
To pobożne skupienie zdziwiło wojewodę.
Wiedział on z książek, że wiara w bezpośrednie obcowanie zmarłych przodków z żyjącymi potomkami była właściwą treścią religii pierwotnych Greków i Rzymian, ale zdawało mu się, iż te zwietrzałe mniemania ustąpiły dawno miejsca świeższym, lepszym. Wszakże obniżył ich znaczenie Olimp ze swoją gorszącą mitologią, ośmieszyła je filozofia i usunęło w końcu na zawsze chrześciaństwo.
Prawie od lat stu, z małą przerwą rządów Juliana Apostaty, siedzieli na tronie Cezarów imperatorowie chrześciańscy, a byli między nimi bardzo gorliwi wyznawcy nowej wiary. Konstancyusz i Gracyan nie oszczędzali pogan, panujący zaś obecnie, pospołu ze szwagrem swoim, z młodym Walentynianem, Teodozyusz burzył świątynie bałwochwalców.
Skądże więc w Rzymie taka ilość zwolenników umarłych bogów, skąd ta jawność ich obrządku?
Wojewoda, syn Allemana, który służył na dworze cesarskim w przybocznej straży Gracyana, wychowany przez kapłanów chrześciańskich, przebywający czas dłuższy w najbliższem otoczeniu Walentyniana, nie umiał sobie zdać sprawy z widowiska, jakiego był świadkiem.
Słyszał on wprawdzie, że w prowincyach zachodnich cesarstwa, głównie w Italii i Galii, opierała się jeszcze pewna część ludności nowej wierze, ale nie przypuszczał nigdy, żeby pogaństwo liczyło tylu zwolenników w przedniej warstwie społecznej. Bo nie motłoch widział w sali Symmacha. Wszyscy ci poganie, otaczający ołtarz domowy gospodarza ze szczerem nabożeństwem, zajmowali w zarządzie stolicy i kraju stanowiska wysokie. Byli to nietylko najbogatsi, lecz także najpotężniejsi mężowie Italii.
Wierzyli-ż oni naprawdę w to, że w owym płomieniu, co tlił na ołtarzu, żyją przodkowie Symmachów, świadomi losów rodu, do którego kiedyś należeli?
Winfridus Fabricyusz rozglądał się uważnie wokoło, szukając na twarzach dygnitarzów rzymskich odpowiedzi na swoje pytanie.
Ani jeden uśmiech podejrzany nie dawał mu wskazówki, której szukał, pragnął. Chciał, żeby ci ludzie kłamali, odgrywali komedyę. Ale oni modlili się w skupieniu, oddani całą duszą obrzędowi.
Więc to byli poganie prawowierni, przekonani, więc słusznie domagali się żarliwsi biskupi zastosowania do upartego Rzymu środków gwałtownych?
Co wojewodę najwięcej dziwiło, to, że wpośród tych Rzymian dawnego obyczaju dostrzegał bardzo mało typów rzymskich. Widział duże wschodnie nosy, ciemną cerę Afryki, jasne włosy Germanii, rude Gallii, zniewieściałe rysy Grecyi. Byli to prawie sami mieszańcy, noszący na sobie tak samo, jak on, piętna obcych, jeszcze niedawno barbarzyńskich ras. Wszystkie narodowości cesarstwa złożyły się na patrycyuszów starego Rzymu. Na tem tle różnobarwnem odbijało zaledwie kilka postaci, których wygląd zewnętrzny poświadczał bez dokumentów ich pochodzenie italskie.
Mówiono mu, że zastanie w domu Symmacha samych tylko Rzymian, chlubiących się purpurą, odziedziczoną po długim szeregu przodków. Tymczasem opowiadało mu to, na co patrzał, zupełnie co innego. Jak na dworze cesarskim, zastał i tu potomków ludów, wzgardzonych niegdyś przez panów świata. Skądże w nich ta miłość do starego obyczaju rzymskiego, z którym nie łączyła ich nić długiej tradycyi?
Kiedy wojewoda rozmyślał nad szczególnego rodzaju zjawiskiem, zabrzmiał w ciszy, zalegającej salę, dźwięczny głos konsula.
— Z mocy mojej władzy ojcowskiej — mówił Symmachus wolno, dobitnie — zdejmuję z ciebie, Gallo, brzemię obowiązków, z któremi przyszłaś na świat i oddaję cię pod opiekę bogów domowych Flawianów, abyś była odtąd ich wierną służebnicą.
Wyrzekłszy te słowa, naciągnął togę na głowę i wziął z rąk niewolnika wino, kadzidło i chleb, zmieszany z solą.
Rzucał ofiarę w ogień i wymawiał półgłosem słowa zaklęcia, których znaczenia ani on, ani nikt z obecnych nie rozumiał, pochodziły one bowiem z czasów tak odległych, iż nawet kapłani nie wiedzieli, do jakiego narzecza italskiego należały. Przechodząc z ojca na syna, utrzymały się te formułki przez szereg wieków. Gdy z nich treść, przystępna dla wszystkich, uleciała, zostały tylko świętą relikwią, pamiątką po epoce, opromienionej blaskami wschodzącego słońca potęgi rzymskiej.
I znów rozbrzmiał głos Symmacha:
— Niech cię duchy opiekuńcze Flawianów natchną gorącą miłością do ogniska, które będzie odtąd twoje życie ogrzewało; niech wszczepią w ciebie cześć dla cnót wielkiego rodu, aby z łona twego wykwitły latorośle, godne jego zasług. Nie zapominaj nigdy, iż wchodzisz do domu, który dostarczył ojczyźnie mężów nieustraszonych w boju i w radzie. Pamiętaj o tem, dziecko moje, bo przyszły na czas trwogi i upokorzenia.
A zwróciwszy się do świętego ognia, mówił:
— Co przyświecało Rzymowi przez tyle wieków, ma zgasnąć, oddane na pośmiewisko cudzoziemców. Wszystkie demony pokonanych przez naszych przodków ludów unoszą się nad Kapitolem, grożąc Jowiszowi zagładą. Nad świątyniami prastarej stolicy państwa krążą nienawiści barbarzyńców, zuchwałe poparciem tych, którzy powinni być stróżami naszych dawnych zwyczajów i obyczajów. Bronić musimy się, my, cośmy światu rozkazywali, bronić przeciw fali, która nas zewsząd zalewa, pędząc z łoskotem rozkiełznanych namiętności.
Zamilkł, patrząc przez pewien czas w płomień ogniska. Potem wyciągnął ręce nad ołtarzem i mówił dalej głosem wzruszonym:
— W tobie, święty ogniu, wyobrazicielu cnót rzymskich, spoczywa ostatnia nadzieja czcicielów dawnego porządku. Dopóki się nasze matki, żony i córki zbliżać będą do ciebie z miłością i wiarą, dopóty nie przemoże pycha zabobonu wschodniego twoich wyznawców. Płoń wiecznie, czysty i nieśmiertelny, i bądź ową siłą tajemniczą, co skupia wszystkie myśli i uczucia członków rodziny naokoło jednego celu. Bądź łącznikiem między nami a duchami przodków, abyśmy nie zapomnieli o cnotach, które dały im panowanie nad światem. Przyświecaj nam wszędzie, przy pracy, w radzie i w boju, albowiem więcej, niż kiedykolwiek, potrzebujemy w chwili obecnej twojego ciepła ożywczego. Tobie cześć i chwała, święte ognisko domowe...
— Tobie cześć i chwała — powtórzyło szeptem kilkudziesięciu mężów.
Pierwsza część obrządku była dokonana. Reszta, właściwie zaślubiny, połączone z biesiadą, odbędą się w domu Flawianów.
W pół godziny potem, gdy na niebie gwiazda wieczorna zabłysła, otworzyły się bramy pałacu i z dziedzińca wysnuł się orszak weselny. Pochód rozpoczynał setnik straży miejskiej, prowadzący za sobą oddział pachołków, którzy szli w trzech rzędach miarowym krokiem regularnego wojska. Tuż za nimi tłoczyła się liczna gromada klientów Symmacha w togach, z wieńcami na głowie. Poprzedzali oni złoconą lektykę Fausty Auzonii, która spoczywała na purpurowych poduszkach, przykryta białym welonem. Dziewicę Westy niosło ośmiu czarnych niewolników w czerwonych tunikach, a strzegł jej woźny rządowy z pękiem rózg na ramieniu.
Z góry, z konia spoglądał na kapłankę wojewoda, otoczony dowódcami załogi rzymskiej. Złocone szyszaki błyszczały na głowach wojowników, jedwabne płaszcze mieniły się w migotliwem świetle pochodni.
Za tem czołem korowodu wił się długi, ruchliwy wąż, lśniący barwami jaskrawemi. Każdego senatora nieśli niewolnicy innej narodowości — biali, czarni, bronzowi — jedni w tunikach niebieskich, inni w różowych, zielonych, fioletowych, żółtych, czerwonych, wszyscy zaś mieli we włosach i na sukniach kwiaty.
Na samym końcu ciągnęły cztery białe konie rydwan z kości słoniowej, a na tym wozie tryumfalnym stał Symmachus z córką i zięciem. Tuż za rydwanem postępowała matka narzeczonej, Rusticiana, pieszo, niosąc w ręku pochodnię Hymenu. Dwa rzędy dziewic w białych, długich sukniach szły po obu stronach młodej pary.
Orszak zamykał tłum wyzwoleńców i niewolników Symmacha.
Burza oklasków i okrzyków radosnych powitała konsula i jego gości. Wzdłuż ulicy Tryumfalnej błysnęły tysiące płomieni, powiały togi, płaszcze. Z dachów i rusztowań spadł na świetny orszak deszcz kwiatów.
— Cześć tobie, Symmachu, ojcze ojczyzny! — huczał tłum, podnosząc pochodnie wysoko do góry.
A konsul schylał głowę, dziękując ludowi za udział w jego uroczystości rodzinnej.
Tu i owdzie odezwał się z poza węgła świst lub śmiech szyderski, ale wrzawa wchłaniała w siebie te głosy złodźwięczne.
Kiedy się pierwsza radość nasyciła i nastała chwila wypoczynku, wówczas zadzwonił w ciszy wieczornej hymn weselny. Śpiewały go dziewice, otaczające rydwan młodej pary, przy wtórze fletów. Śpiewały o miłości i szczęściu przy ognisku domowem, a po każdej zwrotce wolały: Talassi! Talassi!
I podjął tłum ten wyraz, który dalekie echo przyniosło na skrzydłach, pokrytych pleśnią, strawionych rdzą. Nikt nie rozumiał jego znaczenia, lecz wszyscy wiedzieli, że był on kiedyś, jeszcze za czasów pierwszych królów, zwiastunem wesela.
I jak zuchwali junacy tworzącego się Rzymu, gdy uwozili pod strzechy swoje urodziwe Sabinki, tak śpiewali ostatni poganie, skazani już na śmierć przez kierownika ludzkości — Talassi! Talassi!
Owiany szumem okrzyków radosnych, posuwał się orszak ulicą Tryumfalną ku łukowi Konstantyna, z każdą chwilą wspanialszy. Bo lud przyczepiał się z tyłu do służby Symmacha i brał tak żywy udział w uroczystości, jak gdyby należał do rodziny. Motłoch pogański cieszył się blaskiem swoich panów. Patrząc na ich potęgę, czuł się silnym.
Talassi! Talassi! — rozlewało się wokoło, po nad dachy domów i szczyty świątyń, dalej i dalej aż do pałacu Lateranów, gdzie biskup rzymski, Syrycyusz, chwytał stroskanem uchem tę wrzawę złowróżbną.
Już dawno nie byli poganie tak głośni.
Wtem, gdy się orszak zbliżał do łuku tryumfalnego Konstantyna, odezwały się nagle zewsząd przeciągłe świsty. Było ich tak dużo, że stargały harmonię pieśni weselnej. Wpadłszy pomiędzy jednostajne akordy hymnu, zmąciły ich powagę, szyderskie, nienawistne.
— Galilejczycy! — zawołał ktoś w tłumie.
— Galilejczycy! — podjął drugi, dziesiąty, setny, tysiączny i wszystkie te nawoływania zlały się w jeden potężny okrzyk, dyszący zemstą.
Potem stała się na kilka chwil cisza tak duszna, przykra, jak w lesie przed burzą. A w tej ciszy rozległ się donośny głos Symmacha:
— Nie zważać na złość Galilejczyków! Nie rozprzęgać łańcucha! Talassi! Talassi!
Ale poganie nie odpowiedzieli konsulowi wołaniem radosnem. Bo zewsząd odzywały się teraz obelgi.
— Czciciele bałwanów!
— Mordercy białych wołów!
— Słudzy zabobonów!
Dachy, zręby murów, wschody świątyń, filary portyków zdawały się urągać orszakowi weselnemu, który posuwał się wolno naprzód, znieważany przez ukrytych wrogów. Gdy mijał amfiteatr, posypał się na niego z góry grad kamieni. Jeden z nich ugodził westalkę w głowę.
Spostrzegł to pierwszy Winfridus Fabricyusz. Zeskoczywszy z konia, przypadł do kapłanki.
— Jesteś raniona? — zapytał i pochwycił welon, aby go odsunąć.
Ale Fausta Auzonia przytrzymała zasłonę szybkim ruchem ręki. Obyczaj rzymski karał śmiercią każdego mężczyznę, któryby się ośmielił dotknąć dziewicy Westy. Prawo to przysługiwało jedynie arcykapłanowi.
Duże, czarne oczy westalki spoczęły zdumione na wojewodzie.
On, domyśliwszy się powodu jej zdziwienia, mówił szybko głosem przyciszonym:
— Jeśli grzeszę przeciw waszym zwyczajom, niech mnie powaga chwili wytłómaczy. Widzę krew na twojej skroni.
Teraz odpowiedziała Fausta Auzonia, dziękując wojewodzie za troskliwość spojrzeniem przyjaznem.
— Rana moja jest tak nieznaczna, iż jej wcale nie czuję. Nie zwracaj na nią uwagi, bo mogłaby się stać przyczyną wielkiego nieszczęścia.
Gdy to mówiła, miał jej pełny, altowy głos tony miękkie.
Lecz liktor, który postępował obok niej, zauważył już jej skroń zranioną.
Podniósł do góry pęk rózg i zawołał:
— Rzymianie! Galilejczycy znieważyli dziewicę Westy!
Zatrzymali się klienci, nadbiegli pachołkowie miasta...
— Znieważyli dziewicę Westy! — powtórzyło kilka głosów.
Wieść ta pomknęła lotem wichru wzdłuż orszaku, rosnąc po drodze.
— Znieważyli! zranili! zamordowali Faustę Auzonię! — huczało wokoło.
Zakołysał się tłum. Ci, którzy szli z tyłu, tłoczyli się do przodu, usiłując dotrzeć do miejsca wypadku. Daremnie wzywał setnik straży miejskiej do porządku. Nawet senatorowie wyskakiwali z lektyk i łączyli się z ludem.
Tysiące pięści podniosło się do góry i z tysięcy piersi wypadł jeden mściwy okrzyk:
— Galilejczyków lwom!
— Śmierć bałwochwalcom! odpowiedzieli chrześcianie, nadpływający gromadnie wszystkiemi bocznemi ulicami.
Już szalała nienawiść. Poganie ciskali togi, krępujące ich ruchy, chrześcianie zakasywali rękawy tunik. Kobiety i dzieci zbierały kamienie i podawały je ojcom i mężom.
Winfridus Fabricyusz zwrócił się do swoich podkomendnych i rozkazał:
Załoga palatyńska przywróci porządek! Oszczędzać krwi!
Trybunowie, przedarłszy się przez tłum, ruszyli w pełnym galopie ku Palatynowi, a wojewoda dobył miecza i chciał się zbliżyć do Fausty Auzonii, ale mu drogę zamknęli klienci Symmacha i pachołkowie miejscy.
Kilkudziesięciu mężów otoczyło lektykę kapłanki, broniąc do niej przystępu.
— Rozstąpcie się! — rozkazał wojewoda.
Nikt się nie ruszył. Odpowiedział mu tylko groźny pomruk, niezachęcający do użycia siły.
Winfridus Fabricyusz spojrzał na westalkę. Stała w lektyce wyprostowana, z głową podniesioną dumnie. Naokoło niej wrzała walka, krzyżowały się klątwy, nawoływania, jęki, a ona nie zmrużyła nawet powiek. Była tylko jeszcze bledszą, a jej ściągnięte brwi utworzyły powyżej nosa prostą linię.
— Rzymianka! — szepnął Winfridus Fabricyusz, przypatrując się Fauście Auzonii z pod czoła.
Oddzielał go od niej wysoki i silny mur, zbudowany z pojęć, przekonań i zwyczajów długiego szeregu wieków, broniła mu do niego przystępu nienawiść religijna, której wybuchu był świadkiem.
Od strony Palatynu dolatywały już krótkie nawoływania komendy wojskowej.
Tłum, party zewsząd przez legionistów, zaczął się cofać. Żołnierze nacierali tarczami, rozbijając gromadki zapaśników.
I znów posuwał się orszak weselny w górę, ku Wyminałowi, ale okrzyki radosne ludu nie wtórowały pieniom dziewic. Ostrożnie, jak gdyby przerażony, wił się lśniący wąż przez opustoszały plac amfiteatralny.
Szła za nim z bocznych ulic wrzawa nienawiści, rozlewająca się coraz dalej a dalej, aż ogarnęła całe miasto...








II.


W pałacu prefekta pretoryum[5] na Palatynie panował nazajutrz zwykły ruch dnia roboczego.
Dwaj żołnierze, pełniący służbę przed głównemi drzwiami, chodzili wzdłuż portyku, tam i napowrót, leniwym krokiem znudzenia. Od czasu do czasu, gdy się zbliżał jaki dygnitarz, przystawali i wyprostowawszy się, opuszczali miecze.
Przypływ i odpływ żywej fali nie ustawał przed prefekturą ani na chwilę. Jedni wchodzili, drudzy wychodzili.
Ciągnęli do ogniska najwyższej władzy Italii, Iliryi i Afryki, senatorowie i rycerze, urzędnicy i plebeje, miejscowi i zamiejscowi. Widać było w tłumie atletyczne postacie jasnowłosych Germanów z Recyi, suchych, słońcem Afryki spalonych mieszkańców Massylii i Numidyi, smukłych Słowian z nad brzegów Adryatyku i krępych, ruchliwych, czarnookich Ligurów.
Wszyscy ci poddani „boskiego i wiecznego” imperatora szli do jego namiestnika w sprawach osobistych lub państwa. Ten zanosił skargę na poborców, ów przywoził podatki, trzeci miał się wytłómaczyć z gwałtów, jakich się dopuścił na posadzie rządowej, czwarty przybył po rozkazy.
Którzy zawinili, nie przekraczali progu prefektury z czołem pogodnem. Bo w wielkiej sali przyjęć czekał na nich Nikomachus Flawianus, mąż głośny w całem cesarstwie z prawości, szanowany nawet przez wrogów swoich, przez chrześcian. Zdzierca lub okrutnik wiedział, że nie znajdzie przed trybunałem prefekta pobłażliwości. Siła złota, tak potężna w innych dzielnicach państwa, że się przed nią imperatorowie korzyli, traciła moc w obrębie murów pałacu namiestnika Italii, Ilyryi i Afryki. Łaski Flawiana jeszcze nikt nie kupił.
Kogo silniejszy lub podły skrzywdził, ten stawał pełen otuchy przed obliczem prefekta. Nikomachus Flawianus wysłuchał każdego, sprawiedliwy dla najuboższych.
Już w przedsionku pałacu było czuć ciężką rękę energicznego rozkazodawcy. Liczna służba — wywoływacze, liktorowie, żonierze[6] — siedząca na ławach wzdłuż ściany gwarzyła półgłosem, czujna na każde poruszenie kotar, które zastępowały drzwi. Cichą stopą przesuwali się urzędnicy. Nikt nie podnosił głosu, nie śmiał się swobodnie.
Tuż przy wejściu, w małej izdebce, przeznaczonej w domach prywatnych dla oddźwiernego, mieściło się dwóch tłómaczów. Każdy z nich znał kilka języków, przez ich bowiem ręce przechodzili nasamprzód poddani imperatora, zanim im woźni wskazywali wydziały, w których chcieli sprawy swoje załatwić. Oni zapisywali w dużej księdze nazwiska przybyłych, odczytywali im legitymacye i udzielali im wskazówek.
Jeden z nich, niemłody już Grek, rzucił rylec na stół, podniósł się z krzesła i zbliżył się do bronzowego naczynia, w którym żarzyły się węgle.
Grzejąc sobie ręce, mruczał:
— Już pora obiadowa niedaleko, a ta hołota ciągnie i ciągnie. Żeby się ta mitręga przynajmniej opłaciła, ale w tym waszym podłym Rzymie nie można nic zarobić.
— Bierzemy większą pensyę, aniżeli tłómacze w prefekturach wschodnich — odparł drugi głosem przyciszonym, spojrzawszy ostrożnie na kotarę.
Grek skrzywił usta pogardliwie.
— Kto mówi o pensyi? — wyrzekł. — To wynagrodzenie dla głupców i niedołęgów. W prefekturach wschodnich potrajają dochody poboczne pensyę.
Powtórnie spojrzał drugi tłómacz na kotarę.
— I u nas było dawniej inaczej — mówił. — Za poprzedniego prefekta nie potrzebował sługa cesarski przymierać głodem i walać się na poddaszach. Prawie codziennie kapnął w garść solidus[7] i nikt się temu nie dziwił, bo cóż może państwu szkodzić, że biedny urzędnik stara się pomnożyć skąpe dochody.
Twarz Greka zeszpecił brzydki uśmiech.
Zbliżywszy się do towarzysza, schylił się nad nim i mówił szeptem:
— Państwu nic nie szkodzi, że się takie mrzygłody, jak ty i ja, pożywiają przy jego pełnym żłobie, ale szkodzi to cnocie, cnocie starorzymskiej. Bo cnota powinna sypiać na desce, straszyć ludzi łachmanami, mieć zawsze twarz surową, a w żołądku pustki. Cnota jest, jak ten głupi pies, co wolał zdechnąć z głodu, niż dotknąć kości, powierzonych jego opiece. Cnota powinna wyglądać tak...
Zmarszczył się, najeżył brwi, wciągnął policzki i brzuch i patrzył przed siebie wzrokiem ponurym.
Drugi tłómacz przyłożył pięść do ust, tłumiąc śmiech.
— I chodzić tak! — dodał Grek, stąpając naokoło stołu z przesadną powagą.
— Simonides, daj pokój, bo pęknę!
— Nie pękniesz, bo nie ma w tobie co pęknąć. Puste kiszki nie pękają.
— Mógłby kto nadejść.
— Niech go piekło chrześciańskie pochłonie! — mruknął Grek. — Obrzydło mi jałowe gadanie z pierwszym z brzegu baranem.
— Umiesz ty sobie radzić — zauważył drugi tłómacz.
— Że złapię od czasu do czasu kilka sesterców? Ładne radzenie. Płacę za nie ciągłym strachem, bo gdyby się ten niedźwiedź starorzymski dowiedział o moim dowcipie, kazałby mnie wychłostać, chociaż jestem wolnym obywatelem.
— Prefekt nie żartuje. Rycerza Rufiusza pozbawił urzędu, prokuratora Kamilla posłał do kopalń sardyńskich, pisarza Apellesa kazał rozpiąć na torturach. I to za co? Za to, że upuścili bogaczom trochę krwi.
Grek zasępił się.
— Ci Rzymianie nie przestaną być nigdy barbarzyńcami — mówił — chociaż wchłonęli w siebie całą naszą filozofię. Podrapać ich dobrze po wygładzonej skórze, a wyjdą zawsze kudły wilka. Zaraz kopalnie, tortury, chłosta...
— Nie lubisz tych pieszczot? — zaśmiał się drugi tłómacz.
— W prefekturach wschodnich nie zajmuje się nikt takiemi drobiazgami, jak poboczne dochody urzędników. W Konstantynopolu biorą wszyscy to, co cnota starorzymska nazywa pogardliwie kubananami[8], począwszy od doradców cesarskich, a skończywszy na ostatnim wykonawcy władzy i nikomu nie przyjdzie na myśl oburzać się na zręczność zręcznych. Na to jest urząd, żeby z niego korzystać.
Kotara zaszeleściła. Obydwaj tłómacze pochylili się szybko nad stołem, udając bardzo zajętych.
Do izby wszedł mąż w białej todze, bez żadnych ozdób.
— Pozdrowienie wam, znakomici panowie! — odezwał się.
Tłómacze nie odpowiadali, pisząc coś gorliwie na tabliczkach woskowanych.
Po jakimś czasie rzucił Grek przybyszowi z pod czoła spojrzenie badawcze i mruknął pod nosem:
— Zaraz!
I znów pisał i przeglądał dużą księgę, jakby w niej czegoś szukał.
— Mam wezwanie od naczelnika wydziału podatków miejskich — odezwał się przybysz.
Grek wziął z jego rąk pargamin, zaopatrzony woskową pieczęcią, oglądał go ze wszystkich stron uważnie, odczytał kilka razy, a przysunąwszy go towarzyszowi, wyrzekł niedbale:
— Nie wiem, czy Twoja Powaga[9] będzie mógł się widzieć z naczelnikiem skarbu miejskiego. Znakomity Rufiusz nie kazał już dziś nikogo przyjmować.
Mieszczanin spojrzał na tłómaczów wzrokiem niepewnym, jakby się namyślał, co uczynić, potem włożył rękę za tunikę.
Ruch ten wywołał na usta Greka uśmiech przelotny.
— Z dalekich stron przybywam — mówił mieszczanin. — Gdyby znakomici panowie chcieli mi ułatwić przystęp do przesławnego Rufiusza...
Znów spoglądał po tłómaczach bezradny.
— Możeby znakomity Rufiusz uwzględnił twoją drogę daleką, gdybym go o to poprosił — mówił Grek i wyciągnął z pod stołu rękę.
Mieszczanin wahał się jeszcze, ale kiedy palce urzędnika zrobiły ruch liczenia pieniędzy, schylił się szybko i wsunął w otwartą dłoń kilka srebrnych monet.
Natychmiast podniósł się Simonides i wyszedł do przedsionka. Tu przechadzał się kilka minut, a kiedy wrócił do izby, wyrzekł:
— Znakomity Rufiusz czeka na Twoją Powagę.
Znakomity Rufiusz czekał na wszystkich, którzy przybywali do prefektury w sprawach państwa i przyjmował każdego w godzinach urzędowych. Ale o tem nie wiedział mieszkaniec oddalonej od stolicy prowincyi, przywykły w swoich stronach do kubanów. Więc podziękował uprzejmie „znakomitemu panu“ za pośrednictwo i udał się za woźnym do naczelnika skarbu miejskiego.
Kiedy kotara zapadła, obliczał Simonides pieniądze.
— Dużo zarobiłeś? — zapytał jego towarzysz ciekawie.
Grek wydął pogardliwie wargi.
— Jakie tu u was zarobki — mruknął. — Dał marnych pięćdziesiąt sesterców i jeszcze się namyślał. Bydlę! Żeby to było w Konstantynopolu, mielibyśmy dziś obiad ze starem winem albańskiem, ale u was nie można się nawet potargować, bo trzeba się ciągle spieszyć. Masz dziesięć, a trzymaj gębę. Gdyby nie moja odwaga, umarłbyś z głodu na chlebie prześwietnego Flawiana. Cnota nie tuczy.
— Zawsze się obawiam, żeby się prefekt nie dowiedział o tej twojej odwadze. I mnie nie minęłaby wówczas chłosta.
— Dlaczego ma się prefekt o tem dowiedzieć! Przecież wiem, komu nadstawić rękę. Taki bałwan z dalekich stron, który przemawia do nas „znakomici panowie“ i sięga zaraz za tunikę, bierze sam kubany w swojej dziurze za górami, bo gdyby ich nie brał, nie znałby się tak doskonale na mowie spojrzeń i palców. Taki milczy, jak kamień. Senatorowi lub wyższemu urzędnikowi nie powiem, że Rufiusz nie przyjmuje.
— Wiesz, Simonides, co mi przyszło na myśl? — wyrzekł drugi towarzysz.
— Zapewne nic mądrego — żartował Grek.
— Nie mogę zrozumieć, dlaczego opuściłeś Konstantynopol. Takie głowy, jak twoja, powinny tam robić fortuny senatorskie.
— I robią, ale czasami powinie się noga najmędrszemu.
— Musiała ci się w stolicy boskiego Teodozyusza nóżka dobrze powinąć, kiedy przybyłeś do Rzymu.
Simonides spojrzał podjrzliwie[10] na towarzysza.
— Naraziłem się możnym panom — odparł i wziął się do roboty.
W przedsionku rozległ się głośny szczęk oręża. Był to wypadek tak niezwykły, że obaj tłómacze podbiegli do kotary.
— Na łożu miękkiem nie będzie dziś spał ten biedak zauważył półgłosem Simonides.
Dwaj żołnierze prowadzili człowieka skrępowanego, który robił wrażenie kupy brudnych łachmanów. Jego suknie, toga i tunika, rozpadały się na strzępy. Z podartych sandałów, związanych sznurkami, wyglądały pięty. Wynędzniały, chudy, pokryty cały kurzem i błotem, szedł z głową zwieszoną.
Z bezczelnością służby wielkich panów przypatrywali mu się wywoływacze i liktorowie, podając sobie z ust do ust uwagi obelżywe.
Jeden ze strażników podszedł do głównego wywoływacza i szepnął mu kilka słów. Ten znikł natychmiast za purpurową jedwabną kotarą, a kiedy po chwili wrócił, podniósł zasłonę do góry.
Więzień i jego straże weszli do obszernej, kwadratowej sali, której ściany tworzyły ogromne tafle marmurowe, pomalowane na czerwono. Po obu stronach głównych drzwi stało po trzech liktorów z wyostrzonemi toporami.
Jak w pałacu Symmacha, był i tu na środku ołtarz i palił się święty ogień. Dym snuł się wolno ku górze i wydobywał się na zewnątrz przez otwór, zostawiony w dachu.
Na ciemnem tle ścian świeciły posągi pierwszych dwunastu imperatorów z domu Juliów, Klaudyów i Flawiów.
Więzień, zatrzymawszy się na progu, podniósł głowę i szukał wzrokiem stroskanym tego, którego wola miała rozstrzygnąć dalsze losy jego życia. Gdy go spostrzegł, nie spuścił oczu, lecz patrzał zdziwiony. Bo zdawało mu się, że na krześle kuralnem z kości słoniowej, ustawionem na podwyższeniu wprost ołtarza, nie żywy człowiek spoczywał, lecz jeden z owych imperatorów.
Wiryusz Nikomachus Flawianus, prefekt pretoryum Ilyryi, Italii i Afryki, mógł służyć za model do posągu cesarza Augusta. Miał on tę samą okrągłą, w skroniach wypukłą czaszkę, to samo szerokie czoło, chłodne, rozkazujące oczy i wyraźnie zarysowany profil ptaka drapieżnego. Nawet postawą przypominał zwykłe podobizny dziedzica wielkiego Cezara. Oparty prawem ramieniem na poręczy krzesła senatorskiego, pochylił się lekko ku przodowi, cały biały, jak marmurowi cesarze, od siwych włosów począwszy aż do wysokich, sznurowanych trzewików i tak samo nieruchomy, jak oni. Tylko z jego ust starł jakiś głęboki smutek twardy, pogardliwy wyraz „panów świata.“
Nie miał on na sobie łańcuchów i naramienników, purpurowego pasa i jedwabnej, złotem dzierzganej sukni, w którą obyczaj wschodni, kochający się w błyskotkach, przyodział najwyższych dygnitarzów państwa.
Mimo lat sześćdziesięciu, nie było widać na jego czerstwej, wygolonej twarzy znużenia starości. Pełnia sił męskich biła z tej postaci, nakazującej szacunek.
— Ty jesteś Hortenzyusz, dekuryon miasta Pyksus? — zapytał prefekt.
— Ty wiesz, prześwietny panie — odparł więzień głosem drżącym.
— Zdjąć więzy! — rozkazał Flawianus.
A kiedy żołnierze rozpętali Hortenzyusza, dodał:
— Oddalcie się!
Szybko, bez szelestu opuścili salę liktorowie i urzędnicy, siedzący po obu stronach prefekta przy dwóch długich stołach.
— Wziąłem z przed oczu twoich tych ludzi — mówił prefekt, gdy został sam z winowajcą — abyś mógł do mnie mówić, jak człowiek wolny do wolnego. Nie staraj się mnie usidlić kłamstwem, gdyż tylko szczera prawda znajdzie u mnie pobłażliwość. Zbliż się! Co masz na usprawiedliwienie twojego występku?
Hortenzyusz, podszedłszy do krzesła kurulnego, ukląkł na najniższym stopniu podwyższenia.
— Podnieś się — wyrzekł prefekt. — Stoisz przed Nikomachem Flawianem, który nie uznaje zwyczajów wschodnich. Porzuciłeś bez pozwolenia wikaryusza południowej Italii miasto, powierzone twojej opiece, wzgardziłeś godnością, przywiązaną do twojego dziedzictwa. Ty wiesz, że dekuryon musi umrzeć na stanowisku swojem, taka bowiem jest wola boskiego i wiecznego imperatora. Dlaczego chcesz być rozumniejszym od naszego pana?
Dekuryon milczał, utkwiwszy wzrok w twarzy prefekta, jakby pytał, co i jak ma odpowiedzieć.
Zrozumiał go Flawianus, bo zachęcał:
— Już słyszałeś, że nie przebaczę kłamstwu.
— Znam wielu, których prawda zaprowadziła na Pole Hańby — odezwał się głosem ponurym dekuryon. — Zły to był zawsze doradca.
— Niewinny nie ma przed sądem moim potrzeby lękać się prawdy.
— Moja prawda nie znalazłaby łaski w Wiennie lub Konstantynopolu.
— Jesteś w Rzymie.
Dekuryon wahał się jeszcze, potem zaczął półgłosem:
— Twoja Prześwietność pyta, co mam na usprawiedliwienie czynu, który prawo nazywa występkiem? Niech odpowiedzą za mnie jeszcze niedawno tak żyzne, bogate łany południowej Kampanii, a obecnie tak ubogie, jakby wojna pospołu z zarazą po nich przeszła. Niech świadczą za mną miasta i sioła, straszące podróżnych zgaszonemi ogniskami, niech mnie bronią świątynie bez kapłanów. Ciężka stopa barbarzyńców nie znieważyła dotąd tej błogosławionej krainy, zaraza nie pokryła jej kirem żałoby, a ona, niegdyś strojna, wesoła i uśmiechnięta, przyodziała się w suknię sieroty, opuszczonej przez wszystkich.
Dekuryon zamilkł. I prefekt nie powtórzył pytania. Wiedział on bardzo dobrze, dokąd oskarżony zmierza, nie po raz pierwszy bowiem stawiano przed nim członków rad miejskich.
Ten biedak uciekł z rodzinnego miasta i porzucił godność, o którą się za czasów rzeczypospolitej i pierwszych imperatorów gorliwie ubiegano, bo nowe prawo przykuło go do gminy, jak właściciel ziemski dzierżawcę do gleby. Co się nazywało zaszczytem, było dla niego niewolą i trudem nad siły.
Z chwilą, kiedy cesarz Dyoklecyan zniósł ostatecznie urządzenia Rzymu republikańskiego, które przetrwały mimo Kaligulów, Neronów, Domicyanów i Karakallów aż do końca trzeciego stulecia ery chrześciańskiej, stały się gminy, miejskie i wiejskie, kozłem ofiarnym skarbu państwa.
Miejsce dawnej władzy, odznaczającej się prostotą, zajęła maszynerya złożona, obsługiwana przez całe wojsko urzędników. Gdzie przed Dyoklecyanem wystarczał jeden wykonawca prawa, tam potrzebowano teraz dziesięciu, dwudziestu. A wszyscy ci dygnitarze chcieli nietylko żyć, lecz starali się wyzyskać szybko stanowisko, niepewne wskutek ciągłych zmian imperatorów.
I koszta utrzymania dworu urosły niepomiernie z ustaleniem się monarchii samowładnej. Cesarze czwartego stulecia, przeniósłszy stolicę do Konstantynopola, otoczyli się, zwyczajem królów Wschodu, z którymi sąsiadowali, takim przepychem, o jakim nawet Neron nie miał wyobrażenia. Legion służby wyższej i niższej, lśniącej złotem i drogiemi kamieniami, utrudniał przystęp do tronu. Zanim obywatel rzymski dotarł do samego pana. przechodził przez rąk tysiące, z których żadna nie robiła nic za darmo.
By nakarmić i przyodziać tę liczną rzeszę urzędników, wynajdywał podskarbi cesarski ciągle nowe podatki. Uciskały one głównie gminy miejskie i wiejskie, wszyscy bowiem, co należeli do maszyneryi rządowej, byli wolni od daniny.
Poddany „boskiego i wiecznego“ cesarstwa, gdy nie służył monarsze na stanowisku wojskowem, cywilnem lub choćby tylko w jego majątkach lub fabrykach osobistych, płacił od ziemi, rzemiosła i głowy, od zwierząt domowych i narzędzi, za tytuł, odznaczenie zaszczytne i urząd obywatelski. A gdy i to nie starczyło, przetapiało państwo na złoto wszystko, co było niegdyś nagrodą zasługi. Każdy, kto wniósł do skarbu sumę przepisaną, mógł nabyć purpurę senatorską lub pierścień rycerski. Ludzi bogatych, bez względu na ich pochodzenie i narodowość, zmuszano nawet do przyjmowania patrycyatu, któremu odjęto dawne przywileje, nie uwolniwszy go od ciężarów.
Chciwość skarbu cesarskiego i drapieżność urzędników doprowadziły do tego, że się ubożsi ratowali ucieczką przed obowiązkami poddaństwa rzymskiego. Rolnik rzucał ziemię, rzemieślnik warsztat. Całe prowincye leżały w czwartem stuleciu na kresach państwa i nad brzegami mórz, skąd można się było łatwiej dostać za granicę, odłogiem, bogate łany porastały chwastem. Lasy i góry krajów barbarzyńskich, przylegających do cesarstwa, były przepełnione zbiegami rzymskimi.
Ale za szczęśliwych, co zdołali omylić czujność straży pogranicznej, odpowiadali nieszczęśliwi, przykuci stosunkami do miejsca urodzenia. Rząd nie troszczył się o to, czy gmina posiadała liczbę mieszkańców, zapisaną w księgach ludności. Każdy okręg musiał do skarbu państwa odstawić sumę oznaczoną, bez względu na stan jego zamożności.
System ten dolegał najwięcej miastom, którym cesarstwo zostawiło dla ułatwienia zadania swoim wykonawcom pozory samorządu.
Jak dawniej, stała i teraz na czele gminy miejskiej, rada municypalna. Ale ci dekuryonowie nie wychodzili z urny wyborczej. Mianowała ich władza, gdy rozporządzali odpowiednim majątkiem. Byli oni właściwie bezpłatnymi urzędnikami. Do nich należało utrzymanie gmachów publicznych, ulic i dróg, oni dostarczali legionom żołnierza, skarbowi złota, przejeżdżającym dygnitarzom noclegów, podwód i kubanów, a monarchom podarków, nakazywanych z powodu różnych uroczystości.
Kiedy miasto opustoszało, odpowiadali dekuryonowie za zuchwalstwo nieposłusznych. Z nich to ściągał rząd podatki, gdy zabrakło płacących.
Za tę służbę obywatelską, która rujnowała najbogatszych, posiadał dekuryon prawo noszenia purpurowego pasa, był wolny od tortur i mógł się w razie potrzeby odwołać do ofiarności publicznej. Każde miasto żywiło kilkunastu takich żebraków, podupadłych bez własnej winy.
Nie wszyscy dekuryonowie ginęli na stanowisku. Praktyczniejsi, gnębieni przez urzędników cesarskich — gnębili sami słabszych od siebie. Wyzyskiwani, okradani — wyzyskiwali, kradli.
Tylko uczciwsi, którzy nie chcieli plamić sumienia krzywdą ubogich, albo padali pod brzemieniem obowiązków, albo też, zmęczeni ciągłym niepokojem, szli w szeroki świat bez planu i celu, byle jak najdalej od ognisk potęgi imperatora. Zwykle nawracano ich bardzo prędko z drogi, władza bowiem tropiła i ścigała zbiegłych dekuryonów z taką gorliwością, jakby się dopuścili największych zbrodni. Wszakże ubywał z każdym z nich bezpłatny a bardzo pożyteczny urzędnik...
Nikomachus Flawianus znał stosunki nowego cesarstwa, przeto oparł głowę na dłoni i milczał.
Po jakimś czasie zaczął znów dekuryon:
— Od dwóch tygodni, od chwili, kiedy mnie ujęto, mówią mi wykonawcy sprawiedliwości, że zasłużyłem na karę śmierci. Wiem — zgrzeszyłem ciężko, bo obraziłem nieposłuszeństwem naszego boskiego pana, ale i oswojone zwierzę kąsa, gdy je zanadto dręczą. Za mało nas jeszcze przyswojono, nagięto...
Ostatnie słowa rozpłynęły się w szepcie, lecz nie uszły mimo to uwadze prefekta.
— Ty jesteś Rzymianinem? — zapytał Nikomachus Flawianus, podnosząc głowę.
— Z krwi rzymskiej idę, za co nie mam wcale powodu składać ofiar bogom narodowym — odpowiedział dekuryon. — Niedługo zabronią nam nowi ludzie, napływający bezustannie ze Wschodu, powietrza, wody i ognia. Opuścili nas bogowie ojców.
Usta Nikomacha Flawiana drgnęły, nadając jego twarzy wyraz bolesny. Ale trwało to tylko sekundę.
— Mów dalej — wyrzekł głosem spokojnym.
— Kazali mi na Nowy Rok dostarczyć sto tysięcy solidów — skarżył się dekuryon. — Mojaż w tem wina, że z miasta Pyksus nie można nawet połowy wycisnąć? Tyle już z nas wyciśnięto... Kazano mi do legionów syryjskich odstawić pięćdziesięciu żołnierzów. Mojaż wina, że młodzież albo ucieka przód poborem, albo przechodzi do Galilejczyków i zapisuje się do stowarzyszenia ich kapłanów, aby tylko nie służyć pod sztandarami naszego boskiego pana? Miałżem czekać, ażby mnie urzędnicy pozbawili ostatniego asa? Już...
Nagle urwał, przerażony swojem zuchwalstwem i upadł na kolana. Wszakże stał przed bezpośrednim zastępcą imperatora, przed najwyższym sędzią licznych prowincyi.
— Ty przebaczysz mowę zuchwałą zrozpaczonemu — prosił — albowiem sława twojej sprawiedliwości i dobroci przyświeca nam, dzieciom Rzymu, jak słońce wiosenne. Nie dekuryon skarżył się prefektowi, lecz Rzymianin Rzymianinowi.
— Podnieś się i mów dalej — odezwał się znów równy, chłodny głos Flawiana.
— Niech reszty dopowiedzą te łachmany! — zawołał dekuryon, odchylając togę. — Kiedy mnie strażnicy cesarscy ujęli, znęcali się nade mną, jak nad ojcobójcą. Pieniądze zabrał mi ich dowódca, sukniami podzielili się żołnierze; karmili mnie padliną, poili wodą cuchnącą. Zapomnieli o nas bogowie Rzymu, oddali nas na pastwę wschodnich zabobonów i cudzoziemców. Panowie świata stali się sługami barbarzyńców.
Powtórnie drgnęły usta prefekta. Nachyliwszy się nad dekuryonem, wyrzekł:
— Nie w mocy mojej zdjąć z ciebie ciężar, którym cię woła naszego wspólnego pana obdarzyła, przeto wrócisz do Pyksus i będziesz pełnił dalej urząd, przywiązany do twojego majątku. Abyś zaś nie był narażony na samowolę urzędników, poślę do twojej gminy senatora, który rozpatrzy na miejscu stan rzeczy i obniży, w razie potrzeby, wysokość podatków i liczbę żołnierza. Pieniądze, zabrane przez dowódcę straży, odbierzesz z rąk władzy.
Dekuryon przyjął ten wyrok bez oporu. Wiedział, że sąd prefekta rozstrzygał ostatecznie wszystkie sprawy poddanych rzymskich.
Schyliwszy się jeszcze niżej nad Hortenzyuszem, mówił Flawianus głosem stłumionym:
— Losy narodów spoczywają w ręku bogów i mężów odważnych. Nadeszły czasy, w których każdy Rzymianin powinien wytrwać na stanowisku, choćby miał cierpliwość życiem przypłacić. Wracaj do Pyksus, dekuryonie, i dochowaj wiary ołtarzom narodowym.
Teraz podniósł Hortenzyusz głowę i utkwił w twarzy prefekta wzrok z takiem wytężeniem, jak gdyby rozwiązywał zagadkę, wypisaną na jej rysach. Oczy Flawiana mówiły coś do niego, czego zrazu nie zrozumiał, ale kiedy pojął, przyłożył prawą rękę do piersi i odparł:
— Stanie się podług twojego rozkazu, prześwietny panie!
Nikomachus Flawianus klasnął w dłonie. Gdy na znak ten weszli liktorowie i urzędnicy, rzekł do jednego z pisarzów:
— Naczelnik dróg wyda dekuryonowi Hortenzyuszowi upoważnienie do bezpłatnego korzystania z poczty cesarskiej. Mój szatny zdejmie z niego te łachmany i ubierze go w suknie jego stanu.
Już chciał się podnieść z krzesła, kiedy na progu stanął wywoływacz i oznajmił głosem donośnym:
— Znakomity Winfridus Fabricyusz, wojewoda Italii, prosi o posłuchanie!
— Niech wejdzie! — rozkazał prefekt.
Wywoływacz odsunął kotarę i w sali ukazał się wojewoda. Był on tak samo, jak w domu Symmacha, w stroju wojskowym, z mieczem przy boku. Tylko płaszcza nie włożył na siebie. Zbliżywszy się szybkim krokiem do krzesła kuralnego[11], przyklęknął na jego stopniach i odezwał się:
— Nasz boski i wieczny pan, Walentynian, przysyła Twojej Prześwietności łaskawe pozdrowienie.
— Niech bogowie dadzą naszemu imperatorowi panowanie bez trosk i bez wojen — odparł prefekt.
— Dbały o dobro państwa i o świętość prawa, przypomina imperator Twojej Prześwietności rozporządzenie, wydane zeszłego roku przez wiecznego Teodozyusza.
To rzekłszy, podniósł się wojewoda z kolan i podał prefektowi pargamin, zamknięty dużą purpurową pieczęcią.
Oczy liktorów i urzędników zwróciły się na prefekta, śledząc ciekawie wyraz jego twarzy.
Wszyscy odgadli, co znaczyło owe przypomnienie Walentyniana, który nie postanawiał nic bez zasiągnięcia rady Teodozyusza, zaciętego prześladowcy wiary rzymskiej.
Ale poważne oblicze Nikomacha Flawiana było tak spokojne, jak gdyby pismo cesarskie zawierało wiadomość najobojętniejszą.
— Gdyby do poparcia woli naszych boskich i wiecznych panów było potrzeba siły zbrojnej — mówił Winfridus Fabricyusz — mam rozkaz oddać na usługi Twojej Prześwietności legiony Italii.
Prefekt nie odrzekł nic. Pożegnawszy wojewodę pochyleniem głowy, wstał z krzesła i udał się do swojej pracowni, przylegającej do sali. Tu rozwinął jeszcze raz pargamin i zagłębił się w jego treści.
W miarę, jak odczytywał rozporządzenie cesarskie, osnuwały jego czoło cienie smutku. Jego rysy, dotąd zwarte, rozluźniały się, miękły; powieki zamykały się wolno, wargi obwisły. Cała postać zdawała się kurczyć, załamywać. Robił w tej chwili wrażenie starca, zmęczonego życiem. Jakiś serdeczny ból stargał jego spokój, zdeptał dumę.
Nagle wyprostował się.
— Nie stanie się wola twoja, Teodozyuszu, dopóki Nikomachus Flawianus broni starych bogów Rzymu — wyrzekł przez zaciśnięte zęby.
Rzucił pargamin na stół i klasnął w dłonie.
— Zawołasz Arystidesa! — rozkazał liktorowi.
Gdy do pracowni wszedł jego pisarz przyboczny, zapytał:
— Czy nie ma dotąd szczegółów o wczorajszym rozruchu ulicznym?
— Prefekt miasta nadesłał właśnie sprawozdanie — odparł pisarz.
— Mówiono mi, że krew płynęła obficie.
— Galilejczycy zamordowali dwudziestu naszych.
— A nasi?
— Zabili trzydziestu dwóch Galilejczyków.
Nikomachus Flawianus zasępił się.
— Pójdą znów na nas skargi do Wienny i Konstantynopola — mówił. — Polecisz naczelnikowi tajnej straży, żeby przeprowadził staranne śledztwo. Wynagrodzę go hojnie, jeżeli mi dostawi sprawcę, tego nieporządku. Nie ma rozruchów ulicznych bez podżegacza.
Po krótkim namyśle zapytał:
— Czy są między zabitymi ubodzy?
— Wszyscy polegli, i nasi i chrześcianie, należą do gminu — odpowiedział pisarz.
— Pochować wszystkich na koszt państwa, zaś rodzinom ich, bez względu na wyznanie, wypłacić po tysiąc sesterców.
Kiedy Arystides znikł za kotarą, przeglądał jeszcze prefekt pargaminy, przygotowane do podpisu. Załatwiwszy sprawy naglące, wyszedł przed pałac, gdzie czekała na niego lektyka i kazał się zanieść do Aureliusza Symmacha.
Konsul był w ogrodzie. Przechadzając się w alei mirtowej, mówił coś do siebie. Od czasu do czasu wyciągał to jednę rękę, to drugą, pochylał się naprzód, cofał głowę w tył, tak zajęty sobą, że spostrzegł gościa dopiero wtedy, kiedy prefekt stanął obok niego.
— Przygotowuję na jutro mowę, bo trzeba coś w senacie powiedzieć z powodu wczorajszych wypadków — odezwał się, witając się z prefektem. — Doskonała to sposobność, by ospalszych z pomiędzy nas podrażnić przeciwko zuchwalstwu Galilejczyków.
— Zdaje się, że te półśrodki już nie wystarczą — rzekł prefekt.
— Czy otrzymałeś nowe rozporządzenie? — zapytał konsul skwapliwie.
— Walentynian domaga się natarczywie wykonania edyktu Teodozyusza.
— Żądał już tego niejednokrotnie.
— Ale tym razem grozi.
— I jego groźby nie są nam obce.
— Ostatnią groźbę zamierza poprzeć siłą zbrojną. Nie bez przyczyny oddał legiony Italii w ręce zaciekłego Galilejczyka.
— Mówisz o Winfridzie Fabricyuszu?
— Winfridus Fabricyusz przywiózł pismo cesarskie i dał mi do poznania, że nie szanuję świętości prawa.
— Nie rozumiem, że Arbogast mógł przysłać do Rzymu Galilejczyka. I on nie jest przyjacielem wschodniego zabobonu.
— Stało się to niezawodnie bez jego wiedzy. Arbogasta nie ma obecnie w Wiennie. Uśmierza on bunt Franków, którzy wtargnęli znów do Allemanii.
— Zdaje się, że chwila stanowcza nadchodzi...
— I mnie się tak zdaje... W prefekturze wschodniej zamykają już wszędzie świątynie.
Zamilkli.
Konsul patrzył przed siebie na żwir alei, prefekt ścigał wzrokiem białe obłoczki, które przesuwały się wolno na niebie. Pierwszy nie widział żwiru, drugi nie zauważył, że się rąbki chmurek zaróżowiły. Myśli ich odbywały daleką wędrówkę. Szły one z Rzymu do Konstantynopola, stamtąd do Wienny i wracały znów do Rzymu, szukając pomocy przeciwko sile cesarzów chrześciańskich. I tu i tam, i na Wschodzie i Zachodzie istnieli jeszcze liczni zwolennicy pogaństwa, lecz władza nie spoczywała w ich ręku. Jedyny Arbogast, naczelny wódz wojsk zachodnich prefektur, mógłby stawić czoło potędze imperatorów, ale ten Arbogast był przyjacielem osobistym Teodozyusza.
— Radź, Kwintusie — odezwał się Flawianus. — Gdy będzie potrzeba czynu odważnego, przyjdzie kolej na mnie. Teraz radź ty. Możeby dobrze było, gdybyś się udał do Medyolanu, do biskupa Ambrozyusza. Wszakże to Rzymianin i twój krewny. Jest to jedyny człowiek, któremu Teodozyusz ulega.
— Uczynię, czego żądasz — odpowiedział Symmachus — chociaż wiem z góry, że będzie to trud daremny. Właśnie Ambrożyusz jest najzaciętszym wrogiem bogów narodowych. On to podmawia Teodozyusza do zburzenia naszych ołtarzów.
— Twoja wymowa złamała już niejeden upór.
— Pojadę do Medyolanu, ale tymczasem trzeba wyzyskać ostatnie rozruchy. Naszych zabitych pochowamy uroczyście jak bohaterów, aby podrażnić uśpioną gorliwość tłumów. Mowę pogrzebową wygłoszę sam. Następnie wyślemy do Wienny i Konstantynopola mężów znacznych z prośbą do tronu. Gdy się Teodozyusz przekona, że starzy bogowie są u nas jeszcze potężni, cofnie może edykt ostatni.
— A gdyby się nie chciał przychylić do naszego słusznego żądania?
— Wówczas zaczniesz ty radzić, Wiryuszu.
Patrzyli na siebie długo, podając sobie oczami myśli, których nie chcieli powierzyć mowie.
Miasto ogarniała powoli cisza wieczoru. Turkot wozów i głosy ludzkie milkły, jak gdyby wrzawę dnia miękka ręka tłumiła.
Słońce skryło się właśnie za Janikulem, zostawiwszy po sobie morze blasków szkarłatnych. Cały kraj zachodni płonął, oblany łuną. Ogniste języki wysunęły się daleko, aż na sam środek sklepienia niebieskiego, zapalając po drodze białe obłoczki.
Nikomachus Flawianus utkwił smutny wzrok w tem morzu płomieni, a z jego ust spływały ciche słowa:
— Krew... krew... ciągle krew...








III.


U stóp wzgórza palatyńskiego, pod wiszarami w zamku Kaliguli, w pobliżu głównego rynku, stało Atrium Westy, otoczone ze wszystkich stron ogrodem i wysokim murem. Był to zwykły dom rzymski, składający się z sali, krytego dziedzińca, jadalni i pokojów sypialnych[12]. Obok niego wznosiła się niewielka, okrągła świątynia, której dach tworzyła złocona kopuła.
Kiedy zmrok wieczorny zapadł, panowała w tych stronach taka cisza, jak gdyby się mieszkanie westalek nie w środku miasta, lecz gdzieś na Zatybrzu znajdowało. Wozy omijały zdaleka dom, robotnicy, wracający z warsztatów, gawędzili półgłosem, pijani nawet tłumili wybuchy śmiechu.
Urok wielu wieków bronił Atrium Westy przed brutalną wrzawą ulicy. Prawo karało wszelkie zakłócenia spokoju ciężkiem więzieniem, zaś śmiercią mężczyznę, któryby się ośmielił wtargnąć po zachodzie słońca do przybytku świątobliwych dziewic.
Cześć długiego szeregu pokoleń opasała dom kapłanek wałem tradycyi, silniejszym od warowni, najeżonej basztami.
Bo westalki strzegły najdroższego skarbu pogańskiego Rzymu. W ich małej świątyni palił się wieczny ogień, wyobraziciel geniuszu „wilczego plemienia.“ Był on tem dla całego narodu, czem ognisko domowe dla rodziny. Wszystkie święte ognie Italii i ziem zwyciężonych zlały się pod złoconą kopułą Westy w jeden wspólny płomień — symbol cnót obywatelskich i rodzinnych ludu rzymskiego.
I jak w domu prywatnym zanosił modły przed ołtarzem Larów[13] ojciec, głowa rodu, a wieńczyły go córki niezamężne, tak stał na czele kultu Westy najwyższy kapłan, głowa religii, a obsługiwały go dziewice.
Tylko bowiem czyste ręce, serca i sumienia mogły się zbliżyć do świętego ognia, jeżeli bóg, którego był wcieleniem, miał przyjąć łaskawie składane ofiary.
Za zrzecenie się znów młodości, za życie bez uciech małżeńskich, wynagrodził lud rzymski kapłanki Westy bardzo hojnie. Postawił je na pierwszym szczeblu drabiny społecznej, tuż obo[14] senatorów, otoczył opieką prawa i powszechnego szacunku i wyposażył przywilejami, których im najmożniejsze niewiasty zazdrościły. Jak dygnitarzów państwa, poprzedzali westalki liktorowie, a wojsko schylało przed niemi miecze. W teatrach, amfiteatrach i cyrkach oddawano im najlepsze miejsca. Na ulicy usuwali się im z drogi nawet konsulowie. One jedne ze wszystkich Rzymianek, nie wyjąwszy cesarzowych, mogły się przyglądać zapasom atletów i rozporządzać swoim majątkiem przed dojściem do pełnoletości[15], wyzwolone z chwilą przekroczenia progu Atrium z pod władzy ojców i starszych braci.
Chociaż mieszkały razem, poddane wspólnemu regulaminowi, nie krępowało prawo bynajmniej swobody ich ruchów. Wolno im było odwiedzać w mieście krewnych i przyjaciół, brać udział w biesiadach i przyjmować u siebie podczas dnia gości, bez różnicy płci. Tylko z nastaniem wieczoru zamykało się Atrium dla mężczyzn. Nawet niewolnicy i liktorowie opuszczali na noc dom dziewic, poświęconych służbie żnicza narodowego.
Pochodząc zwykle z możnych rodów, posiadały westalki rozległe stosunki i znaczne fortuny. W ich zacisznem schronisku gromadziło się po wszystkie czasy najwykwintniejsze towarzystwo stolicy, a w chwilach burzliwych stukały do ich furty troski i niepokoje państwa. One błagały boga opiekuńczego narodu o zwycięstwo dla zagrożonych legionów, prosiły o chleb dla głodnych i o upamiętanie dla gwałtowników na tronie. Były one kapłankami-obywatelkami, które nie skąpiły nigdy mienia i modlitwy, gdy się dobro publiczne odwoływało do ich patryotyzmu.
Kiedy filozofia grecka strawiła uczucia religijne Rzymu i zgasiła święte ognie na ołtarzach domowych, zbladł także urok dziewic Westy. Zdarzyło się, iż trzeba było dopełniać przepisaną liczbę kapłanek dziewczętami z gminu, córki bowiem senatorów i rycerzy nie chciały się wyrzec uciech miłości dla służby, w której skuteczność przestały wierzyć.
Ale rosnące w siły i znaczenie chrześciaństwo wróciło znów cześć starym bogom, a z nimi i westalkom.
Zwolennicy dawnego porządku, spostrzegłszy, że „zabobon wschodni“ zatacza coraz szersze koła, że zdobywa sobie wolno panowanie nad duchami, cierpliwy i wytrwały, uczepili się z rozpaczą tonących przebrzmiałych podań Rzymu.
Czwarte stulecie ery chrześciańskiej było świadkiem szczególnego widowiska. W chwili, kiedy na tronie Cezarów siedzieli wyznawcy Chrystusa, kiedy znaczna część świątyń pogańskich uległa już zniszczeniu lub przeszła pod zarząd biskupów, kiedy się imperatorom zdawało, iż jeden edykt starczy do zdławienia „starorzymskiego upiora“ — błysły nagle na całej przestrzeni cesarstwa zgaszone ognie ołtarzów domowych i odżyły wszystkie tradycye z siłą pierwotną.
Kto był Rzymianinem z krwi, lub kto się do tej narodowości przyznawał, wierny i niewierny, potomek „wilczego plemienia“ i przybysz z różnych prowincyi państwa, Italczyk, Gall, Hiszpan, Germanin, zrosły od kilku pokoleń ze stolicą „panów świata“ — rzącał[16] mądre księgi, zapominał o drwinach filozofów i spieszył pod skrzydła opiekuńcze starych bogów, szukając u nich pomocy przeciw potężnej fali nowych idei i nowych ludzi, która zalewała zewsząd cesarstwo.
Jeszcze raz, przed samym zgonem, buchnął wysoko płomień wiary grecko-rzymskiej, jeszcze raz przeraził chrześcian, zanim zgasł na zawsze.
I znów, jak dawniej, przed erą imperatorów, jak w ubogim, „drewnianym,“ ale uczciwym, bohaterskim Rzymie, oddawali możni panowie córki swoje w służbę Westy i do furty zacisznego schroniska świątobliwych dziewic stukały troski niedobitków wielkiego narodu.
Wypadek, jaki spotkał Faustę Auzonię, dotknął żywo wszystkich pogan. Galilejczycy znieważyli kapłankę Westy! — podawano sobie z ust do ust, w pałacach i na poddaszach, w sklepach i warsztatach. Gdyby nie surowy zakaz konsula, przybity na kolumnach portyków świątyń i na posągach, byłby lud pomścił krwawo na chrześcianach obelgę, wyrządzoną westalce.
Nazajutrz, po rozruchach ulicznych, ciągnęły od samego rana ze wszystkich dzielnic miasta w stronę Palatynu gromady rzemieślników i otoczywszy Atrium dziewic, wołały dopóty, dopóki się Fausta Auzonia nie ukazała na balkonie domu. Lud, uspokojony widokiem kapłanki, witał ją okrzykami radości i rozchodził się do zwykłych zajęć. Powtórzyło się to aż do wieczoru kilkadziesiąt razy, cały bowiem Rzym pogański chciał się własnemi oczyma przekonać, że stróżka jego świętego ognia żyje.
I stany wyższe wzięły udział w tej demonstracyi narodowej. Przez dwa dni zatrzymywały się lektyki, krzesła przenośne, rydwany i karety przed Atrium Westy[17]. Senatorowie i rycerze, mężczyźni i kobiety, tłoczyli się do Fausty Auzonii, aby jej hołdem swoim dowieść czci dla stanowiska, jakie zajmowała.
Trzeciego dnia, w godzinach poobiednich, ustał ruch przed domem westalek. Fausta Auzonia, znużona troskliwością prawowiernych Rzymian, spoczywała na dziedzińcu, na poduszkach sofy z drzewa cytrusowego. Miała ona na sobie zwykłą białą suknię kapłanki bez płaszcza i welonu.
Jak w domach prywatnych, był i kryty dziedziniec westalek czworoboczny, podłużny, otoczony z czterech stron dwoma rzędami kolumn korynckich. Na samym środku mozaikowej posadzki znajdował się basen, przeznaczony do przechowywania ryb, a po obu jego stronach tryskały z paszcz bronzowych wilków strumienie wody, opadającej z cichym szmerem do konch z czarnego marmuru.
Gdyby nie posągi zmarłych arcykapłanek wielkości naturalnej, ustawione pomiędzy kolumnami, nie różniłby się dziedziniec weslalek niczem od peristyliów w domach zwyczajnych. Ale one, poważne i białe przypominały profanowi, że wstąpił w progi przybytku czystości i modlitwy.
Właśnie opuścił Faustę Auzonię rój strojnych patrycyuszek, które męczyły ją przez pół godziny zdawkowemi uprzejmościami. Zostały przy niej tylko trzy osoby: senator Kajus Juliusz Strabo z siostrą, czternastoletnią Porcyą Julią, i młody patrycyusz, Konstancyusz Galeryusz Anulius. Goście nie rozłożyli się przez szacunek dla kapłanki na sofach, lecz siedzieli na krzesłach.
— Nie skończyłeś — zaczęła Fausta Auzonia, zwróciwszy się do senatora. — Mówiłeś, że mój wuj, Nikomachus Flawianus, otrzymał z Wienny nowe pismo cesarskie...
— Imperator żąda stanowczo wykonania edyktu Teodozyusza — odparł Kajus Juliusz.
— To znaczy, że nasi bogowie mają ustąpić zabobonowi Galilejczyków...
— Mamy zamknąć świątynie, zgasić ogień Westy i ukorzyć się przed gusłami Wschodu.
— Byłożby to możliwe?
— Zwycięstwo wiary galilejskiej, jeśli nie powstrzymamy jej rozwoju, staje się z każdym rokiem prawdopodobniejsze. Wiadomo ci, świątobliwa pani, że już Gracyan nietylko odjął naszym świątyniom zapomogi rządowe, lecz zabrał im nawet ich własne dobra. Nasi kapłani żyją z ofiarności publicznej, jak niegdyś prezbitrowie Galilejczyków. Koło prawowiernych ścieśnia się codziennie, ciągle bowiem przechodzą słabsi lub ubożsi do wrogów Rzymu, zwabieni posadami i zaszczytami, których władza nie skąpi odstępcom.
Fausta Auzonia słuchała uważnie, marszcząc brwi.
Kiedy senator skończył, spojrzała na niego badawczo i zapytała głosem szorstkim:
— I cóż wy na to, Rzymianie?
Kajus Juliusz wzruszył ramionami.
— Czekamy cierpliwie — odparł.
— Będziecie czekali cierpliwie mówiła westalka — aż się nasi bogowie staną pośmiewiskiem cudzoziemców. Będziecie czekali dopóty, dopóki legiony Teodozyusza nie wtargną do Rzymu, by poprzeć mieczem jego wolę. Naszym świątyniom grozi zagłada, a wy czekacie... Nie ma już mężów w mieście Fabiów, Korneliów, Klaudyów, Juliów i Kwintyliów.
— Myślą za nas Flawianus i Symmachus — odpowiedział senator. — Uczynimy, co oni postanowią.
— Tak, nie ma już mężów w Rzymie — odezwał się teraz młody patrycyusz, który nie brał dotąd udziału w rozmowie. Zamiast czynić, radzimy, zamiast dowieść Teodozyuszowi naszej siły, wahamy się bezradni, lękliwi. Bo jesteśmy jeszcze silni, silniejsi, aniżeli się nam zdaje. Do nas należy Rzym, cała Italia, Gallia i znaczna część Hiszpanii. Co praca tysiąca lat zbudowała, tego nie zburzy złość jednego lub dwu pokoleń. Niech tylko w nasze serca wstąpi odwaga przodków, a rzucimy po raz wtóry świat pod stopy Kapitolu. Któryż inny naród może się porównać z nami, z dziećmi przesławnego Rzymu?
Mówiąc to gestykulował patrycyusz żywo. Podnosił się na krześle i siadał, to wysuwał głowę naprzód, to cofał ją, machając rękami.
Jego ruchliwość rozbawiła siostrę senatora.
Porcya Julia, średniego wzrostu brunetka, świeża, rumiana, z dużemi niebieskiemi oczami, z których wyzierał chochlik dziecięcej pustoty, śledziła żywość patrycyusza z wielkiem zajęciem. Po twarzy jej przebiegały rozkoszne uśmiechy, wprawiające drobne, różowe usta w ciągłe drgania. Widać było, że powstrzymuje z trudem wybuch wesołości, onieśmielonej obecnością kapłanki.
Ale kiedy patrycyusz, wyrzuciwszy z siebie słowa ostatnie głosem podniesionym, uderzył się dłonią w kolano, nie mogła nad sobą dłużej zapanować i parsknęła śmiechem.
— Porcyo! — napomniał ją brat. — Ty nie przestaniesz być nigdy dzieckiem.
— Bo dlaczego Konstancyusz Galeryusz taki zabawny — szepnęła zawstydzona dziewczyna.
Wyprostowała się na krześle, splotła ręce na łonie, zapatrzyła się przed siebie, ściągnęła brwi, nadając twarzy wyraz sztucznej powagi.
— Przepraszam Twoją Świątobliwość za pustotę tego dzieciaka — mówił senator do westalki.
Surowe oblicze Fausty Auzonii rozjaśnił uśmiech przyjazny.
— Szczera wesołość nie plami nigdy młodości — wyrzekła.
— Matka osierociła ją zawcześnie, moja zaś opieka braterska była widocznie zbyt słaba, kiedy nie zdołała okiełznać jej żywego usposobienia — tłómaczył się senator. — Nie umiałem karać drobnej dzieciny.
— Masz mnie taką, jaką mnie wychowałeś — odezwała się porcya[18] Julia, obrzuciwszy brata spojrzeniem promiennem.
— Porcyo! — napominał senator, lecz w jego głosie nie było twardego dźwięku wyrzutu.
Drżał w nim miękki ton przywiązania.
I Konstancyusz Galeryusz nie obraził się na dziewczynę. I on odpowiedział na wybuch jej wesołości uśmiechem życzliwym.
— Ten pusty dzieciak, jak Kajus Juljusz swoją siostrę nazywa — rzekł do Fausty Auzonii — umie, gdy potrzeba, myśleć bardzo poważnie.
Porcya zerknęła z ukosa na patrycyusza.
— Jestem ciekawa — wtrąciła — gdzie Konstancyusz Galeryusz miał sposobność przekonać się o moich szczególnych cnotach?
— Patrzę na ciebie od lat pięciu.
— Wiadomo, że masz wzrok krótki.
— Pomaga mi serce!
Powtórnie zadzwonił srebrny śmiech dziewczyny.
— Konstancyusz Galeryusz ma serce! — zawołała.
— A ty sądziłaś? — zapytał patrycyusz.
— Widzę w tobie tylko kości.
— Porcyo! — odezwał się znów senator. — Po zwalasz sobie zawiele!
Porcya wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: wszystko mi jedno.
I tym razem nie obraził się Konstancyusz Galeryusz. Spojrzał na swoje duże ręce i uśmiechnął się dobrotliwie.
— Ogromne! — mruknął ku ogólnej uciesze całego towarzystwa. Mogłyby dusić niedźwiedzie, a muszą być bezczynne.
— Mogłyby łupać drzewo — zauważyła Porcya.
— Robili to moi przodkowie, koloniści w Recyi — odparł patrycyusz. — Mnie czeka inna robota.
Należał on do nowej arystokracyi rzymskiej, która zajęła miejsce dawnych rodów historycznych, wytępionych prawie do szczętu przez wojny, proskrypcye i strach imperatorów. Jego pra-pra-dziad, potomek Markomanów, wpuszczonych przez Marka Aureliusza do cesarstwa, wysłużył sobie w legionach obywatelstwo, jego pradziad pozyskał na polach bitew pierścień rycerski, jego dziad, wikaryusz jednej z prowincyi afrykańskich, dorobił się znacznej fortuny, a ojciec kupił dla siebie i dla swoich potomków patrycyat, przystępny od czasów Dyoklecyana dla wszystkich bogaczów. On sam urodził się już członkiem stanu senatorskiego i uważał się za Rzymianina z krwi i kości, chociaż był typem barbarzyńcy z gminu. Wysoki, szeroki w ramionach, niezgrabny, ociężały, wyglądał obok Kaja Juliusza, jak pień nieociosany. U brata Porcyi było wszystko subtelne i drobne, począwszy od głowy, jakby wyrzeźbionej, aż do małej ręki i stopy; u niego wszystko grube, pierwotne, niewykończone. Główny rys Kaja Juliusza stanowiła wytworność; na dużej twarzy Konstancyusza Galeryusza malowała się poczciwość.
— Tak — powtórzył — inna czeka mnie robota. Winien jestem Rzymowi daninę z krwi za purpurę senatorską, pierścień bowiem rycerski zapłacił mój pradziad sowicie.
Kiedy to mówił, ściągnęły się jego brwi i zwarły usta. Ten nowy patrycyusz był nietylko dobrym, lecz potrafił być także stanowczym. Zdradzały to stalowe błyski, zapalające się i gasnące w jego niebieskich oczach.
— Nie będziesz drwiła z moich kości — rzekł zwracając się do Porcyi — gdy je miecz Galilejczyków cokolwiek ociosa. Widzę sam, że są za grube.
Dziewczyna opuściła głowę, zawstydzona.
— Jeśli cię dotknęłam... — szepnęła.
— Nie przepraszaj — wtrącił Konstancyusz Galeryusz szybko. — Wiem, że nie złe serce, lecz tylko niewinna swawola bawi się mojemi kościami. I wiem także, iż żałowałabyś tych kości, gdyby je wrogowie bogów narodowych dobrze pogruchotali.
— Potrzebaż koniecznie rozlewu krwi? — zapytała Porcya, spojrzawszy z pod czoła na patrycyusza.
— Krew gasi najskuteczniej namiętności ludzkie i rozstrzyga najszybciej wszelkie spory. Uczynimy, czego sława Rzymu od nas zażąda.
— Słyszę mowę męża — odezwała się teraz Fausta Auzonia. — Gdy nadejdzie chwila stanowcza, rozporządzajcie moim majątkiem.
Biała, jedwabna, złotemi frendzlami obramowana kotara, zaszeleściła i w głębi dziedzińca rozbrzmiał głos wywoływacza:
— Znakomity Winfridus Fabricyusz, wojewoda Italii, prosi o posłuchanie.
Chrześcianin w Atrium Westy był zjawiskiem tak niezwykłem, iż goście Fausty Auzonii spojrzeli po sobie zdziwieni. Czego ten Galilejczyk mógł chcieć w przybytku starorzymskich tradycyj?... Wmieście znano już jego wrogie usposobienie dla bogów narodowych. Wiedziano, że należał w Wieni nie[19], na dworze imperatora Walentyniana, do najgorliwszych orędowników nowej wiary.
Jeden tylko Kajus Juliusz uśmiechnął się nieznacznie.
— Winfridus Fabricyusz był dla mnie podczas rozruchów ulicznych bardzo uprzejmy — wyrzekła Fausta Auzonia.
A zwróciwszy się do wywoływacza, rozkazała:
— Niech wejdzie.
Chłód milczenia i niechętnych spojrzeń powitał wojewodę, gdy się ukazał. On poczuł go widocznie, bo zbliżał się do westalki krokiem wolnym, jak gdyby się wahał. Niósł wprawdzie głowę dumnie, panując nad sobą, ale jego twarz zbieliła bladość wzruszenia.
Nie miał dziś na sobie stroju wojskowego. Nie włożył napierśnika i nie przewiesił miecza, a ciężkie buty zastąpił lekkiemi sandałami z cienkiej, czerwonej skórki, przetykanej srebrnemi nitkami. Na złotych taśmach, któremi przymocował obuwie do nogi, błyszczały rubiny. Z pod togi, obramowanej wązskim[20] szlakiem purpurowym stanu rycerskiego, wyglądała jedwabna tunika barwy perłowej, spięta pod szyją szafirem niezwykłych rozmiarów.
Wojewoda, aczkolwiek wysoki i zbudowany, jak atleta, nie robił wrażenia ociężałości. Jego chód był elastyczny, ruchy swobodne.
Podszedł do sofy, na której spoczywała Fausta Auzonia i wyrzekł:
— Mówiono mi, iż obyczaj rzymski pozwala składać hołd dziewicom Westy. Korzystając z tego obyczaju, ośmieliłem się wtargnąć do cichego przybytku modlitwy, niepokojony obawą o zdrowie Twojej Świątobliwości.
Głos jego drżał, oczy omijały wzrok kapłanki, jak gdyby się poczuwał do winy ukrytej.
— Wdzięcznem sercem dziękuję Twojej Znakomitości za troskliwość — odparła Fausta Auzonia i wskazała na jedno z wolnych krzeseł.
— Znakomity Winfridus Fabricyusz — dodała, przedstawiając wojewodę reszcie towarzystwa.
Poganie odpowiedzieli chłodnym ukłonem.
— Z Kajem Juliuszem łączyła nas kiedyś ścisła zażyłość — rzekł wojewoda.
— Nic mi o tem nie wspominałeś, pretorze — zauważyła westalka.
— Spędziliśmy w istocie razem kilka tygodni w Wiennie — odparł senator obojętnie.
Nastało przykre milczenie. Poganie spoglądali przed siebie, wojewoda przygryzał dolną wargę, rzucając od czasu do czasu szybkie, ukradkowe spojrzenie na kapłankę, której kształty rysowały się wyraźnie pod lekką tkaniną sukni.
O czem mówić z chrześcianinem? Zwolenników dawnego porządku, zasklepionych w tradycyach przeszłości, nie łączyło nic z przedstawicielem nowych czasów. Odpychało ich nawzajem wszystko: wiara, pojęcia, cele życia.
A jednak należało być dla gościa uprzejmym.
— Italia będzie wdzięczna boskiemu imperatorowi zaczęła Fausta Auzonia po jakimś czasie, — że przysłał jej legionom młodego wodza.
— Łatwego zadania nie będę miał na nowem stanowisku — odpowiedział wojewoda. — Mój poprzednik był zanadto łagodnym dla żołnierza italskiego, nie odznaczającego się w ogóle poczuciem obowiązku.
— Niegdyś były legiony Italii szkołą męstwa i karności dla wojsk całego państwa.
— Tak było niegdyś, dziś jednakże...
Wojewoda urwał zakłopotany. Chciał powiedzieć, iż żołnierz zgnuśniał razem z całym narodem, lecz prawda ta byłaby zniewagą dla Rzymian.
I znów nastało nieprzyjemne milczenie. Fausta Auzonia szukała w pamięci jakiegoś obojętnego przedmiotu, któryby ułatwił swobodną pogawędkę. Może zajmie go teatr, amfiteatr, cyrk? — Chrześcianin gorszył się igrzyskami pogańskiemi... Może zapytać, czy zna najnowsze pisma Symmacha? — Chrześcianin brzydził się literaturą rzymską, nazywając ją dziełem szatana... Nienawiści prawowiernych Rzymian do najnowszych rozporządzeń imperatora nie podziełał, ich trosk nie rozumiał, ich zabawami gardził.
Wojewoda czuł, że był niepotrzebny, że powinien był opuścić towarzystwo, które obecnością swoją zwarzył, a mimo to, nie ruszał się z krzesła, jakby go do niego coś przywiązało.
Coraz częściej i dłużej spoczywał jego wzrok na westalce, pieszcząc się jej kształtami.
Ten niemy zachwyt śledził z boku Kajus Juliusz i bawił się nim widocznie, bo uśmiech ironiczny przesuwał się wolno po jego ustach, igrał w ich kątach, szedł w górę, do oczu i zapalał w nich błysk,[21] przelotne. On jeden domyślał się powodu, który przemógł w gorliwym chrześcianinie wstręt do kapłanki pogańskiej.
Fausta Auzonia, zakłopotana trudnem położeniem, nie zwracała uwagi na zachowanie się wojewody. Trzeba się było koniecznie o coś zaczepić, by zdjąć z towarzystwa chłód, który stawał się nieznośnym.
— Twoje młode lata widziały prawdopodobnie niejedną bitwę — zaczęła, uśmiechając się uprzejmie do gościa. — Imperator nie powierzyłby ci tak ważnego stanowiska, gdybyś go sobie nie wysłużył odwagą i znajomością sztuki wojennej.
— Jestem synem żołnierza i wychowałem się w obozie — odpowiedział wojewoda. — Groza bitwy przestała być dla mnie straszną; przywykłem do niej jak inni przywykają do igrzysk.
— Zachodzi jednak różnica między bitwą a igrzyskami — zauważyła Fausta Auzonia, byle co, powiedzieć.
— Zapewne, ale żołnierz nie zdaje sobie sprawy z tej różnicy. Na polu bitwy nie ma nikt czasu do zastanawiania się nad okrucieństwem wojny. Wódz broni legionów, powierzonych jego opiece, setnik swojego oddziału, szeregowiec własnego życia, wszystkich zaś odurza, upaja, unosi wrzawa walki działająca potężniej od najmocniejszego wina. Prawdziwy żołnierz traci do tego stopnia wrażliwość, że nie czuje głodu, znużenia, ran. Jedna śmierć gasi płomień odwagi.
Wojewoda mówił głosem tak spokojnym, jak gdyby opowiadał o rzeczy najobojętniejszej. Tylko jego nozdrza drżały lekko.
Przyjaźniej i uważniej spojrzała na niego westalka. Córa „wilczego plemienia“, w której żyłach płynęła krew długiego szeregu wojowników, odczuwała męstwo żołnierskie.
Teraz dopiero spostrzegła na czole wojewody szeroką bliznę, zakrytą, w części włosami, które, rozdzielone na środku czaszki, spadały w puklach na ramiona.
— Widzę, że twojej głowy dotknęły skrzydła śmierci — wyrzekła.
Wojewoda uśmiechnął się niedbale.
— Podczas ostatniej wojny z Frankami ocierała się ona tak często o mnie, iż zawarliśmy z sobą przymierze.
— I dotrzymała umowy?[22] zapytała Fausta Auzonia.
— Jak dotąd, nie zawiodła mnie ta najlepsza przyjaciółka żołnierza — odparł wojewoda. — Ilekroć tuby wzywały do boju, zanosiłem do niej zawsze prośbę serdeczną. Jeśli ci życie moje potrzebne, weź je, modliłem się, lecz oszczędź mi hańby, niewoli. W ostatniej potyczce, w której brałem udział, zdawało mi się już, że mnie wierna towarzyszka zdradziła. Ale nie. W chwili stanowczej przypomniała sobie moją prośbę.
Fausta Auzonia słuchała uważnie, wpatrując się błyszczącem okiem w młodego wodza. Zajmowała ją widocznie jego opowieść.
— Domyślam sie[23], że blizna, która zdobi twoje czoło, pozostaje w związku z tą ostatnią przygodą — odezwała się.
Wojewoda uśmiechnął się do siebie. Jakieś rozkoszne wspomnienie rozjaśniło jego męskie oblicze.
— Frankowie zaskoczyli mnie w lasach, znienacka, w liczbie tak przeważającej — opowiadał — iż zrozumiałem od razu, że została mi tylko obrona. Ludzie moi zwarli się bez komendy, jak stado osaczonych jeleni, gotowi walczyć mieczem, tarczą, pięścią, zębami. Byliśmy przekonani, iż żaden z nas nie wyjdzie z tej matni cały. I wyjść nikt nie pragnął, ocalenie bowiem życia równałoby się niewoli. Wszelki opór był daremny. Barbarzyńcy spadali na nas tak licznie i z taką gwałtownością, że rozbili nas wkrótce na krwawe strzępy. Tuż obok mnie stał chorąży. Widzę, że się chwieje, że pada... Chwytam sztandar, zrywam znaki cesarskie, ukrywam je pod tuniką, na piersiach... Wydrzecie je, ale tylko razem z mojem sercem! Już otaczają mnie nieprzyjaciele, już ściskają mnie żelazną obręczą... Oparty plecami o drzewo, bronię się resztkami sił. Nie obronię się, nie wytrzymam tego straszliwego nacisku.. Czuję, że chcą mnie wziąść żywcem... Odwracam miecz, by go utopić w gardle... Wtem spada mi na czaszkę jakiś olbrzymi ciężar i coś bardzo gorącego zalewa mi twarz, oczy, szyję... Słaniam się, głowa moja tonie w morzu czerwonych iskier, iskry rozpływają się w szarej mgle i ogarnęły mnie ciemności...
Wojewoda zamilkł. W miarę, jak opisywał walkę, rozgrzewał się jego głos, zabarwiały się policzki, rozpalały oczy. Jego zapał udzielił się słuchaczom. Fausta Auzonia, podniósłszy się na łokciu, ogarniała go wzrokiem promiennym, wsłuchana całą duszą w krótkie, urywane zdania żołnierza. Kajus Juliusz nie uśmiechał się już ironicznie. Nawet Konstancyusz Galeryusz, który patrzył ciągle uparcie przed siebie, nie racząc nawet zwrócić głowy w stronę chrześcianina, śledził uważnem uchem przebieg opowiadania.
— I cóż dalej, cóż dalej? — odezwała się Porcya Julia z ciekawością dziecka.
— Śmierć nie zdradziła mnie — dokończył Winfridus Fabricyusz głosem zwyczajnym. Poczciwa przyjaciółka zwiodła Franków, pokrywszy mnie swoją bladością. Barbarzyńcy, przekonani, że mnie ich miecz uczynił nieszkodliwym na zawsze, zostawili mnie na pastwę dzikim zwierzętom. Kilku z moich ludzi, którzy ocaleli, odnaleźli mnie i odnieśli do obozu.
— A sztandar? — zapytała Fausta Auzonia.
— Krwią przesiąkłą szmatę z portretami imperatorów i z cyframi Boga prawdziwego złożyłem w skarbcu legionu.
Ostatnie słowa wojewody zgasiły w oczach pogan błyski zaciekawienia. Przypominały im one, że wojsko rzymskie walczyło od czasów Konstantyna pod znakami Chrystusa.
Fausta Auzonia osunęła się wolno na poduszki sofy, Kajus Juliusz poruszył się niecierpliwie na krześle, Konstancyusz Galeryusz mruknął pod nosem cichą klątwę. Nawet Porcya Julia odwróciła głowę od chrześcianina.
On nie domyślił się zrazu powodu nagłej zmiany, a kiedy go odgadł, spojrzał długo, serdecznie na westalkę, jakby ją chciał przeprosić za przykrość wyrządzoną.
Ale twarz kapłanki była znów blada, chłodna, nie zachęcająca wcale do wymiany myśli przyjaznych.
I znów, jak na placu amfiteatralnym, podczas rozruchów ulicznych, widział wojewoda przed sobą wysoki mur, oddzielający go od tej kobiety, która go tak pociągała, że zapomniał dla niej o swoich nienawiściach religijnych. Zrozumiał, iż zbliży się do niej tylko po gruzach pogaństwa.
Przesunął ręką po czole i podniósł się.
— Jeśli Twoja Świątobliwość pozwoli, zastukam wkrótce po raz wtóry do bramy Atrium — wyrzekł.
— Kramy naszego Atrium stoją zawsze otworem dla wszystkich życzliwych — odpowiedziała Fausta Auzonia wymijająco.
Wojewoda ukłonił się i opuścił dziedziniec szybkim krokiem. Żegnało go to samo chłodne milczenie, jakie go powitało.
Kiedy znikł za kotarą, odezwał się Kajus Juliusz:
— Szkoda, że Fabricyusz ukochał tak namiętnie zabobon wschodni. Jest to żołnierz wielkiej przyszłości i przytem człowiek uczciwy. Należał on na dworze Walentyniana do tych nielicznych dygnitarzów, do których złoto nie miało przystępu. On i Arbogast nie splamili się kubanami.
— Wolałbym, żeby brał pieniądze, jak jego poprzednik — mruknął Konstancyusz Galeryusz. — Cnotliwy wojewoda jest dla nas klęską. Ale bóg słońca zbliża się już do morza...
Dźwignął się tak ciężko, że krzesło zatrzeszczało, co wywołało nowy wybuch wesołości Porcyi Julii.
— Ziemia się pod tobą rozstępuje — zaśmiała się dziewczyna.
— Wszystko ugina się pode mną i trzeszczy, tylko ciebie jednej nie mogę nagiąć — mówił patrycyusz z uśmiechem dobrotliwym na grubych wargach. — Ale i na ciebie przyjdzie kolej.
— Byłabym ciekawa, kiedy to nastąpi?
— Wtedy, kiedy cię przeniosę przez próg mojego domu.
— Niedoczekanie twoje, żebym miała z tobą zapalić pochodnię Hymenu.
— A gdyby mi Galilejczycy pogruchotali kości?
Porcya Julia spoważniała nagle.
— Dlaczego ty mnie dręczysz, Konstancyuszu? — szepnęła.

....................

Ostatni goście, spłoszeni zachodem słońca, opuścili dawno Atrium Westy, a Fausta Auzonia spoczywała jeszcze na sofie. Zmrużywszy powieki, leżała bez ruchu, jak gdyby jakiś czarodziej zaklął jej kształty posągowe i zmienił je w posąg rzeczywisty.
Obok dziewicy Westy stał w istocie czarodziej, schylił się nad nią i szeptał do jej ucha miękkie, wonne słowa. Szły one prosto do jej serca, a gdy potrąciły o zapomniany, obowiązkami kapłanki przywalony hymn młodości, przepełniły je niewymownie słodką pieśnią.
Fausta Auzonia słyszała w sobie ciche granie, jak gdyby każda kropla jej krwi śpiewała. Coś budziło się w niej, kiełkowało, a było to coś tak rozkosznego, że poddawała się bez oporu tej przemianie.
Czarodziej pochylał się nad nią coraz niżej, szeptał coraz namiętniej. Miał on u ramion złote skrzydełka, a w ręku łuk napięty. Na jego śniadej, jasnym włosem obramowanej twarzy, żarzyły się czarne oczy wojewody.
Fausta Auzonia zapomniała w tej chwili o przepaści, jaka ją dzieliła od chrześcianina. Jej rzymska dusza uśmiechała się serdecznie do walecznego żołnierza, który zawarł przymierze ze śmiercią.
Wtem zaszeleściła kotara i na dziedziniec wbiegł ktoś szybkim krokiem.
— Bogini wzywa Twoją Świątobliwość do świątyni — wyrzekła niewolnica.
Fausta Auzonia otworzyła powieki szeroko i patrzała jakiś czas na sługę nieprzytomnym wzrokiem nagłego przebudzenia; potem odetchnęła z głębi piersi i podnosząc się z sofy, rozkazała:
— Podaj mi welon...
Kiedy się niewolnica oddaliła, wyciągnęła ręce do posągów zmarłych westalek i wyrzekła głosem, podobnym do cichego łkania:
— Przebaczcie mi... i nie lękajcie się... Fausta Auzonia nie złamie ślubu...








III.


Senator Kajus Juliusz Strabo mieszkał przy ulicy Ogrodów w dworcu, który należał przez szereg wieków do przesławnego rodu Kwintyliów. Kupił go jego ojciec na licytacyi publicznej i oddał synowi z poleceniem, żeby go przebudował, stary bowiem dom wypowiadał już służbę.
Ale Kajus Juliusz nie przyłożył ręki do pamiątki po Kwintyliach. Odnowiwszy zniszczony dach, posadzki mozaikowe, zużyte przez czas, i spłowiałe malowidła na ścianach, zostawił resztę w dawnym stanie.
Słońce wychylało się dopiero z poza gór albańskich, kiedy się senator nazajutrz przebudził. Spoczywał on w małym pokoiku, na nizkiem, wąskiem łóżku, przykryty zwyczajną kołdrą wełnianą koloru brunatnego. W jego sypialni nie było ani jednego sprzętu zbytkownego.
Zarzuciwszy na siebie obszerną długą tunikę, przeszedł do łazienki. Tu nie czekały na niego młode, piękne niewolnice, używane w domach bogaczów do wygniatania i namaszczania ciała. Kąpiel przygotował mu stary Gall, jego szatny, golarz, łaziebny i dozorca służby w jednej osobie.
Kajus Juliusz zanurzył się z przyjemnością w letniej wodzie.
— Słyszałem wczoraj pod wieczór krzyki w stajni — odezwał się, przeciągając się w wannie, jak kot na słońcu. — Pewno znów kogo obiłeś.
— Dałem Hermanowi trochę po łbie, bo nie dosypał koniom obroku, a ten próżniak wrzeszczał, jak gdybym go ze skóry obdzierał — odpowiedział Gall z poufałością starego sługi.
— Znam ja dobrze te twoje trochę po łbie. Pewnoś go okaleczył.
— Wypadł mu tylko jeden ząb, czego wcale nie żałuję, bo ma ich zawiele. Żre za trzech.
Prosiłem cię już kilka razy, żebyś ludzi nie bił bez potrzeby.
Gall wzruszył ramionami.
— Gdybym czasem którego nie poszturchał — odrzekł niechętnie — rozlazłoby się pańskie dobro, jak gałgany żebraka. Ta podła hołota shardziała. Ktoś powiedział niewolnikom, że imperator rozkazał zamknąć nasze świątynie i rozdać ich majątek pomiędzy Galilejczyków. To bydło uwierzyło i odgraża sie[24], że przejdzie gromadnie do chrześcian. Wieczorem snują się za ogrodem jacyś ludzie podejrzani, którzy szepczą przez mur z naszą służbą. Szczuję ich psami, a oni wracają ciągle.
— Znów ci się coś uwidziało — mówił Kajus Juliusz.
— Może mi się uwidzało, ale to wiem na pewno, że się te łajdaki na dobroci nie rozumieją. Gdy którego dobrze wygrzmocę, mam spokój na cały tydzień.
— Doczekasz się jeszcze, że się jaki zuchwalec na ciebie targnie. Zdarza się to coraz częściej.
Gall uśmiechnął się pogardliwie.
— Nie radziłbym nikomu — rzekł i wyciągnął przed siebie krótkie, muskularne ręce, obrosłe jak łapy niedźwiedzia.
— Wiem, że w twoim uścisku pękają kości — mówił Kajus Juliusz — i właśnie dlatego proszę cię po raz ostatni, żebyś mi ludzi nie bił bez potrzeby. Należy unikać wszystkiego, coby mogło dać Galilejczykom powód do skargi.
Gall mruknął coś niewyraźnego pod nosem, zarzucił na pana, który wyszedł z kąpieli, prześcieradło z miękkiej wełny i wycierał go z takim rozmachem, że się Kajusz Juliusz głośno roześmiał.
— Ostrożnie, bo mi żebra połamiesz — zawołał. — Nic ci twoja złość nie pomoże. Będziesz odtąd względniejszym dla niewolników, albo się rozstaniemy.
— Pan każe, sługa ulega — bąknął Gall. — ale niech mi tylko który coś porządnie przeskrobie...
Łypnął oczami i pokazał zdrowe, białe zęby, jak podrażniony kundel.
Kiedy pana dobrze wygniótł i osuszył, ogolił go i oczyścił jego ręce z włosów małemi obcążkami.
Tak odświeżony, przeszedł Kajusz Juliusz do pokoiku, przylegającego do sypialni. I tu nie było sprzętów zbytkownych. Duże krzesło z poręczami, mały stolik i dwie ogromne skrzynie tworzyły całe umeblowanie.
Senator brał z rąk Galla jedwabne suknie i ubierał się sam. Włożył na siebie dwie tuniki, krótszą pod spód, dłuższą na wierzch, a na nogi wysokie białe trzewiki i przymocował je do łydki, aż pod kolano, szerokiemi, purpurowemi taśmami.
Wsunąwszy na serdeczny palec lewej ręki jeden tylko pierścień, zwyczajną złotą obrączkę z portretem cesarza Walentyniana, przejrzał się w polerowanej srebrnej płycie i udał się do sali.
Czekała na niego służba, ustawiona po obu stronach ołtarza domowego, na którym żarzyły się węgle pokryte popiołem.
Licznym nie był dwór Kaja Juliusza. Nie miał on śpiewaków, śpiewaczek i tancerek, hystryonów i astrologów. Lektor, rządca, dozorca niewolników, kucharz, ogrodnik, dwóch woźniców, czterech tragarzów, wywoływacz i sześciu wyrostków, przydzielonych do kuchni i ogrodu, stanowiły całe otoczenie senatora. Każdy zamożniejszy plebejusz zatrudniał więcej ludzi.
Kajus Juliusz zasłonił głowę białym welonem i zbliżył się do ołtarza. Podniósłszy ręce do góry, modlił się szeptem wśród głębokiego milczenia służby.
Kiedy skończył cichą rozmowę z geniuszem domu, rzucił na węgle garść ziarn pszenicznych i wylał kilka kropel wina. Jego twarz zachowała podczas tej ceremonii taki spokój, iż trudno było odgadnąć, czy bierze w niej szczery udział lub też czyni tylko zadość prastaremu zwyczajowi, odnowienemu[25] w czasach ostatnich.
Po orgii zmysłów i po obojętności religijnej pierwszych trzech wieków ery chrześcijańskiej, przebudziła się w dogorywającym świecie pogańskim tęsknota za cnotą i wiarą dalekich przodków. Skutki rozpusty i dyletantyzmu filozoficznego obrzydły głównie patryotom rzymskim, którzy widzieli w zaniedbaniu świątyń przyczynę szybkiego rozkwitu wstrętnej im nauki Chrystusowej.
Pragnąc przytrzymać świetną przeszłość, zapadającą się bezpowrotnie w mroki dziejów dokonanych, usiłowali potomkowie wielkiego narodu wskrzesić wszystkie jej tradycye.
Co dało pra-pra-ojcom hart ducha i poczucie obowiązków obywatelskich, to miało pra-pra-wnuków dźwignąć z upodlenia. Tak się spodziewano. Najoświeceńsi mężowie rzymscy czwartego stulecia nie byli przyjaciółmi sybarytyzmu życiowego i filozoficznej bezwyznaniowości. Lucyanów, szyderców i bluźnierców, wiek ten nie wydał. Wrodzona naturze ludzkiej potrzeba oparcia się na sile, przekraczającej jego możność, zlawszy się z miłością podań rzymskich, wytworzyła potężną reakcyę zachowawczą, która wchłonęła w siebie najlepsze dusze pogańskie owego czasu.
Kogo „zabobon wschodni” dlatego, że pochodził z nienawistnego Rzymowi Wschodu, z ojczyzny wzgardzonych Syryjczyków i Żydów i że burzył podwaliny przeszłości, odtrącał, kogo nauka, pocieszająca głównie wydziedziczonych i nieszczęśliwych, nie pociągała, kto nie chciał lub nie mógł zrozumieć, iż zmienionym warunkom państwowym i społecznym było za ciasno w kole przestarzałych wyobrażeń i zasad, ten cofał się o lat tysiąc w tył, do kołyski pierwszych miast greckich i rzymskich, do samego początku cywilizacji, która dobiegała już do mety.
Poganie drugiej połowy czwartego stulecia chcieli wskrzesić wiarę Numy Pompiliusza i jego ludu z jej wszystkiemi formami i symbolami, zapomniawszy, że między pobożnym królem a patryotami z czasów Teodozyusza wznosiła się olbrzymia góra, utworzona z systematów filozoficznych, które strawiły, jak rdza, zaufanie do bogów, zwanych narodowymi. Ze starą wiarą miały wrócić stare cnoty...
Lecz wybitniejsi politeiści czwartego stulecia, jak cesarz Julian Apostata, filozof Temistius, mówca Symmachus, prefekt Flawianus, retor Libanius i i. zdawali sobie sprawę z niemocy dawnych tradycyi. Pojąwszy, że tylko wiara odświeżona, wyższa i szersza od poprzedniej, przygarniająca pod swoje skrzydła nie miasto lub naród, lecz człowieka w ogóle, mogłaby rozniecić nanowo wystygły zapał religijny, usiłowali przyswoić pogaństwu zdobycze ostatnich czasów. Wzięli oni od neoplatończyków ich „Słowo”, zbliżone do Boga monoteizmu, a od chrześcian cnotę miłosierdzia, nie odczuwaną przez starożytnych.
Ale to „Słowo” filozoficzne było tak samo pojęciem oderwanem, czemś niewyraźnem, niepochwytnem, jak szlachetne marzenia stoików.
Odrodzone pogaństwo Juliana Apostaty, na którym wzorowali się patryoci rzymscy z końca czwartego stulecia, zlepione sztucznie, oparte nie na żywej wierze, lecz na doktrynie, nie rozgrzewało szerokich mas. Była to tylko religia polityczna patryotów, którzy, nie chcąc się odczepić od przeszłości, chwycili się oburącz jej form i symbolów i łudzili się rozmyślnie domieszką nowych cnót i wyobrażeń.
Kajus Juliusz Strabo należał razem z Flawianem i Symmachem do najgorliwszych patryotów rzymskich. Pochodząc z rodziny rycerskiej, która uzyskała pierścień z łaski wielkiego Cezara, dlaczego przyjęła jego nazwisko rodowe, miał on poza sobą długi szereg wojowników i obywateli, zasłużonych ojczyźnie. Należał on jak Flawianus i Fausta Auzonia do owych nielicznych niedobitków szlachty rzymskiej, o których zapomniały wojny i zazdrość imperatorów.
Jak Flawianus i Symmachus, nienawidził i on chrześciaństwa.
Wszakże to Konstantyn, pierwszy imperator chrześciański, obraził do tego stopnia dumę „panów świata”, że przeniósł stolicę państwa z Rzymu do Bizancyum. On i jego następcy, prowadząc dalej dzieło, rozpoczęte przez Dyoklecyana, poznosili wszystkie dawne instytucye, odebrali senatowi i pretorom ich znaczenie, ośmieszyli purpurę patrycyatu i pierścień rycerstwa, odłączyli władzę cywilną od wojskowej, rozbili legion na drobne oddziały i odjęli narodowi ostatni cień samorządu. Oni oddali wojsko w ręce barbarzyńców i otworzyli bramy cesarstwa dla wszystkich awanturników lasów germańskich.
Lękając się bezustannie zemsty starego Rzymu, otoczyli się cudzoziemcami, zabroniwszy potomkom rodów historycznych służby w legionach.
Jakże miał on, Kajus Juliusz Strabo, przywiązany z takiem oddaniem do świetnej przeszłości Rzymu, jak najlepszy syn do najlepszej matki, sprzyjać religii, która lekceważyła tę przeszłość, burząc jej urządzenia?
Gdyby chrześciaństwo było tylko odmienną formą czci bogów, nie byłby czuł do niego niechęci. Tyle rozmaitych kultów chwaliło w Rzymie mieszkańców niebieskich po swojemu i nikt nie ograniczał ich swobody. Byle uznawały w Jowiszu Kapitolińskim ojca bogów i nie odwodziły poddanych państwa od obowiązków obywatelskich, mogły składać ofiary, komu tylko chciały. Fanatyzm religijny nie pobudzał nigdy prawdziwych Rzymian do czynów gwałtownych, tem zaś mniej w czwartem stuleciu, w którem filozofia wystudziła dawno żarliwość pierwotną.
Ale ten „zabobon wschodni” nie był tylko kultem religijnym, co rozumiał już Marek Aureliusz, Fronton i wszyscy wybitniejsi patryoci drugiego stulecia. Był to nowy porządek społeczny, tak wręcz, przeciwny dawnemu, iż nie mógł obok niego zgodnie istnieć.
Czuli to dobrze wielbiciele przeszłości rzymskiej czwartego stulecia, począwszy od mężów tak światłych, jak Julian Apostata, aż do ostatniego klienta, pochodzącego z krwi łacińskiej i dlatego śledzili zawistnem okiem szybki rozwój chrześciaństwa.
„Galilejczycy” chełpili się gorliwością w służbie Bożej i czystością obyczajów... Trzeba im dowieść, iż nie tylko ich „przewrotna wiara” posiada moc uszlachetnienia człowieka.
Wielcy twórcy potęgi rzymskiej nie wiedzieli nic o „przesądzie wschodnim”, a mimo to świecą ich cnoty na kartach dziejów, jak gwiazdy promienne.
I oto dlaczego zabłysły nagle na całym obszarze zachodnich prowincyj państwa, złączonych ściślej od wschodnich z przeszłością Rzymu, święte ognie i odżyło jeszcze raz stare pogaństwo z siłą pierwotną w chwili, kiedy się jego powrotu już nikt nie spodziewał.
Kajus Juliusz Strabo, spadkobierca zwątpień, cynizmów i rozpusty kilku wieków, wychowaniec literatury greckiej modlił się codziennie, rano i wieczorem, przed ołtarzem domowym, sypiał na ubogiem posłaniu, ubierał się sam i jadał proste potrawy. Jego ojciec potrzebował do usługi osobistej większej ilości rąk, aniżeli on do zarządu całego domu. Jego dziad nie zastanawiał się nawet nad tem, czy kara, wymierzona niewolnikowi, boli, a on zalecał swojemu dozorcy pobłażliwość. Niech Galilejczycy wiedzą, że i ci, których oni pogardliwie bałwochwalcami nazywają, zarzucając im okrucieństwo względem ubogich i wydziedziczonych, posiadają cnotę miłosierdzia. Zalecali ją przecież swoim wyznawcom stoicy i neoplatończycy.
Dokonawszy ofiary porannej, przeszedł Kajus Juliusz po schodach marmurowych do pracowni[26], dokąd udali się za nim lektor i dozorca.
Był to pokój, w którym najchętniej przebywał. Tu wydawał rozkazy rządcy i dozorcy, załatwiał sprawy z dzierżawcami dóbr, czytał, pisał, słuchał lektora i przyjmował bliższych znajomych. Tu miał bibliotekę, składającą się z kilkuset drogocennych rękopisów i otoczył się wszystkiem, co lubił.
Ktoby się znalazł w pracowni Kaja Juliusza, nie wiedząc, że to mieszkanie senatora, wziąłby ją za sklep handlarza starożytności.
Wzdłuż ścian stały szafy, a w nich, na półkach, ułożyła troskliwa ręka wielkie mnóstwo naczyń i sprzętów, pochodzących z różnych epok.
Były tam noże, półmiski, dzbany i amfory z czasów konsulów, miecze i naramienniki słynnych wodzów, złote i srebrne monety pierwszych imperatorów, naszyjnik cesarzowej Faustyny, czarki, gemmy i wiele innych osobliwości, poszukiwanych przez zbieraczów. Magnacką fortunę uwięził Kajus Juliusz w tych pamiątkach po dawnym Rzymie.
Usiadłszy w dużem krześle z poręczami, rzekł do starego Galla:
— Podasz mi tu śniadanie.
A zwróciwszy się do lektora, zapytał:
— Czy nie było pisma od konsula?
— Aureliusz Symmachus wzywa Twoją Przesławność na posiedzenie senatu — odpowiedział lektor, wolny uczony rzymski, wychowany w szkołach ateńskich.
— Na dziś?
— Na jutro, w świątyni kapitolińskiej.
— Doszliśmy wczoraj do pożegnania Hektora z Andromachą...
Kajus Juliusz spożywał śniadanie, składające się z grzanego wina, chleba, dwóch jajek i kilku oliwek, a jego lektor wydobył z bronzowej puszki zwój pargaminów i czytał po grecku:

„Na to lśniący się hełmem, wyniosły odezwał się Hektor:

Żono, to samo i mnie niepokoi, lecz wstydby mi było
Straszny w obliczu Trojanów i szato-powłóczystych Trojanek
Jeślibym tutaj, z daleka od walki, jak tchórz się pozostał,
Duszaby nie dozwoliła, bom przywykł być znakomitym
Zawsze i z przodownikami samymi stawać do boju,
Ojcu sławę zdobywać uczciwą i sobie samemu.
Dobrze to samo i ja przewiduję i w duszy i w sercu:
Zbliży się dzień ostateczny zagłady Ilionu świętego,
Zginie i Pryam, przesławny oszczepnik i naród Pryama.
Ależ nie tak mnie zatrważa narodu niedola nieszczęsna,
Nie tak króla Pryama i matki, Hekuby czcigodnej,
Nie tak braci rodzonych, choć oni i liczni i dzielni,
Runą głowami w kurzawę, zmiażdżeni wrogów potęgą —
Jak zaś twoja, gdy który Achejczyk w spiż uzbrojony.
Porwie cię, łzami zalaną i dni swobody pozbawi.

Gdybyś miała w Argosie...

— Czy służyłeś w legionach? — zapytał Kajus Juliusz, przerywając lektorowi.
— Ojcu mojemu udało się przekupić dekuryona i pominięto mnie przy poborze — odpowiedział lektor.
— Jesteś Rzymianinem a usuwasz się od powinności wojskowej? Nasi przodkowie spieszyli pod sztandary bez przymusu — mówił senator.
— Ty wiesz, panie, że nasi ojcowie mieli inne pojęcia o celach życia.
— Wolny Rzymianin może mieć tylko jeden cel: służyć ojczyźnie. Nas, czoło narodu, pozbawiła chytrość nowych imperatorów zaszczytu wsławienia się pod orłami. Ci panowie od wczoraj lękają się, abyśmy nie pozyskali względów żołnierza, któremu zawdzięczają władzę. I lękają się słusznie, każdy bowiem z nas ma więcej prawa do tronu, aniżeli oni, wyrzuceni łaską najemnego żołdactwa na sam szczyt państwa. Ale dlaczego wy, plebeje, których się nikt nie obawia, dlaczego gardzicie wy służbą wojskową. Nazywacie się Rzymianami, a pozwalacie sobie wytrącać broń z ręki. Z waszej winy przestały być legiony rzymskie rzymskiemi. Nie my przelewamy krew na polach bitew, lecz barbarzyńcy, walczący za pieniądze. Nie byłoby nic dziwnego, gdyby ci barbarzyńcy zażądali zamiast złota, panowania.
— Po ustach lektora przewinął się uśmiech pogardliwy.
— Ty wiesz, panie, że to niemożliwe — wyrzekł.
— Dlaczego niemożliwe? — zapytał senator. — Tylko siła panuje, a wojsko jest siłą. Korzystamy już kilka wieków z zasług przodków, nic za to ich pamięci nie oddając. Powiadasz, że mamy dziś inne pojęcia o celach życia? Jakie? Pojęcia filozofii greckiej z czasów jej upadku? Są one dobre dla zbogaconych handlarzów, dla lubieżników i niedołężnych starców.
Lektor milczał zakłopotany.
— Czytaj dalej! — rozkazał Kajus Juliusz szorstko.

Rzekł i do syna ramiona wyciągnął Hektor świetlisty,
Ale cofnęło się dziecko do niańki w fałd opasanej,
Tuli się z płaczem, widoku się ojca swego przeląkłszy.
Straszy je zbroja błyszcząca i hohoł z włosa końskiego,
Potrząsający się groźnie na szczycie pięknego szyszaka.
Na to zaśmiali się ojciec kochany i matka czcigodna,
Zdjął więc Hektor świetlisty przyłbicę z głowy śpiżową,
Połyskującą się pięknie, położył ostrożnie na ziemi,
Poczem dziecko całuje kochano, kołysząc na ręku,
Modli się głośno do Zeusa i innych bogów wieczystych.


Powtórnie przerwał senator lektorowi. Oparłszy głowę na ręce, kończył za niego z pamięci.

Zeusie i inni bogowie, dozwólcie niechże i syn ten,
Krew z krwi mojej, podobnie jak ja w Ilionie panuje,
Również niepokonany niech wodzi na boje Trojanów,
O nim niechaj powiedzą, od ojca syn doskonalszy,
Kiedy powróci z utarczki, a niosąc zbroję skrwawioną
Z wroga, którego zagładził, niech serce matczyne pociesza,
....................
Ach, Bóg z tobą kobieto, żałością się w duszy nie unoś,
Nikt-bo mnie do Hadesu nie ześle wbrew przeznaczeniu,
Swej zaś doli, o wierzaj, nie uszedł żaden śmiertelnik,
Czy on niemężny, czy dzielny, jak skoro na świat się narodził.
Wracaj-że miła do domu i pilnuj swoich zatrudnień
Zwykłych, kądzieli i krosien, a każ i swym służebnicom
Siąść do roboty, a wojną mężowie kłopotać się będą,
Wszyscy mieszkance Ilionu, a ja między nimi najbardziej.


Jego głos, zrazu świeży, dźwięczny, słabł, gdy się zbliżał do końca modlitwy, jakby się zmęczył jędrną mową Homera. Ostatnie dwa wiersze skonały na jego ustach cichym szeptem.
Zamikł i wodził smutnym wzrokiem po marmurowych biustach Korneliów, Fabiów, Juliów, Klaudyów, Kwintyliów, ustawionych na szafach.

...... a wojną mężowie kłopotać się będą
Wszyscy mieszkańce Ilionu, a ja między nimi najbardziej.


powtórzył półgłosem.
Spojrzał na swoje małe, wypieszczone ręce, na szczupłe ramiona, na wąską klatkę piersiową i uśmiechnął się gorzko.
— Na dworzu nie grzeje prawdopodobnie słońce wczorajsze? — wyrzekł, zwracając się do lektora.
— Od samego rana prószy drobny deszczyk — objaśnił uczony. — Mamy tego roku przykrą jesień.
— Czuję ją w kościach — mruknął senator.
A podniósłszy się z krzesła, dodał:
— Nie jesteś mi już dziś potrzebny. Niech listy do dzierżawców będą na jutro gotowe.
Kiedy się lektor oddalił, przeciągnął się Kajus Juliusz, jak robotnik, prostujący muskuły po pracy kilku godzin, potem mówił do siebie wolno, oddzielając wyraz od wyrazu:

Zbliży się dzień ostateczny zagłady Ilionu,
Zginie i Pryam, przesławny oszczepnik, i naród Pryama.


Cienie smutku ogarnęły jego twarz wychudłą, zarysowaną z wyrazistością kamei.
Nagle drgnął i odwrócił szybko głowę w stronę kotary.
— Gdybym wiedział, że cię szelest kroków przeraża, jak chorą niewiastę — odezwał się Konstacyusz Galeryusz, który wchodził do pracowni — byłbym posłał przed sobą wywoływacza. Bądź pozdrowiony! Pewno cię znów zmiana powietrza rozebrała.
Kajus Juliusz otrząsł się, jakby go zimne dreszcze przeszły.
— Witaj! — odparł. — Dokucza mi w istocie ten obrzydliwy drobny deszcz, który przenika mury i wciska się pod skórę ludzką. Śmiejesz się? Gdyby tak twoi przodkowie przez kilka pokoleń za dobrze jedli, za dużo pili i zbyt gorąco kochali, jak moi, czułbyś w sobie także zimno nawet w skwarne dni lata.
— Znaczy to, że mam być swoim przodkom wdzięczny za to, iż nie znali się na dobrych rzeczach — mówił Konstancyusz Galeryusz i usiadł ciężko na krześle. — Jestem zmęczony, jak gladyator po opuszczeniu areny. Czy wiesz co dziś robiłem? Nie zgadniesz. Obiegłem dwadzieścia razy mój ogród.
— Chcesz się pozbyć tuszy?
— Nie sądziłem, żebyś był tak dowcipny. W istocie. Tłuszcz zawadzałby mi na wojnie.
— Jesteś zbyt przezorny. Do wojny jeszcze daleko.
— A mnie się zdaje, że blizko.
— Czy mówiłeś z Flawianem?
— Prefekt pokazywał mi pismo Walentyniana. Ten Galilejczyk przemawia zbyt ostro, żebyśmy mogli i tym razem liczyć na jego względność. Bywają chwile, w których szczęk oręża jest najwłaściwszą odpowiedzią. Za długo znosimy samowolę Teodozyusza.
Kajus Juliusz spojrzał z zazdrością na gościa.
— Gdybym miał twoje zdrowie — wyrzekł z żalem.
— Tylko się nie martw — pocieszał go Konstancyusz Galeryusz. — I dla ciebie znajdzie się robota. Rozumna głowa waży więcej od silnych ramion.
— Ale nie na wojnie.
— I na wojnie.
Zamyślili się obaj, patrząc przed siebie.
Po jakimś czasie zaczął Konstancyusz Galeryusz:
— Chciałem ci powiedzieć, że konie Rufina są do nabycia. Zgrał się wczoraj w kości i chce się pozbyć karych ogierów, na które ostrzysz zęby od trzech miesięcy. Możesz je nabyć za tanie pieniądze.
Kajus Juliusz wzruszył ramionami.
— Obędę się bez ogierów Rufina — wyrzekł.
— Dlaczego? — zapytał Konstancyusz Galeryusz zdziwiony. — Tak ci się zawsze podobały.
— Nie wiadomo, na co pieniądze będą niedługo potrzebne.
— Przyznaj się, że zapłaciłeś znów ogromną sumę za dziurawe sandały Cyncynata lub za spinkę Cezara. A może udało ci się złowić kawałek ogona wilczycy, co karmiła Remusa i Romulusa? Pokaż zdobycz, bo nie wytrzymasz.
Wesoło roześmiał się Kajus Juliusz. Zbliżywszy, się do jednej z szaf, wydobył z niej jakieś gliniane, naczynie i podniósł je do góry.
— Podziwiaj! — wyrzekł tryumfująco.
Oczy jego błyszczały, twarz ożywiła się.
Konstancyusz Galeryusz przypatrzył się naczyniu z jednej strony, obszedł je dokoła, obejrzał z drugiej strony i wyrzekł:
— Skorupa!
— O ty niedźwiedziu z lasów Recyi — mówił Kajus Juliusz — więc ciebie nie zachwyca półmisek z czasów Tarkwiniusza Pysznego? Czy słyszysz? Za czasów Tarkwiniusza Pysznego używali nasi praojcowie takich półmisków.
— Moje psy jedzą na lepszych naczyniach — wyrzekł, śmiejąc się Konstancyusz Galeryusz.
— Barbarzyńco! — zawołał Kajus Juliusz. — Nie dla twoich tępych oczu taka świętość.
Chciał schować naczynie do szafy, ale go patrycyusz powstrzymał.
Naucz-że mnie sztuki poznawania tych cudów — mówił — abym mógł wtrącić mądre słówko, gdy będą u Symmacha rozprawiali o starożytnościach. Aż mnie wstyd, że muszę wtedy zawsze milczeć.
Nachylili się obaj nad półmiskiem z czasów Tarkwiniusza Pysznego. Kajus objaśniał znaki, po których się poznaje naczynia z owej epoki; Konstancyusz słuchał uważnie.
Kiedy tak stali, zbliżeni do siebie głowami, uchyliła drobna, biała ręka kotary, zasłaniającej pracownię od strony dziedzińca i dwoje dużych, niebieskich, ciekawych oczu zaświeciło nad zadartym noskiem. Za noskiem ukazała się twarz, a za twarzą cała postać Porcyi Julii.
Uśmiechnęła się filuternie i posuwała się wolno na palcach nóg, wstrzymawszy oddech. Za nią czołgał się duży pies brytański.
Gdy stanęła za plecami Konstancyusza Galeryusza, klasnęła z całej siły w dłonie.
Kajus i Konstancyusz odskoczyli od siebie przerażeni, a Porcya śmiała się pustym śmiechem psotnego dzieciaka. Pies, rozbawiony, jak jego pani, wtórował jej radosnem szczekaniem.
Wyśmiawszy się, podbiegła dziewczyna do brata, objęła go wpół, okręciła wokoło i zarzuciła mu ręce na szyję.
— Pozdrowienie poranne przynoszę ukochanemu braciszkowi — mówiła, całując senatora w obydwa policzki.
Porcyo, mój półmisek z czasów Tarkwiniusza Pysznego! — zawołał rozpaczliwie Kajus Juliusz, podniósłszy do góry skorupę.
Pies skakał jak opętany, usiłując dosięgnąć pyskiem drogocenne naczynie.
— Odpędź Lidyę — błagał Kajus.
— Lydya, dosyć tego! — fuknęła Porcya.
Pies uspokoił się natychmiast. Przywarowawszy u stóp swojej pani, lizał jej rękę.
Teraz zwróciła się Porcya do Konstancyusza, ujęła palcami sukienkę z obu stron, zrobiła dyg i wyrzekła grubym głosem:
— Pozdrowienie Twojej Przesławności!
Ten sam gest wykonał Konstancyusz Galeryusz i odparł tak samo ponuro:
— Niech bogowie zachowają Twoją Przesławność!
Kiedy uniósł lekko togi i cofnął w tył prawą nogę, wyglądał tak komicznie, że Porcya wybuchnęła znów głośnym śmiechem.
— Mógłbyś się pokazywać w teatrze jako pantomim — zawołała.
— Ale powiedz mi, dlaczego ludzie nazywają ciebie przesławnym? — zapytała. — Cóż ty zrobiłeś tak sławnego, że jesteś przesławnością?
— Porcyo! — odezwał się Kajus Juliusz, który zamknął już swoje naczynie do szafy.
— Daj jej pokój — prosił Konstancyusz Galeryusz. — Wiesz przecież nie od dziś, że Porcya wybrała sobie mnie za wazę, do której zlewa bez przeszkody swoją wesołość.
— Obszerna waza! — zauważyła Porcya.
— Obszerna! — potwierdził Konstancyusz — ale niedługo będzie węższa.
— Może przystałeś do Galilejczyków i udasz się na pustynię, by się raczyć korzonkami.
— Do Galilejczyków nie przystałem, bom Rzymianin, ale korzonkami żywić się mogę, gdy zajdzie potrzeba, bo mam dobre zęby. Dziwisz się słusznie, dlaczego mnie ludzie nazywają Przesławnością. Wiem o tem sam, że kupiony tytuł należy uprawnić czynami odważnemi.
Porcya wzięła dużą rękę Konstancyusza w swoje drobne, białe palce i głaszcząc ją. wyrzekła serdecznie:
— Znów cię moja niemądra wesołość dotknęła. Ale ty nie masz do mnie żalu? Ty wiesz, że nie obrażam nigdy nikogo rozmyślnie.
— A ty wiesz, że tobie ze mną wszystko wolno — odparł Konstancyusz Galeryusz i spojrzał na Porcyę z taką miłością, że dziewczyna spłonęła.
— Mogłabyś się przychylić do jego prośby, którą powtórzył już tyle razy — odezwał się Kajus Juliusz i stanąć z nim przed ołtarzem jego bogów domowych.
Porcya odskoczyła od Konstancyusza.
— Z nim? Nigdy! — zawołała opryskliwie.
— Dlaczego? — zapytał brat. — Czy dlatego, że należy do nowego patrycyatu? Nowy na nim tytuł, ale stara w nim miłość do Rzymu, a jeszcze starsza uczciwość i dobroć. Pierścienia rycerskiego nie zdobył jego pradziad zdradą i podłością wyzwoleńców cesarskich, lecz z mieczem w ręku, w służbie przybranej ojczyzny, tak samo, jak niegdyś nasi przodkowie. Małżonka wierniejszego i lepszego nie znajdziesz Porcyo.
— Wiem, że Konstancyusz Galeryusz jest poczciwy i dobry — odparła Porcya — ale jakżebym ja obok niego wyglądała? Jak sarna obok słonia. Nie chcę!
Patrycyusz uśmiechnął się dobrotliwie.
— Wiadomo, że słonie bywają cierpliwi — mówił. — Mamy oboje czas.
— Sądzisz, że twoja cierpliwość złamie moją wolę? — zawołała Porcya z dziecięcą złością.
— Wierzę, że będziesz mnie kiedyś bardzo kochała.
— Cóż upoważnia cię do tak zuchwałego mniemania.
— To, że się ze mną zanadto kłócisz.
— Będę odtąd milczała, jak, jak, jak... — mówiła Porcya szybko, tupając nóżkami.
— Jak Porcya Julia — poddał jej Konstancyusz, śmiejąc się.
Dziewczyna pogroziła mu palcem, okręciła się na pięcie i wybiegła z pokoju. Za nią podążył pies z wesołem szczekaniem.
Jeszcze się kotara chwiała, kiedy się na przeciwnym progu ukazał wywoływacz.
— Znakomity Winfridus Fabricyusz! — oznajmił.
— Kajus Juliusz spojrzał zdziwiony na Konstancyusza, jakby pytał: czego ten chce ode mnie?
— Nie przyjąłbym tego Galilejczyka — mruknął patrycyusz.
— Może ma do mnie jakie polecenie z Wienny — odpowiedział senator.
— Niech wejdzie! — rozkazał niewolnikowi i zarzuciwszy na siebie togę, udał się do sali.
Wojewoda miał na sobie ten sam strój wojskowy, w którym przybył na uroczystość rodzinną Symmacha. Nawet miecza nie zostawił w przedsionku.
— Pozwoliłem sobie zakłócić spokój Twojej Przesławności — zaczął — nie jako wojewoda Italii i chrześcianin, lecz jako dawny znajomy z Wienny.
— Witaj! — odparł Kajus Juliusz i wskazał ręką na jednę z sof, ustawionych w półkolu na środku sali.
— Ponieważ znam w Rzymie tylko ciebie jednego bliżej — mówił wojewoda — przeto chciałbym się z tobą rozmówić otwarcie w sprawie, która obchodzi zarówno nas, chrześcian, jak was, pogan.
— Wyznawców bogów narodowych — poprawił Kajus Juliusz.
Jakby tej uwagi nie słyszał, ciągnął wojewoda dalej:
— Doniesiono mi, że zamierzacie pochować waszych zabitych z niezwykłą okazałością i że sam konsul przemówi do ludu na głównym rynku. Gdyby to zbiegowisko miało wywołać nowe rozruchy, byłbym zmuszony ściągnąć do Rzymu całą załogę Italii i zabronić nadal wszelkich liczniejszych korowodów.
Na twarz senatora wystąpił rumieniec.
— Przekonałeś się sam, że załoga palatyńska wystarcza najzupełniej do przywrócenia porządku — wyrzekł, rzuciwszy wojewodzie nieprzyjazne spojrzenie — co zaś do twojej groźby, to przekracza ona granice władzy wojewody. W obrębie murów miasta rozkazują u nas prefekt i konsul.
— Przybyłem do ciebie — mówił wojewoda — aby cię objaśnić co do granic władzy, z jaką mnie do Italii posłano. Mógłbym was pominąć i okazać pełnomocnictwo cesarskie dopiero wtedy, gdybyście go zażądali, ale moja natura żołnierska nie znosi gry zakrytej. Wiedzcie tedy, iż przybyłem do Rzymu z poleceniem wykonania edyktu boskich i wiecznych imperatorów bez względu na środki, jakie będę uważał za potrzebne. Teraz rozumiesz, dlaczego sobie nie życzę uroczystego pogrzebu waszych zabitych. Nie lubię łatwego rozlewu krwi. Żołnierz powinien tylko na polu bitwy mordować.
Kajus Juliusz zrozumiał go doskonale. Widać było, że dobywa wszystkich sił woli, by zachować spokój. Jego usta i powieki drgały nerwowo, prawa ręka wpiła się w poręcz sofy.
— Rozumiem i widzę — odezwał się po dłuższem milczeniu głosem ochrypłym z wewnętrznego wzruszenia — iż chcesz być gorliwszym od boskich i wiecznych imperatorów, którzy obdarzyli Flawiana i Symmacha najwyższemi zaszczytami zachodnich prefektur, uszanowawszy ich zasługi i cnoty. Rozumiem i widzę, że przybyłeś do nas z nienawiścią nieprzejednanego wroga, niepomny na przykazania twojej wiary, która uczy: „Miłujcie nieprzyjacioły wasze, dobrze czyńcie tym, którzy was mają w nienawiści, a módlcie się za prześladujące i potwarzające was“. O, chrześcianie! Zaledwie opuściliście podziemia i kryjówki zaułków, a już zapomnieliście o zasadach które były niegdyś waszą siłą.
A kiedy na niego wojewoda spojrzał zdziwiony, ciągnął dalej:
— Dziwisz się, że poganin, jak mnie pogardliwie nazywasz, zna wasze księgi? My, niedobitki narodu, zapomnianego od pewnego czasu przez bogów, szukamy w mądrości wszystkich wyznań źródła nowej prawdy, któraby nam wróciła dawną moc i cnotę. Ale w waszych księgach nie ma owego źródła, kiedy zasady, zawarte w nich, nie potrafiły uszlachetnić natury ludzkiej.
Wojewoda, który się takiego obrotu rozmowy nie spodziewał, milczał zakłopotany. Po chwili odparł:
— Nie jest rzeczą śmiertelnika zgłębiać drogi i środki, jakiemi się Stwórca i Pan świata do celów swoich posługuje. Krew ludzka jest Mu widocznie jeszcze potrzebna, kiedy się jej domaga. Gdy nadejdzie chwila właściwa, nastanie niezawodnie na ziemi zapowiedziane królestwo niebieskie.
Teraz spojrzał senator zdziwiony na wojewodę. Była to dla niego mowa obca, której jego sceptycyzm nie rozumiał. On pytał wszędzie i zawsze: dlaczego, dokąd, w jakim celu? A ten Galilejczyk zamykał i oczy i uszy i szedł przed siebie, nie oglądając się na prawo i na lewo.
— Tak sądzisz? — zapytał, chcąc pobudzić wojewodę do mówienia.
— Tak wierzę! — odpowiedział chrześcianin ciepłym głosem głęboko odczutego przekonania.
— Mniemasz że nasza krew jest twojemu Bogu potrzebna?
— Wierzę, iż Bóg prawdziwy postanowił w niezbadanych wyrokach swoich waszą zagładę, bo gdyby tak nie było, nie oddałby steru państwa w ręce tak żarliwych chrześcian, jak Teodozyusz i Walentynian, i nie wybrałby mnie na wojewodę Italii.
Senator słuchał uważnie. Wojewoda odpowiadał ciągle: wierzę!
Słowo to uderzyło Rzymianina. Patrzył on na twarz Fabricyusza, rozjaśnioną dziwnym płomieniem, tryskającym z jego czarnych oczu.
Nagle zrozumiał, dlaczego wojewoda odpowiadał ciągle: wierzę! Galilejczyk nie badał, nie wątpił, lecz wierzył w swojego Boga, jak wierzy posłuszne dziecko w ukochanego ojca. W jego piersiach biło owe dobroczynne źródło, z którego bohaterscy twórcy Rzymu czerpali moc do znoszenia nadmiernych trudów bez skargi, ochoczo — źródło żywej wiary, którego on, spadkobierca obojętności religijnej kilku pokoleń, szukał daremnie w księgach wszystkich wyznań. Dla wojewody nauka Chrystusa nie była wiarą polityczną, lecz potrzebą duszy, serca. On... wierzył...
I zrozumiał poganin siłę chrześciaństwa. „Z wiarą nie walczyć przezorności ludzkiej...”
— Uczynisz, co będziesz uważał za swój obowiązek — wyrzekł — ale ostrzegam cię, że jeszcze dużo krwi popłynie, zanim twój Bóg zwycięży w Rzymie. Szczerość za szczerość.
— Chciałem, żebyście wiedzieli, kogo boski i wieczny Walentynian przysłał do Rzymu — mówił wojewoda, podnosząc się z sofy. — Oszczędzać was nie będę, jednakże, gdybyście mi chcieli zadanie ułatwić powolnością, byłbym względnym dla waszych przyzwyczajeń. Nie zamknąłbym od razu wszystkich świątyń.
— Zanim o tem mówić będziemy, należy czekać na ostateczną odpowiedź boskich imperatorów do których senat wyśle w tych dniach prośbę pokorną.
— Trudzicie się daremnie — rzekł wojewoda.
— Nie jest rzeczą twoją ani moją uprzedzać boską wolę imperatorów — odparł Kajus Juliusz chłodno.
— Miałem nadzieję, iż uwzględniasz moje powody, i odwiedziesz prefekta i konsula od owego pogrzebu — mówił jeszcze wojewoda. — Lękam się nowych zaburzeń.
— Uczynisz, co do ciebie należy, nas zaś zostaw losowi, który nam bogowie przeznaczyli.
Pożegnali się sztywnym ukłonem.
Kiedy się wojewoda oddalił, zwiesił Kajus Juliusz głowę i splótł ręce na łonie. Jego drobna postać, złamana, schylona, jak podcięta przy korzeniu roślina, zdawała się jeszcze wątlejszą. Wrażenia siły nie robił ten potomek wielkiego rodu rzymskiego.
— A mówiłem ci, że trzeba będzie... — odezwał się Konstancyusz Galeryusz, schodząc po stopniach marmurowych, które prowadziły z pracowni do sali.
Plunął w garść i podniósł pięść, jakby się na kogoś zamierzał.
— Słyszałem wszystko — mówił — bo chciałem ci przyjść z pomocą, gdyby się Galilejczyk zapomniał. To jakiś gwałtownik! Mówię od dawna: chwycić za oręż i bić! — a wy wahacie się ciągle. Na co tu czekać? Z każdym dniem tracimy więcej gruntu pod nogami. Inaczej będą z nami imperatorowie rozmawiali, gdy podamy im prośbę na końcu miecza. A zresztą, kto jest od lat dwustu imperatorem? Ten, kto mocniejszy.
— Nie możesz się nauczyć ostrożności — odezwał się Kajus Juliusz — a nie wiadomo, gdzie zdrada czyha. Twój głos przenika mury.
Konstancyusz Galeryusz machnął ręką obojętnie.
— Żywcem mnie nikt nie weźmie, co się zaś z moim trupem stanie, obchodzi mnie bardzo mało — mruknął. — Nie poddawaj się zwątpieniu, bo śladami tej zrzędzącej wiedźmy idzie zawsze klęska. Nie zaprowadziła ona jeszcze nikogo do zwycięstwa.
— Gdybym miał twoje zdrowie, a jego wiarę — mówił Kajus Juliusz z żalem.
— Ale masz miłość do przeszłości Rzymu, ta zaś starczy za zdrowie i wiarę — pocieszał go patrycyusz.
Kajus Juliusz uśmiechnął się z niedowierzaniem. Nagle przesunął ręką po czole i podniósł głowę.
Tak, tak, nie należy się poddawać zwątpieniu, nie należy tracić odwagi — mówił gorączkowo, poprawiając na sobie togi. — Trzeba się bronić... Ty udasz się natychmiast do konsula, ja każę się zanieść do prefekta. Niech radzą, niech przyśpieszą krok stanowczy. Tego Galilejczyka trzeba z Rzymu usunąć... Ktoś z nas musi jechać do Arbogasta... I naszych zwolenników w legionach, rozłożonych w miastach Italii, trzeba uprzedzić...
— Takim cię lubię — zawołał Konstancyusz Galeryusz serdecznie. — Nie lękaj się! Mamy jeszcze pieniądze. Nie sami tylko Gotowie Teodozyusza walczą za złoto. Kupimy sobie miecze Franków i Gallów, a wówczas zobaczymy, kto będzie komu zamykał świątynie...
Winfridus Fabricyusz, opuściwszy dom Juliusza, wskoczył do rydwanu, który czekał na niego przed bramą, wziął z rąk niewolnika lejce i krzyknął na dwóch konnych legionistów:
— Do pałacu Lateranów!
Żołnierze ruszyli z miejsca galopem, poprzedzając wojewodę, który prowadził ogniste klacze hiszpańskie ze zręcznością cyrkowego woźnicy.
— Z drogi! Miejsce dla znakomitego wojewody! — nawoływali żołnierze.
Dopóki się rydwan toczył po bazalcie ulicy Ogrodowej, niepowstrzymywała jego szybkiego biegu żadna przeszkoda. W tej zacisznej dzielnicy miasta, zamieszkanej głównie przez senatorów, bywało zwykłe o tej porze pusto. Tylko bezpośrednio po wschodzie słońca snuły się tu gromady wolnych żebraków, stukających do bram możnych panów.
Ale kiedy wojewoda, skręciwszy na lewo, wpadł w samo ognisko ruchu handlowego i przemysłowego stolicy, w ulicę Szeroką, okazały się nawoływania jego straży przybocznej bezskuteczne. Płynęła tu ciągle, pod górę ku bramie Flamińskiej i na dół, w stronę Kapitolu, żywa fala, która zalewała nie same tylko boczne chodniki. I środkiem ciągnęły lektyki, krzesła przenośne i taczki z ciężarami.
A ten lud rzymski, który pamiętał bardzo dobrze, że jeszcze niedawno nawet konsulowie i pretorowie kazali swoim liktorom wyjmować w obrębie murów miasta z pęków rózg topory, by nie obrażać jego oczu znakiem władzy, nie zwracał wcale uwagi na wojewodę.
Widział on tyle świetnych korowodów, tyle blasku, roztaczanego przez senatorów na ulicach, ocierał się codziennie o tylu dostojników, iż mijał obojętnie skromny rydwan. Tylko, gdy legioniści naglili konie do pośpiechu, odwracały się tu i owdzie głowy i odzywały się głosy.
— Wolno! Czekać!
I głuchy pomruk rozlewał się wówczas wokoło.
Winfridus Fabricyusz, przywykły w pobliżu dworu cesarskiego i na prowincyi do kornej uległości tłumów, dziwił się zuchwalstwu ludu rzymskiego. Wychowaniec czasów nowych, które lekceważyły rozmyślnie tradycye przeszłości, miał on ochotę spaść na harde karki plebsu stolicy, lecz tych karków było tak dużo, iż jego żołnierska gwałtowność nie przełamałaby ich w razie oporu. A na porażkę w burdzie ulicznej nie mógł się narazić główny przedstawiciel siły zbrojnej. Przeto powstrzymał rącze konie i zawołał na legionistów, żeby zwolnili kroku.
Dziwiło go nie samo tylko zuchwalstwo ludu rzymskiego. Wszakże była dziś niedziela, dzień święty dla chrześcian. Sobór nicejski zakazał w tym dniu pracować.
W Wiennie i miastach, sąsiadujących z rezydencyą imperatora, stosowali się nawet innowiercy do tego przepisu, uświęconego przez edykty cesarskie, nad których wykonaniem czuwali gorliwie urzędnicy, bez względu na wyznanie, do jakiego należeli.
A tu, w dawnej stolicy państwa, ruszała się i wrzała ulica, jak gdyby nowy porządek wcale nie istniał. Kupcy nie pozamykali sklepów, drobni handlarze nie zwinęli straganów, rozstawionych na chodnikach, rzemieślnicy kuli, piłowali, stukali w warsztatach, przyśpiewując sobie przy robocie. Nawet członkowie rządu nie szanowali woli cesarskiej.
Jakiś senator spieszył do Kuryi, otoczony tłumem służby i klientów. Sędziowie, adwokaci, pachołkowie miejscy ciągnęli ku głównym rynkom, do zwykłych zajęć dni powszednich.
Patrząc na ten ruch, przypomniał sobie wojewoda słowa Kaja Juliusza. Starzy bogowie byli w Rzymie jeszcze w istocie silni, silniejsi, niżeli się zdawało imperatorom chrześciańskim. Ten gród odwieczny pozostał miastem pogańskiem mimo gniewu Konstancyusza, Gracyana, Teodozyusza i Walentyniana.
I zrozumiał żarliwy chrześcianin, że podjął się bardzo trudnego zadania. Jakże pozamykać świątynie w mieście, które będzie prawdopodobnie broniło swoich domów bożych z szałem rozpaczy? Zanim krzyż ostatecznie zwycięży, popłynie jeszcze dużo krwi...
Ponuro rozglądał się wojewoda w około, jakby czuł żal do tych ludzi za ich nierozumny, grzeszny, podług niego, upór. Dlaczego jesteście ślepi na światło prawdziwej wiary, dlaczego zamykacie sobie własnowolnie bramy królestwa niebieskiego pytały jego oczy zagniewane.
Gdy tak rozmyślał, uciszyła się nagle ulica. Żywa fala, chociaż jej do tego żadna przeszkoda nie zmusiła, rozstąpiła się na dwie połowy, usuwając się na chodniki. Mężczyźni zdejmowali z głowy poły tog i płaszczów, któremi się zasłonili od deszczu, kobiety kłaniały się tak nizko, że dotykały prawie twarzą bruku.
Zanim się wojewoda spostrzegł, przypadło do jego koni kilku ludzi, pochwyciło je za uzdy i odciągnęło rydwan na stronę.
Winfridus Fabricyusz chciał krzyknąć na swoich żołnierzów, lecz nagle zbladł i szarpnął klacze z taką siłą, że stanęły dęba.
Wolno, poważnie przesunęła się obok niego lektyka, a w niej spoczywała Fausta Auzonia. Poprzedzał ją liktor i otaczał ją liczny dwór, składający się z młodzieży płci obojga stanu senatorskiego i rycerskiego.
Z powstrzymanym oddechem, pochylony ku przodowi, wpatrywał się wojewoda w westalkę, jak ptak, oczarowany wzrokiem węża. Cała biała, z głową opartą na dłoni, nieruchoma, z oczami, wzniesionemi do góry, robiła Fausta Auzonia wrażenie posągu z marmuru kararyjskiego.
Jeden z młodych patrycyuszów zwrócił jej uwagę na wojewodę.
Fabricyuszowi zdawało się, że w oczach kapłanki zaświecił szybki, przelotny błysk radości. Pewno mu się tylko zdawało, bo po chwili spoglądały na niego te duże oczy tak chłodno, jakby go po raz pierwszy widziały.
Schylił głowę nizko, a kiedy ją podniósł, oddzielał go już od westalki mur z ciał ludzkich.
Znów przypomniał sobie przestrogę Kaja Juliusza. Teraz wierzył i on, że lud rzymski zemściłby się okrutnie na zuchwalcu, któryby się ośmielił znieważyć miłością dziewicę Westy. Jej godność kapłańska postawiła ją tak wysoko nad pragnieniami ludzkiemi, iż ten, ktoby ją ukochał, nie mógłby jej nawet jawnie uczuć swoich wyznać.
I zawrzał wojewoda gniewem przeciw wierze, która stawała między nim a Faustą Auzonią. Trzeba tę przeszkodę usunąć jak najprędzej.
W miarę, jak się zbliżał do wzgórza Caelius, ustawał coraz widoczniej ruch dnia roboczego. Tu i owdzie pozamykali kupcy i rzemieślnicy sklepy i warsztaty. Ludzie, ubrani odświętnie, zdążali ku bramie Celimontańskiej, skąd prowadziła ulica do pałacu Lateranów.
Była to niegdyś siedziba wielkiego rodu patryrcyuszowskiego, który zawadzał imperatorom, jak wiele innych Neron, zamordowawszy słynnego z cnót obywatelskich Placyusza Lateranusa, pozbawił równocześnie jego spadkobierców majątku. Odtąd przechodził wspaniały pałac z rąk do rąk, aż go w końcu Konstancyusz Wielki przeznaczył na rezydencyę biskupów rzymskich.
Obok domu Lateranów wznosił się kościół, zbudowany w stylu bazyliki. Poprzedzał go kwadratowy, odkryty dziedziniec, otoczony ze wszystkich stron portykiem. Tu znajdowała się na środku marmurowa cysterna, napełniona wodą święconą.
Wojewoda zatrzymał konie przed kościołem. Oddawszy miecz jednemu z legionistów, wszedł na dziedziniec i umył twarz i ręce w cysternie.
Do świątyni chrześciańskiej prowadziło troje drzwi, z których środkowe były największe. Przy każdych stało po dwóch odźwiernych.
W przedsionku, odgrodzonym od właściwego domu modlitwy wysokim murem, wyciągnęło się do wojewody kilkanaście rąk z błaganiem.
— Módl się za nami! — prosili grzesznicy, skazani przez biskupa na pokutę publiczną.
— Niech wam Bóg Miłosierdzia przebaczy — wyrzekł Fabricyusz, przechodząc szybko obok pokutników.
Zaledwo przekroczył próg nawy, padł na kolana i dotknął czołem po trzykroć kamiennej posadzki.
— Oświeć jej duszę światłem prawdziwej wiary, Panie! — szeptał, przyciskając ręce do piersi — a serce moje uciesz jej miłością. Wysłuchaj mnie, a służyć ci będę każdem słowem i czynem. Wysłuchaj mnie, wysłuchaj, wysłuchaj! — powtarzał coraz goręcej, coraz namiętniej.
W głównej nawie, oddzielonej od dwóch pobocznych olbrzymiemi kolumnami, kończył właśnie jeden z dyakonów wykład Ewangelii Św. Mateusza. Stojąc przed pulpitem, czytał wolno z dużej księgi głosem podniesionym i tłómaczył trudniejsze ustępy gromadce katechumenów.
Wojewoda nie słyszał słowa Bożego. Zwinięty w łęk, skupiony, oderwany od całego otoczenia, błagał bez przerwy.
Nie o szczęście grzeszne proszę — modlił się. — Twoje to miłosierdzie przydało do boku męża niewiastę, by dzieliła z nim trud życia i była mu wierną towarzyszką w doli i niedoli. Twoja to dobroć, o Panie, zapaliła w sercu człowieka płomień miłości, jasną pochodnię wśród mroków tej ziemi. Ty możesz nakłonić jej serce do mnie, albowiem bez Twojej wiedzy i woli nie rozkwita żadne uczucie. Wysłuchaj mnie, Panie! Bez trwogi i zwłoki będę burzył świątynie pogan, nieubłagany dla wszystkich, którzy nie wielbią Twojego imienia.
Teraz podniósł głowę i słuchał.
— Słyszeliście, iż powiedziano — mówił dyakon. — Będziesz miłował bliźniego twego, a będziesz miał w nienawiści nieprzyjaciela twego. A ja powiadam wam: Miłujcie nieprzyjacioły wasze, dobrze czyńcie tym, którzy was mają w nienawiści, a módlcie się za prześladujące i potwarzające was. Abyście byli synami Ojca waszego, który jest w niebiesiech, który czyni, że słońce jego wschodzi na dobre i złe i spuszcza deszcz na sprawiedliwe i niesprawiedliwe. Albowiem, jeżeli miłujecie te, co was miłują, cóż za zapłatę mieć będziecie? Azaliż i celnicy tego nie czynią? A jeślibyście pozdrawiali tylko bracią waszą, cóż więcej czynicie? Ażaż i poganie tego nie czynią? Bądźcież wy tedy doskonali, jako i Ojciec wasz niebieski doskonałym jest...
Wojewoda słuchał tego przykazania z wyłupionemi oczami, z tępym wyrazem na twarzy, jak ktoś, do kogo przemawiają obcym językiem.
On miał miłować nieprzyjacioły swoje, on, żołnierz, narzędzie śmierci, on, wódz, dla którego pogrom wrogów był chlubą najwyższą? Wszakże imperator posłał go do Rzymu nie z różczką oliwną pokoju, lecz z mieczem wojny...
To przykazanie, które słyszał tylekroć, a nad którego znaczeniem nie zastanawiał się nigdy, nie odnosiło się oczywiście do niego.
Cóż mógł obchodzić jego, wojownika, rozdźwięk między słowem Bożem a życiem? Była to rzecz kapłanów... Niech oni zgłębiają treść ksiąg świętych. Jemu wystarcza najzupełniej wiara w prawdziwego Boga, który nie byłby przypasał do jego boku miecza, gdyby chciał, żeby miłował nieprzyjacioły.
A może on tylko nie rozumie słowa Bożego... Może ta miłość do nieprzyjaciół polega właśnie na gromieniu wrogów prawdziwej wiary... Wyznawca Chrystusa, dbały o zbawienie dusz bałwochwalców, powinien ich zmuszać do szczęśliwości wiecznej, bez względu na drogi i środki, jakich do tego celu użyje.
Tak... Tylko w ten sposób należy tłómaczyć przykazanie o miłości nieprzyjaciół, bo cóżby była warta wiara prawdziwa, gdyby nie chciała rzucić do stóp swoich ołtarzów całej ludzkości?
Z giętkością rozumu człowieczego, który potrafi wmówić w siebie wszystko, co mu w danej chwili potrzebne, uspokajał wojewoda swoje sumienie chrzcściańskie.
— Służyć ci będę, Panie, z gorliwością boskiego Teodozyusza — mówił — ale ogrzej duszę Fausty ciepłem twojej prawdy i zwróć jej myśli ku mnie.
I znów dotykał czołem zimnych kamieni posadzki i powtarzał gorąco, namiętnie:
— Wysłuchaj mnie, wysłuchaj, wysłuchaj!...
Dyakon skończył wykład Ewangelii. Katechumeni tłoczyli się ku wyjściu; we właściwem nabożeństwie mogli brać udział tylko pełni chrześcianie, którzy mieli już za sobą wszystkie przygotowania wstępne.
Kiedy katechumeni opuścili kościół, podniósł się wojewoda z kolan i rozejrzał się w około.
Wzdłuż kolumn czerniła się tu i owdzie na tle szarych kamieni gromadka wiernych — mężczyźni po prawej stronie, kobiety po lewej — czekających w skupieniu na rozpoczęcie świętej ofiary. Było tych ochrzczonych chrześcian tak niewielu, iż ginęli w ogromnym gmachu. Chłód katakumb wiał w największym kościele rzymskim, w którym zbierali się głównie pobożni stanów wyższych.
I przypominał on rzeczywiście surową prostotą swoją cmentarze podziemne. Jego kolumn nie zdobiły bogate wota i wieńce, jego ścian nie pokrywały freski i wschodnie kobierce. Nie było tu posągów i darów, przysłanych bogom stolicy przez namiestników zdobytych krajów, nie było nawet wizerunków mężów, zasłużonych dla nowej wiary.
Całą ozdobę bazyliki lateraneńskiej stanowił skromny ołtarz z białego marmuru, obwiedziony kratkami. Tu, w głębi środkowej nawy, w sanctuarium, na tem samem miejscu, na którem się w świątyniach pogańskich znajdowało krzesło kurulne konsula lub pretora, spoczywał na tronie mąż sędziwy, zawinięty w togę. Otaczali go prezbiterowie, dyakoni, subdyakoni, lektorowie, akolici i egzorcyści, odziani tak samo, jak on, w zwyczajne suknie, używane w Rzymie przez ludzi wolnych. Nie miał on na głowie tyary, a w ręku pastorału.
Był to Syrycyusz, biskup rzymski, następca Damazusa, pogromca Manicheuszów i Pryscylianistów, Po jego prawej ręce, w bocznej nawie, za kolumnami, klęczało kilkunastu senatorów; naprzeciw niego, w nawie lewej, siedziały na krzesłach przenośnych małżonki purpuratów[27].
I znów dziwił się wojewoda. Jadąc do katedry rzymskiej, spodziewał się, że zastanie tam tłumy wyznawców, należących do wyższych stanów. Mówiono mu przecież w Wiennie, że zamknięcia świątyń pogańskich domagają się senatorowie. Wprawdzie istniało już w dawnej stolicy państwa, oprócz bazyliki lateraneńskiej, czterdzieści kościołów, ale Fabricyusz wiedział, że w tych drugorzędnych domach Bożych modlili się przeważnie wierni z gminu.
Więc Bóg prawdziwy nie był w grodzie Romulusa Bogiem oświeconych i możnych? Jak w pierwszych trzech stuleciach ery chrześciańskiej, wyznawali Go tu i teraz głównie tylko maluczcy?...
Przy ołtarzu zaczęła się święta ofiara. Jeden ze starszych kapłanów zmieniał chleb i wino w Ciało i Krew Pańską.
Jego modłom nie wtórowały trąby, flety, cytry i nie dopełniały ich pienia chórów, wykształconych w słynnych szkołach aleksandryjskich.
Zamiast dymu kadzideł, owiewał je szept wiernych, którzy powierzali Bogu troski swoje i smutki z ufnością dzieci. Żywa wiara pierwotnych chrześcian gardziła podnietą zewnętrzną. Wystarczała jej cicha, serdeczna prośba, płynąca z najskrytszych tajników duszy.
Kiedy kapłan dokonał ofiary, wziął jeden z dyakonów z jego rąk chleb i wino i zaczął je rozdzielać pomiędzy wiernych. Przystępowali wszyscy do stołu Pańskiego, nasamprzód biskup i reszta duchowieństwa, następnie świeccy.
Teraz wygłosił kapłan pierwszą zwrotkę psalmu Dawidowego. Podjęli go chrześcianie i monotonny gwar rozlał się wolno po kościele.
Nie był to śpiew, lecz mowa skandowana.
Nakoniec podniósł się biskup z tronu i pobłogosławił wiernych, a dyakon zawołał:
— Idźcie w pokoju!
Poważne i skromne, jak ona sama, było nabożeństwo w bazylice lateraneńskiej. Nie działało ono niczem na zmysły, nie podbudzało wrażliwości ludzkiej środkami sztucznemi.
Wojewoda, wyszedłszy z kościoła, udał się do pałacu biskupa. W przedsionku skinął na wywoływacza i powiedział mu swoje nazwisko.
Nie czekał długo. Niewolnik, który znikł za kotarą, wrócił wkrótce i przeprowadził go przez trzy duże sale. W czwartej, przed stołem, założonym książkami i pargaminami, w krześle, podobnem do kurulnych, siedział biskup Syrycyusz.
Kiedy wojewoda stanął na progu pracowni arcykapłana chrześcian, zwróciła się na niego para czarnych oczu, których blask odbijał dziwnie na tle zwiędłej, zmarszczkami pokrytej twarzy.
I świeży, jeszcze młody głos zapytał:
— Ty jesteś Winfridus Fabricyusz?
— Ty wiesz, świątobliwy ojcze — odrzekł wojewoda, zbliżając się z pochyloną głową do biskupa.
— O twojej żarliwości dla naszej wiary — mówił Syrycyusz — doniósł mi biskup Wienny. Moje błogosławieństwo pozdrawia cię w Rzymie. Podnieś się — dodał, uczyniwszy nad wojewodą, który ukląkł przed nim, znak krzyża — i mów, jaka troska przywiodła cię do mnie.
Wskazał ręką na drugie krzesło.
Fabricyusz usiadł i milczał. Onieśmieliły go te rozumne oczy, patrzące na niego tak przenikliwie, że nie mógł ich siły wytrzymać.
Przyszedł do biskupa po radę i wskazówki. Chciał się od niego dowiedzieć, w którym z senatorów znalazłby chętnego pomocnika w walce przeciw bałwochwalcom. Ale od arcykapłana chrześcian wiała taka powaga, że słowa poufałe skonały na jego ustach.
— Wiem także, z jakiem poleceniem przybyłeś do Rzymu — zaczął biskup. — Gdy pobędziesz jakiś czas w Italii i przypatrzysz się bliżej tutejszym stosunkom, zrozumiesz sam, iż gwałtowne wykonanie edyktu imperatora Teodozyusza sprowadziłoby na państwo wielką burzę. W Konstantynopolu i Wiennie nie znają stanu umysłów Italii.
Wojewoda słuchał zdumiony. On, arcykapłan chrześciaństwa, nie pochwalał edyktu, który był najwyższym tryumfem nowej wiary? Spodziewał się, że jego zamiary znajdą przed obliczem biskupa biskupów gorące poparcie.
— Mam rozkaz użyć do przeprowadzenia edyktu całej siły zbrojnej Italii — odezwał się.
— Siła zbrojna Italii mogłaby ci odmówić posłuszeństwa, składa się ona bowiem przeważnie z pogan. Wiadomo ci, że nasi współwyznawcy służą niechętnie w legionach — odpowiedział biskup.
O tem wojewoda nie pomyślał. W istocie! Wszyscy główniejsi dowódcy legionów byli bałwochwalcami, jak się dowiedział z ksiąg żołnierskich. Nie wielu chrześcian zajmowało w Italii wyższe stanowiska wojskowe.
Ale to być nie może, żeby żołnierz odmówił posłuszeństwa naczelnemu wodzowi. Zresztą...
— W razie potrzeby przyszłyby mi z pomocą legiony Gallii — zauważył.
— I rozpoczęłaby się wojna, której krew spadłaby na nas, na wyznawców Boga miłosierdzia i przebaczenia — rzekł biskup ze smutkiem.
Zdjął wolno z twarzy wojewody wzrok przenikliwy i milczał, zapatrzony przed siebie. Po dłuższej przerwie zaczął głosem cichym, jakby zmęczonym:
— Słyszeliście, iż rzeczono starym: nie będziesz zabijał, a ktoby zabił, będzie winien sądu. A ja powiadam wam, iż każdy, który się gniewa na brata swego, będzie winien sądu. A ktoby rzekł bratu swemu: rada! będzie winien rady. A ktoby rzekł: głupcze! będzie winien ognia piekielnego... Dlaczego wy, którzy się mianujecie dziećmi Boga dobroci, zapominacie o przykazaniach tego Boga dobroci? Zaledwo wyprowadziła nas Jego łaska z cmentarzów podziemnych i zdjęła z nas klątwę wyrzutków społeczeństwa, a już wichrzą między nami nieszlachetne namiętności ludzkie, jakby Chrystus Pan nie zmazał swoją śmiercią męczeńską grzechu pierworodnego. Podobni do pogan, którymi gardzimy, pragniemy posiąść skarby ziemi i cieszyć się jej przemijającemi rozkoszami i zaszczytami. A wszakże przykazał Pan: Nie skarbcie sobie skarbów ziemi, gdzie rdza i mól psuje, gdzie złodzieje wykopywają i kradną. Ale skarbcie sobie skarby w niebie, gdzie ani rdza, ani mól nie psują i gdzie złodzieje nie wykopują, ani kradną. Szukajcie naprzód królestwa niebieskiego i sprawiedliwości jego, a wszystko inne będzie wam przydane.
I znów zwróciły się oczy Syrycyusza na wojewodę, który słuchał z głową opuszczoną, czuł bowiem, że wzrok biskupa przenika jego czaszkę i czyta w jego myślach, jak w księdze otwartej. A te myśli żołnierskie nie schodziły się z myślami kapłana.
— Ten, który sprawił — mówił biskup głosem cieplejszym — że nasza prawda, wzgardzona przez możnych i mądrych, zwana długo wiarą wydziedziczonych i ciemnych, zasiadła na tronie najpotężniejszego państwa ziemi, który wrócił nam szacunek ludzi uczciwych i nakłonił do nas serc miliony — Ten, który sprawił to wszystko bez pomocy wojny bratobójczej, bez miecza i ognia, zamknie świątynie pogańskie wkrótce jeżeli taka będzie Jego święta wola, albowiem mocniejszy On od najmocniejszych królów i książąt. Nie siłą naszych ramion zdobyliśmy to, co obecnie posiadamy, lecz siłą naszej prawdy. Ona, ta prawda chrześciańska, objawiona ludzkości przez samego Boga, więc jasna i przekonywająca, stłumi z czasem upór ostatnich Rzymian, jak zwyciężyła przesąd ich przodków. W przeciągu lat stu zgasną i w grodzie Romulusa na zawsze ognie pogan, jak zgasły już wszędzie we wschodnich prowincyach państwa. Świątynie pogańskie zamkną się same, gdy zabraknie rąk, któreby chciały je otwierać, tych rąk zaś mają Rzymianie z każdym rokiem mniej. Pozwólmy tradycyom wielkiego narodu skonać powoli, bez bólu śmierci męczeńskiej.
— Nasi męczennicy nie są jeszcze pomszczeni — wtrącił teraz wojewoda.
Biskup poruszył się niecierpliwie na krześle.
— Stoi napisano: — mówił żywiej, głosem podniesionym. — Słyszeliście, iż powiedziano: oko za oko, ząb za ząb. A ja powiadam wam, żebyście się nie sprzeciwiali złemu, ale jeżeli cię kto uderzy w prawy policzek twój, nadstaw mu i drugi. A temu, który się chce z tobą prawem rozpierać, a suknię twoją wziąść, puść mu i płaszcz. A ktoby cię kolwiek przymuszał na tysiąc kroków, idź z nim na drugie dwa. A który cię prosi — daj mu; a od tego, który chce ciebie pożyczyć, nie odwracaj się... Przykazaniu temu posłuszni, zwyciężyli nasi przodkowie oszczerstwo wrogów prawdziwego Boga. Dlaczego wy, młodzi, którzy nie potrzebujecie już walczyć o prawo jawnej modlitwy, chcecie gwałtownością zepsuć dzieło naszych poprzedników? Dotąd nie splamiła naszego sumienia ani jedna kropla krwi, wylana przez nienawiść. Niechże to sumienie chrześciańskie zostanie czyste. Tylko pokój czyniący będą błogosławieni i nazwani synami Bożymi — mówił Pan.
Zatrzymał się, jakby czekał na odpowiedź, a kiedy wojewoda milczał, ciągnął dalej:
— Nie poganie są dla nas obecnie groźni, albowiem ich zabobony należą już do bezpowrotnej przeszłości. Gdy nie będziemy ich drażnili, wyrzekną się oni wkrótce sami swoich błędów. Wszakże stoi po naszej stronie rząd, szafarz zaszczytów i posad. Czego nie sprawi łaska Boża, tego dokona ostatecznie konieczność. Więcej od pogan szkodzą dobrej sławie chrześcian ci z pomiędzy nas, których pyszny rozum usiłuje poprawić dzieło naszego Pana Jezusa Chrystusa. Przeciw heretykom niech się zwróci zapał twojej młodości. Ich to grzeszne spory i kłótnie podają naszym przeciwnikom broń do ręki, ośmieszając wiarę prawdziwą. Bałwochwalcy pytają słusznie: jakże może być prawdziwą nauka, której zasady tłómaczy każdy, kto tylko zechce, inaczej?
Nastało dłuższe milczenie. Biskup patrzał znów przed siebie, jakby zapomniał o obecności wojewody, ten zaś nie miał nic do powiedzenia.
Żołnierz nie rozumiał dobroci kapłana, młodzieniec nazywał pobłażliwość starca słabością. Ale przeczyć nie mógł mąż świecki biskupowi.
Przeto podniósł się Fabricyusz z krzesła i zgiął kolano.
— Idź w pokoju, mój synu — mówił biskup, kładąc zwiędłe, żółte ręce na jego głowie — i pamiętaj, że tylko tych, którzy czynią pokój, nazwał Pan synami Bożymi. Niech miecz twój nie przelewa bez potrzeby krwi, jeżeli nie chcesz zginąć od miecza.
Kiedy się wojewoda znalazł przed pałacem, odetchnął. Doznał on uczucia ptaka, wypuszczonego z klatki. Badawcze oczy biskupa skrępowały jego ruchy, łagodne słowa przypomniały mu pokorną uległość katakumb.
Nie przekonał go Syrycyusz... On miałby oszczędzać pogan, wrogów prawdziwego Boga? Nie miłuje Boga, kto pozwala Go lekceważyć...
Wojewoda skinął na jednego z żołnierzów.
— Wy rozkazaliście panie — odezwał się stary Alleman, który przybył za panem z Wienny do Rzymu.
— Potrzeba mi człowieka zręcznego, obeznanego ze stosunkami Rzymu — mówił wojewoda. — Ten człowiek powinien wiedzieć wszystko, co się dzieje u bałwochwalców, mieć uszy długie i oczy lisa. Czy zrozumiałeś mnie, stary?
— Ten człowiek zgłosi się wkrótce po wasze rozkazy, panie — odparł żołnierz.
— Do domu! — zawołał wojewoda i wskoczył na rydwan.
Nie, on nie może oszczędzać pogan... powtarzał sobie w duszy. Jemu nie wolno być pobłażliwym dla bałwochwalców. A jednak... O miłości nieprzyjaciół mówił Syrycyusz, najwyższy sędzia w sprawach wiary chrześciańskiej, zastępca świętego Piotra na ziemi...
Nie rozumiałżeby on, syn barbarzyńcy, zasad nauki Chrystusowej?...








V.


Dziewiątego dnia po zaślubinach córki Symmacha z młodszym Flawianem, brzęczał Rzym, jak las, w gorący dzień lipca.
Wszystkiemi ulicami, z wschodu, zachodu, południa i północy, napływały od samego rana takie tłumy, że zalały stolicę w przeciągu kilku godzin aż po brzegi. Cisnęły się lektyki i wozy, pokryte kurzem dalekiej drogi, szli piesi i konni, senatorowie i rycerze, mieszczanie i osadnicy.
Pachołkowie miasta, strzegący bram, spoglądali po sobie zdziwieni. Nawet zeszłoroczny tryumf imperatora Teodozyusza nie zwabił tylu ciekawych. A byli między nimi tacy, których strażnicy nie spotykali nigdy w obrębie murów Rzymu. Przybywali mężowie, ubrani w staroświeckie tuniki, wyszłe dawno z użycia, jadący na rydwanach z czasów Konstantyna. Przybywali widocznie z jakichś zapadłych kątów Italii, gdzie troszczono się bardzo mało o krój sukni i kształt wozów.
Już około południa zabrakło w gospodach miejsca dla ludzi, koni i mułów. Kto nie miał w stolicy znajomych, ten rozbijał namiot pod gołem niebem, na placach przed świątyniami, na rynkach i na polu Marsowem.
Gwar niezliczonych głosów szedł ulicami, wnikając do najciaśniejszych zaułków. Ze sklepów, warsztatów i domów wybiegali Rzymianie i witali się z obcymi przybyszami tak serdecznie, jak gdyby ich z nimi dawna łączyła zażyłość.
— Bądźcie pozdrowieni! bądźcie pozdrowieni! — wołano i zarzucano się pytaniami, jak się wypytują nawzajem dobrzy znajomi po długiej rozłące.
Niewolnicy wynosili na ulicę stoły, kobiety częstowały gości grzanem winem, kiszką, prażonym bobem, chlebem i owocami, dzieci karmiły konie i muły sianem.
Całe miasto zmieniło się w jednę wielką gospodę: Rzym podejmował prowincyę.
Od czasu do czasu ukazywały się na placach i rynkach duże wozy, prowadzone przez niewolników w szkarłatnych, złotem dzierzganych tunikach. Postępowały wolno, ostrożnie, zatrzymując się przy większych gromadkach, lżejsze po każdym przystanku.
To otworzył konsul Aureliusz Symmachus swoje piwnice i spiżarnie dla przybyszów, nie szczędząc starych win i drogich przysmaków.
W miarę, jak się ogromne amfory wypróżniały, rósł gwar i zbliżały się do siebie serca.
Stali mieszkańcy Rzymu zaczęli się całować z gośćmi, których po raz pierwszy widzieli. Jakiś wspólny smutek, czy radość, połączyły ludzi różnego wieku, różnych stanów i zajęć, tworząc z nich jedną rodzinę.
I przelewał się z rynku na rynek, z placu na plac, z ulicy w ulicę jednostajny szum zmieszanych głosów, podobny zdaleka do brzęku leśnych muszek, kąpiących się z rozkoszą w ogrzanych falach zapachem żywicy przesyconego powietrza.
Lecz nie wszyscy Rzymianie brali udział w tem powitaniu prowincyi. Tam, gdzie się na zewnętrznym murze domów czernił znak krzyża, otoczony wieńcem laurowym, zbierały się gromadki, które śledziły niezwykłe ożywienie miasta okiem ponurem. Chrześcianie nie ściskali i nie całowali gości. Trzymając się na uboczu, szeptali pomiędzy sobą, zdumieni wielkiem mnóstwem przybyszów. Zdawało się, że cała Italia wyruszyła do Rzymu, aby dowieść Galilejczykom, że nie oni mają prawo do grodu Romulusa.
I rzeczywiście... Gdyby się te tłumy, napływające ciągle wszystkiemi bramami, rzuciły na wrogów starej wiary rzymskiej, byłyby jutro kościoły chrześciańskie puste.
Zrozumiał to bardzo dobrze Winfridus Fabricyusz, który czuwał z wytężoną uwagą nad ruchami pogan. Dowiedziawszy się, że Symmachus i Flawianus rozesłali po kraju gońców z listami do senatorów, kapłanów i dekuryonów, odgadł zamiary naczelników starorzymskiego stronnictwa. Chcieli oni w dzień pogrzebu swoich ofiar, zdeptanych przez zawieruchę uliczną, przerazić chrześcian wielką ilością prawowiernych Rzymian.
Że się ten i ów z gorliwszych pogan stawi na wezwanie prefekta i konsula, o tem nie wątpił wojewoda, lecz nie spodziewał się nigdy takiego zbiegowiska. Nie znając stosunków Italii, sądził, iż przy bałwochwalstwie upiera się tylko sama stolica, niechętna rządowi chrześciańskiemu, który ją dawnego blasku pozbawił.
Przebiegając ulice konno, przekonał się Winfridus Fabricyusz, że w Wiennie miano bardzo mylne wyobrażenie o właściwem położeniu Italii. To nie była ziemia chrześciańska, steroryzowana przez garść senatorów, jak go na dworze Walentyniana zapewniano. Starzy bogowie panowali tu jeszcze nad sercami, inaczej bowiem nie narażaliby się ludzie na trud szalonej jazdy, by dać świadectwo swoim przekonaniom.
Dowódca załogi palatyńskiej, który towarzyszył wojewodzie w wycieczce po mieście, rozpoznawał pomiędzy przybyszami mieszkańców prowincyi, leżących na skrajach dyecezyi italskiej. Na placach i rynkach rozłożyli się Wenetowie i Lygyowie, rybacy z Regium i koloniści z Melpum. Dniem i nocą pędzili ci poganie, by zdążyć na dzień oznaczony. Odebrawszy wiadomość o pogrzebie, rzucili niezwłocznie rodziny i zajęcia i ruszyli w drogę, posłuszni wezwaniu stolicy.
A wielu z nich zdawało sobie widocznie sprawę z niebezpieczeństwa chwili, wojewoda bowiem dostrzegł pod togami i płaszczami noże i miecze. Nie z usposobieniem pokojowem nadciągnęli bałwochwalcy tak licznie do Rzymu. Mówiły to ich grożące spojrzenia, które Fabricyusz spotykał wszędzie, gdzie zebrała się większa gromadka.
Jego, żołnierza, nie przerażały te noże, miecze i spojrzenia. Gdyby przyszło do walki, utorowałby sobie on krwawą ścieżkę poprzez tłum bezładny. Wiedział o tem... Lecz olbrzymia fala pogańska spadłaby wówczas z gwałtownością podrażnionego zwierzęcia na nieprzyjaciół starych bogów i rozbiłaby ich w puch.
Odpowiedzialności za klęskę bezcelową nie mógł wziąć na siebie pełnomocnik chrześciańskiego imperatora, gdyż jego przednim obowiązkiem była opieka nad wyznawcami prawdziwego Boga.
To rozważywszy, zwrócił się Winfridus Fabricyusz ku Palatynowi, a kiedy stanął przed prefekturą, zeskoczył z konia i oddał go jednemu z żołnierzów, trzymających straż przed pałacem.
— O posłuchanie prosi wojewoda Italii — rzekł w przedsionku do wywoływacza. — Sprawa moja nie cierpi zwłoki.
Mimo takiego oświadczenia nie spieszył niewolnik z oznajmieniem. Nie ruszając się z miejsca, odparł niedbale:
— Prześwietny prefekt rozsądza właśnie spór między miastami Rawenną a Spiną. Nie wiem, czy będzie mógł dziś Twoją Znakomitość przyjąć.
— Czyń, co do ciebie należy! — rozkazał wojewoda.
Wywoływacz wzruszył ramionami.
— Nie wolno mi przerywać sądu prześwietnego prefekta — odpowiedział.
I oparłszy się plecami o ścianę, założył nogę na nogę.
Wojewoda zbladł.
Ten zuchwały sługus, z bezczelną twarzą dworaka, lekceważył go widocznie. I on był zapewne bałwochwalcą i nienawidził przedstawiciela rządu chrześciańskiego.
Winfridus Fabricyusz widział naokoło siebie szyderskie uśmiechy. Drwili z niego liktorowie i niewolnicy prefekta.
Więc schwycił wywoływacza za kark i wepchnął go do sali. wołając za nim:
— Czyń, co każę, nędzny robaku!
Na ustach służby zgasły natychmiast uśmiechy ironiczne. Liktorowie i niewolnicy wyprostowali się, jak żołnierze przed wodzem.
Z wewnątrz sali doszedł podniesiony głos prefekta. Strofował kogoś...
Niebawem wrócił wywoływacz i, rzuciwszy wojewodzie z pod czoła spojrzenie skarconego psa, uchylił przed nim kotary.
Nikomachus Flawianus rozsądzał rzeczywiście spór między dwoma sąsiadującemi z sobą miastami, lecz sprawa była już załatwiona.
Kiedy się wojewoda ukazał w sali, opuszczali ją właśnie dekuryonowie Rawenny i Spiny.
Prefekt spoczywał na krześle kurulnem, otoczony, jak zwykle, urzędnikami. Spostrzegłszy Fabricyusza, odezwał się:
— Twoja Znakomitość oznajmia się w sposób szczególny.
— Bo w szczególny sposób wita służba Twojej Prześwietności wysłańców imperatora — odpowiedział wojewoda.
— Wywoływacz będzie za zuchwalstwo ukarany — mówił Flawianus — ty jednakże, wojewodo, nie zapominaj, że obraża boskiego i wiecznego imperatora, kto narzuca się niecierpliwie jego bezpośredniemu zastępcy. Twoją gwałtowność tłómaczy tylko młodość.
Poprawił fałd togi, oparł prawe ramię na poręczy krzesła i dodał tonem urzędowym:
— Oznajmił mi wywoływacz, że twoja sprawa nie cierpi zwłoki.
— Sprawa moja obchodzi tylko prefekta prefekta pretoryum — wyrzekł Fabricyusz.
A kiedy Flawianus, domyśliwszy się, że chrześcianin nie chce mówić wobec świadków, kazał pisarzom i liktorom opuścić salę, zbliżył się i zaczął:
— Sługa cesarski przyszedł do sługi cesarskiego...
Ostatnie dwa wyrazy podkreślił znaczącem spojrzeniem, które utkwił w twarzy prefekta.
Przez kilka chwil patrzyli na siebie dwaj dostojnicy uważnie. Chłodny wzrok prefekta odpierał bez trwogi groźbę płomiennych oczu wojewody.
— Prosiłem przesławnego Juliusza Strabona — mówił Fabricyusz po dłuższej przerwie — aby odwiódł Twoją Prześwietność od pogrzebu nieszczęśliwych, którzy padli ofiarą nieporządków ulicznych. Sądziłem, że sługa cesarski zrozumie powody mojej prośby.
I znów podkreślił wyrazy „sługa cesarski” wymownem spojrzeniem.
Na policzki Flawiana wystąpił lekki rumieniec. Po raz wtóry przypominał mu Fabricyusz obowiązki jego urzędu, a on nie mógł skarcić zuchwalstwa tego młokosa, czuł się bowiem winnym wobec przedstawiciela rządu chrześciańskiego.
Urządzając pospołu z Symmachem demonstracyę pogańską, zgrzeszył rzeczywiście ciężko jako prefekt cesarski.
Przeto słuchał cierpliwie.
A Fabricyusz nie oszczędzał jego uczuć rzymskich. Podniósłszy głos, ciągnął dalej:
— Sługa cesarski powinien się był domyślić, że, nie życząc sobie owego pogrzebu, odgadłem wolę boskiego i wiecznego imperatora. Drażniąc rozmyślnie namiętności tłumów, opóźniacie wykonanie edyktu, którego już żadna siła tej ziemi nie cofnie. Nierozumnym uporem zmuszacie mnie do czynów gwałtownych.
Wydobywszy z za purpurowego pasa pargamin, podał go prefektowi.
— To własnoręczne pismo naszego pana Walentyniana objaśni Twoją Prześwietność — mówił — iż przybyłem do Rzymu z rozległem pełnomocnictwem. Oddaje ono w razie potrzeby pod moje rozkazy wszystkie urzędy Italii.
Ale Flawianus odsunął ręką dokument, który obniżał jego władzę.
— Prawdę słów twoich — odezwał się głosem chłodnym — potwierdza twoja bezwzględność, młodzieńcze. Gdybym słowom twoim nie wierzył, nie słuchałbym ich tak cierpliwie.
Pochylił głowę i szukał wyjścia z matni, w jakiej się znalazł niespodziewanie.
Nie wolno mu się było unieść, zapomnieć ani na chwilę, że mówi do wroga starych bogów, wiedział bowiem, że nierozważna groźba poszłaby natychmiast z pierwszym kuryerem do Wienny, powitana z radością przez dworaków chrześciańskich, czyhających na jego posadę. A on był teraz w Rzymie potrzebny...
Każdemu innemu dygnitarzowi odmówiłby poprostu dalszego posłuchania, lecz wobec wojewody, chociaż stał na drabinie urzędniczej o kilka szczebli wyżej od niego, traciło jego dostojeństwo blask. Bo ten pyszny żołnierz nie podlegał i bez szczególnego pełnomocnictwa imperatora jego rozkazom.
Cesarstwo samowładne, obawiające się ciągle rokoszów namiestników, odłączyło władzę wojskową od cywilnej, rozbiwszy jedność machiny rządowej dawnego Rzymu. Wojewoda odpowiadał za swoją działalność tylko przed naczelnym wodzem zachodniej prefektury, zanimby zaś Arbogast powstrzymał jego kroki, mogłaby jego gorliwość chrześciańska pokrzyżować plany zachowawców rzymskich.
Należało go więc ułagodzić, uśpić jego czujność.
— Wiadomo mi, że twoja wiara — odezwał się Flawianus — nie zabrania czci dla umarłych. I wy grzebiecie swoich nieboszczyków uroczyście, stawiacie im kaplice, szanujecie ich groby.
— Wielki Teodozyusz nie byłby cię postawił na tak wysokim stanowisku — odparł Fabricyusz — gdybyś nie umiał wnikać w cudze myśli. Mówisz do mnie, jak gdybyś mnie nie rozumiał, chociaż wiesz równie dobrze, jak ja, że ten pogrzeb nie jest zwykłym obrzędem religijnym. To jawny bunt, to podstępnie obmyślana zniewaga, zwrócona przeciwko świętym osobom boskich i wiecznych imperatorów. Dlaczego usiłujesz mnie odwieść z drogi obowiązku? Słyszałem w mieście, że Nikomachus Flawianus jest mężem uczciwym.
I pogardliwy uśmiech przewinął się po ustach wojewody.
Prefekt dostrzegł ten znak lekceważenia. Fabricyusz odgadł w jego słowach zdradę i gardził nią. Nowy człowiek, syn barbarzyńcy, był szlachetniejszym od niego, od patrycyusza...
I znów pochylił Flawianus głowę, ale tym razem w celu ukrycia gorącego rumieńca, który palił jego czoło ogniem wstydu.
Męczyła go rozmowa z chrześcianinem, obrażał go jego ton bezwzględny, a jednak musiał nad sobą panować. Od tego, co naczelnik siły zbrojnej Italii dziś postanowi, zależy przyszłość Rzymu. Gdyby chciał przeszkodzić pogrzebowi, przyspieszyłby przebieg wypadków. Podrażnione tłumy rzuciłyby się bez wątpienia na wojsko, a wówczas przysłałby Teodozyusz swoich Gotów i zdeptałby zwolenników dawnego porządku, zanimby się oni zdołali przygotować do obrony.
Szybko ogarnął Flawianus położenie. On czcił prawdę, ale więcej od niej miłował przyszłość Rzymu. Dla niej, dla tej najdroższej kochanki swojej, znosił cierpliwie obelgi chrześcianina i szukał wybiegu.
Trzeba skrępować koniecznie gwałtowność tego gorliwego sługi cesarskiego...
— Twoja młodość widzi burzę tam, gdzie świeci słońce dnia pogodnego — wyrzekł. — Wszystkie pogrzeby bywają w Rzymie uroczyste, o czem przekonasz się naocznie, gdy pobędziesz dłużej między nami.
— Na zwykłe pogrzeby nie ściąga cała Italia — odparł Fabricyusz.
— Italia spieszy zawsze do stolicy, gdy się spodziewa niezwykłego widowiska.
— Wszelkie liczniejsze zebrania wywołują nieporządki, których końca nie można przewidzieć.
— Jest w mocy twojej zapobiedz tym nieporządkom.
— Nie masz prawa żądać ode mnie, ażebym służył sprawie bogów, których nie uznaję.
— Ale mam prawo żądać od ciebie, od sługi cesarskiego, żebyś szanował spokój boskiego i wiecznego imperatora.
Wojewoda spojrzał zdziwiony na prefekta. On przypomina mu obowiązki sługi cesarskiego, on, naczelnik zuchwalców, opierających się woli imperatora?
Czując nową zdradę w słowach prefekta, milczał Fabricyusz.
A prefekt mówił dalej:
— Wroga postawa wojska podrażniłaby niezawodnie namiętność tłumów, które, jak się sam przekonałeś, napłynęły tak obficie do Rzymu, iż szczupła załoga Rzymu poniosłaby w boju ulicznym niewątpliwie klęskę, za coby ci nasz boski pan nie był wcale wdzięczny. Dla powagi rządu należy unikać wszelkiej walki wojska z ludem, losy bowiem takich walk bywają rozmaite. Niejeden już tron runął w proch, zdruzgotany gniewem motłochu.
Wojewoda zrozumiał, dokąd prefekt zmierza. Chciał go przerazić odpowiedzialnością za czyn nierozważny, którego niepomyślny skutek mógł osłabić powagę rządu chrześciańskiego. Wiedział on sam bardzo dobrze, iż stała załoga rzymska, licząca tylko trzy tysiące mieczów, nie wytrzymałaby nacisku tłumów, które zalały dziś miasto, zwłaszcza, że te tłumy przyniosły z sobą broń i nienawiść do wyznawców Chrystusa.
Ale dlaczego zwraca prefekt jego uwagę na trudne położenie? Jeżeli kto, to nie miał on prawa do napomnień i wyrzutów. Wszakże to trudne położenie było jego dziełem.
— Troska o spokój boskiego i wiecznego pana przywiodła mnie do ciebie, prześwietny prefekcie — wyrzekł Fabricyusz wyniośle. — Spodziewałem się u ciebie, u sługi cesarskiego, pomocy, a znalazłem zdradę, przemawiającą z chytrością węża. Gdybyś dbał o spokój naszego pana, kazałbyś obcym przybyszom opuścić niezwłocznie miasto i wstrzymałbyś uroczysty pogrzeb szaleńców, którzy odnieśli tylko zasłużoną karę za nienawiść do Boga prawdziwego... Ale ty tego nie uczynisz... Daremnie usiłujesz zmylić moją czujność słowem podstępnem...
Flawianus poruszył się na krześle. Bezwzględność chrześcianina zaczęła przekraczać miarę jego cierpliwości. Ten młokos sądził go ciągle i strofował.
— Jeżeli ów pogrzeb, którego się niepotrzebnie obawiasz — odparł — przysporzy trosk dworowi w Wiennie, będziesz ty za nieszczęście odpowiadał. Co do mnie, uczyniłem wszystko, by z tego zbiegowiska nie wynikły skutki, niepomyślne dla rządu. Straż miejska zamknie ulice śródmieścia i nie dopuści wichrzycielów do korowodu. Wystarcza odgrodzić wrogie sobie żywioły, aby zapobiedz nieporządkom. Niech i twoi żołnierze powstrzymają gwałtowność twoich współwyznawców, a cofniesz jutro słowa podejrzliwe, któremi mnie dziś obrażasz. Przybysze z prowincyi, oddawszy cześć umarłym, wrócą spokojnie do domów, unosząc z sobą pamięć zwykłego widowiska.
Długo patrzał wojewoda na prefekta, przeszywając go wzrokiem badawczym. Zrozumiał, że w razie rozruchów uczynią poganie chrześcian odpowiedzialnymi za krew przelaną.
Gdyby był pewnym zwycięstwa, nie lękałby się tego oskarżenia. Wszakże przybył do Rzymu z mieczem pogromcy... Ale ten miecz okryłby się dziś niezawodnie hańbą... Trzeba więc trzymać na wodzy gniew sprawiedliwy dopóty, dopóki legiony, rozrzucone po miastach Italii, nie wzmocnią załogi stolicy.
— Chytrość wasza obezwładniła mnie tym razem — rzekł Fabricyusz — ale mam nadzieję, że się to już więcej nie powtórzy. Opieracie się daremnie światłu prawdziwej wiary. Bogowie wasi muszą runąć, chociażby ulicami Rzymu miały płynąć potoki krwi winnej i niewinnej, albowiem tak postanowiono tam, gdzie się wyroki nigdy nie zmieniają.
Wskazał ręką przez otwór dachu na niebo i wybiegł z sali.
Flawianus siedział jeszcze jakiś czas na krześle kurulnem, pochylony, złamany, jakby odpoczywał po nadmiernej pracy, następnie podniósł się z trudem i odetchnął z głębi piersi.
Kłamstwo ciążyło jego dumie rzymskiej.
— Zuchwale przemawia twoja wiara, Galilejczyku — mówił półgłosem do siebie, schodząc wolno po stopniach tronu — ale i nasi bogowie nie zapomnieli jeszcze, że rozkazywali przez szereg wieków światu. Jowisz kapitoliński trzyma dotąd w ręku gromy i błyskawice.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak szybko opuścił wojewoda prefekturę, iż żołnierze nie zdążyli mu nawet oddać zwykłych honorów wojskowych. Zanim go spostrzegli, dosiadł już konia i popędził cwałem wzdłuż pałaców cesarskich na drugi koniec wzgórza palatyńskiego. Tu, w dawnym domu imperatora Augusta, naprzeciw świątyni Apolina, była główna kwatera naczelnego wodza Italii.
Prefekt wyrzucał mu bezwzględność, a on tłumił w sobie całym wysiłkiem woli gniew i zmuszał się do spokoju, którego w nim nie było.
Świeży Rzymianin, syn Allemana i Hiszpanki, muśnięty zaledwo z wierzchu przez cywilizacyę, szalał, jak burza jesienna, kiedy puścił wodze swojemu temperamentowi.
Gdyby chciał być bezwzlędnym, zadrżałby przed nim ten chłodny, podstępny senator, udający troskliwego sługę imperatora.
Zwrócił się do prefekta w nadziei, że nakłoni go do odwołania pogrzebu, a chytry poganin, uczynił go posłusznem narzędziem bałwochwalców. Bo nie było innego wyjścia.
Nie chcąc narazić wojska imperatora na klęskę w walce z motłochem, trzeba zasłonić wrogów prawdziwego Boga przeciw słusznemu gniewowi chrześcian. Tak mało potrzeba w większych miastach do rozdmuchania płomieni nienawiści... Wystarcza kilka słów obelżywych, garść rzuconych kamieni, jakiś nierozważny wykrzyknik... A rząd chrześciański nie powinien stracić uroku w oczach tłumów, jeżeli chce zamysły swoje skutecznie przeprowadzić...
Wszystko to rozważył wojewoda. Wiedział, że musi tym razem uledz przebiegłości pogan, a ta świadomość niemocy upokarzała jego dumę żołnierską.
Gdyby się nie wstydził przechodniów, byłby krzyczał. Tak go wściekłość rozpierała.
Potrzebując gwałtownego ruchu, uderzał konia piętami po bokach. Zdumione zwierzę stawało dęba, wierzgało tylnemi nogami, a on bił je pięścią po łbie. Pokryty pianą i kurzem, chrapiąc i parskając, zatrzymał się wspaniały ogier hiszpański przed domem Augusta.
Czterech pieszych żołnierzów z monogramami chrześciańskiemi na szyszakach, trzymało straż przed portykiem, na którym powiewał sztandar z portretami Teodozyusza i Walentyniana.
— Przeprowadzić konia i wytrzeć go dobrze z potu — rozkazał wojewoda odźwiernemu.
W przedsionku otoczyło go kilku niewolników. Jeden zdjął z niego płaszcz, drugi odpiął miecz, trzeci rozwiązał pas purpurowy, czwarty wziął szyszak.
— Czy rzemieślnicy skończyli robotę? — zapytał piątego.
— Nasi ludzie byliby już przed śniadaniem zatarli ostatnie ślady po zabobonach pogańskich — odpowiedział niewolnik — gdyby ich gorliwości nie był powstrzymał prokurator gmachów rządowych[28].
— Który prokurator? — fuknął wojewoda.
— Znakomity Wulpius.
— Kto z was ośmielił się wpuścić do domu obcego człowieka podczas mojej nieobecności? Czy ty, Hermanryku?
Wywoływacz, olbrzymi Alleman, padł na kolana.
— Ty wiesz, panie — wyszeptały jego pobladłe usta.
Już podniósł wojewoda nogę, aby kopnąć niewolnika, kiedy się za nim odezwał głos poważny.
— Pokój z tobą, wojewodo!
Fabricyusz drgnął, głos ten bowiem przypominał mu główną zasadę nauki Chrystusowej.
Opuścił nogę, nie uderzywszy sługi, i odwrócił się szybko.
W sali, do której się wchodziło wprost z przedsionka, ujrzał męża, przyodzianego w togę stanu rycerskiego.
— Ty jesteś znakomity Wulpius? — zapytał.
— Mówisz z rządcą gmachów cesarskich — odpowiedział obcy. — Byłbyś ukarał niewinnego, powinieneś bowiem wiedzieć, że prawo pozwala mi strzedz domów rządowych bez pozwolenia ich mieszkańców.
— Witaj, prokuratorze! Niech ci Dobry Pasterz wynagrodzi kiedyś w swojem królestwie, że powstrzymałeś mnie w samą porę od grzechu, ale pozwól sobie powiedzieć, że przekroczyłeś granice władzy prokuratorskiej. Nic mi nie wiadomo, by osobom, nienależącym do składu mojej rady przybocznej, było wolno przeglądać kąty głównej kwatery.
— Szybkie i nierozważne jest twoje słowo żołnierskie — rzekł prokurator. — Do tajnej straży prefekta miasta nie należę. Jest moim obowiązkiem czuwać nad gmachami rządowemi w obrębie murów Rzymu.
— To znaczy, iż sprowadziła cię do mnie obawa, abym nie uszkodził domu, oddanego mi na mieszkanie.
Prokurator wskazał ręką na ściany.
Stare freski słynnych mistrzów greckich, które zdobiły przez szereg wieków ulubioną salę imperatora Augusta, znikły, pokryte jednostajnem szarem tłem. Na jednej ze ścian wymalował jakiś mierny bazgracz Dobrego Pasterza, trzymającego na ramionach baranka. Do stóp gołowąsego młodzieńca, ubranego w rzymską tunikę i w sznurowane sandały, tuliło się sześć owieczek, a nad jego głową, ozdobioną wieńcem, pływało siedm ryb. I człowiek, i owieczki, i ryby przypominały rysunki chłopa, który nie ma jeszcze wyobrażenia o stosunku części do całości.
Malowidło drugiej ściany przedstawiało walkę Dawida z Goliatem. Ale ten Dawid domorosłego artysty przewyższał wzrostem olbrzyma z Pisma świętego.
— To się nie godzi, wojewodo — wyrzekł prokurator.
— Wyrażasz się śmiało, prokuratorze — odparł wojewoda, marszcząc brwi. — Pozdrowiłeś mnie słowem chrześciańskiem, a dziwisz się, że nie chcę obrażać oczu scenami z życia pogańskiego. Nie po raz pierwszy spostrzegam, iż chrześcianie rzymscy mają szczególne wyobrażenie o obowiązkach dla Boga prawdziwego.
— Wiara w prawdziwego Boga nie zabrania szanować zabytków sztuki i pamiątek wielkiej przeszłości — odparł prokurator.
— Gdyby tak było, jak mówisz, powinniśmy uszanować przedewszystkiem świątynie bałwochwalców, one bowiem są najwymowniejszemi świadectwami tej wielkiej przeszłości rzymskiej. Jak były jej kołyską, tak będą ich gruzy jej grobem.
— Wystarcza usunąć z tych świątyń wyobrażenia bożyszcz, aby przestały być pogańskiemi.
— W murach ich będzie wiał zawsze duch przeszłości, wrogi nauce Chrystusa.
Prokurator milczał. I on był chrześcianinem, ale, pochodząc z rodziny rzymskiej, kochał przeszłość, która wychowała jego przodków.
Wszakże w tej sali, zeszpeconej przez wojewodę, odpoczywał kiedyś imperator Augustus po trudach rządów. Tu grywał najchętniej w kości z senatorami, gawędził z Mecenasem, słuchał satyr Horacyusza. Tu przędły jego córki wełnę na tuniki i togi dla ojca.
Czterysta lat przeszło po tym domu, zmieniali się mieszkańcy, szalały naokoło niego burze rewolucyi i pożary, a on ostał się, szanowany przez gwałtownych Cezarów i mściwy motłoch.
Prokurator, który, jako budowniczy z zawodu, rozumiał sztukę, wodził smutnym wzrokiem po ścianach. Te niezdarne malowidła raziły jego oko, wykształcone na wzorach arcydzieł greckich. Z dawnej ozdoby sali została tylko mozaikowa posadzka, przedstawiająca sceny z mitologii grecko-rzymskiej. Zwłaszcza jedna z figur, płacząca Wenus, w postawie półleżącej, oparta prawą ręką na ziemi, a lewą odsuwająca z przepięknej twarzy zasłonę, przygnieciona głębokim smutkiem, była tworem wielkiego mistrza.
Miałażby i ta droga pamiątka uledz zniszczeniu?
Jeszcze prokurator myślał nad tem, w jaki sposób ocalić pamiątkę, kiedy wojewoda klasnął w dłonie.
— Dlaczego Fredegund nie uczynił, co rozkazałem? — zapytał wywoływacza.
Przerażony niewolnik wskazał oczyma na prokuratora.
— Podać mi młot! — rozkazał wojewoda.
I zanim prokurator zdołał przeszkodzić, uderzył z taką siłą w głowę bogini, że się drobne kamyczki rozprysły na wszystkie strony.
— Barbarzyniec! — wrzasnął prokurator, zasłaniając twarz połą togi.
Ale wojewoda, oddawszy niewolnikowi młot, odparł spokojnie, bez gniewu:
— Może ci się zdaje, chrześcianinie rzymski, że mnie tem przezwiskiem obrażasz. Nazwałeś mnie słusznie barbarzyńcą, mam bowiem w istocie wstręt do wszystkiego, co wasza przeszłość wydała. Dopiero na gruzach rzymskich obyczajów, zwyczajów i pamiątek rozwinie się kwiat świętej nauki Chrystusa w całej pełni, dopiero nad mogiłą zamkniętej na zawsze przeszłości błyśnie promienne słońce nowych czasów. Ale tego dzieła nie dokonacie wy, zniewieściali, wytworni Rzymianie, złączeni z przeszłością tysiącem wspomnień, poganie w upodobaniach mimo zasad chrześciańskich. Tę robotę przeznaczył Pan Panów dla nas, dla nowych ludzi, dla tych, których wy zowiecie pogardliwie barbarzyńcami. My to zburzymy waszą przeszłość, iż nie zostanie po niej ani śladu, iż świat o niej zapomni, jak gdyby nigdy nie istniała. Albowiem Bóg prawdziwy zapanuje dopiero wtedy nad całą ludzkością, gdy z powierzchni ziemi zniknie ostatnia świątynia pogańska. Teraz wiesz, dlaczego niszczę wasze dzieła, a jeżeli ci się moje postępowanie nie podoba, oskarż mnie w Wiennie. Gdybyś mnie chciał kiedykolwiek zaszczycić swoją osobą, jako gość, powitam cię z uprzejmością gospodarza, gdybyś się jednakże ośmielił przestąpić po raz wtóry próg głównej kwatery bez mojej wiedzy, każę niewolnika, któryby nie zamknął przed tobą drzwi, wbić na pal, ciebie zaś wyrzucą żołnierze na ulicę. Pokój z tobą, prokuratorze!
I nie skłoniwszy się nawet rządcy gmachów cesarskich, odszedł wojewoda do dalszych pokojów.
Jego słowa ostatnie brzmiały po brutalnej groźbie, jak obelga. Ale ten, którego miały przerazić, nie zauważył ich wcale.
Prokurator, splótłszy ręce na łonie, patrzył smutnym wzrokiem na wyszczerbioną posadzkę. Nie było już dzieła, które zachwycało tyle pokoleń...
Miał się poskarżyć w Wiennie?... Znalazłżeby tam wyrok sprawiedliwy na burzyciela pamiątek rzymskich? Wszakże ci imperatorowie samowładni byli tak samo nowymi ludźmi, jak wojewoda, jak całe ich otoczenie. Żadnemu z nich nie opowiadała tradycya o przodkach, którzy służyli Rzymowi przez szereg wieków. Nie byli oni potomkami patrycyuszów, jak Juliowie i Klaudyowie, ani rycerzów, jak Flawiowie i Antoninowie. W ich żyłach nie płynęła nawet krew plebejów „wilczego plemienia.”
Wyrzuceni na tron samowolą wojska, zmieniali się szybko, brodząc we krwi współzawodników, aż ktoś śmielszy, mocniejszy nie położył kresu ich rządom. Wczorajszy „boski i wieczny pan” walał się dziś w błocie, dawał gardło, ustępując miejsca szczęśliwszemu żołnierzowi. Pochodząc z różnych narodów i warstw, nie lubili Rzymu, owianego sławą lat tysiąca. Kołyska i twórczyni wielkości państwa przypominała im każdym gmachem, pomnikiem, kamieniem nieomal, pamiętającym czasy odległe, ich świeżą przeszłość. Głównie dla tego blasku, który opromieniał „wieczną, świętą, złotą Romę” przenieśli stolicę do Bizancyum i popierali „zabobon wschodni,” czując w nowej wierze pogromcę niemiłej im przeszłości. Rozumniejsi z pomiędzy nich, jak Konstantyn, starali się zachować pamiątki gasnącej cywilizacyi, przyozdabiając niemi rezydencye cesarskie.
Ale tych miłośników sztuki i literatury grecko-rzymskiej było niewielu pomiędzy imperatorami czwartego stulecia. Młody Walentynian, syn Panończyka, którego żadna nić serdeczna nie łączyła z „miastem miast,” otoczony Allemanami, Frankami i Gallami, nie zwróciłby prawdopodobnie nawet uwagi na skargę rządcy zabytków rzymskich. Cóż jego, chrześcianina i syna rasy barbarzyńskiej, mogła obchodzić jakaś mozaika, przedstawiająca boginię pogańską?
Wojewoda nie byłby tak śmiało przemawiał, gdyby nie był pewnym oklasku dworu w Wiennie. Zrozumiał to prokurator, przeto spojrzał jeszcze raz na starożytną posadzkę, westchnął i oddalił się krokiem wolnym.
Wojewoda przebiegłszy kilka pokojów, zatrzymał się w sali, która była niegdyś jadalnią Augusta. Znajdował się tu stół przy stole, a za każdym z nich siedział wojskowy.
— Chorąży Liciniusz! — zawołał.
— Ty rozkazałeś, wojewodo — odezwał się z kąta wezwany.
— Wyślesz natychmiast rozkaz do obozu!
Chorąży zbliżył się z tabliczką woskowaną.
— Zaraz po zachodzie słońca — dyktował wojewoda — zamkną piesze kohorty wszystkie ulice śródmieścia i nie dopuszczą do niego chrześcian. Gdyby się jaki wichrzyciel chciał przedrzeć przez łańcuch, związać go i czuwać nad nim dopóty, dopóki się pogrzeb nie skończy. Broni użyć dopiero w razie ostatecznym. Kohorty konne rozstawić na rynkach i na placach przed świątyniami. Pierwsza będzie ze mną towarzyszyła korowodowi. Ktoby z żołnierzów dał powód do bójki ulicznej, ten straci prawo do nagrody cesarskiej, przeznaczonej dla weteranów.
Podpisawszy rozkaz, udał się wojewoda do swojej pracowni. Jak w sali przyjęć, zatarła i tu ręka chrześciańska ślady po przeszłości pogańskiej. Na jednej ze ścian czernił się na białem tle duży krzyż, otoczony rybami i kotwicami.
Wojewoda usiadł przed stołem i wziął z niego grubą księgę. Był to spis legionów, rozłożonych w Italii.
W miarę, jak czytał, osnuwały jego czoło cienie troski. Po raz trzeci już przeglądał listy trybunów i setników, szukając między nimi współwyznawców. Ale daremnie odwracał karty. Obok wszystkich nazwisk stał dopisek „gentilis, ” co znaczyło „wyznający wiarę narodową.” Trzech tylko chorążych i jeden setnik należało do Kościoła Chrystusowego.
Wojewoda dziwił się tej nieostrożności imperatora.
Należało wysłać legiony rzymskie na kresy północne lub wschodnie państwa, a Italię oddać pod straż Allemanów, którzy, aczkolwiek poganie, nie oszczędzaliby w razie potrzeby zwolenników dawnego porządku, służąc bowiem tylko dla pieniędzy, bili każdego, kogo im wskazano.
Kiedy tak rozmyślał, wszedł do pokoju ten sam żołnierz, któremu polecił w niedzielę po nabożeństwie wyszukanie zręcznego człowieka.
Był to starzec średniego wzrostu, krępy, przysadzisty, z karkiem byka. Długie lata zbieliły mu włosy i brodę, ale nie wzięły jego opalonej, słońcem i wiatrem pociętej twarzy, zdrowej cery.
— To ty, Teodoryku? — odezwał się wojewoda głosem łagodniejszym, niż zwykle. — Chcesz ze mną mówić?
Spojrzenie, jakie rzucił z pod czoła prostemu legioniście, życzliwe, przyjazne, świadczyło, że ten starzec był jego sercu blizki.
— Widzę na czole mojego orła od samego rana troskę — mówił Teodoryk, zbliżając się poufnie do stołu. — Dawniej wiedział zawsze stary sługa, kiedy jego pana coś bardzo bolało. Może jaki poganin obraził Waszą Znakomitość, może potrzeba, żeby Teodoryk spróbował jeszcze, czy potrafi rozbić pięścią czerep zuchwalca. Rozkażcie, panie!
Wojewoda uśmiechnął się.
— Nie jesteśmy w lasach Allemanii — odparł. — W Rzymie strzegą pachołkowie miejscy życia ludzi.
— I tu są ciemne zaułki — zauważył żołnierz.
— Gdybyś chciał wszystkich wymordować, którzy mi zawadzają, nie starczyłoby twojego życia, chociażbyś zgładził codziennie z tego świata stu pogan.
— Ładne domy mają ich bogowie — mówił żołnierz — aż bierze ochota wejść. To przyjemnie modlić się w takich pałacach. A co tam złota, drogich kamieni, posągów i malowideł... Tylko patrzeć i podziwiać... Całe miasto możnaby wystawić z tych świątyń rzymskich. Jest ich sto sześćdziesiąt. Policzyłem.
— Zanadto pilnie oglądasz i liczysz świątynie pogańskie — zauważył wojewoda, niezadowolony z zachwytu starca. — Pamiętaj, że to nie są domy Dobrego Pasterza.
— Dlaczegoby się Dobry Pasterz nie miał cieszyć, że ludzie umieją stawiać takie śliczne domy? Wszakże stworzył sam cudowny świat, piękniejszy od najpiękniejszego pałacu.
— Prosiłem cię tyle razy, żebyś przyjął chrzest święty. Potrzeba ci, jak widzę łaski naszego Pana Jezusa Chrystusa, abyś nareszcie zapomniał o przeszłości pogańskiej. Przyrzeknij mi, stary, że ochrzcisz się tej zimy.
Teodoryk drapał się w głowę i milczał.
— Dlaczego się opierasz? — nalegał wojewoda. — Nauczyli cię nasi kapłani, że święta woda zmywa z duszy człowieka jego dawne grzechy i gasi w jego sercu upodobania i namiętności pogańskie.
— Będzie dosyć czasu na przyjęcie świętego chrztu — odpowiedział żołnierz — kiedy mnie śmierć schwyci za gardło. Obmyty z grzechów przed samym zgonem, czysty i niewinny, stanę przed Barankiem miłosiernym i sięgnę bez obawy po koronę niebieską. Gdybym się teraz ochrzcił, mógłbym jeszcze dużo nagrzeszyć i poszedłbym do królestwa Dobrego Pasterza brudny, jak baran, który się w kałuży wykąpał.
— Dlaczego masz grzeszyć?
— A bo to się człowiek może powstrzymać od grzechu? Wypadnie komu połamać żebra, rozbić łeb, wypruć jelita... Niewiadomo nigdy, co pobożnego chrześcianina może spotkać. I wino rozwesela serce i kości bawią od czasu do czasu, a nasi kapłani wołają na wszystko: grzech, grzech! Niech sobie grzech będzie grzechem, kiedy go święta woda zmyje.
Wojewoda słuchał z uśmiechem na ustach. Nie sam tylko Teodoryk rozumował w taki sposób. Znakomita większość chrześcian czwartego stulecia odkładała chrzest do chwili ostatniej, aby stanąć na sądzie Boskim bez zmazy. Nawet imperatorowie poddawali się obrządkowi dopiero na łożu śmierci.
Rób, jak chcesz — wyrzekł wojewoda — ale nie odwiedzaj świątyń pogańskich, bo to domy złych demonów. Te podstępne duchy mogłyby cię oczarować, a wtedy nie wszedłbyś razem ze mną do królestwa niebieskiego.
Teodoryk przeżegnał się.
— Utorowałbym sobie drogę pięścią — mówił — bo cobym robił na drugim świecie bez mojego sokoła.
— A gdyby ci pięść nie pomogła — zapytał, śmiejąc się, wojewoda.
— Tobym przed bramami królestwa niebieskiego jęczał i zawodził dopóty, dopókiby się Dobry Pasterz nade mną nie ulitował. On dobry, miłosierny, on nie może patrzeć na łzy nieszczęśliwych.
Wojewoda spojrzał serdecznie na żołnierza. Mógłże się gniewać na tego starego sługę, którego przywiązania doświadczał tyle razy?
Teodoryk, wolny Alleman, niegdyś towarzysz jego ojca, nosił go na rękach, uczył dosiadać konia, ciskać oszczepem, robić bronią. W pokoju i na wojnie strzegł jego głowy, oddany mu z wiernością psa. Dzieci, wnuków i zagrodę porzucił i przyszedł za nim do Rzymu.
— I ja błagałbym Dobrego Pasterza dopóty, dopókiby przed tobą bram królestwa niebieskiego nie otworzył — wyrzekł wojewoda głosem miękkim, pieszcząc włosy starca, który się do jego kolan schylił. — Tylko nie szukaj w Rzymie niepotrzebnej zwady. Znajdzie się dla twoich ramion jeszcze dużo roboty. Ale poprzednio dostaw mi owego człowieka, o którym ci mówiłem.
— Ten lis czeka właśnie na wasze rozkazy, — mówił Teodoryk. — Zdaje się, że będzie dobrze wietrzył, bo mu bogowie wypisali na gębie chytrość i zdradę.
— Bóg, mój stary! — poprawił wojewoda.
— Gdzieby tam nasz Dobry Pasterz stworzył takiego łotra, co chce swojego pana sprzedać za pieniądze. Tacy rodzą się tylko z nasienia demonów pogańskich.
— Idzie mi o człowieka, któryby wiedział wszystko, co się dzieje u pogan.
— Ten lis służy u prefekta pretoryum i nazywa się Simonides. Wydała go grecka ziemia i grecka podłość. Gdy mój sokół dobrze zapłaci, będzie wiedział wszystko, co mu potrzeba.
Teodoryk wyszedł i wrócił wkrótce z tłómaczem prefektury.
Simonides robił rzeczywiście wrażenie lisa. Idąc, zginał kolana, posuwał nogi, stąpał cicho, ostrożnie, jakby się skradał do upatrzonej ofiary. Jego małe, kose oczy rzucały z pod czoła szybkie, lękliwe spojrzenia. Rzadkie włosy sterczały na jego ściętej brodzie.
Ujrzawszy na ścianie krzyż, przeżegnał się i uderzył się trzy razy w piersi.
— Pokój z tobą, prześwietny wojewodo! — odezwał się.
— Pokój z tobą! — odpowiedział wojewoda szorstkim głosem, mierząc przybysza od czuba do stóp.
Jego twarz łagodna podczas gawędy z Teodorykiem, przybrała wyraz surowy.
— Jesteś chrześcianinem, a służysz u prefekta pretoryum? — wyrzekł.
— Głód nie pyta o wyznanie chlebodawcy — odparł Simonides. — Najlepsze posady mają w Rzymie bałwochwalcy do rozdania. Niech ich nasze piekło jak najrychlej pochłonie.
— Czy wiesz, czego od ciebie żądam?
— Twoja święta gorliwość chrześciańska chce wiedzieć wszystko, co się dzieje u pogan.
— Czy możesz mi dostarczyć potrzebnych wiadomości?
Simonides wahał się przez chwilę, zanim odpowiedział. Uśmiechnąwszy się chytrze, rzekł:
— Gdybym mieszkał w pałacu imperatora Augusta, jak ty, prześwietny panie, nie narażałbym się na gniew Nikomacha Flawiana. To pan potężny i srogi.
Wojewoda, zrozumiawszy, o co idzie, wydobył z za tuniki worek, napełniony złotem.
Małe oczy Simonidesa błysnęły, jak ślepie drapieżnego zwierzęcia, gdy się zbliża do żeru. Zgarbił się, obliznął i wyciągnął rękę.
Ale wojewoda schował worek.
— Bez zarobku nie ma zapłaty — mówił. Naprzód wiadomości, następnie pieniądze.
— Każda praca wymaga nakładów — wtrącił Simonides.
— Chcę się nasamprzód przekonać, czy będę mógł z twojej zręczności korzystać.
— Rozkazuj, panie.
— Jeśli mi doniesiesz, którzy senatorowie zbierają się u prefekta i nad czem obradują, przejdzie worek w twoje ręce.
— Ten worek należy już do mnie — odpowiedział Simonides.
— Czekam na wiadomości, ale pamiętaj, że będę je sprawdzał. Gdybyś kłamał, rozprawi się z tobą Teodoryk.
Stary Alleman mruknął coś pod nosem, a od tego mruknięcia przeszły po skórze Greka ciarki. Tak wyraża niedźwiedź swoje niezadowolenie, gdy go psy drażnią.
Simonides skurczył się, zmalał, cofał się ku ścianie, jakby się chciał w nią wcisnąć.
— Stanie się, co rozkazałeś, panie — wyrzekł głosem drżącym.
— Możesz zarobić jeszcze drugi worek, napełniony solidami — mówił wojewoda.
Grek nadstawił uszu.
— Dowiesz się dokładnie o porządku dnia w Atrium Westy. Chcę wiedzieć, o której porze kapłanki spełniają swoje czynności, która z nich pilnuje świętego ognia w dzień, a która w nocy, jak i kiedy się zmieniają.
Simonides słuchał zdziwiony. W jego oczach malowała się ciekawość, czoło fałdowało się. Widać było, że usiłuje zrozumieć cel tego polecenia. Co mogły chrześcianina obchodzić dziewice Westy?... A gdyby...
Uśmiechnął się do siebie nieznacznie.
— Bramy Atrium Westy nie otwierają się dla takich nędzarzów, jak ja — odezwał się, wpatrując się uważnie, z podełba, w twarz wojewody. — Gdyby mi Twoja Prześwietność zechciała wskazać tę z kapłanek, która ci jest potrzebna...
Wojewoda, domyśliwszy się, że go Grek bada, przerwał mu szorstko:
— Jest rzeczą twoją wejść wszędzie, gdzie rozkazuję, jeżeli chcesz zarobić drugi worek. A teraz możesz się oddalić i staraj się pozyskać moje względy.
Simonides przeżegnał się znów przed krzyżem, ukłonił się i wycofał się tyłem z pracowni.
— Każ mi podać obiad — rzekł wojewoda, gdy został sam z Teodorykiem.
Główny posiłek dnia nie zajął mu dużo czasu. Jak wszyscy ludzie żywego usposobienia, jadł szybko, nie rozkoszując się potrawami. Przywykły do trudów i zmian życia obozowego, nie zwracał uwagi na rodzaj pokarmów, który był dla niego tylko środkiem do zaspokojenia głodu. Dość często, kiedy go ważne zaprzątały sprawy, nie wiedział nawet, co mu służba podawała.
I dziś spieszył się z obiadem. To pogańskie zbiegowisko zatruło mu pierwsze dni pobytu w Rzymie.
Na samym wstępie swojej działalności spotkał się z przeszkodą, jakiej się nie spodziewał.
Świadek tryumfującego chrześciaństwa, nie miał on już w sobie uległości pierwszych wyznawców Chrystusa, którzy szukali w nowej wierze pociechy i zapomnienia. Dla niego nie była nauka Zbawiciela jedynie balsamem na rany duchowe i społeczne.
Potomek wolnego rodu, syn dostojnika z przybocznej straży cesarskiej, wnuk i prawnuk naczelników plemienia allemańskiego, nie doznał on na sobie bezwzględności urządzeń starego świata, tak okrutnych dla słabych i ubogich, świeża zaś cywilizacya nie zdążyła jeszcze zatruć jego serca sceptycyzmem.
Wniósł on do chrześciaństwa pierwotną siłę duchową i fizyczną ludów barbarzyńskich, nie mającą nic wspólnego z rezygnacyą wydziedziczonych i zrozpaczonych grecko-rzymskiego społeczeństwa, którzy znosili biernie prześladowanie istniejącego porządku.
Przylgnąwszy do nauki Chrystusa z całą gwałtownością i ufnością natury dziewiczej, pragnął Bogu, którego umiłował gorąco, służyć czynnie, bez względu na drogi i środki. Bóg, wybrany przez niego, miał rozkazywać całemu światu, ktoby się zaś tym sprawiedliwym rządom opierał, był jego wrogiem osobistym.
Krew matki Hiszpanki dodała do żywej, szczerej wiary wojewody przymieszkę fanatyzmu, który spotęgował w nim nienawiść do obrońców religii rzymskiej. Czuł on i rozumiał, iż dopóki tradycye przeszłości będą chodziły jawnie po ulicach dawnej stolicy państwa, dopóty nie zdusi chrześciaństwo upiora pogańskiego.
Jakby na urągowisko, wypadło właśnie jemu czuwać nad bezpieczeństwem korowodu, urządzonego przez patryotów rzymskich w celu podrażnienia namiętności tłumów.
Zmuszał go do tego rozum stanu, był on bowiem nietylko chrześcianinem, lecz także wiernym sługą imperatora. Przedwczesna gwałtowność mogłaby pchnąć pogan do rozpaczliwego buntu, któryby dworowi w Wiennie, zajętemu wojną z Frankami, przyczynił niepotrzebnych kłopotów.
Spożywając obiad, ogarnął wojewoda jeszcze raz w myśli położenie, jakie zastał w Rzymie i tłómaczył się przed sobą, przed swoją żarliwością chrześciańską z oględnego postępowania. Szukał innego wyjścia... Nie było go...
Zaklął zcicha, kiedy mu Teodoryk doniósł, że pierwsza kohorta czeka na jego rozkazy.
Przewiesił miecz, włożył na tunikę koszulkę ogniwkową, na głowę złocony szyszak z monogramem Chrystusa, ułożonym z drogich kamieni, zarzucił na ramiona jedwabny płaszcz grecki i wyszedł przed dom.
Tu powitał go szczęk oręża.
Ale on nie odpowiedział powitaniem na powitanie. Dosiadłszy konia w milczeniu, spojrzał w niebo.
Może przeszkodzi sam Bóg temu niecnemu widowisku, może spuści rzęsisty deszcz i ostudzi grzeszny zapał bałwochwalców.
Lecz ciemnych błękitów wieczornego nieba nie mącił najmniejszy obłoczek. Nawet skraj zachodni był wolny od szarych mgieł, któreby niespodziewany wicher mógł spędzić do kupy i złączyć w jednę, większą chmurę.
Cisza pogodnej nocy wiała nad miastem. Nic nie zapowiadało nagłej zmiany powietrza.
Wojewoda szarpnął konia ręką niecierpliwą i skierował go w stronę ulicy Tryumfalnej. W porządku, czterema szeregami, posunęli się za nim żołnierze.
Biedacy, którzy zginęli podczas rozruchów ulicznych, nie marzyli w najzuchwalszych snach o zaszczycie, jaki ich miał spotkać po śmierci. Sam konsul zapisał ich nieznane nazwiska w księgach świątyni Wenery Libityńskiej i zamówił przybory, potrzebne do drogi ostatniej[29]. Nabalsamowali ich głośni lekarze, ubrali w kosztowne suknie niewolnicy miasta, słynni artyści zdjęli z ich twarzy maski pośmiertne. Ubogich rzemieślników złożono na marach z kości słoniowej, pokrytych wschodniemi kobiercami i wystawiono na widok publiczny w amfiteatrze Flawiuszów. Młodzież wielkich rodów trzymała przez siedem dni straż przy zwłokach, najbogatsi i najmożniejsi panowie rzymscy przychodzili z hołdem, niosąc wieńce i korony obywatelskie.
Miasto tak gwarne przez cały dzień uspokoiło się po zachodzie słońca, jak gdyby fala obcych przybyszów odpłynęła znów bramami i rozlała się po kraju, tonąc w przestrzeni.
Wojewodę zastanowiła ta cisza. Mieliżby się poganie rozmyślić w ostatniej chwili? Może Flawianus rozważył jego słuszne zarzuty i przeszkodził gorszącej demonstracyi...
Lecz zaledwo zjechał ze wzgórza palatyńskiego, przekonał się, że łudził się daremnie. Po obu stronach drogi Tryumfalnej, wzdłuż chodników, czerniły się zbite masy ludzi, odcinające się wyraźnie od jasnego tła domów, osrebrzonych blaskiem miesiąca.
Stały tak zwarte, nieruchome, głowa przy głowie, ramię przy ramieniu, tworzyły tak jednolitą całość, iż robiły wrażenie długich murów.
Wojewoda spojrzał przed siebie ku łukowi Konstantyna, po za siebie w stronę Wielkiego Cyrku — wszędzie widział nieprzerwany łańcuch, który opasał domy i zamknął szczelnie boczne ulice.
Podniósł głowę dumnie i jechał wolno tym żywym szpalerem, rzucając z pod szyszaku na prawo i lewo błyski gniewu.
Przed amfiteatrem Flawiuszów czekał na niego dowódca załogi rzymskiej.
— Czy wszystko w porządku? — zapytał.
— Podług rozkazu, wojewodo — odpowiedział dowódca. — Śródmieście zamknęli nasi ludzie pospołu ze strażą miejską, ulice zaś, któremi korowód pójdzie, strzegą wyznawcy bogów narodowych.
— Bałwochwalcy — poprawił wojewoda.
Dowódca milczał. I on był Rzymianinem.
— Czy będziemy długo czekali? — spytał znów wojewoda.
— Pochód rozpocznie się wkrótce.
— Zostaniesz przy mnie.
— Ty rozkazałeś, wojewodo.
Plac przed amfiteatrem zalał tłum nieprzejrzany, a ta ruchliwa zwykle, hucząca fala, zachowywana się dziś tak spokojnie, jakby zastygła. Nawet oderwane wykrzykniki nie mąciły głuchej ciszy, z której wiał przygnębiający smutek. Jakaś niewidzialna, olbrzymia ręka spoczywała na tysiącach głów i przygniatała je swoim ciężarem.
Lud rzymski czuł, że się w tej chwili dzieje w prastarej stolicy państwa coś ważnego, z czego wyniknie szereg następstw, brzmiennych burzą.
Wszakże, grzebiąc uroczyście swoich poległych, wyzywał zemstę Teodozyusza. Groźny imperator podpisał już wyrok na tradycye przeszłości, a on, populus romanus, przywykły do rozkazywania światu, oparł się jego woli.
Słynny amfiteatr Flawiuszów przypominał poganom ich dawny blask. Wszystkie narody dostarczały dla tego gmachu gladyatorów i zwierząt, aby się lud rzymski mógł bawić.
Tu, w loży cesarskiej, zasiadali królowie i książęta, panujący za morzami i górami, i czuli się zaszczyceni oklaskiem motłochu wiecznej Romy. Tu ginęli obok ojcobójców i świętokradców pierwsi kapłani Galilejczyków.
Królowie i książęta ciągnęli od lat kilkudziesięciu do Konstantynopola, Galilejczycy siedzieli na tronie Cezarów, a on, lud rzymski, prawowity dziedzic panów świata, lękał się gniewu imperatora za to, że nie chciał się wyrzec wiary przodków. Co było jeszcze niedawno obowiązkiem, zasługą, stało się teraz grzechem, zbrodnią. Co przyświecało mnogim narodom przez lat tysiąc, jako prawda najwyższa, miało zgasnąć, nakształt dogorywającej pochodni.
Świadomość położenia była ową ciężką ręką, która zawisła nad zgromadzonym tłumem, odbierając mu mowę i paraliżując wrodzoną południowcom żywość ruchów. Poganie widzieli nad sobą groźbę nowych czasów, słyszeli głos Przeznaczenia, nieubłaganego nawet dla bogów. Nie panowie świata, dumni i pewni jutra, przybyli oddać ostatnią posługę swoim bohaterom, lecz niedobitkowie wielkiej rasy, straceńcy minionego porządku, chcieli przypomnieć teraźniejszości, iż jeszcze istnieją.
I cicho było wokoło, jak gdyby się obrzęd pogrzebowy miał spełnić nad całym ludem rzymskim.
Smutek szedł nad falą pochylonych głów, deptał zawiść, niezgodę, drobne sprawy dnia i podnosił najuboższego robotnika do wyżyn obywatela i patryoty.
Tę przykrą, głuchą ciszę stargały nagle dźwięki tub. Teraz poruszył się tłum i z głębi zbitych mas wypłynął przeciągły szmer, jak gdyby westchnienie olbrzymiej piersi.
— Rozwinąć się w łańcuch! — zakomenderował wojewoda głosem donośnym.
Szeregi konnych rozsunęły się i utworzyły długi szpaler.
— Miecz do ramienia! — rozległa się powtórna komenda.
Równocześnie zamigotało nad zebranym tłumem tysiące świateł i wieniec płomienny otoczył plac amfiteatralny. Dacliy domów, pałaców, świątyń stanęły w ogniu; luk Konstantyna gorzał, jak pochodnia.
Z gmachu Flawiuszów wysnuwał się wolno korowód pogrzebowy.
Przodem szło dziesięciu trębaczów, a za nimi ciągnęły płaczki. Sto niewiast z włosem rozpuszczonym, w podartych, brudnych, błotem ulicy i popiołem zbrukanych sukniach, z twarzami, umazanemi wilgotną ziemią, postępowało w trzech szeregach. Trębacze dęli w tuby, z których wypływała monotonna pieśń, zaś płaczki łkały zcicha.
Za płaczkami ukazał się orszak greckich wojowników. Prowadził go wysoki, urodziwy młodzieniec, jadący na złoconym rydwanie.
Histryon, przebrany za Achillesa, uderzył mieczem w tarcz miedzianą. Na znak ten ucichły tuby i zamilkły płaczki.
Wówczas rozbrzmią dźwięczny głos tragika:

Mirmidonowie waleczni, najmilsi walk towarzysze,
Nie odprzęgajcie mi jeszcze rumaków twardokopytnych,
Wpierw tu staniem pospołu z wozami i końmi rączemi,
Płakać Patrokla, bo taka się cześć umarłemu należy.
Gdy zaś łzami gorzkiemi ukoim żałość serdeczną,
Wtenczas z wozów rumaki odprzągłszy, do uczty zasiądziem.


Urwał... Odezwały się znów tuby, załkały płaczki. Jedna z nich wyciągnęła ręce do nieba i zawołała:

— Biada nam, biada!
— Biada nam, biada! — podjął chór niewiast, zawodząc coraz głośniej, rozpaczliwiej.
Skarga przebiła mur, utworzony z żołnierzów, rozlała się wokoło, a gdzie potrąciła o serce rzymskie, tam wydobyła jęk pokrewny.
Zdawało się, iż niezliczony rój pszczół przeleciał nad ludem. Szmer, zrazu niewyraźny, stłumiony, jak odddalony gwar zmieszanych głosów, rósł, zgęszczał się i nagle podniosło się do nieba tysiące rąk i z tysięcy piersi trysnął jeden wielki płacz, przesiąkły łzami.
— Biada nam, biada!
Było coś tak wstrząsającego w tym wybuchu gromadnej boleści, że wojewoda uchylił przed jej majestatem głowy.
Wrzawa opadała wolno, coraz cichsza, dalsza, a kiedy umilkła zupełnie, zadzwonił znów głos histryona:

.... zapłakali pospołu; Achilles rozpoczął:
Trzykroć wokoło zwłok objeżdżają końmi rączemi,
Łkając żałośnie; Tedyda okrutny im żal rozbudziła,
Piasek się zwilżył od łez i rynsztunki zwilżyły się mężów,
Opłakujących Patrokla, pogońcę nieporównanego.
Wśród nich syn Peleusza zawodzi i płacze najbardziej,
Dłonie mordercze składając na pierś towarzysza lubego...


Dalszy ciąg pieśni Homerowej przygłuszył turkot rydwanów, które wychodziły teraz z głównej bramy amfiteatru. Szły jeden za drugim, prowadzone przez słynnych woźniców cyrkowych, a każdy z nich wiózł jakąś postać historyczną, odtworzoną przez histryonów wiernie, z zachowaniem najdrobniejszych szczegółów.
Jechali Romulus i Remus, założyciele Rzymu, mając u stóp swoich wilczycę, jechał bogobojny Numa Pompiliusz, sędziwy Tarkwiniusz, nieugięty Brutus, genialny Juliusz Cezar, rozważny Augustus, Tytus i Trajan, Antoninus i Marek Aureliusz i długi szereg mężów, których potomność uczciła wdzięczną pamięcią.
Sto pięćdziesiąt wozów — cała przeszłość Rzymu, uzmysłowiona w jego najsłynniejszych wodzach, kapłanach, pisarzach, mówcach i obywatelach — przeciągnęło przed zdumionemi oczami wojewody. Ożyły posągi, zdobiące świątynie, kurye, place, rynki i biblioteki, zstąpiły pomiędzy lud swój największe cienie przeszłości.
W braku własnych przodków, których nędzarze nie mieli, poprzedzali ich zwłoki przodkowie narodu.
A gdy się ten milczący orszak, owiany czerwonem światłem i dymem pochodni, przesunął cicho, jak wojsko duchów, wówczas ukazały się łoża z kości słoniowej, ozdobione wieńcami. Nieśli je synowie rycerzów, a strzegli ich senatorowie.
Postępowali obok mar konsul i prefekt pretoryum, Kajus Juliusz Strabo i Konstancyusz Galeryusz, pretorowie i inni dostojnicy. Postępowali z głową odkrytą, posypaną popiołem, bez pierścieni, łańcuchów, naramienników, w czarnych, żałobnych togach, sięgających aż do ziemi.
Cały rząd Italii oddał cześć zwłokom pogan, zabitych przez chrześcian.
Wojewoda objął pięścią kurczowo rękojeść miecza. Oburzało go zuchwalstwo tych buntowników, co urągali jawnie imperatorowi.
Dla niego, dla nowego Rzymianina, który zawdzięczał wszystko łasce dworu cesarskiego, był „boski i wieczny pan” rzeczywiście zastępcą Boga na ziemi.
Nagle uczuł, że krew zalewa mu twarz, a serce bije w piersi tak gwałtownie, jakby ją chciało rozsadzić.
Na tle czarnych tog zamajaczyła biała plama. Cztery dziewice Westy szły za ostatniem łożem, otoczone żonami i córkami dostojników. Jedna z nich przewyższała resztę o całą głowę. Wojewoda poznał ją odrazu po wyniosłej postaci i falistości ruchów. To ona, to Fausta Auzonia...
Pochylił się na koniu i ogarnął kapłankę wzrokiem płomiennym. Może ona uczuje na sobie siłę tego spojrzenia i odwróci się do niego.
Ale Fausta Auzonia nie odjęła oczu od ziemi.
Wówczas zawołał głośno, wpatrując się uważnie w westalkę:
— Zamknąć korowód!
Byłożby to złudzenie? Fausta drgnęła. Tak mu się zdawało.
Skierowawszy konia na środek szpaleru, jechał tuż za gromadą niewiast. Za nim postępowali żołnierze.
I jak potok, zatrzymany przeszkodą, rzuca się natychmiast w otwartą szczelinę, tak popłynął za korowodem lud, tworząc jego ogon.
Strzeżony z obu stron przez straż obywatelską, okrążył orszak pogrzebowy trzy razy amfiteatr Flawiuszów i skierował się ulicą Świętą na główny rynek. Po drodze witały go wszędzie zamknięte sklepy i domy, ubrane gałęźmi cyprysowemi. Przed świątynią Romy i Wenery świecił posąg bogini miasta, z głową, przykrytą czarnym welonem.
Mury, otaczające Atrium Westy, uwieńczone niezliczoną ilością lamp, jaśniały, jak wstęgi ogniste.
Już się czoło orszaku zatrzymało na Forum Romanum, przed wielką mównicą, a ogon, wlokący się z tyłu, rósł ciągle, z każdą chwilą dłuższy.
Na ten ogon ciemnego węża oglądał się wojewoda od czasu do czasu. Wszakże doleciał jego uszu cichy brzęk broni. Ale tłum ruszał się miarowo, w porządku, jak karne wojsko, posłuszny nawoływaniom straży obywatelskiej.
Wolno wypełniał się rynek. Grajkowie, histryoni greccy i płaczki ustawili się po lewej stronie mównicy, senatorowie i westalki po prawej.
U stóp słynnej Rostry złożono mary: za niemi, w dwóch półkolach, na krzesłach z kości słoniowej, zajęli miejsca przodkowie narodu rzymskiego. Dalej rozwinął się łańcuch żołnierzów, który bronił ludowi przystępu do orszaku.
Teraz podnieśli liktorowie konsula pęki rózg do góry, zaś jeden z nich zawołał:
— Niech wargi wasze zamilkną!
Kiedy uczyniła się taka cisza, iż słychać było tylko łopot pochodni, wstąpił Aureliusz Symmachus na mównicę.
Księżyc stał właśnie nad samym rynkiem i obrzucił pyłem srebrzystym białe pałace i świątynie.
Symmachus spojrzał w niebo, milczał czas pewien, jakby się modlił, potem zaczął:
— Rzymianie! Z świątyń i pałaców, które was zewsząd otaczają, patrzy na was wielka przeszłość świętego Rzymu i przypomina wam, iż kochaliście najwięcej ze wszystkich narodów honor i sławę. Z Kapitolu spoglądają na was królowie i konsulowie, z Palatynu imperatorowie, a z tej mównicy przemawiają do was najznakomitsi obywatele ludu rzymskiego.
Obejrzał się wokoło i ciągnął dalej:
— Ubodzy mieniem i słabi liczbą, lecz silni bojaźnią bogów i cnotami obywatelskiemi, wyszliście z nizkich, drewnianych chat, by rzucić świat do stóp swoich. Zbroiły się przeciw wam potężne miasta i grody, łączyły się przeciw wam całe plemiona, wielkie państwa w końcu. Z lasów i gór wyroiły się tłumy barbarzyńców, a wy zdeptaliście wszystkie przeszkody, albowiem przed wami szła bojaźń bogów, prowadząc za sobą czystość obyczajów i miłość sławy. I padł świat przed wami w proch i przyjął wasze prawa...
Wskazał ręką na Kapitol, który wznosił się za jego plecami, cały błyszczący w świetle księżyca i wolał:
— Królowie i książęta z Azyi, Afryki i puszcz germańskich ciągnęli za rydwanami waszych tryumfatorów, spętani nakształt niewolników. Wam składały hołd powinny mnogie ludy, a wszystkiemi morzami płynęły okręty z daniną dla panów świata. Wy byliście narodem narodów, wybrańcem bogów nieśmiertelnych.
Zamilkł powtórnie.
Tłum, stojący dotąd nieruchomy, z powstrzymanym oddechem poruszył się, jak woda, w którą wpadł kamień. Zakołysała się czarna fala głów, wolno, poważnie i stłumiony szmer rozlał się wokoło. Tu i owdzie podniosło się smutne oko do nieba i popłynęło w górę ciche westchnienie.
A Symmachus mówił dalej:
— Ale nadeszły czasy, w których pycha ludzka, rozzuchwalona powodzeniem, chciała być rozumniejszą od bogów nieśmiertelnych. Świątynie opustoszały, na ołarzach[30] zabrakło ofiar, ogniska domowe pogasły. Tylko maluczcy i ci, których mędrcy tej ziemi zwali pogardliwie ciemnymi, modlili się, rano i wieczorem, do rządców świata i strzegli serc przed podłością, a rąk przed zmazą. Poszły w poniewierkę dawne zwyczaje i obyczaje, wydrwione przez bluźnierców i rozpustników. Miejsce praw boskich zajęły prawa ludzkie, schlebiające nieszlachetnym namiętnościom. Święty Rzym, przez szereg wieków ognisko cnót domowych i obywatelskich, stał się publicznym gorszycielem i lubieżnikiem, którego wszystkie myśli i siły pochłonęły uciechy stołu, dzbana i miłości. I odstąpili nas bogowie narodowi. Pogardzili nami, jak my nimi wzgardziliśmy. Nie do Rzymu ciągną królowie i książęta, nie z naszej krwi idą panowie, co rozkazują światu. Obcy przybysze, zrodzeni ze sług naszych sług, wczorajsi barbarzyńcy, narzucają nam, narodowi narodów, swoje prawa i depcą naszą przeszłość. W odwiecznym grodzie Jowisza i Marsa, w stolicy Romulusa, Numy, Cezara i Marka Aureliusza, w mieście, którego każdy kamień okupiła krew rzymska, stawiają Galilejczycy świątynie swoim zabobonom i urągają naszym bogom. Zewsząd otacza nas okrutna obręcz nieprzejednanych wrogów, coraz groźniejsza, bliższa. Czy słyszycie zwycięskie okrzyki Gotów, Franków, Wandalów? Już idą, już huczy straszliwa fala, chciwa naszych żon, dzieci i domów.
Zgarnął z mównicy kurz, posypał sobie nim włosy i brodę, rozdarł na piersiach tunikę, zwrócił się twarzą do świątyni kapitolińskiej i zawołał:
— O Jowiszu, Jowiszu, ojcze bogów, pozwól się ludowi swojemu przebłagać!
Smuga światła księżycowego, zmieszawszy się z dymem pochodni, które liktorowie nad nim trzymali, otoczyła jego głowę aureolą.
A przed nim falował głuchy szum, przelewający się z jednej strony rynku na drugą. Odparty filarami portyków i murami świątyń, wrócił na środek, skłębił się, zagotwał i strzelił do góry z łoskotem spienionego morza.
— O Jowiszu, Jowiszu! — krzyczał lud rzymski.
Mężowie targali na sobie suknie, niewiasty rozpuszczały włosy, dzieci kwiliły, przerażone wrzawą.
Wojewoda patrzał na to widowisko okiem zdumionem.
Zrozumiał, iż dość jednego nierozważnego słowa, ażeby z tego ogromnego żalu, który się sączył z bólu pogan, buchnęły płomienie buntu.
Kiedy Symmachus mówił o obcych przybyszach i o świątyniach, stawianych „zabobonom Wschodu,” spoglądał na niego chrześcianin, jak na obłąkanego. Ten wiarołomny dostojnik wyzywał jawnie zemstę „boskiego i wiecznego” pana... W głowie nowego Rzymianina, olśnionego blaskiem dworu cesarskiego, nie mogło się takie zuchwalstwo pomieścić.
W jego żyłach nie płynęła krew dawnych legionistów i wichrzycielów stolicy, którzy przewracali trony z błahych powodów. Syn Allemana iniał cześć bałwochwalczą dla zaciągniętego zobowiązania i dla władzy prawowitej. Przysiągł Walentynianowi posłuszeństwo i przysięgi tej dotrzyma.
Śmiałość Symmacha dziwiła go więcej, aniżeli oburzała. Ten szaleniec nie zdaje sobie chyba sprawy z potęgi imperatora, inaczej bowiem nie narażałby się tak lekkomyślnie na jego gniew sprawiedliwy.
Na konsula i na tych wszystkich, którzy podnoszą ręce do Jowisza, by dać świadectwo nienawiści do prawdziwego Boga, spadnie ciężki miecz „wiecznego pana,” iż nie pozostanie po nich ani śladu. Daremnie błagają swoich demonów. Ci demonowie poszli w służbę Chrystusa, słabsi od ludzi.
Tak wierzył wojewoda. Przeto słuchał cierpliwie buntowniczej mowy Symmacha, układając w myśli plan wojny, którą wypowie wkrótce pogaństwu. Przedstawi dworowi w Wiennie położenie Italii, poprosi, aby legiony łacińskie przerzucono do oddalonych prowincyi, a jemu przysłano Allemanów. (Idy będzie miał swoich ludzi...
Obrzucił rynek groźnem spojrzeniem.
— Zginiecie wszyscy — dopowiedział sobie w duszy albo ukorzycie się przed nowym porządkiem.
Wzrok jego, wracając do mównicy, padł na Faustę Auzonię. Stała z głową, przegiętą w tył, wpatrzona w świątynię kapitolińską.
Blask pochodni oświecał jej twarz niezwykle bladą, z której odrzuciła welon. W jej szeroko otwartych, ciemnemi obwódkami podkrążonych oczach, szkliły się łzy powstrzymywane, a na rozchylonych ustach zastygła jakaś bolesna, niema prośba.
Spowita w białe suknie, zbudowana, jak arcydzieło znakomitego rzeźbiarza, była podobną do posągu modlącej się Westy.
I ona wzywała pomocy Jowisza, a błagała go całą duszą o zmiłowanie nad „świętym Rzymem.” Była poganką i patryotką aż do najskrytszych tajników serca, oddaną każdą myślą tradycyom przeszłości.
Widział to wojewoda. Jego żarliwość chrześciańska oburzała się na ten upór pogański, ale jakaś siła, mocniejsza od jego nienawiści religijnej, pchała go do Fausty Auzonii. Zdawało mu się, że znał ją oddawna, że była mu blizką, tak blizką, iż dziwił się przeszkodom, które go od niej oddzielały.
— Ciebie jednej będę oszczędzał — obiecywał sobie.
Tymczasem spadały znów z mównicy na zebrany tłum buntownicze słowa Symmacha:
Głoszą nieprzyjaciele Rzymu — podburzał konsul — iż nasi bogowie nie byli nigdy bogami prawdziwymi. Warteż to śmieszne kłamstwo odpowiedzi? Odpiera je dostatecznie tysiąc lat chwały i tryumfów. Możliweż, by bogowie fałszywi dali swoim wyznawcom panowanie nad światem, wynieśli ich ponad wszystkie inne narody? Któryż bóg prawdziwszy? Czy ten, co przyoblekł swoje dzieci w purpurę królewskości, albo ten, co prowadził je z niewoli w niewolę? Nie myr całowaliśmy stopy Syryi i Palestyny, nie Jehowa Wschodu, lecz Jowisz, opiekun Rzymu, rozkazywał licznym ziemiom i morzom. Ukorzmy się znów przed potęgą bogów narodowych z wiarą naszych praojców, z wiarą dzieci posłusznych, wróćmy do dawnej czystości obyczajów, kochajmy więcej ojczyznę, niż siebie, więcej cnotę, aniżeli rozkosze tej ziemi, a świat przekona się rychło, iż stary Jowisz dzierży jeszcze w prawicy pioruny i błyskawice. Ho nie on stracił moc, jak uczą wrogowie Rzymu, lecz nasze to ręce osłabły, obezwładnione bluźnierstwem i rozpustą trzech wieków.
Wojewoda słuchał uważnie. W jego oczach błyszczała pogarda, po jego ustach przewijał się uśmiech szyderski. Mowa konsula robiła teraz na nim wrażenie niemocnego krzyku chorego człowieka, który miota się dlatego tak namiętnie, bo nie widzi przed sobą ocalenia. Być nie mogło, żeby Symmachus nie znał położenia państwa.
Wiedział on równie dobrze, jak on, że niedobitkowie narodu rzymskiego bronili się od lat stu przed służbą wojskową, jak przed nieznośnym ciężarem. Kto nie posiadał środków do przekupienia dekuryona, ten uciekał do barbarzyńców, byle nie służyć pod sztandarami imperatora, kogo zaś straż pograniczna zatrzymała, ten odbywał wprawdzie powinność obywatelską, ale bez radości. Najgorszego żołnierza dostarczała Italia.
Owi obcy przybysze, o których konsul mówił z takiem lekceważeniem, byli jedyną tarczą imienia rzymskiego.
Czem Italia w porównaniu z cesarstwem, czem jej nędzne legiony w porównaniu z najemnem wojskiem imperatora? Gdyby się nawet cały kraj podniósł, jak jeden mąż, gdyby się wszystkie ręce pogańskie uzbroiły, spełni się mimo to przeznaczenie nad tym hardym ludem, który olśniewa się daremnie blaskiem wielkiej przeszłości.
Wojewoda spojrzał po zebranym tłumie. Zbita masa tysięcy głów, pogrążona w cieniach, padających z trzech stron na rynek od kolumn portyków, owiana dymem pochodni, milcząca, skupiona, miała w sobie coś dziwnie smutnego.
Księżyc, który zeszedł tymczasem z pełnego nieba, rzucał z boku, z poza czarnych murów zamczyska Kaliguli, garść bladych promieni na twarze, zwrócone w stronę świątyni kapitolińskiej.
Kiedy tak patrzał przez mgłę, utkaną z dymu, zdawało się wojewodzie, iż widzi wojsko duchów, czekających zmiłowania przed bramami innego świata.
— Zginiecie, zginiecie wszyscy — myślał.
A Symmachus mówił dalej:
— Niech wam słowa imperatora Juliana, którego Galilejczycy nazywają Apostatą za to, że wzgardził ich zabobonem dla bogów narodowych, będą drogowskazem na resztę życia. Nie wierzcie w sprawach boskich ludziom, lecz tylko bogom, albowiem oni jedni wiedzą, co się dzieje w królestwie niebieskiem. Nie szukajcie nowych praw i przepisów życia, lecz szanujcie te, które dały przodkom waszym panowanie nad światem. Nie wstydźcie się wiary zgasłych pokoleń, gdyż owe czyste i mocne pokolenia wzięły je z najlepszego źródła... z rąk bogów nieśmiertelnych. A wy wskazał na mary — coście życiem przypłacili miłość dla świętej przeszłości Rzymu, świadczcie za nami, gdy was Charon przewiezie na drugą stronę czarnej rzeki. Powiedzcie cieniom mężów, zasłużonych dla ojczyzny, iż w grodzie Romulusa biją się jeszcze serca rzymskie, wierne cnotom, które prowadziły ich w radzie i w boju. Cześć wam i wdzięczna pamięć potomnych! Niech blask sławy opromieni wasze nieznane nazwiska, aby świeciły na kartach naszych dziejów, jak gwiazdy na niebie wieczornem. Żegnajcie nam. żegnajcie...
— Żegnajcie nam, żegnajcie! — podjęły płaczki, a tuby wtórowały lamentowi niewiast ponurem i dźwiękami.
Jeden z liktorów Symmacha podniósł pęk rózg do góry.
Na znak ten ruszyli trębacze i korowód posunął się w tym samym porządku wzdłuż rynków Juliusza Cezara i Trajana ku ulicy Szerokiej.
Miejsce Achillesa na rydwanie złoconym zajął inny histryon, przebrany za Patrokla i recytował głosem śpiewnym, podobnym do płaczu:

Śpisz, zapomniałeś, Achillu, o swym towarzyszu kochanym,
Nie opuszczałeś za życia, po śmierci teraz opuszczasz.
Grzeb mnie w ziemię czemprędzej, niech przejdę bramę Hadesu,
Dusze-bo mnogie dostępu mi bronią, cienie umarłych.
Nie przepuszają[31] przez Styks i połączyć się ze mną nie chcą,
Tak więc tułam się przed Hadesem wysokobramiastym.
Podaj dłoń nieszczęśliwemu druhowi: z otchłani podziemnej
Już nie powrócę do ciebie, gdy ogniem raz mnie ukoisz.


Jak na rynku, witały korowód i na ulicy Szerokiej zamknięte sklepy, warsztaty i domy. Nad każdemi drzwiami paliła się pochodnia. Wszędzie, gdzie do głównej arteryi miasta wpadały boczne uliczki, połyskiwały szyszaki, zbroje i miecze. Wojsko czuwało nad bezpieczeństwem pogan.
Była to ostrożność zbyteczna, chrześcianie bowiem, przerażeni niezwykłym napływem mieszkańców z prowincyi i groźną ich postawą, usunęli się sami z drogi podrażnionemu gniewowi wyznawców starych bogów Rzymu. Lękliwsi przybrali nawet swoje domy w gałęzie cyprysu.
Bez żadnej przeszkody doszedł korowód do łuku Klaudyusza i skręciwszy na lewo, pomiędzy świątyniami Marka Aureliusza i Hadryana, posuwał się główną aleją Pola Marsowego ku bramie Aurelijskiej. Tu, nad brzegiem Tybru, naprzeciw mauzoleum Hadryana, wznosił się olbrzymi stos, zbudowany w kształcie ołtarza. Zdobiły go kobierce i wieńce.
Kiedy się orszak zbliżał do tego ołtarza, zamilkły tuby i ustał lament płaczek. Trzy razy okrążyły go rydwany, wiozące przodków narodu rzymskiego; trzy razy schyliło wojsko miecze przed zwłokami zabitych pogan.
Wśród głębokiego milczenia tłumu wznieśli młodzi rycerze mary na stos i ułożyli nieboszczyków twarzami ku Wschodowi. Najstarsza z westalek pokropiła ciała wodą ze źródła Egeryi, a niewolnicy Symmacha i Flawiana sypali i lali na nie dopóty mirę, aloes, szafran, balsam jerychoński i różne inne kwiaty i olejki Arabii, Cylicyi i Indyi, dopóki zwłoki nie znikły pod kadzidłami.
Nawet słynny w historyi Rzymu pogrzeb Sulli nie widział tyle wonności.
Teraz wstąpił Symmachus po wschodach na szczyt ołtarza i wyciągnął ręce w stronę Kapitolu.
Nad zebranym ludem powiała znów taka cisza, że słychać było wyraźnie głuchy szum fal Tybru, łamiących się o filary mostu Aelijskiego.
— Jowiszu, opiekunie świętej Romy — wołał konsul — spojrz okiem łaskawem na wierne dzieci twoje! Wszakże składamy ci w ofierze naszą własną krew, przelaną dla twojej chwały. Za miłość, która płynie z serc naszych do twojego grodu niebieskiego, wróć nam dawną cnotę i moc, aby twoje gromy i błyskawice straszyły po wszystkie czasy złość demonów Wschodu i Północy. Wysłuchaj nas, ojcze bogów, wysłuchaj, wysłuchaj!
— Wysłuchaj! — powtórzyły za konsulem płaczki, targając na sobie suknie.
— Wysłuchaj! — modliły się westalki.
— Wysłuchaj! — prosili senatorowie.
Symmachus, wziąwszy z rąk niewolnika pochodnię, odwrócił twarz od stosu i cisnął ogień do jego wnętrza.
Łopot płomieni, które buchnęły z olbrzymiego ołtarza, pokryła wrzawa niezliczonych głosów.
— Wysłuchaj nas, wysłuchaj! — błagał lud rzymski.








VI.


Wojewoda siedział w swojej pracowni przed stołem i pokrywał duży zwój papyrusu grubem, zarnaszystem pismem. Od czasu do czasu podnosił głowę, zamyślając się, a wówczas padało brudne światło lampy olejnej na twarz rozgorączkowaną, popstrzoną ceglastemi plamami. Wyrzucał z siebie widocznie słowa namiętne, gwałtowne.
Skończył, odłożył pióro trzcinowe i rzekł:
— Pojedziesz drogą flamińską, ażebyś mógł wstąpić do Medyolanu, gdzie oddasz biskupowi Ambrozyuszowi list z pieczęcią żółtą.
— Ty rozkazałeś wojewodo — odezwał się młody żołnierz, czekając przy drzwiach w postawie wyprostowanej.
— Z Medyolanu udasz się do Wienny i wręczysz naczelnikowi straży cesarskiej list z pieczęcią białą. Gdybyś dworu naszego boskiego i wiecznego pana nie zastał w Wiennie, pojedziesz do Lugdunu, a gdyby go i tam nie było, do Paryża.
— Ty rozkazałeś, panie...
— Pokój z tobą...
Pożegnawszy żołnierzu, wyszedł wojewoda do ogrodu, skąd widać było wzgórza: Celijskie, Awentyńskie i Kapitolińskie.
Zbliżył się do muru i nasłuchiwał.
Cicho stała noc miesięczna nad Rzymem i cisza zalegała jego ulice. Z dołu, z Velabrium, nie dochodził najlżejszy szelest. Nawet zwykły po zachodzie słońca turkot wozów z ciężarami nie zakłócał dziś spokoju prastarej stolicy.
Od czasu tylko do czasu dolatywał z różnych stron miasta głośny szum, jakby się ogromne stada ptaków nagle zrywały, wzbijając się w powietrze.
— Jeszcze ucztują! — mówił wojewoda do siebie.
Przed nim, nawprost Palatynu, wznosiło się wzgórze kapitolińskie, pokryte cale białemi marmurami.
Olbrzymia świątynia Jowisza, oblana błękitnawem światłem księżyca, milcząca, tajemnicza, była podobna do sennego zjawiska. Jej mury zdawały się tak lekkie, jakby się na nie nie kamienie złożyły, lecz mgły srebrzyste.
Każde oko rzymskie zatrzymywało się z dumą i radością na tem mauzoleum „wilczego plemienia.”
Dary licznych narodów, rozwieszone na filarach i ścianach świątyni, opowiadały o głośnych czynach, wielkich cnotach i nieśmiertelnych zwycięstwach.
Ale do serca wojewody nie mówił nic ten przybytek sławy rzymskiej. On widział w nim tylko ostatnią warownię zabobonów pogańskich, którą trzeba zburzyć, by nie przypominała wrogom prawdziwego Boga grzesznej przeszłości.
Ilekroć go z miasta dolatywał ów szum mnóstwa skrzydeł ptasich, ściągały się jego brwi.
Znał on przyczynę tego szumu. To weselili się poganie na stypie pogrzebowej, podejmowani przez senatorów pod gołem niebem, w ogrodach i na rynkach. Zaraz po spaleniu zwłok zasiedli goście z prowincyi pospołu ze stałymi mieszkańcami Rzymu do uczty.
Już północ dawno minęła, a oni bawili się tak swobodnie, jak gdyby w Konstantynopolu nie było Teodozyusza, a w Wiennie Walentyniana.
Wojewoda nie mógł zrozumieć, dla czego imperatorowie chrześciańscy postawili na czele rządu italskiego Flawiana i Symmacha. Wszakże ich miłość do starych podań Rzymu była znaną powszechnie. Ani prefekt, ani konsul nie ukrywali się ze swoją nienawiścią do nowego porządku. I jednego i drugiego ukarał Teodozyusz już raz wygnaniem, a mimo to przywrócił ich do łaski swojej.
Dlaczego? Czy dlatego, że Italia szanowała ich cnoty obywatelskie i ludzkie, że przyświecali współwyznawcom prawością charakteru i czystem życiem? Właśnie dlatego nie należało im powierzać steru kraju, który opierał się najwytrwalej woli imperatora. Przykład mężów uczciwych a znacznych pobudza tłum do krnąbrności.
Wojewoda nie chciał w swojej żarliwości religijnej przyznać, że chrześciaństwo, aczkolwiek rozkazywało już światu z tronu Cezarów, nie ogarnęło jeszcze nawet połowy cesarstwa.
Ale wiedzieli o tem imperatorowie i dlatego nie spieszyli się z zastosowaniem środków gwałtownych do Italii. Teodozyusz, chociaż nakazał zamknąć świątynie pogańskie, nie posłał do Rzymu swoich Gotów, by poparli mieczem jego edykt.
Młodość wojewody zżymała się na zwłokę. Wysłał dziś do Walentyniana kuryera z dokładnym opisem położenia, jakie zastał w Rzymie i z prośbą o legiony gallijskie.
Z dołu, od strony wzgórza Celijskiego, płynęła znów do niego wrzawa biesiadników. Rozciągały się tam po drugiej stronie drogi Tryumfalnej ogrody Symmacha.
— Ucztujcie — mówił wojewoda. — To wasza stypa pogrzebowa...
Spojrzał na Kapitol. Biała warownia pogaństwa, cicha, rozmarzona, zdawała się śnić o przeszłej świetności. Tyle tryumfów widziała i tyle zasługi, nagrodzonej przez wdzięczny naród.
Całe dzieje Rzymu, lat tysiące szczęścia i chwały, przeciągnęły przed nią, składając u jej stóp wieńce, zdobyte w krwawych bojach.
Ale serce nowego Rzymianina nie ukorzyło się przed tym świadkiem cnót i bohaterstwa. Dla niego był to dom złych demonów, czyhających na duszę wiernego chrześcianina.
Więc pogroził świątyni Jowisza pięścią i wyrzekł:
— I po tobie zostanie kupa gruzów! Znikniesz z powierzchni ziemi, jak gdybyś nigdy nie istniała, a z tobą razem rozpadną się w proch wszystkie jaskinie demonów rzymskich. I twoja pomocnica Westa...
Nagle zasępił się i, podniósłszy ręce do nieba, szeptał:
— Przebacz mi, Boże miłosierdzia, ale nie mogę inaczej.
Oparł łokcie na murze, złożył głowę na dłoniach i pogrążył się w zadumie.
Od pierwszej chwili, kiedy ujrzał Faustę Auzonię, szła jej postać za nim z uporem cienia. Widział wszędzie, na jawie i we śnie, jej bladą, poważną twarz i przypominał sobie z rozkoszą jej ruchy, spojrzenia i dźwięk głosu.
Na ulicach, gdy mijał jaką lektykę i spostrzegł w niej białą suknię, czuł, że krew okrąża jego żyły prędzej, gorętsza, niż zwykle.
Na Polu Marsowem, na rynkach, pod filarami bazylik, przeciskał się przez tłum, bez względu na niezadowolenie motłochu, ilekroć mu się zdawało, iż gdzieś, w oddali, powiał welon. Kilka razy nawet przechodził rozmyślnie obok Atrium Westy w nadziei spotkania kapłanki.
Pracując ze swoimi podkomendnymi w głównej kwaterze, opuszczał nagle pióro i zamyślał się.
Trybunowie pozrywali wówczas szepty, sądząc, że wódz rozważa jakieś plany, a on uśmiechał się w duszy do Fausty Auzonii, którą widział tak wyraźnie przed sobą, jak gdyby w istocie przed nim stała.
Daremnie starał się zatrzeć w pamięci obraz westalki. Wszakże Fausta Auzonia była służebnicą zabobonów pogańskich i uwielbiała to, czego on nienawidził. Wolnoż jemu, chrześcianinowi i zwolennikowi nowego porządku, kochać nieprzyjaciółkę prawdziwego Boga? Ta grzeszna namiętność może zaprzepaścić jego duszę, zamknąć przed nim bramy królestwa niebieskiego.
Wojewoda walczył z rodzącą się w jego sercu miłością, odpychał od siebie obraz Fausty Auzonii, wmawiał w siebie wstręt do kapłanki Westy, lecz kiedy zasypiał, przypominał sobie znów jej bladą, poważną twarz, jej ruchy, spojrzenia i dźwięk głosu.
Dziś ssał w siebie jej postać przez kilka godzin.
Na głównym rynku stał tuż obok niej, na Polu Marsowem nie spuszczał z niej oczu. Coraz więcej zdawała mu się ta obca kobieta, niezłączona z nim ani wspólnemi tradycyami, ani celami życia, blizką, dawno znaną. Jakiś dziwny czar wiał z niej na niego i osnuwał jego wolę, iż traciła hart żołnierski i gwałtowność barbarzyńską.
A ona? Ona nie zwracała na niego uwagi. Nawet przelotnem spojrzeniem nie uszczęśliwiła go dziś, chociaż ocierali się prawie o siebie.
W trzy dni po pierwszych odwiedzinach zastukał po raz wtóry do furty Atrium Westy.
Nie przyjęto go. Wywoływacz oznajmił mu, że Fausta Auzonia spełnia właśnie swoje święte czynności.
Nie chciała go widzieć... I rzeczywiście... Jakiż stosunek mógłby się zawiązać między nim, chrześcianinem, a nią, kapłanką pogańską? Gdyby była niewolnicą, nie przedzielałaby jej od niego głębsza przepaść. Swobodę jej skrępowały śluby, myśli jej i czyny okuły obowiązki, wrogie miłości. Dopóki Fausta Auzonia będzie strzegła żnicza narodu rzymskiego, dopóty niewolno jej rozumieć jego pragnień.
Wszystko to powiedział sobie wojewoda zaraz po pierwszych odwiedzinach w Atrium Westy, a mimo to nie stracił nadziei zbliżenia się do Fausty Auzonii.
Wszakże kajdany ślubów kapłańskich prysną z chwilą, kiedy ogień Westy zgaśnie na zawsze, a ta chwila wisi już nad Rzymem, jak pełna, czarna chmura, brzemienna gromami. Wkrótce zahuczy burza nad gniazdem pogaństwa, posypią się pioruny na uparty gród i z ruin świątyń wykwitnie wolność Fausty Auzonii. Przysięga, złożona bogini, stanie się pustym dźwiękiem, gdy nowy porządek pozbawi tę boginię władzy karania wiarołomnych.
Ukrywszy twarz w dłoniach, modlił się wojewoda gorąco, błagając Boga o przyspieszenie owej chwili.
Wtem odezwał się obok niego głos troskliwy:
— Już miesiąc blednie na niebie, a wasze łoże. panie, jeszcze zimne.
Z poufałością starego powiernika dotknął Teodoryk ramienia wojewody.
— Należy się wam spoczynek po trudach dnia przykrego — dodał.
— Gniew zatruje mi każdy spoczynek — odparł wojewoda, wskazując na Kapitol — dopóki ta jaskinia głównego demona pogańskiego będzie naszemu Bogu urągała.
— Uczył mnie nasz kapłan, — rzekł Teodoryk — że Dobry Pasterz nie pożąda krzywdy nieprzyjaciół. Rozrzucił On na ziemi dary swoje dla wszystkich stworzeń żyjących.
— Ten kapłan!... — fuknął wojewoda i urwał.
Chciał powiedzieć „kłamał,” ale powstrzymał słowo nierozważne.
— Tak było dawniej, mój stary — mówił — kiedy nasz Dobry Pasterz, ścigany przez demonów pogańskich, ukrywał się w grobach podziemnych, ubogi pomiędzy ubogimi, słaby pomiędzy słabymi, dziś jednakże...
Przerwał sobie powtórnie, zakłopotany. I jego uczył kapłan chrześciański miłości dla wszystkich ludzi, bez względu na ich pochodzenie i wyznanie. Przypominano mu ciągle, że miał miłować nieprzyjacioły swoje i błogosławić tym, którzy go przeklinają... Jakże pogodzić to przykazanie z obowiązkami wysłańca cesarskiego, który musiał obrażać pogan, jeżeli chciał wykonać, co mu polecono.
Milcząc, szedł wojewoda obok Teodoryka. Na dnie jego duszy kłóciły się zasady wiary z gwałtownością żołnierza i nienawiścią fanatyka. I biskup Syrycyusz nie pochwalał jego gorliwości. Byłażby ona grzechem?
Oprócz pisma, przeznaczonego dla imperatora, wysłał dziś list do Ambrozyusza z prośbą o radę. Jedyny biskup medyolański wskaże mu najwłaściwszą drogę postępowania i zdejmie z jego duszy ciężar wątpliwości, który przygniatał go od czasu rozmowy z arcykapłanem rzymskim, niepokojąc jego sumienie.
Będzie czekał na odpowiedź Ambrozyusza, a tymczasem złoży troski swoje u stóp Chrystusa.
Gdy się znalazł w swojej pracowni, zgiął kolana przed wizerunkiem Boga ukrzyżowanego i modlił się z ufnością dziecka, spowiadającego się przed matką z doznanych wrażeń i zawodów.
W miarę, jak wnikał w siebie, bladły powoli i rozpływały się wypadki dnia dokonanego. Spór z Flawianem, nieprzejrzane tłumy, pogrzeb, mowę Symmacha, palący się stos, odgłosy stypy — cały ten obraz zuchwalstwa pogańskiego zakryła jedna biała postać.
Na jego źrenicach, w zwierciadle jego pamięci, stała Fausta Auzonia z głową, przegiętą w tył, z oczami, utkwionemi w świątynię Kapitolińską, z cierpieniem na twarzy, piękna w swojej boleści, jak posąg płaczącej bogini.
— Odwróć jej serce od tego gniazda złości i ciemnoty — prosił wojewoda — i spuść na nią światło Twojej prawdy, Boże bogów! Niech jej dusza umiłuje Ciebie z taką siłą, jak moja Ciebie ukochała. Spraw to, Panie, albowiem Twoja wola przemoże najpotężniejszy zabobon i skruszy najtwardszy upór.
W chwili, kiedy się wojewoda modlił o nawrócenie Fausty Auzonii, radziła ona z naczelnikami stronnictwa rzymskiego nad obroną wiary narodowej.
W pałacu Symmacha, na dziedzińcu, zebrało się po północy dwudziestu senatorów. Przybyli Flawianus, Kajus Julius Strabo i Konstancyusz Galeryusz, prefekt miasta, arcykapłan Jowisza i wikaryusz południowej Italii; stawili się wszyscy, których lud rzymski wymieniał, gdy mówił o swoich wodzach i dobrodziejach.
Do tego poważnego grona dopuszczono tylko dwie niewiasty, Faustę Auzonię i arcykapłankę Westy.
W półkolu, na drewnianych krzesłach bez wysłania i kosztownego obicia, jak Rzymianie z czasów królów i pierwszych konsulów, zasiedli najprzedniejsi panowie Italii, zawinięci w białe togi, bramowane szerokim szlakiem purpurowym. Tylko dziewice Westy spoczywały na sofach.
Dwóch młodych senatorów umieściło się przy drzwiach, aby czuwać nad bezpieczeństwem zgromadzenia. Od czasu do czasu uchylali oni kotary i śledzili, czy się jakie ciekawe ucho nie zbliża do dziedzińca.
Wszyscy ci możnowładcy rozkazywali tysiącom niewolników i posiadali rozległe włości, rozrzucone po całej prefekturze italskiej.
Pracowały na nich ziemie i fabryki, okręty i warsztaty. Każdy z nich był bogatszym od Teodozyusza i Walentyniana.
Mimo to wiedli życie skromne i czynne, oddani sprawom publicznym. Żaden z nich nie trwonił fortuny na rozpustę i grę w gości, na tancerki, śpiewaczki i histryonów. Naśladując Marka Aureliusza, na którym wzorowali się patryoci drugiej połowy czwartego stulecia i Juliana Apostatę, twórcę reakcyi starorzymskiej, wrócili do pierwotnej prostoty obyczajów i przyswoili sobie z chrześciaństwa jego cnoty. Olbrzymie dochody obracali na cele dobroczynne i obywatelskie, karmili i przyodziewali ubogich, stawiali świątynie i bazyliki, zabawiali lud igrzyskami, utrzymywali kapłanów pogańskich.
Jak Kajus Juliusz Strabo, spożywali najzwyczajniejsze potrawy, sypiali na twardem posianiu i modlili się codziennie przed ołtarzem domowym.
Gdyby duch jakiegoś Fabia, Klaudya, Julia, Kwintylia, Kornelia lub innego kwiryty z czasów królów mógł być obecnym na zebraniu zwolenników dawnego obyczaju, zdziwiłby się tak samo, jak się dziwił Winfridus Fabricyusz na uroczystości zaślubin córki Symmacha, daremnie bowiem szukałby twarzy i postaci, do których przywykł za życia.
Ci patryoci rzymscy nie przypominali, z wyjątkiem Flawiana, Strabona, Fausty Auzonii i arcykapłanki Westy, bynajmniej typu rzymskiego. Znaczna ich część pochodziła z rodzin cudzoziemskich, przeszczepionych na grunt Italii z różnych prowincyi cesarstwa.
Jedni, jak Symmachus, należeli do „wilczego plemienia” przez babkę lub matkę, inni, jak Konstancyusz Galeryusz tylko przez tradycye kilku pokoleń, osiadłych w Rzymie.
Ale każdy z nich miłował szczerze i gorąco przybraną ojczyznę i uważał się za prawowitego spadkobiercę kwirytów.
Urodzeni i wychowani na ziemi, przesiąkłej krwią łacińską, owianej tchnieniem wielkiej przeszłości, niezależni majątkowo, nie cisnęli się do dworów cesarzów chrześciańskich, których łaski nie potrzebowali, i odpychali od siebie ducha nowych czasów, nienawidząc w nim słusznie burzyciela dawnego porządku społecznego. Chociaż narażali dla swoich bogów życie i mienie, nie bronili właściwie tych bogów, fanatyzm bowiem religijny nie roznamiętniał nigdy praktycznej duszy rzymskiej. Jak dla Marka Aureliusza, było i dla nich pogaństwo tylko wiarą polityczną, narodową, zespoloną tak ściśle z istnieniem „świętej, wiecznej, złotej” Romy, iż nie wystawiali jej sobie bez Jowisza, Marsa i Westy. Przekonani, iż droga im przeszłość runie razem ze swoimi ołtarzami, uczepili się tych ołtarzów z rozpaczą straceńców.
Kiedy senatorowie spoczęli na krzesłach, zaczął Symmachus:
— Że nam grozi poważne niebezpieczeństwo, przesławni ojcowie, o tem mówić nie potrzebuję. Znamy wszyscy bardzo dobrze gwałtowność Teodozyusza, który dowiódł niejednokrotnie, iż potrafi się mścić i nie liczyć ofiar, gdy go gniew uniesie. I mówić wam także nie potrzebuję o doniosłości dzisiejszego pogrzebu. Zerwaliśmy most pomiędzy Rzymem a Konstantynopolem, obraziliśmy śmiertelnie Galilejczyków, którzy nam tej zniewagi nie przebaczą. Zdaje się że nie ma wpośród nas nikogo, ktoby się łudził możliwością utrzymania dalszej zgody z wrogami naszych bogów.
Zatrzymał się, czekając na odpowiedź, a kiedy mu nikt nie zaprzeczył, ciągnął dalej, zniżywszy głos:
— Milczenie wasze, przesławni ojcowie, uwalnia mnie od wyliczenia krzywd, jakich doznajemy od rządu Galilejczyków i ułatwia porozumienie. Mówi mi ono, iż oceniacie wszyscy ważność chwili i zgadzacie się ze mną na konieczność czynnej obrony.
Obejrzał się powtórnie wokoło. Ani jedna z białych postaci nie poruszyła się. Siedziały z pochylonemi głowami, skupione, wsłuchane w jego słowa.
— Już nie czas skarżyć się na Galilejczyków — mówił Symmachus prawie szeptem — bo ten ucisk godzi wprost na nasze życie, na nasze istnienie. Jeżeli nie zrzucimy z siebie jarzma, zgniecie nas ono, jak starło prowincye prefektur wschodnich. Teodozyusz nie ustąpi tym razem, inaczej bowiem nie przemawiałby Walentynian tak stanowczo.
Teraz zwróciło się na niego kilka twarzy. Ściągnięte brwi, groźne spojrzenia, zwarte usta świadczyły, że drażnił bez potrzeby uczucia pogańskie. Każdy z obecnych myślał tak samo, jak on.
— Idzie przedewszystkiem o to, by zyskać na czasie — mówił Symmachus. — W tym celu wybierzemy dziś z pomiędzy siebie poselstwo, które przedstawi Teodozyuszowi jeszcze raz prośbę ludu rzymskiego. Oprócz tego pojedzie ktoś zręczny do Arbogasta. Ci zaś, którzy zostaną na miejscu, przygotują wszystko do obrony. Którzy z was, przesławni ojcowie, chcą się podjąć przykrej drogi do Konstantynopola? Mnie, Nikomacha Flawiana i prefekta miasta wyłączcie, gdyż nasza rada będzie potrzebna w Rzymie.
— Wskaż nam poselstwo — odezwał się Flawianus.
— Uczynimy, co postanowisz — wtórowało prefektowi kilku senatorów.
Symmachus namyślał się. Po dłuższej przerwie rzekł:
— Przed Teodozyuszem powinni stanąć mężowie cierpliwi, aby nie podrażnili jego porywczości. Ten pyszny Hiszpan nie znosi gorętszego słowa, o czem wiem z własnego doświadczenia. Gdyby się Krispinus, Ruffiusz i Klaudyanus chcieli narazić na gniew Teodozyusza, bylibyśmy pewni, że nie przyspieszą jego zemsty. Rozwaga trzyma się siwych włosów.
Wymienieni senatorowie pochylili głowy na znak zgody.
— Z Arbogastem rozmówiłby się najskuteczniej Kajus Juliusz Strabo — radził Symmachus. — Zna on go dobrze z czasu swojego pobytu w Wiennie, a że umie zręcznem słowem otworzyć duszę najpodejrzliwszą, o tem wiemy wszyscy.
— Zanim słońce jutro zajdzie, będę w drodze do Wienny — odpowiedział Kajus Juliusz.
— Tu kres mojej rady — mówił Symmachus. — O dalsze wskazówki prośmy Nikomacha Flawiana, on bowiem wie z pomiędzy nas najlepiej, jak przygotować czyn śmiały.
Oczy senatorów zwróciły się na prefekta.
Ten obejrzał się na drzwi, a kiedy się przekonał, że stróże czuwają, zaczął:
— Do wszystkich miast, osad i siół Italii roześlemy naszych zaufanych, aby rozniecili w kraju nienawiść do Galilejczyków. Kogo nie przekona miłość do przeszłości Rzymu, tego zniewoli złoto lub obietnica posady. Uciśnieni nie mogą przebierać w środkach. Każdy czyn, nawet przekupstwo, jest godziwy, gdy prowadzi do wytkniętego celu. We wszystkich miastach, w których rządzą nasi dekuryonowie, trzeba nagromadzić znaczny zapas mieczów, włóczni, tarczy, zbroi i pocisków; prefekt stolicy zaopatrzy śpichlerze ziarnem, oliwą, winem i suszonem mięsem na wypadek oblężenia. Teodozyusz, chociaż zgnuśniał od pewnego czasu, ukołysany powodzeniem, mógłby sobie przypomnieć, że był kiedyś sprężystym i mężnym wodzem. Powinniśmy starać się przywiązać do siebie niewolników i nakłonić innych wielbicielów dawnego porządku, żeby tak samo czynili. Może będziemy potrzebowali wkrótce dużo ramion, zaś śmierć nie wybiera między ramieniem wolnem a niewolnem. Zanim jednak rozpoczniemy niebezpieczną robotę, należy pomyśleć przedewszystkiem o skarbie, bez pieniędzy bowiem nie pozyskamy ani jednego miecza. Sądzę, że wystarczy na początek, gdy każdy z nas złoży na ręce Symmacha po dziesięć milionów sesterców. Niech konsul będzie naszym skarbnikiem.
Żaden z senatorów nie zdziwił się znacznej sumie. Dawali oni więcej na cele mniej ważne.
— Zgadzamy się — odezwał się najstarszy z nich, Klaudyanus.
— Zgadzamy się — powtórzyli inni.
— Od tej daniny, do której nakłonimy wszystkich bogatych Rzymian — mówił Flawianus — zwolnimy tylko dziewice Westy, których modlitwie polecamy nasz smutek i naszą krzywdę.
— Od tej daniny, której od nas żąda ojczyzna _ wyrzekła Fausta Auzonia — nie może nikt. uwolnić Rzymianina, który posiada sumę oznaczoną. Mój rządca wręczy jutro konsulowi dziesięć milionów.
Spojrzeniem, pełnem szacunku, podziękowali senatorowie kapłance.
A ona, uniósłszy się na sofie, mówiła:
— Gdy mężowie radzą, powinny niewiasty strzedz ogniska domowego, ale ogniskiem domowem dziewic Westy jest Rzym, który zastępuje nam ukochanego małżonka i drogie dzieci. Przeto nie wolno nas pomijać, kiedy naszemu ognisku domowemu grozi niebezpieczeństwo. Radząc o sprawach ojczyzny, zapominacie zwykle, przesławni ojcowie, iż serce niewieście wspiera często bardzo skutecznie rozum męża. Pozwólcie i nam wziąść udział w waszej pracy, aby chwila stanowcza nie zaskoczyła Rzymianek bez przygotowania. I one powinny wiedzieć, iż nadszedł czas, w którym Rzym domaga się poświęceń nietylko od swoich synów, lecz także od córek. I kobiety cierpią, kiedy się mężowie narażają.
Bez lekceważącego uśmiechu słuchali senatorowie uwag Fausty Auzonii. Jej młodości i płci broniły przed krytyką męską suknie dziewicy Westy.
— Że oceniamy wysokie znaczenie pomocy naszych żon i córek — odparł Flawianus — dowodzi wasza obecność, świątobliwe panie. W ręce wasze skadarny serca Rzymianek. Wy sprawcie, aby się te serca nie zatrwożyły, gdy potrzeba publiczna zażąda od nich ofiar.
Atrium Westy zwycięży, albo zginie razem z wami, przesławni ojcowie — wyrzekła Fausta Auzonia.
Kiedy to mówiła, malowała się na jej twarzy taka stanowczość, iż nikt nie wątpił o prawdzie jej obietnicy.
I znów dziękowały jej spojrzenia, pełne szacunku.
Zwróciwszy się do senatorów, ciągnął Flawianus dalej:
— Z łaski wolnych Franków, których duch niespokojny zatrudnia dotąd Arbogasta, mamy dosyć czasu do przygotowania. I Gotowie Teodozyusza, osłabieni wojną z Maksymem, oparliby się nagłej wyprawie. Z tych dwóch względów nie potrzebujemy się obawiać niespodziewanego napadu. Zanim Arbogast poskromi Franków, co nie nastąpi przed wiosną, a Teodozyusz nakłoni Gotów do nowej roboty, możemy uzbroić całą Italię i kupić miecze kilku plemion germańskich, koczujących po drugiej stronie Dunaju. Tymczasem należy zwrócić baczną uwagę na działalność Fabricyusza i krzyżować jego rozporządzenia, nie szczędząc pieniędzy. Legiony, rozłożone w Italii, nie powinny w razie przedwczesnego wybuchu nienawiści naszego ludu, uledz rozkazom wojewody. Jego żarliwość chrześciańska, gdybyśmy nie osłabili jej siły, mogłaby nas zmusić do czynów nierozważnych. Kto z was, przesławni ojcowie, chce czuwać nad krokami tego Galilejczyka?
— Na biesiadach Waleryusza spotykałem zawsze dowódców załogi rzymskiej — zauważył Symmachus.
— Uczynię, czego ode mnie żądacie, przesławni ojcowie — odezwał się senator Waleryusz.
— A teraz — mówił Flawianus — kiedy wiemy, dokąd dążymy, zostaje nam już tylko wybór naczelnika, którego wola byłaby dla nas prawem najwyższem, jedynem. Gdy naród ostrzy miecze, powinien jeden rozkazywać, aby te miecze uderzały szybko i skutecznie. Wojna nie znosi przewlekłych rozpraw i długich namysłów. Zwycięstwo sprzyja śmiałym.
Zaledwo umilkł, wybiegło ze wszystkich ust jedno nazwisko:
— Flawianus!
— Ty prowadź wierne dzieci Rzymu — wyrzekł Symmachus — kiedy im Przeznaczenie każe bronić praw swoich na krwawem polu. Ty poprowadzisz je do zwycięstwa i chwały.
— Poprowadzę je do zwycięstwa i chwały! — zawołał Flawianus.
Podniósł się z krzesła, ujął połę togi, a opuszczając ją wolno ku ziemi, rzekł głosem uroczystym:
— W imieniu waszem, przesławni ojcowie, i ludu rzymskiego wypowiadam imperatorom chrześciańskim walkę na śmierć i życie. Jeśli nie złamię ich pychy, wrócą do was moje prochy...
Wtem stała się rzecz szczególna. Jedna z lamp, umieszczona na wysokiej bronzowej podstawie, zachwiała się bez żadnej przyczyny i spadła z łoskotem na posadzkę mozaikową. Przez kilka chwil tlił knot, potem błysnął jeszcze raz i zgasł pod samemi stopami Flawiana.
W sali uczyniła się cisza grobowa. Senatorowie spoglądali po sobie przerażeni, Fausta Auzonia zerwała się z sofy i stanęła za wujem, jak gdyby go chciała zasłonić przed ciosem niespodziewanym.
Flawianus patrzył jakiś czas na rozbite naczynie wzrokiem osłupiałym, następnie, uśmiechnąwszy się nieszczerze, wyrzekł do Symmacha:
— Masz niezręcznych lampiarzów, Kwintusie. Gdybyśmy byli przesądni, widzielibyśmy w tym wypadku przestrogę.
Symmachus mruknął coś niewyraźnego. Rozbicie lampy było rzeczywiście dla niego i dla wszystkich zebranych znakiem niepomyślnym, ostrzegającym Flawiana. Ostatni Rzymianie wierzyli tak samo, jak zabobonni towarzysze królów, w mowę wnętrzności zwierzęcych, lotu ptaków, niewytłómaczonych stuków i innych wskazówek tajemniczych.
Julian Apostata, najświatlejszy monarcha i najznakomitszy pisarz swojego czasu, obdarzony niezwykłym darem krytycznym i polemicznym, wskrzesił wszystkie wieszczby i misterye kwitnącego pogaństwa. Sam radził się przed każdą ważniejszą czynnością „potęg ukrytych” i powierzał w ciszy nocnej troski swoje bogom.
Senatorowie pochylili głowy, jak łan zboża, nad którym powiał nagły wicher. Wszystkie oczy błądziły po posadzce, unikając spotkania ze strzaskaną lampą.
To przykre milczenie przerwał głos ochrypły, podobny do krakania kruka:
— Duchy przodków biorą udział w naszem zebraniu. Prośmy ich, przesławni ojcowie, o wskazówki wyraźniejsze.
Z sofy podniosła się wysoka, chuda postać niewieścia i zbliżywszy się do Symmacha, szepnęła mu kilka słów. Konsul udał się natychmiast do jednego z bocznych pokojów, przylegających do dziedzińca.
— Pulcherya Placyda będzie rozmawiała z bogami — podawano sobie z ust do ust.
Pulcherya Placyda, arcykapłanka Westy, staruszka siedmdziesięcio-letnia, podniosła ręce i patrzyła przed siebie wzrokiem dalekim, który zdawał się przenikać mury i biedz na krańce świata widomego. Jej duże, czarne, przygasłe już, głęboko w czaszce osadzone oczy, szkliły się, jakby zaszły mgłą wilgotną. Orli nos, łączący się prawie z wystającą brodą nad bezzębnemi, zwiędłemi ustami, nadawał jej żółtej, pomarszczonej twarzy wyraz sowi.
Oderwana od ziemi, skupiona, wzywała bogów opiekuńczych Rzymu, aby ją natchnęli duchem proroczym. Ona wierzyła w obcowanie zmarłych z żywymi, w ich łaskawe lub wrogie pośrednictwo. Wszakże uczyła tradycya wielu wieków, że mieszkańcy krainy cieniów wracają pomiędzy ludzi na gorącą prośbę niepokalanych dziewic i odpowiadają na zapytania śmiertelników.
Zrazu stała arcykapłanka wyprostowana, z głową podniesioną. Po jakimś czasie opadły jej ręce i cała postać zaczęła się chylić do ziemi. Głębokie westchnienie wydobyło się z jej piersi.
Teraz wrócił Symmachus. Niósł on trójnóg ze świeżych gałęzi laurowych, srebrną miednicę, płaszcz płócienny i małe, złote naczynie.
Podszedłszy do Pulcheryi Placydy, trącił ją lekko w łokieć. Ona odwróciła się wolno, ociężale i utkwiła w nim oczy nieprzytomne. Wyglądała, jakby ją ze snu zbudzono.
— Postaw tam — wyrzekła, wskazując ręką na środek dziedzińca.
Konsul ustawił trójnóg, umieścił na nim miednicę i przysunął krzesło.
— Fausta Auzonia, Flawianus, Kajus Juliusz i Konstancyusz Galeryusz położą ręce na trójnogu — rozporządziła arcykapłanka.
Wziąwszy od Symmacha złote naczynie, wylała jego zawartość na posadzkę i mówiła wolno, oddzielając zgłoskę od zgłoski:
Tobie Hadesie, tobie Hekato i wam Erynnye składam w ofierze ten słodki miód, naszych kwiatów krew, abyście pozwolili duchom naszych przodków wrócić na ziemię i wesprzeć nas radą życzliwą.
Obeszła trójnóg trzy razy, mrucząc tajemnicze zaklęcia, następnie zakryła głowę płóciennym płaszczem i spoczęła na krześle.
Wymienieni przez nią senatorowie i Fausta Auzonia dotknęli końcami palców trójnoga; reszta otoczyła go wieńcem.
Patryoci rzymscy, wstrzymawszy oddech, wpatrzyli się w arcykapłankę, śledząc jej ruchy z wytężoną uwagą. Na ich twarzach malowało się gorączkowe zaciekawienie.
Nie wszyscy wierzyli w boskość bogów grecko-rzymskich, chociaż wszyscy uznawali nad sobą potęgi nieznane, silniejsze od człowieka.
Jedni z nich, jak Flawianus, stali przy Jowiszu, drudzy, jak Symmachus, dopełnili sobie religię narodową teoryami neoplatonizmu, inni w końcu, jak Kajus Juliusz, mieli własne pojęcia o porządku nadprzyrodzonym, lecz żaden z nich nie wątpił o możliwości obcowania zmarłych przodków z żywymi potomkami. Tej pierwotnej, najstarszej wiary rasy aryjskiej nie strawił nigdy w narodzie rzymskim sceptycyzm filozoficzny. Nawet znani w historyi bezbożnicy wzywali pomocy swoich Penatów.
W miarę, jak się milczenie przedłużało, zapalały się oczy senatorów, a na czoła ich występowały żyły, nabrzmiałe krwią. Nikt nie zmienił miejsca, nie odetchnął nawet swobodniej, by nie spłoszyć modlitwy arcykapłanki.
Długo zachowywała się Pulcherya Placyda tak spokojnie, jakby zemdlała. Nareszcie... Z pod płóciennego płaszcza wydobyło się nasamprzód głębokie westchnienie, potem zaczęło krzesło trzeszczeć. Westalka wyciągała to rękę, to nogę, ruszała się coraz gwałtowniej, aż zerwała się nagle i stanęła przed trójnogiem. Równocześnie spojrzeli senatorowie po sobie. Zdawało im się, że chłodny powiew musnął ich twarze.
Kilku z nich pobladło; kilku obejrzało się z trwogą po za siebie.
— Są — szepnął Symmachus.
— Pytajcie! — zawołała Pulcherya Placyda, podnosząc nad trójnogiem złoty sznurek, na którego końcu wisiał pierścień, spleciony z nici lnianych.
Wówczas pochylił się Symmachus nad miednicą. nakreślił wszystkie litery alfabetu i rzekł głosem przyciszonym:
— Stroskane dzieci świętego Rzymu błagają przodków swoich o znak z drugiego świata. Wy, co widzicie zakryte jutro, powiedzcie nam, czy gromy Jowisza zdruzgoczą krzyż Galilejczyków?
Wydobył z za tuniki woskowaną tabliczkę i wpatrzył się z wielką uwagą w miednicę.
W tej chwili zaczął się trójnóg chwiać, sznurek drgnął w ręku arcykapłanki, rozbujał się wolno i pierścień uderzył o brzeg naczynia, dotykając litery G.
Skwapliwie zapisał Symmachus oznaczoną literę na tabliczce.
Pierścień chodził teraz ciągle wokoło, lecz przeskakiwał tak szybko z litery na literę, iż konsul nie mógł rozróżnić, na którem miejscu się dłużej zatrzymywał.
Po jakimś czasie ustało bujanie sznurka — westalka spojrzała na obecnych wzrokiem sennym zmęczonym i osunęła się na krzesło.
— Czytajcie! — wyrzekła głosem gasnącym.
A kiedy senatorowie usiłowali z zapisanych liter złożyć daremnie zdanie zrozumiałe, wzięła tabliczkę od Symmacha, przypatrzyła się pismu uważnie i wygłosiła:
— Gdy dwa wielkie wojska staną nad małą rzeką, zginie bóg potężny...
— Bóg Galilejczyków! — zawołał Flawianus z radością. Tylko jego mogły mieć duchy opiekuńcze Rzymu na myśli. Owe dwa wielkie wojska, to nasze i Teodozyusza, owa mała rzeka, to jakiś potok górski. Spotkamy się niezawodnie u podnóża Alp Julijskich, na granicy prefektur wschodnich i zachodnich.
Nikt nie przeczył mu, człowiek bowiem wierzy zawsze chętnie w to, czego pragnie gorąco.
— Za cenę zwycięstwa nad Galilejczykami położę starą głowę bez żalu na polu chwały — mówił Flawianus! — Ziemia, przesiąkła krwią naszych wrogów, będzie mi posianiem milszem od mar z kości słoniowej. A teraz rozejdźmy się, ojcowie, i niech każdy z nas pamięta, iż nie wolno nam odtąd tracić ani jednej godziny.
Pieszo, bez zwykłego otoczenia służby, wracali senatorowie do domu. Kiedy się żegnali przed pałacem Symmacha, wysunęła się z po za węgła przeciwległego domu ciemna postać i przeszła obok nich wolno, zataczając się i giestykulując.
Żaden z senatorów nie zwrócił uwagi na wrzekomego pijanicę, on jednakże przypatrzył im się bardzo dobrze z pod kaptura brunatnego płaszcza.
Był to Simonides, szpieg wojewody.
Konstancyusz Galeryusz i Kajus Juliusz, którzy mieszkali na tej samej ulicy, postępowali obok siebie czas dłuższy w milczeniu. Powaga chwili odebrała im ochotę do gawędy.
Szli pustemi ulicami, zamyśleni, porządkując w sobie wrażenia dnia ubiegłego. Wiedzieli, że wschodzące słońce nie powita już takiego Rzymu, jaki wczoraj, zachodząc, żegnało.
Razem z różową jutrzenką podniosą się wszystkie nienawiści religijne i narodowe, uśpione od śmierci uzurpatora Maksyma. Burza wojny zahuczy znów nad prastarym grodem, zlepionym z krwi i ognia. A gdzie pioruny biją, tam walą się domy i giną stworzenia żyjące.
Pierwszy odezwał się Konstancyusz Galeryusz.
— Niejasna jest wyrocznia Pulcheryi Placydy — rzekł.
Kajus wzruszył ramionami.
— Jak wszystkie wyrocznie — odpowiedział. Znaczenie ich rozumie się dopiero wtedy, gdy się spełniły. Ale nie bylibyśmy Rzymianami, gdybyśmy nie wierzyli tak samo, jak Flawianus.
Tak... nie bylibyśmy Rzymianami... — mówił Konstancyusz półgłosem. — Ten Bóg potężny, to niezawodnie demon Galilejczyków...
Kajus milczał. Na dnie jego duszy budziła się obawa przed tajemnicą jutra. Widział on już kilka powstań ludu rzymskiego, a każde z nich kończyło się porażką. Zapał stygł szybko, wystudzony niepowodzeniem.
Lękam się uczciwości Arbogasta — zaczął znów Konstancyusz. — Barbarzyńcy łamią bardzo rzadko złożoną przysięgę.
Na upór uczciwości jest podstęp — odparł Kajus. — Trzeba będzie podrażnić dumę Arbogasta
— W lasach Allemanii nie wystarcza sam podstęp i dlatego nie puszczę cię samego do Arbogasta[32] Pojadę z tobą, aby być w razie potrzeby twojem ramieniem. Nie powstrzymuj mnie, nie odmawiaj... W Rzymie, gdzie czuwają Symmachus i Flawianus, jestem zbyteczny, tobie zaś mogę się w drodze przydać.
To droga uciążliwa — zauważył Kajus.
— Uciążliwsza dla ciebie, niezbyt silnego, aniżeli dla mnie, który znoszę bez przykrości trud ciała — odparł Konstancyusz. — Nie opieraj się, bo postanowienia już nie cofnę. Niechże i ja służę według sił i możności naszej wspólnej ojczyźnie.
— Godność Rzymianina zaczyna być ciężarem...
— Obowiązki obywatelskie nie były nigdy rozkoszą, a jednak spełniali je nasi przodkowie bez wstrętu.
Skoro sobie tego koniecznie życzysz, przyjmuję twoje towarzystwo z wdzięcznością. Jutro, przed zachodem słońca bądź gotów do drogi.
— Z mojej przyczyny nie spóźni się twoje poselstwo.
— Zabierz z sobą pełny trzos, bo może wypadnie nam pojechać do Wienny, a na dworze cesarskim nie rozmawiają z ludźmi, którzy przybywają z pustemi rękoma. I ja otworzę skrzynię.
Zbliżali się już do dworca Kwintyliów.
Zaspany wywoływacz odebrał od Kaja Juliusza w przedsionku togę i zapalił woskową świecę, aby go przeprowadzić do sypialni.
Ale na progu sali zatrzymali się pan i sługa zdziwieni.
Przez szczelinę kotary, zasłaniającej pracownię, w której oprócz gospodarza nie wolno było nikomu przebywać, wypływała smuga świetlista. Ktoś skorzystał widocznie z nieobecności pana i zakradł się do przybytku pamiątek rzymskich.
Kajus Juliusz, pomyślawszy, iż ręka niepowołana dotyka jego ukochanych skarbów, poczerwieniał z gniewu.
Cicho, na palcach, by nie spłoszyć zuchwalca, podszedł do kotary i odsunął ją nagle.
Lecz obraz, jaki się jego oczom przedstawił, zgasił w nich błyski gniewu i wywołał na usta uśmiech dobroci.
Na stole, złożywszy głowę na twardej księdze, spała Porcya, znużona widocznie czytaniem. Przed nią leżała duża lalka, zaś u jej stóp, zwinięta w kłębek, spoczywała Lydia.
Suka brytańska podniosła kudłaty łeb. Na widok pana zaczęła merdać ogonem.
Kajus Juliusz zbliżył się do siostry, pochylił się nad nią i pocałował ją w szyję.
— Porcyo! — wyrzekł głosem miękkim.
Dziewczyna przebudziła się, wytrzeszczyła na niego nieprzytomne oczy...
— Galilejczycy... Galilejczycy!... — bąknęła.
Ale poznawszy brata, rozśmiała się wesoło.
Śniło mi się, że Galilejczycy podpalili świątynię Jowisza kapitolińskiego — odezwała się, chwytając rękę brata. — Prawda, że to straszny sen?...
— Po główce mojej siostrzyczki chodzą myśli ponure — mowił[33] Kajus Juliusz — kiedy ją sny tak przykre straszą. Od jakiego to czasu czuwają dzieci po nocach? Widzę, że pozbawiłem cię zawcześnie opieki niańki.
Ogarnął jej twarz przybladłą wzrokiem troskliwym.
— Będziesz miała jutro oczęta czerwone.
Ona ocierała głowę o jego ramię, jak rozpieszczony kotek i odparła:
— Nazywasz mnie ciągle dzieckiem, jakbym się jeszcze bawiła...
Urwała i zarumieniła się pod same włosy, dostrzegła bowiem, że Kajus Juliusz spogląda drwiąco na lalkę.
Pochwyciwszy świadka swoich upodobań dziecięcych, cisnęła go na posadzkę.
— Lydia! Zabaw się po swojemu...
Pies rzucił się z radością na lalkę, a Porcya mówiła dalej:
— Nie jestem już dzieckiem, nie, nie... Zobaczysz, że potrafię być Rzymianką... Uśmiechasz się ciągle... Jesteś niedobry...
Kajus Juliusz uśmiechał się, bo przywykł widzieć w siostrze ukochane, rozpieszczone dziecko, z którem nie mówiło się nigdy o sprawach poważnych.
— Ty, Rzymianką? — wyrzekł, przypatrując się Porcyi z pod czoła.
— A czemże? — zawołała dziewczyna. — Może Greczynką, Germanką, Syryjką?... O! jak mnie twój niewierny uśmiech boli...
Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać.
— Porcyo! dziecino moja, siostrzyczko! — mówił Kajus serdecznie, obejmując głowę siostry. — Ty wiesz, że nie chciałbym zranić twojego serduszka... Tak mnie martwisz...
— To dlaczego nie chcesz wierzyć, że potrafiłabym być Rzymianką...
— Ale wierzę, wierzę, wierzę... Tylko nie płacz...
— Wierzysz?... Naprawdę?...
— Otrzyj łzy, a uwierzę natychmiast.
— A nie nazwiesz mnie już nigdy dzieckiem?
— Jeżeli ci to sprawia przyjemność, będę cię odtąd nazywał matroną.
— Zaraz matroną... Tak nie chcę...
— Zrobię wszystko, co tylko zechcesz... Tylko utul się i uśmiechnij się wesoło.
Porcya już się utuliła. Z łatwością temperamentu żywego, który przechodzi szybko z jednego usposobienia w drugie, otarła łzy i zwróciła do brata twarz uśmiechniętą.
— Czy tak dobrze? — zapytała.
Kajus pogładził jej włosy.
— Ale teraz powiedz mi — rzekł zkąd przyszły na ciebie myśli tak poważne.
Porcya wskazała ręką na otwartą księgę. Były to „Roczniki” Tacyta.
— Naokoło, w domu, gdy masz gości, u konsula, u prefekta, w świątyni w Atrium Westy, wszędzie — mówiła, spoważniawszy nagle — słyszę ciągle skargi na ucisk imperatorów. Nie zważacie na mnie, bo jestem dla was ciągle dzieckiem, ale ja chwytam każde wasze słowo i zapisuję je głęboko w pamięci. Bo ten Rzym, któremu zagraża złość nowych ludzi, jest i moją kołyską, bo w tych świątyniach, które mają ustąpić kościołom Galilejczyków, modlili się i moi przodkowie. Cóż dziwnego, że chciałam się dowiedzieć o przyczynach naszego nieszczęścia? Mówiła mi Fausta Auzonia, że wielki Tacyt nauczy mnie czuć i myśleć po rzymsku. Czuć i myśleć po rzymsku nie potrzebowałam się uczyć, w żyłach bowiem moich płynie tak samo, jak w twoich, krew Juliów, ale odkryłam w Tacycie źródło naszego upadku. Teraz wiem, iż cierpimy za winy ojców, którzy poświęcili dobro pospolite dla swoich spraw osobistych.
Zamilkła, oparłszy głowę na poręczy krzesła.
Ze zdumieniem słuchał Kajus Juliusz słów siostry. Po raz pierwszy odezwała się do niego tak poważnie, a odczuwała głęboko to, co mówiła, bo w głosie jej drżał ton szczerego smutku. I smutek wyzierał z jej szeroko otwartych, błyszczących oczu.
Porcya nie była już dzieckiem, pomimo wesołego usposobienia. Rozumiała ona położenie ludu, do którego należała, i cierpiała jego cierpieniem. Ta boleść dodała jej lat i doświadczenia.
— Tak, i ty jesteś Julią wyrzekł Kajus, tuląc głowę siostry do piersi. — I twoje serce zatruł duch naszej wielkiej przeszłości...
A Porcya ujęła jego prawicę w obie ręce swoje i mówiła z prośbą serdeczną:
— Będziesz się odtąd dzielił ze mną troskami Rzymianina, będziesz mi ufał i nie pogardzisz radą siostry, która kocha bogów narodowych tak samo, jak ty, jak Flawianus, Symmachus i Fausta Auzonia.
— I jak Konstancyusz Galeryusz — dodał Kajus.
Porcya milczała, spuściwszy wzrok na ziemię.
— Konstancyusz jedzie dziś ze mną do Arbogasta — mówił Kajus — chociażby nie potrzebował narażać się na trud dalekiej drogi. Czyni to z przyjaźni dla mnie i dla ciebie.
— On był zawsze dla ciebie dobry — szepnęła Porcya zamyślona.
— I dla ciebie, Porcyo. Jego dobroć zasługuje na twoją miłość.
Porcya przesunęła rękę po oczach.
— I Konstancyusza i ciebie i mnie czekają teraz sprawy ważniejsze — odparła wymijająco. — Jeżeli mnie kochasz, Kaju, zabierzesz mnie z sobą do lasów allemańskich, abym mogła czuwać nad twojem wątłem zdrowiem.
— Gdy obowiązki obywatelskie odwołują mężów od ogniska domowego, powinny go strzedz niewiasty. Zostaniesz w Rzymie. W ręce twoje składam na czas mojej nieobecności zarząd domu, przekonany, iż nie zawiedziesz mojego zaufania. Wiem już teraz, że przestałaś być dzieckiem.
Wdzięcznem spojrzeniem podziękowała Porcya bratu.
— Gdy wrócisz, zastaniesz dom w takim porządku, w jakim go opuściłeś — wyrzekła.








VII.


W mieście Comum, leżącem na północ od Medyolanu, wybierała gmina chrześciańska nowego biskupa.
Mimo drobnego, chłodnego deszczu, który prószył od samego rana, otaczało kościół wielkie mnóstwo ludzi. Kogo odźwierni nie chcieli wpuścić do środka, ten czekał pod mokrem niebem na skutek głosowania.
Tłum ten ruszał się ciągle, jak mrowisko. Od czasu do czasu ukazywał się na progu świątyni jeden z dyakonów, rzucał najbliższym kilka słów — bliżsi podawali je dalszym i szła wiadomość od ucha do ucha, od głowy do głowy, wywołując po drodze to uśmiech zadowolenia, to pomruk gniewliwy.
W miarę, jak się wybory przedłużały, rosła niecierpliwość wyborców. Potworzyły się gromadki, wszczęły się rozprawy, spory. Gorętsi skakali przeciwnikom do oczu, grozili im pięściami. Po nad tą wrzawą górowało kilka nazwisk.
— Hyeronima chcemy! — wołali jedni. — Piotra! drudzy. — Grzegorza! — inni...
Minęły czasy jednomyślności gmin chrześciańskich. Z chwilą, gdy nowa wiara z uściśnionej, przez prawo ściganej banitki, stała się wolną obywatelką, przebudziły się namiętności ludzkie, obezwładnione na czas pewien, przerażone grozą położenia. Od słynnego edyktu medyolańskiego Konstantyna, który zdjął z wyznawców Chrystusa klątwę trzech wieków, nie potrzebowało już chrześciaństwo w państwie rzymskiem bohaterstwa i cnót niezwykłych.
Nikt nie wlókł „Galilejczyków” przed sąd pretora, nie ciskał ich na arenę amfiteatru na pastwę dzikim, głodnym bestyom, nie gnoił ich w więzieniach, nie rozpinał na krzyżach.
„Zabobon wschodni” przechadzał się jawnie, bez obawy po ulicach i drogach całego cesarstwa, stawiał swoje kościoły obok świątyń pogańskich, zasiadał na krzesłach senatorskich, uznany przez rząd. Nawet imperator Julian, chociaż usiłował przywrócić helenizmowi dawny blask, nie dodał do wojska męczenników ani jednej nowej ofiary.
A kiedy młody Gracyan, powodowany żarliwością religijną, zniósł edykty tolerancyjne Konstantyna, Jowiana i Walentyniana I i zaczął pogan usuwać z posad rządowych, odmawiać ich kapłanom honoraryów, a świątyniom pozabierał dobra, wówczas straciło chrześciaństwo swój charakter pierwotny. Nie był to już cichy, uległy marzyciel, pocieszający się w nędzy swojej nadzieją nagrody na świecie innym, lecz możny pan, szafarz dostojeństw, tytułów, złota — dawca władzy i chleba.
I jak za każdym hojnym magnatem ciągnie zawsze zgraja pieczeniarzów, próżniaków i karyerowiczów różnego rodzaju, tak wciskały się teraz do chrześciaństwa wszystkiemi szczelinami szumowiny ludzkie, wnosząc z sobą pospolite samolubstwo, chciwość dóbr doczesnych, zawiść i podstęp.
Kapłan chrześciański nie ukrywał się już w norach podziemnych, ubogi i prześladowany. Imperatorowie oddali na jego użytek dobra świątyń pogańskich, a wierni zasypywali go legatami.
Biskup chrześciański nie nauczał już w grobach i szopach zapomnianych. Rząd wyznaczył mu mieszkanie w pałacach patrycyuszów, otoczył go opieką tronu i postawił w hierarchii tak wysoko, iż pierwsi dygnitarze państwa zazdrościli mu znaczenia.
Kto się poświęcił wzgardzonemu niedawno Bogu wydziedziczonych, począwszy od biskupa, a skończywszy na odźwiernym kościoła, tego uwalniało prawo od służby wojskowej i miejskiej, od podatków i wszelkich ciężarów gminnych.
Więc rzuciły się kruki, lisy, żmije i drapieżne ptactwo rodu ludzkiego na owoce trzechwiekowego bohaterstwa, na plon, który dojrzał, podlewany łzami i krwią wielu pokoleń.
Nikczemnicy, biorąc sobie do pomocy niezgodę i głupstwo, usiłowali zgarnąć zapłatę, wysłużoną przez szlachetnych.
Jak na rynkach, w komicyach i kuryach rzymskich za czasów rzeczypospolitej, tak wichrzyły teraz namiętności ludzkie w kościołach.
Każda wolna stolica biskupia wprawiała w ruch podległe jej miasta i osady. Tworzyły się stronnictwa, odbywały się zebrania przedwyborcze; bitemi gościńcami pędzili kuryerowie; poczta cesarska nie mogła nastarczyć koni dla agitatorów.
Wszyscy ojcowie kościoła czwartego stulecia, Św. Hyeronim, św. Atanazy, św. Grzegorz, św. Ambroży i wielu innych, skarżą się na zanik cnót chrześciańskich i przypominają wiernym zasady Boskiej nauki.
Nie cnoty chrześciańskie zanikały i więdły, nie Boska Nauka traciła swą moc, bo zaczynała dopiero rozkwitać, lecz jej idealne formy, stworzone przez święty zapał i natchnienie pierwszych wyznawców Chrystusa, przestały być hamulcem dla nieszlachetnych namiętności. Wszakże traci człowiek w szczęściu pamięć przebytej niedoli i psuje wszystko, czego się tylko dotnie...
Chrześciaństwo nie było już tropionem zajadle zwierzęciem, osaczonem w kniei ze wszystkich stron przez sforę psów krwiożerczych, i oto dlaczego przygasał jego blask nadziemski.
Równocześnie z samolubstwem i zawiścią podniosła niezgoda głowę niespokojną.
Ognista ziemia Afryki i sporami filozofów przesiąkła Grecya płodziły co chwila jakąś nową herezyę, która wstrząsała gmachem Kościoła, grożąc mu upadkiem. Z Aleksandryi i miast heleńskich rozlewały się na całe cesarstwo coraz to inne poprawki, zmiany, dodatki, komentarze, a każda z tych nowinek szła nad młodem chrześciaństwem na podobieństwo burzy jesiennej. Wpadła, jak nagła zawierucha na gminy, mąciła spokój, ciskała nieprzyjaźń do owczarni jednego pasterza... zakłócała porządek społeczny.
Już na soborze nicejskim zerwał się imperator Konstantyn, zgorszony kłótniami popleczników różnych odszczepieństw, z krzesła, podniósł ręce do góry i zawołał:
— O, zaciekłości ludzka!...
Daremnie napominał ciągle: „żyjcie w pokoju!” Daremnie powtarzali to samo Walentynian I i Julian Apostata. „Żyjcie w pokoju” — prosili, nakazywali imperatorowie, a Manicheusze, Pryscylianiści, Aryanie, Pół-Aryanie, Donatyści i trzydzieści innych sekt obrzucały się nawzajem klątwami, gdy zaś która z nich zdołała pozyskać dla siebie względy i poparcie rządu, ścigała przeciwników banicyami.
Pycha, niezgoda i samolubstwo wichrzyły znów po dawnemu, jak gdyby Zbawiciel nie zalecał nigdy miłości bliźniego, dobroci i pokory. I tym razem, jak zwykle, nie nauczył się człowiek w ogóle, z wyjątkiem wybranych, niczego od Boga...
Chrześciaństwo, które przyszło, by dać światu pokój i zbliżyć ziemię do nieba, szarpane przez niskie ambicye karyerowiczów i zaciekłość fanatyków, stało się kłótnicą, niewygodną dla państwa. W tej ciężkiej chwili dała Opatrzność Kościołowi dwóch znakomitych mężów, którzy zrozumieli, iż nadszedł czas ujęcia nowego porządku w mocniejsze, trwalsze formy. Jeden z nich, imperator Teodozyusz, gotował się w Konstantynopolu do ostatecznej rozprawy z pogaństwem i heretykami; drugi, Ambrozyusz[34], biskup medyolański, zbliżał się właśnie do miasta Comum.
Dużej urny z białego marmuru, ustawionej w środkowej nawie bazyliki, nie otaczała miłość braterska pierwszych apostołów i uczniów Chrystusa. Wrzała naokoło niej zawziętość stronnicza, podsycana mowami kandydatów na stolicę apostolską.
Było ich trzech: jeden duchowny i dwóch świeckich. Należeli wszyscy do gminy chrześciańskiej, ale tylko prezbiter Hyeronim stał przy wyznaniu wiary, nakazanem przez sobór nicejski. O retorze Piotrze wiedziano, że sprzyja skrycie herezyi Aryusza; zaś prokurator Grzegórz nie taił się wcale ze swojemi sympatyami dla Manicheuszów.
Starsi członkowie gminy wypełnili całą nawę środkową, oparłszy się z jednej strony o mur, odgradzający właściwy dom Boży od przedsionka, z drugiej o marmurową galeryę, która broniła przystępu do sanctuarium.
Zrazu unosił się nad zebraniem jednostajny gwar. Zwolennicy tego samego kandydata porozumiewali się szeptem, obliczali siły swoje i przeciwników.
Lecz gdy się okazało, iż żadne stronnictwo nie może być pewnem wygranej, wszystkie bowiem rozporządzały równą ilością głosów, wówczas zaczęła się fala ludzka niespokojnie ruszać. Ten i ów odczepił się od swojej gromady i zbliżył się do znajomych z innego obozu, usiłując ich przeciągnąć na swoją stronę. Wszczęty się dysputy, rosła wrzawa, czerwieniły się twarze, zapalały oczy...
— Hyeronim biskupem! — wołali prawowierni katolicy.
— Piotr będzie nas prowadził! — domagali się Aryanie.
— Grzegorz, Grzegorz! — krzyczeli Manicheusze.
— Cicho tam, heretycy! — odezwał się ktoś.
— Wy sami heretycy! — odpowiedział inny.
— Heretycy, heretycy! — padało ze wszystkich stron.
Przezwisko „heretyków” przelatywało od gromady do gromady, coraz groźniejsze.
Wtem wstąpił na kazalnicę retor Piotr, tłusty, rumiany młodzieniec, z włosami utrefionemi. Podniósł do góry rękę, ozdobioną pierścieniami i naramiennikami. Chciał mówić, ale oklaski, świstanie i śmiechy pokryły jego głos. Widać było tylko, że gestykuluje, otwiera usta, prosi o coś, gniewa się. Wzywał zgromadzonych do milczenia.
— Heretyk, heretyk! — wołali katolicy i Manicheusze. — Strącić go z kazalnicy! Niech nie bezcześci domu Bożego słowem przeklętem.
Bezskutecznie zachęcali Aryanie swojego kandydata oklaskami; przeciwnicy zmogli ich większością głosów.
A z dworu, z tłumu, zebranego przed kościołem, wracało echo wrzawy piekielnej, przenikając grube mury, jak szum morskiej fali, która uderza o brzeg skalisty.
Z krzesła kurulnego, ustawionego na podwyższeniu obok urny, spoglądał na to gorszące widowisko senator rzymski, wikaryusz Liguryi i Emilii, mianowany przez Flawiana. Mógł, powinien był wezwać rozszalałych wyborców do porządku, bo na to przybył z Medyolanu do Comum, ale on, poganin, niechętny „Galilejczykom”, wolał się bawić obrazem ich niezgody. Chociaż otaczali go strażnicy cesarscy, a jego boku trzymał się chorąży, nie kazał podnieść sztandaru z portretami imperatorów na znak, iż żąda, aby się uciszono. Rozparty wygodnie na krześle, z nogą założoną na nogę, wodził wokoło wzrokiem pogardliwym. Jego oczy mówiły: poźryjcie się, połknijcie, jak najprędzej...
Retor Piotr gestykulował ciągle. Chwilami, gdy wrzawa opadała, zapanował nad nią jego głos zmęczony.
— Pobuduję wam szpitale — obiecywał — wyproszę w Wiennie dla ubogich gminy hojną jałmużnę.
— Będzie żebrał dla swoich! — odpowiadali przeciwnicy i ponowna wrzawa wchłonęła jego słowa.
To samo powtórzyło się z kandydatem Grzegorzem. Jedno stronnictwo usiłowało przekrzyczeć drugie.
Już zbliżali się zapalczywsi do siebie z zaciśniętemi pięściami, gdy się senator podniósł nagle z krzesła i zwróciwszy się twarzą w stronę głównych drzwi, dał chorążemu znak. Złocisty sztandar błysnął nad jego głową — żołnierze przyłożyli miecze do ramion.
Najbliższe otoczenie przedstawiciela władzy świeckiej umilkło. Ten i ów wspiął się na palcach nóg i patrzył w kierunku jego wzroku.
A od drzwi środkowych, otwartych na rozcież, płynęło wielkie nazwisko. Płynęło na miękkich skrzydłach szeptu, ciche, prawie niepochwytne, lecz gdzie się na sekundę zatrzymało, tam działało, jak działa oliwa na wspienione bałwany morskie. Krzyk zamierał w gardle, rozwijały się pięści, grożące ręce opadały, złość gasła w oczach.
— Ambrozyusz! — podawano sobie z ust do ust.
Wyborcy, miotający się jak opętani, spoglądali teraz po sobie zatrwożeni. Zbity, skłębiony tłum cofał się ku filarom nawy, pokorny, uległy.
Szpalerem, który się utworzył, szedł wolnym krokiem mąż niskiego wzrostu, przyodziany w togę stanu senatorskiego. Szczupły, chudy, z bladością bezsennych nocy i umartwień cielesnych na twarzy, ujętej w ramki siwiejącej brody, robił mimo to wrażenie siły. Jego chód był sprężysty, zaś postać trzymała się prosto, jak u żołnierza. Pod wypełzłem, wysokiem czołem myśliciela, płonęły oczy apostoła, zapatrzonego w niebo, ale suchy orli profil rzymski i zwarte usta świadczyły, że ten myśliciel i apostół umie także rozkazywać i żądać posłuszeństwa.
Gdzie przechodził, tam pochylały się przed nim głowy, jak kłosy, muśnięte lekkim powiewem.
On szedł z głową podniesioną, z chmurą na czole, z głęboką zmarszczką pomiędzy brwiami, nie oglądając się ani w prawo ani w lewo.
Stanąwszy przed ołtarzem, ukląkł, wyciągnął ręce do krucyfiksu i modlił się wśród grobowego milczenia zebranych. Nikt nie śmiał mu przerwać głośniejszym oddechem. Nawet wikaryusz Liguryi i Emilii przestał się pogardliwie uśmiechać.
Bo ten nizki, chudy, wątły mąż był najpotężniejszym i najodważniejszym biskupem w cesarstwie rzymskiem. Gniew imperatorowej Justyny, wdowy po Walentynianie I, złamał, porywczość i dumę Teodozyusza upokorzył, zmienność Gracyana nagiął do swoich celów, nieustraszony w walce ze złością ludzką. Oddany każdą kroplą krwi, każdą myślą Kościołowi, nie oszczędzał majestatu „boskich i wiecznych panów”, kiedy nadużywali swojej władzy. Teodozyuszowi, splamionemu krwią niewinną, zabronił wstępu do katedry medyolańskiej i zażądał od niego pokuty publicznej.
I wielki imporator uległ posłusznie wielkiemu biskupowi, pierwszy z pomiędzy monarchów chrześciańskich.
Nie łasce rządu lub gminy zawdzięczał Ambrozyusz swoje wysokie stanowisko. Nie on ubiegał się o stolicę medyolańską, lecz gmina błagała go bardzo długo, zanim się do jej prośby przychylił.
Potomek wielkiego rodu rzymskiego, patrycyusz, syn prefekta pretoryum, krewny Symmacha i wielu innych dygnitarzów Italii, wychowany przez retorów i filozofów greckich, należał on w pierwszej połowie swojego życia do stronnictwa narodowego. Chrześcianinom został tylko wypadkiem.
Kiedy w Medyolanie umarł biskup Auksencyusz, wyznający herezyę Aryusza, rządził właśnie Ambrozyusz nad Liguryą i Emilią. Jako najwyższy dostojnik świecki prowincyi, przybył na wybory w celu utrzymania porządku, zaledwo jednak spoczął na krześle kurulnem, otoczony żołnierzami, zawołało jakieś dziecko:
— Ambrozyusz!
Zebrani w kościele chrześcianie, poznawszy we wskazówce dzieciny głos Ducha Świętego, okrzyknęli pogańskiego senatora biskupem.
Zdziwił się Ambrozyusz i nie przyjął wyboru, wymawiając się nieznajomością zasad wiary chrześciańskiej. Lecz daremnie opierał się Opatrzności, która potrzebowała jego cnoty rzymskiej do walki z niesfornością wichrzycielów. Daremnie uciekł z miasta, ukrywał się na wsi, starał się odwieść od siebie uwagę. Gmina medyolańska, wyczerpawszy wszystkie środki namowy i prośby, udała się w końcu po pomoc do tronu. Dopiero kiedy imperator Walentynian I rozkazał swojemu namiestnikowi objąć rządy nad duszami, poddał się Ambrozyusz przeznaczeniu.
Wskazówka dziecka była rzeczywiście głosem Ducha Świętego, nowy bowiem biskup wcielił wkrótce ideał pierwszych wyznawców Chrystusowych. Znaczne dobra swoje sprzedał i rozdał pomiędzy ubogich, zdjął z siebie złote łańcuchy, naramienniki, pierścienie, jedwabne tuniki i trzewiki, naszywane perłami, niewolników wyzwolił, pałace zmienił w szpitale, ochronki i szkoły, z duszy swojej wypędził dumę patrycyusza, z serca pogardę dla słabych, a z ciała wszystkie jego pożądliwości.
Ten wielki pan, zostawszy chrześcianinem, żył jak robotnik, dzieląc czas swój między modlitwę, uczynki miłosierne, obowiązki urzędu biskupiego i zgłębienie pism ojców Kościoła. Szary świt zastawał go nieraz nad księgami, a mimo to wykonywał codziennie, gdy był w Medyolanie, zaraz po zachodzie słońca, w kościele Świętą Ofiarę, odwiedzał chorych miasta i zanosił nieszczęśliwym słowo pociechy. Był to patrycyusz „dawnego obyczaju”, uszlachetniony przez chrześciaństwo.
Długo rozmawiał Ambrozyusz z Chrystusem, zapatrzony w znak Jego męki. Z krzyża spływały w jego duszę smutek i żal do ludzi za ich przewrotność.
On, były namiestnik cesarski, wszedł do Kościoła z poczuciem karności i porządku. Żelazną ręką ujął sprawy swojej dyecezyi. Wróg samowoli motłochu i kłótliwości wichrzycielów, tłumił bez miłosierdzia wszystkie objawy sekciarskie. Aryanów wypędził z Medyolauu, Manicheuszom i Prysoylianistom odebrał kościoły, swawolę retorów pogańskich ukrócił. W jego stolicy nie rozlegały się w łaźniach, w bibliotekach i na rynkach spory religijne. Duch niezgody przyczaił się, przerażony jego energią.
Wychowaniec starych tradycyj rzymskich, wiedział, że tylko karność i jednomyślność budują wielkie państwa i kościoły. Przeto czuwał bezustannie, jedyny z pomiędzy biskupów zachodniej prefektury, nad rozwojem chrześciańswa i wzywał imperatorów do ostatecznego utrwalenia nowego porządku. Jeden pasterz miał prowadzić całą owczarnię Chrystusa.
Tę jego robotę, której znaczenie dziejowe rozumiał i oceniał tylko Teodozyusz, obdarzony takim samym geniuszem organizatorskim, jak on, psuły mu ciągle swary gmin, oddalonych od Medyolanu.
Dotknąwszy głową trzykrotnie stopni ołtarza, podniósł się Ambrozyusz i wstąpił na kazalnicę.
Wszystkie oczy zwróciły się na niego. Aryanie i Manicheusze spoglądali z pod czoła, jak psotni żacy, przerażeni nagłem pojawieniem się nauczyciela.
A on zrobił nad wyborcami gminy komeńskiej znak krzyża świętego i zaczął:
Łaska wam i pokój niech będzie od Boga, Ojca naszego i od Pana Jezusa Chrystusa.
Ciszę, która zaległa kościół pruł głos szorstki, urywany, nadający się więcej do rozkazywania, niż do gładkiej mowy retora.
— Oto nazywacie się wyznawcami Chrystusa — ciągnął Ambrozyusz po krótkiej przerwie dalej — i polegacie na Zakonie i chlubicie się Bogiem. I znacie wolę Jego i rozeznajecie rzeczy różne od niej, wyćwiczeni będąc z Zakonu. I macie za to, że jesteście wodzami ślepych, światłością tych, którzy są w ciemności, mistrzami nierozumnych, nauczycielami niemowlątek, mając kształt znajomości i prawdy w Zakonie. Którzy tedy uczycie drugich, dlaczego siebie samych nie uczycie? Którzy się chlubicie Zakonem, dlaczego lżycie Boga przez przestępstwo tego Zakonu? Albowiem imię Boże bywa przez was bluźnione między pogany, jako napisano.
Z gromady Aryanów i Manicheuszów wypłynął głuchy szmer. Brwi heretyków ściągnęły się; spojrzenia ich stały się ponure.
— Albowiem imię Boże bywa przez was bluźnione między pogany — powtórzył Ambrozyusz głosem podniesionym, który brzmiał, jak komenda wojskowa, nieznosząca nieposłuszeństwa. — Zamiast siać ziarno zgody i jedności, czynicie rozerwania i zgorszenia przeciw świętej nauce naszego Pana Jezusa Chrystusa, stając się pośmiewiskiem bałwochwalców. Z waszej niezgody radują się czciciele zabobonów pogańskich, drwią ich retorowie i filozofowie. Zaliż obmierzła wara już wolność, którą was łaska Boga, naszego Ojca, obdarowała za cnoty i męczeństwo przodków? Żaliż chcecie koniecznie, żeby nasze ołtarze splamiła znów krew ofiar, konających pod nożem kapłanów Jowisza?
Ambrozyusz nie przekonywał, lecz gromił. Przemawiał on, jak przemawia wódz do zbuntowanego wojska. I jak zbuntowane wojsko, zawstydzone naganą ukochanego wodza, milczy, tak milczeli wyborcy gminy komeńskiej, przygnieceni ciężarem wielkiego nazwiska, które było chlubą całego chrześciaństwa. Wiedziano, że nawet barbarzyńscy królowie oddawali spory swoje pod sąd Ambrozyusza.
— W Rzymie podnoszą bałwochwalcy głowy nieprzejednane. Heleńscy demonowie wzywają pogan do zemsty za swoje pohańbienie. Nad Italią idzie gorący oddech wojny, a między wami wichrzą poswarki i rozerwania, jak gdyby wam nic nie groziło. Jeszcze Kościół Chrystusowy nie spoczywa na opoce, niewzruszony, jak ona, jeszcze oblewa go zewsząd przemożna fala pogańska, silniejsza, aniżeli to wasze oczy, oślepione zawiścią i pychą, mogą dostrzedz. Dość, by jaki czciciel Jowisza kapitolińskiego zasiadł na tronie Cezarów, a wrócą na nowo smutne dni niewoli. I będziecie znów służyli nieprzyjaciołom waszym, jako przegraża Pismo święte, w pragnieniu, w obnażeniu i we wszystkim niedostatku. I włożą jarzma żelazne na szyje wasze, przeto, iżeście nie służyli Panu Bogu swemu w weselu i w radości serdecznej, gdyście mieli dostatek wszystkiego. I będzie sługa równy z panem, niewolnica równa z panią swoją i kapłan z ludem i bogaty z ubogim i ten, co kupił mienie, równy z tym, co je sprzedał. I rzucą się na was bałwochwalcy, wołając: rozdzieliło się serce ich, teraz poginą...
Wyborcy zaczęli spoglądać po sobie wzrokiem niespokojnym, wieść bowiem o zaburzeniach rzymskich rozeszła się już po kraju. Gorący oddech wojny unosił się w istocie nad Italią; w miastach, osadach i siołach, w których mieszkała ludność mieszana, płynęła krew w bójkach ulicznych.
I nagle zrozumieli katolicy, Aryanie i Manicheusze, iż łączy ich jedna, wspólna sprawa. Byli wszyscy chrześcianami...
Zaciekłość stronnicza zaczęła w sercach ich stygnąć.
A biskup mówił dalej:
— Jakoście tu przybyli, szaty godowej, to jest zgody i jedności braterskiej nie mając? Pan Bóg puścił między was, zamiast Ducha Świętego, ducha wartogłowa i jesteście, jak pijani. Jednoście ciało i duch jeden, jednego macie Pana, Jezusa Chrystusa, jedną wiarę, jeden chrzest. Jeden nad wami Bóg i Ojciec wszystkich, który jest nad wszystko i przez wszystko i we wszystkich was. Przez imię Pana naszego, Jezusa Chrystusa, proszę was, bracia, abyście toż samo czynili wszyscy, a iżby nie było między wami rozerwania, ale abyście byli spojeni jednakim umysłem i jednakiem zdaniem. Braćmi sobie jesteście, a szkody sobie czynicie? Błagam was, chrześcianie, rzućcie od siebie wszelaką złość i zdradę i obludność i zazdrość i obmowę i módlcie się ze mną do Pana naszego, Jezusa Chrystusa, aby wam wrócił spokój i rozwagę.
Ambrozyusz prosił, lecz w jego głosie nie brzmiała miękka prośba. Tętnił w nim rozkaz wodza, który nawet nie przypuszcza, żeby się ktoś miał jego woli oprzeć. Stał z głową, cofniętą w tył, ze zmarszczoną pomiędzy brwiami, z podniesioną prawicą, jakby ją chciał spuścić na nieposłusznych.
I nikt z zebranych nie ośmielił się oprzeć woli pogromcy imperatorów. Czemże oni byli w porównaniu z Teodozyuszem?... Wszyscy — Aryanie, Manicheusze i katolicy padli na kolana.
A biskup wyciągnął ręce do ołtarza i modlił się:
— Wlej w nich ducha miłości, Panie, i daj im z dobroci Twojej zgodę. Oznajmij im drogę, którą iść mają i rzecz, którą czynić mają, aby im było dobrze, gdy usłuchają Twojego rozkazania...
Zamilkł. Z jego twarzy schodził wyraz stanowczości. Gorycz głębokiego bólu rozlała się na rozchylonych ustach, smutek ocienił czoło i oczy. Pasterz cierpiał za nieprawości owczarni...
Z dołu, z tłumu wyborców płynął ku niemu szept cichej modlitwy, zmieszany z westchnieniami. Duch zgody wstępował w serca chrześcian.
Nagle podniósł się jeden z Aryanów i zawołał:
— Daj nam ty biskupa, ojcze świątobliwy!
— Twoja wola będzie naszą wolą...
— Ty rozkaż, a uczynimy, co rozkażesz...
Wówczas odwrócił się znów Ambrozyusz do przedstawicielów gminy komeńskiej i rzekł:
— Każda dusza niech będzie zwierzchnościom wyższym poddana, jako mówi święty apostół Paweł, bo przełożeni nie są na postrach dobrym uczynkom, jeno złym. A chcesz się nie bać zwierzchności, czyń, co jest dobrego, a będziesz miał pochwałę od niej, Bożym ona bowiem tobie sługą jest ku dobremu.
Jego głos, gdy to mówił, był łagodny, jak głos ojca, który upomina dzieci ukochane.
Wskazał ręką na starego prezbitra katolickiego i dodał:
— Biskupem waszym będzie Hyeronim!
— Hyeronim biskupem! — odpowiedział mu okrzyk wyborców.
Nazwisko nowego biskupa runęło przed kościół i zatoczyło nad zebranym tłumem koło szerokie.
— Hyeronim, Hyeronim! — wołała cała gmina z radością, jakby się jej najskrytsze pragnienia spełniły.
Zaś ten, który tę jednomyślność sprawił, zstąpił z kazalnicy, padł przed ołtarzem na kolana i zaintonował własną pieśń, zrodzoną z jego natchnienia.
— Ciebie Boga chwalimy!... — śpiewał Ambrozyusz wśród kornego milczenia chrześcian.
Skończył, spojrzał jeszcze raz na krucyfiks i zwrócił się ku drzwiom. Teraz zgięły się przed nim wszystkie kolana. On szedł z dobrotliwym uśmiechem na ustach, czynił nad schylonemi głowami znak krzyża św. i mówił:
— Pokój z wami! Pokój z wami!...
Przed kościołem czekała na niego kareta podróżna, zaprzężona w cztery konie. Pobłogosławiwszy wiernych, którzy tłoczyli się do niego, całując skraj jego togi, rozkazał woźnicy:
— Do Medyolanu!
Duży, zamknięty wóz był wewnątrz tak urządzony, że można było w nim spać i pracować. Obok szerokiej ławki, zawieszonej na pasach, znajdował się stół, przymocowany do podłogi śrubami.
Ambrozyusz spoczął na ławce i usiłował zasnąć. Czuł się znużony. Całą noc dyktował swoim sekretarzom listy do biskupa rzymskiego i do Teodozyusza, a zaraz po nabożeństwie rannem wybrał się w drogę. Jego ciało, wycieńczone postami i ciągłym trudem, zaczęło mu od pewnego czasu przypominać, że człowiek nie powinien sił swoich nadużywać. Chociaż liczył dopiero lat pięćdziesiąt, zapadał coraz częściej na zdrowiu. Lekarze zalecali mu dłuższe wytchnienie.
Mógłże on wypoczywać? Wszakże widział niebezpieczeństwo, jakie zagrażało młodemu chrześciaństwu, w jego jednego wstąpił duch św. Atanazego, nieustraszonego obrońcy jedności Kościoła.
Wschodnie prefektury cesarstwa, poszarpane herezyami, przestały myśleć o posłannictwie nauki Chrystusowej, która przyszła, aby opasać całą ludzkość jedną wstęgą miłości, zaś w zachodniej wichrzył znów upiór heleński.
Wprawdzie zmusił Teodozyusz kłótliwość sekciarzów do milczenia i zdeptał dumę pogan, ale imperator był mimo swojej „boskości” i „wieczności” tylko śmiertelnikiem. Zmiana monarchy mogła zniweczyć owoce bohaterskich wysiłków czterech wieków. Dowiódł Julian Apostata, ile krzywdy potrafi wyrządzić jeden człowiek sprawie najświętszej. Panował on zaledwo trzy lata, a w tym krótkim czasie odpadło od Chrystusa tysiące serc, przerażonych niełaską imperatora. Gdyby Opatrzność, czuwająca nad dziełem swojem, nie była przecięła jego wrogiej dla Kościoła działalności, byłby bez tortur i więzień, bez sędziów i katów, jedynie mocą swojego stanowiska, cofnął prawidłowy rozwój nowego porządku o kilka pokoleń. Dowiódł także bunt uzurpatora Maksyma, iż poganie nie stracili jeszcze nadziei zwycięstwa.
Wszystko to widział Ambrozyusz, przeto troskał się i szukał środków do wzmocnienia chrześciaństwa, nie łudząc się powodzeniem chwili. Po Teodozyuszu i Walentynianie II mógł przyjść imperator pogański, a wówczas...
Myśl ta odebrała biskupowi ochotę do spoczynku. Podniósł się na ławce, odsunął zasłonę karety i puścił wzrok zadumany po bogatych równinach północnej Italii.
Mijały go szare sioła, murowane osady, marmurowe wille, przeglądające się w modrych zwierciadłach stawów i jezior, liczne stada rogatego bydła pasły się na łąkach, niezwarzonych jeszcze tchnieniem jesieni.
Niebo, dżdżyste w Comum, rozjaśniało się w miarę, jak się Ambrozyusz zbliżał do Medyolanu.
On nie zwracał uwagi na dostatek, który go zewsząd otaczał. Wszakże obchodziły go skarby tej ziemi tak mało, iż rzucił je precz od siebie, gdy postanowił hyc kierownikiem dusz, powierzonych jego opiece.
Zanim objął zarząd dyecezyi, zgłębił nasamprzód zasady nauki Chrystusowej, wziął je w siebie i ukochał z siłą gorącego, wielkiego serca. Był on prawdziwym wyznawcą Boga Ukrzyżowanego. Nie dla korzyści doczesnych, dla stanowiska biskupiego, jak to czyniło wielu innych, odwrócił się od tradycyi swego narodu.
Z chwilą, kiedy zasiadł na stolicy medyolanskiej, żył już tylko dla chrześciaństwa, pragnąc jego tryumfu.
Ambrozyusz zrozumiał, że czas pierwszego zapału minął i że należy teraz ująć rzeszę Chrystusową silną ręką, by jej kłótliwość i prywata ludzka nie rozbiły na wrogie sobie odłamy. Rzymski patrycyusz, który miał we krwi poczucie prawa i karności, odziedziczone po szeregu przodków, wprowadzał z całą świadomością genialnego organizatora do Kościoła rząd i ład. On to nakłonił Teodozyusza do wydania edyktów przeciw sekciarzom i poganom, on zastosował znakomity aparat rządowy cesarstwa w gminach chrześciańskich, on podniósł wysoko godność kapłańską i podporządkował władzę świecką władzy duchownej. Był on protoplastą późniejszych Papieżów, którzy rozkazywali światu.
I teraz, kiedy wodził wzrokiem zamyślonym po zielonych równinach północnej Italii, ogarniał jego geniusz wszystkie stosunki świata cywilizowanego i szukał broni do ostatecznego stłumienia niedobitków helenizmu. Obliczał siły chrześcian i pogan, przebiegał prowincye wschodnie i zachodnie, zestawiał legiony imperatorów z wojskiem najemnem, składającem się z Gallów, Franków, Allemanów i różnych innych plemion germańskich.
Od czasu do czasu przesuwała się po jego czole chmura troski. Najznakomitszy wódz cesarstwa, Arbogast, był poganinem... najbogatsi panowie Italii modlili się do bogów rzymskich...
Ambrozyusz nie łudził się... W razie wojny mogła się szala zwycięstwa przechylić na stronę wrogów chrześciaństwa.
Wzniósł oczy do nieba i patrzył długo w jasne, ciche błękity, jak gdyby je pytał o tajemnicę jutra. Jego usta poruszały się nieznacznie... Modlił się... Powoli rozpraszał promień nadziei na jego twarzy cienie wątpliwości.
— Nie na to zdjąłeś z dzieci tej ziemi grzechy długiej przeszłości — mówił do siebie — abyś tym grzechom tryumf gotował. Przyjdź Królestwo Twoje, o Panie, i niech się wola Twoja dzieje na niebie i ziemi...
Rącze konie szły, jak wicher, przebiegając bez wytchnienia liczne osady germańskie, rozrzucone po całej północnej Italii. Tu i owdzie tuliły się gromady domów do okazałych kościołów chrześciańskich, częściej jednak świeciły na tle zielonych gajów białe marmury świątyń rzymskich. Po obu stronach drogi wychylały się z klombów cyprysowych szare grobowce, czarne mogiły, posągi bogów, ogrodzone miejsca, uświęcone dotknięciem piorunu.
Wszędzie padał wzrok Ambrozyusza na żywe jeszcze świadectwa tej przeszłości, którą Pan świata skazał już na zapomnienie.
Na pola i łąki spływała cisza wieczoru. Spokój ogarniał ludzi, zwierzęta i przyrodę. Głos niewolników, nawołujących się wzdłuż drogi, zdawał się przytłumiony, jak gdyby był echem dalekiem. Drzewa stały bez ruchu, domy straciły jaskrawe barwy dnia.
Ambrozyusz oparł znów głowę na skórzanej poduszce i przymknął powieki. Jego ciało przechodziły zimne, przykre dreszcze wyczerpania nerwowego. Chciał zasnąć, ale do mózgu tłoczył się taki nawał myśli, że nie pozwoliły mu spocząć.
Cienie nocy objęły już Medyolan, kiedy się wóz zatrzymał przed pałacem biskupim, zbudowanym obok katedry. W świetle pochodni, z któremi służba wybiegła na powitanie pana, spostrzegł Ambrozyusz przed swoim domem złoconą karetę i kilku ludzi w szkarłatnych tunikach.
— Zdaje się, że to kareta konsula Symmacha? — rzekł do odźwiernego.
— Ty wiesz, świątobliwy ojcze — odpowiedział odźwierny. — Przesławny Kwintus Aureliusz Symmachus przybył przed godziną.
— Każ podać obiad polecił Ambrozyusz wywoływaczowi.
W sali przyjęć czekał na niego Symmachus. Przywitali się bardzo serdecznie. Chowali się kiedyś razem; byli rówieśnikami i krewnymi.
— Przywożę ci pozdrowienie całej rodziny i Flawiana, który należy do niej od dwóch tygodni — zaczął konsul.
— Mówiono mi, że złączyłeś Galię węzłami dozgonnemi z młodym Flawianem — odpowiedział Ambrozyusz i dziwiłem się, że nie wezwaliście mnie na uroczystość rodzinną.
— Obawialiśmy się odmowy.
— Mój Bóg nie jest wrogiem miłości rodzinnej. Ty wiesz, Kwintusie, że Gallę zawsze kochałem.
— I ona wspomina często wuja Ambrozyusza.
— Chciałbym ją kiedyś zobaczyć, a tymczasem zawieź jej moje błogosławieństwo.
Wywoływacz oznajmił, że podano obiad.
— Nie śmiem cię prosić do mojego ubogiego stołu — mówił Ambrozyusz — chociaż wiem, że i ty posilasz się tylko dlatego, by głód zaspokoić.
A zwróciwszy się do wywoływacza, rozkazał:
— Niech sobie kucharz przypomni swoje dawne, dobre czasy i niech sporządzi natychmiast posiłek obfitszy.
Ale konsul powstrzymał sługę.
— Jeśli o mnie idzie — odezwał się — niech sobie kucharz nie przypomina owych dawnych, dobrych czasów.
— Moim obiadem zgorszyłby się ostatni z twoich niewolników, Kwintusie — zauważył Ambrozyusz z uśmiechem. — Coraz mniej potrzebuję.
— Co podtrzymuje twoje pracowite życie, wystarczy i dla mnie — odpowiedział Symmachus.
— Wola gościa jest rozkazem dla gospodarza.
Biskup wziął konsula pod ramię i przeprowadził go do jadalni.
Nie było tu miękkich sof, wysłanych szkarłatnemi poduszkami. Po obu stronach długiego stołu znajdowały się zwykłe krzesła. Jedna duża lampa, zawieszona u sufitu na bronzowych łańcuszkach, oświecała dużą, ponurą salę.
Cały obiad najpotężniejszego biskupa chrześciańskiego składał się z ryby, chleba, owoców i czarki młodego wina. I jeden tylko wyzwoleniec służył patrycyuszowi, którego otaczał dawniej legion niewolników.
Konsul nie dziwił się bynajmniej temu dobrowolnemu ubóstwu, nie należało ono bowiem w drugiej połowie czwartego stulecia do rzadkich zjawisk. I poganie naśladowali ascetów chrześciańskich. Julian Apostata zaczął panowanie swoje od rozpędzenia dworaków, zaś wszyscy naczelnicy staro-rzymskiego stronnictwa z czasów Teodozyusza żyli tak skromnie i czysto, iż zjednali sobie szacunek nawet przeciwników.
Bez wstrętu pił Symmachus, najbogatszy pan Italii, cierpkie wino i spożywał chleb jęczmienny.
Na znak biskupa oddalił się wyzwoleniec. Gospodarz i gość zostali sami.
— Domyślam się, iż przywiodła cię do mnie sprawa ważna — zaczął Ambrozyusz, zmówiwszy po obiedzie krótką modlitwę — liczne bowiem zajęcia twoje nie pozwalają na uprzejmości rodzinne. Nie dlatego, żeby się na własne oczy przekonać, czy mi zdrowie służy, przybyłeś do Medyolanu.
Oparł się plecami na poręczy krzesła, utkwił w twarzy Symmacha wzrok badawczy, który umiał czytać w duszach ludzkich i czekał.
Nie odrazu odpowiedział Symmachus. Namyślał się, gniotąc w palcach okruchy chleba, zanim rzekł głosem miękkim:
— Chciałbym z tobą mówić, jak krewny z krewnym. Niańki i matki kołysały nas temi samemi pieśniami do snu i te same duchy opiekuńcze strzegły naszej młodości, Ambrozyuszu.
Biskup milczał, nie zdejmując z twarzy konsula wzroku.
— I chciałbym z tobą mówić, jak Rzymianin z Rzymianinem, jak obywatel z obywatelem, którego obchodzi dobro ojczyzny. Nie po to, by słyszeć odpowiedź kapłana chrześciańskiego, przybyłem do Medyolanu. Czy chcesz ze mną mówić, jak mąż świecki z mężem świeckim?
Ambrozyusz pochylił głowę na znak zgody.
— Słucham — odparł.
— I nie będziesz miał do mnie żalu, gdy z ust moich spadnie słowo żywsze? Nie zawsze wiem i czuję, co może dotknąć twoją wiarę.
— Jestem twoim krewnym, Symmachu, i chrześcianinem. Krewny kocha cię, a chrześcianin będzie pobłażliwym dla innowiercy.
Znów namyślał się konsul. Szukał widocznie argumentów, któreby trafiły do przekonania biskupa. Nagle potrząsł głową, jak gdyby się zniecierpliwił bezowocną robotą i zapytał wprost:
— Dlaczego ty nas prześladujesz, Ambrozyuszu?
— Kogo? — rzekł biskup głosem spokojnym.
— Nas, swoich krewnych i przyjaciół, nas, wychowanych przez te same matki, co ty, nas, Rzymian, wyznawców bogów narodowych — mówił konsul, przechylając się przez stół do biskupa.
— Jakich bogów? Czy tych, w których nie wierzycie?
Tak przenikliwie patrzyły oczy Ambrozyusza na Symmacha, że poganin zamilkł. Wiedział, iż ten wzrok płomienny sięga do najskrytszych tajników jego duszy.
— Czy tych, w których nie wierzycie? — powtórzył biskup. — Bo żaden z was nie wierzy w owych bogów narodowych, aczkolwiek wmawiacie w siebie, że serca wasze należą jeszcze do nich. Nawet imperator Julian, chociaż zarżnął własną ręką tysiące jałowic na ołtarzach ofiarnych, nie modlił się do bogów starego Rzymu. Jego bogowie byli tworami jego wyobraźni, o czem doskonale wiecie. I wy naczyniliście sobie bogów, odpowiadających waszym potrzebom i upodobaniom. Każdy z was wyznaje innego boga, który począł się nie z wiary, lecz z rozumu.
Wyznajemy wszyscy panowanie istot nadziemskich, silniejszych od człowieka — wtrącił Symmachus.
— Te istoty nadziemskie, silniejsze od człowieka, stroicie w strzępy filozofii i zabobonów gminu. Prowadzi was do nich tylko rozum i miłość przeszłości. Nie z żywą wiarą naszych ojców zbliżacie się do ołtarzów Jowisza, Junony, Marsa i Apollina.
— Mędrzec nie gardzi żadną drogą, byle wiodła do cnoty. Gdy znalazł drogę dobrą, nie pyta o to, jak się ona nazywa.
— Droga, wybrana przez rozum, bywa zawsze krótką i przystępną tylko dla jednostek, które trafią i bez niej do cnoty. Jedyna wiara żywa posiada moc odmłodzenia ludzkości, tą zaś wiarą nie jest helenizm, o czem wiesz tak samo, jak ja, Kwintusie.
Milczeli.
Symmachus nie przeczył, znał bowiem zbyt dobrze jasny umysł Ambrozyusza, by się mógł łudzić, że przekona go słowem obłudnem. I on czuł niedostatki odrodzonego pogaństwa.
— Mówiąc o bogach narodowych — odezwał się po dłuższej przerwie — mówię o Rzymie, o jego przeszłości i przyszłości. Z prośbą od tego Rzymu, od kołyski twoich przodków, przybyłem do ciebie, Ambrozyuszu. Być nie może, by zabobon wschodni...
Zatrzymał się i poprawił:
— Odpuść mi, bracie... Być nie może, by nowi bogowie wyssali z twoich żył krew rzymską i wszczepili w twoje serce miłość dla barbarzyńców. Zanim zostałeś chrześcianinem, byłeś Rzymianinem. W imieniu dzieci świętej Romy zanoszę do ciebie, patrycyuszu rzymski, prośbę serdeczną. Wpłyń na Teodozyusza, żeby cofnął swoje ostatnie edykty. Zostawcie nam nasze ołtarze i zwyczaje, albowiem bez nich zgaśnie Rzym, jak gaśnie lampa, której odjęto oliwę. Przodkowie twoi wołają do ciebie z krainy cieniów: szanuj starość bogów, co dali nam, ojcom twoim, tyle cnoty i chwały.
Symmachus mówił ciepło, serdecznie. Wyciągnął ręce do biskupa i powtórzył głosem podniesionym:
— Szanuj starość naszych bogów, Ambroży uszu!
Oczy biskupa, patrzące dotąd na konsula, zwróciły się w górę, a z jego ust spłynęły słowa ciche:
— Nie w ręku mojem, ani Teodozyusza spoczywają losy Rzymu. Ktoś mocniejszy odemnie i od niego postanowił waszą zagładę, my zaś jesteśmy tylko narzędziami tego Kierownika świata. Choćby Teodozysz cofnął ostatnie edykty, spełni się mimo to nad wami przeznaczenie. I tylko wtedy przedłuży Rzym swoje istnienie, tylko wtedy będzie rozkazywał dalej ludzkości, gdy rzuci się do stóp Chrystusa i stanie się jego synem najwierniejszym.
Wolno opadły ręce konsula. Pochylił głowę, zawiedziony i rzeki z wyrzutem:
— Prosiłem cię, abyś mówił do mnie językiem męża świeckiego.
— Mówię właśnie tym językiem — odpowiedział biskup.
— Słyszę mowę kapłana chrześciańskiego, wroga przeszłości rzymskiej.
— Słyszysz mowę Rzymianina, który umie czytać w obliczu teraźniejszości i rozumie głos przyszłości.
— Bogowie chrześcian odmienili twoje oczy i uszy.
— Posłuchaj uważnie, a może odmienią się i twoje oczy i uszy.
Symmachus utkwił w Ambrozyuszu wzrok zdumiony.
— Mówiąc o Rzymie — ciągnął Ambrozyusz dalej — macie na myśli nie Rzym dzisiejszy, lecz owego potężnego władcę, któremu hołdowały mnogie ludy. O panowaniu nad światem marzycie, o Rzymie pierwszych imperatorów. Ale gdzież ten Rzym, gdzie jego Cezarowie, patrycyusze, prawodawcy, wodzowie i legiony, gdzie jego cnoty i męstwo? Na tronie Juliów, Klaudyów, Flawiów i Antoninów siedzą wczorajsi barbarzyńcy; stary patrycyat pleśnieje w grobowcach; prawa dyktują nam synowie naszych wyzwoleńców; księgi piszą chrześcianie; na czele wojska stoją Frankowie, Gotowie i Allemanowie; nasze legiony gnuśnieją w obozach, niezdolne do czynu odważnego. Komu zawdzięcza cesarstwo od lat pięćdziesięciu swoją chwałę? Walentynian, Walens i Gracyan pochodzili z krwi panońskiej, Teodozyusz jest Hiszpanem, a naszych wrogów gromili i gromią Bauto, Meltobald, Wallion, Rikomer, Stylikon i Arbogast. Gdyby nie pomoc Gotów i Franków, podzieliliby się barbarzyńcy już dawno spuścizną naszych konsulów i Cezarów. Gdzież więc ten Rzym, którego wielkość płoszy sen z waszych powiek i czyni was głuchymi na wyraźny głos nowych czasów? Wszystko na tej ziemi kończy się, i człowiek i naród, skała nawet kruszeje. Rzym przeszłości skończył się, skruszał...
Konsul zrobił ręką ruch przeczący.
— Wiem, co mi odpowiesz — mówił biskup. — Powiesz mi, że w Rzymie biją dotąd dla naszej przeszłości serca gorące, wskażesz Flawiana, siebie, Juliusza, Galeryusza i stu innych senatorów, którzy położą w każdej chwili szlachetne głowy za dawny Rzym; powiesz mi, że obok was stanie połowa Italii i rzuci na ostatnią stawkę mienie i życie. Nie przeczę, iż tak będzie. Słońce, zanim gaśnie, oblewa jeszcze raz płomieniami swojemi zachodni skraj nieba. Lecz czemże wy jesteście, wy, dawnego porządku zwolennicy, w porównaniu z całą potęgą cesarstwa? Jedna wygrana bitwa złamie wasz opór na zawsze. A tej bitwy nie wygracie wy, bo przeszłość spełniła się bezpowrotnie. Innym narodom powierzył już Bóg kierownictwo nad ludzkością.
— Mówisz o Bogu Galilejczyków — odezwał się konsul z przekąsem.
— Mówię o Bogu prawdziwym, o stwórcy i rządcy świata, który istniał zawsze, chociaż Go ludzie nie znali.
— I ten to Bóg postanowił naszą zagładę?
— Ten Bóg postanowił uwolnić ludzkość od ciasnych praw i pojęć przeszłości, od jej samolubstwa i okrucieństwa.
Symmachus targał niecierpliwie purpurowy szlak swojej tuniki. Wyraz jego twarzy zmieniał się ciągle, to zdumiony, to szyderski.
— Twierdzisz tedy stanowczo — rzekł przez zaciśnięte zęby — iż Rzym Cezarów należy już do bezpowrotnej przeszłości?
— Twierdzi to za mnie obecny stan cesarstwa odpowiedział Ambrozyusz. — Którzy byli sługami sług naszych przodków, stali się naszymi panami; którzy uczyli się od nas męstwa i karności, świecą nam przykładem cnót obywatelskich i żołnierskich.
— I lud rzymski nie bluźni już bogom i nie tarza się w rozpuście. Zmartwychwstały cnoty naszych praojców.
— Zmartwychwstały za późno. Z rozbudzoną świadomością ludów barbarzyńskich, które zalały cesarstwo, nie walczyć nam, niedobitkom dogorywającego plemienia. Tworzymy zastęp tak szczupły, iż bylibyśmy nierozumni, gdybyśmy chcieli narzucać ludzkości swoją wolę.
— Towarzysze naszych królów tworzyli zastęp jeszcze szczuplejszy, a mimo to podbili świat.
— Podbili świat, bo dawali mu w zamian za odjętą wolność prawo i porządek, dziś jednakże zmieniło się położenie. I barbarzyńcy umieją już sądzić i rozkazywać. Nasze cnoty zwiędły. Światu potrzeba cnót innych, większych, szerszych...
Zamilkli. Konsul, podniósłszy się z krzesła, chodził szybkim, niespokojnym krokiem po sali, rzucając od czasu do czasu na biskupa spojrzenie ukośne. Po jakimś czasie zatrzymał się przed nim, założył ręce poza siebie i rzekł z drwiącym uśmiechem:
— Więc radzisz nam, abyśmy się rzucili do stóp twojego Boga i zapomnieli o przeszłości? Za tę cenę obiecujesz nam panowanie nad ludzkością?
Na bladą twarz biskupa wystąpiły ceglaste rumieńce. Męczyła go rozmowa z poganinem. Mimo to odpowiedział bez gniewu:
— Nad ludzkością panuje zawsze ten, kto rozumie głos Boga i wciela posłusznie Jego zamiary. Bogu spodobało się rozszerzyć godność człowieczeństwa, którą dawny Rzym zagarnął dla swoich dzieci, na całą ludzkość i podnieść śmiertelników do siebie za pomocą cnót, nieznanych naszym przodkom. Jeżeli się Rzym stanie rzecznikiem tego nowego przykazania, wówczas będzie dalej panem świata...
— A jeżeli się nie ukorzy przed mądrością niewolników? — podchwycił konsul.
— Wówczas zostaną po nim w krótkim czasie tylko ruiny i groby.
Symmachus patrzył długo z żalem na biskupa. Potem załamał ręce i zawołał:
— Ty nie jesteś już Rzymianinem, Ambrozyuszu!...
I zaczął znów chodzić po sali krokiem szybkim, niespokojnym, unoszony gniewem, który wrzał w jego duszy.
Wiedział on bardzo dobrze, co biskup nazywał nowemi cnotami i nowym porządkiem, jawność bowiem nauki Chrystusowej zdjęła z niej oszczerstwa pierwszych l rzęch wieków. Żaden z oświeconych pogan czwartego stulecia nie wierzył w plotki przeszłości o czci dla oślej głowy, o zabijaniu niemowląt, zatruwaniu studni i nienawiści dla rodzaju ludzkiego. Zasady chrześciaństwa stały się własnością powszechną.
Jak Ambrozyusz, pojmował i Symmachus, że siła reformatorska nowej wiary polegała na zrównaniu wszystkich ludzi w obliczu jednego Boga, bez względu na ich pochodzenie narodowe i społeczne, ale właśnie to wyzwolenie człowieka było jego duszy rzymskiej wstrętne. Święta, wieczna Roma, pani świata, miałaby się podzielić przywilejami swojemi z motłochem barbarzyńskim? Mogła ona rzucić okruchy swoich praw, zdobytych przez krwawy trud wieków, głodnej rzeszy cudzoziemców, mogła się okazać łaskawą, pobłażliwą, nawet hojną, gdyby taka była jej wola, lecz nie powinna się była zniżyć do braterstwa z narodami, skazanemi na służbę.
— Gdybym nie wiedział, kim jesteś — odezwał się Symmachus, biegając po sali, jak wilk w klatce — nie uwierzyłbym nigdy, iż mówię z patrycyuszem.
— I patrycyusz rodzi się, żyje i umiera tak samo, jak niewolnik — rzekł Ambrozyusz łagodnie. — Dziwi mnie, że ty tego nie chcesz uznać, ty, którego oko umie wniknąć w istotę rzeczy. Jeżeli kto, to powinieneś ty, pisarz i myśliciel, szanować w każdym człowieku człowieka.
— Mógłbym ci na to odpowiedzieć, że tak samo, jak patrycyusz, rodzi się, żyje i umiera każde zwierzę, a mimo to zabijamy je i zjadamy. Bo nieznany Pan świata kazał wszystkiemu, co istnieje na ziemi, służyć człowiekowi, zaś barbarzyńców uczynił narzędziami Rzymu.
— Było tak niegdyś, obecnie jednak postanowił Bóg inaczej.
— O, ten wasz Bóg...
Ambrozyusz powstrzymał bluźnierstwo Symmacha spojrzeniem nakazującem.
— Jestem chrześcianinem — odezwał się znów tym samym szorstkim głosem, którym spiorunował wyborców gminy komeńskiej. — Chciałeś, żebym mówił do ciebie językiem świeckim... Zgodziłem się na twoje żądanie... Teraz jednakże uczyń ty, czego ja żądam... Imienia mojego Boga nie bierz nadaremno...
W sali zapanowała cisza. Stali naprzeciw siebie, biskup i konsul — pierwszy spokojny, wyniosły, drugi wzburzony, z błyskawicami gniewu w oczach, z rumieńcem gorączki na twarzy. Bliscy krwią, wychowaniem i tradycyami tego samego narodu, spoglądali na siebie, jak ludzie obcy, których nie łączy żaden wspólny cel życia. Rozdzieliły ich odmienne pojęcia i rozbiegły się dusze ich tak daleko, jak gdyby byli dziećmi innych ras i epok innych. Symmachus, pogrążony w cieniach przeszłości, nie widział, co się dzieje naokoło niego; Ambrozyusz, skąpany w różowych blaskach przyszłości, czytał w jej zamkniętej jeszcze księdze i słyszał głos przeznaczenia.
— Wiedziałem, że nie złamię twojego uporu — odezwał się pierwszy Symmachus. — Ale Flawianus prosił i uległem... Nie będę cię więcej trudził... Jesteś znużony... Spocznij i śnij o klęsce Rzymu, o upadku twojej ojczyzny...
Usta jego poruszały się, jak u dziecka, które dławi płacz tłumiony, głos drżał, słowa wydobywały się z gardła z wysiłkiem, urywane, coraz cichsze...
Wziął z krzesła togę, zarzucił ją na siebie i zwrócił się ku drzwiom.
— Kwintusie! — zawołał za nim Ambrozyusz. — Sen pod moim dachem natchnie cię sprawiedliwszemi myślami. Może cię jutro łatwiej przekonam.
Ale Symmachus potrząsł głową przecząco.
— Pod twoim dachem wylęgłyby się w sercu mojem tylko żmije nienawiści — odpowiedział. — Zadusiłoby mnie powietrze, którem ty oddychasz, raniłyby mnie sprzęty, których się ty dotykasz.
— Będę się modlił, aby Stwórca świata oświecił waszą pyszną duszę.
— Oszczędź sobie trudu, Galilejczyku! Modlitwy twojej nie pragniemy, a z zabobonem twoim rozmówimy się po rzymsku!
I wybiegł Symmachus z sali.
Głowa Ambrozyusza opadła na piersi, ręce jego obwisły, cała postać chyliła się ku ziemi, złamana, przygnieciona ciężarem groźby Symmacha. Jego usta wyszeptały:
— I znów popłynie krew ludzka... rzymska...
Ten żarliwy chrześcianin i sługa Boży miał serce rzymskie, chociaż mu konsul zarzucił, iż przestał być Rzymianinem, On kochał stary gród Romulusa, jak Flawianus i Symmachus, i bolał nad jego upadkiem.
Chwiejącym krokiem udał się Ambrozyusz do kaplicy domowej, w której ukrzyżowany Zbawiciel zajął miejsce duchów opiekuńczych jego rodu.
Alabastrowa lampa, przyćmiona czerwoną tkaniną indyjską, rzucała krwawe światło na Chrystusa, rozpiętego na drzewie hańby.
Długo pił Ambrozyusz smutnemi oczami boleść z twarzy Syna Bożego, potem zgiął kolana i prosił spieczonemi usty:
— Zmiłuj się, Panie, nad tym nieszczęsnym ludem, który nie chce się ukorzyć przed Twoją dobrocią i jest ślepy na blask Twojej prawdy. Ty wiesz, o Wszechmocny i Wszechmądry, iż na jego pychę złożyły się wieki chwały i panowania.
I przypadł twarzą do ziemi i modlił się, jak mąż z gminu, westchnieniami, urywanemi słowami, bólem serca, gorąco, usilnie aż do zupełnego wyczerpania ciała.
Pokonany całodziennym trudem, złożył stroskaną głowę na marmurowej posadzce kaplicy i zasnął.
A we śnie był w Rzymie, w bazylice lateraneńskiej, zmieszany z tłumem pobożnych. Drzwiami środkowemi wchodziły, jedne po drugich, poselstwa ze wschodu, zachodu, z północy i południa. Ciągnęli królowie Europy, Azyi i Afryki, szli książęta ludów, o których Ambrozyusz nigdy nie słyszał, błyszczały zbroje, których nigdy nie widział.
Cała ta świetna rzesza, zbliżywszy się do ołtarza, padła na kolana i wyciągnęła ręce błagalne do sędziwego biskupa, który spoczywał na krześle kurulnem, otoczony licznym dworem. Miał on na sobie białą suknię rzymskiego obywatela, na ramionach purpurowy płaszcz rzymskiego imperatora, a nad jego głową świeciło słońce tak duże, tak jasne, iż napełniało promieniami swojemi całą ziemię.
Biskup podniósł się, zrobił nad rzeszą wiernych znak krzyża i wyrzekł wolno, dobitnie językiem Rzymu:
Urbi et orbi...








VIII.


— Ty pamiętasz moją, matkę, Teodoryku?
Stary Alleman, który przywiązywał klęcząc do stopy wojewody purpurowe, perłami naszywane sandały, podniósł głowę i spojrzał zdziwiony na pana.
— Wykradałem ją razem z waszym ojcem, panie odpowiedział.
— Więc to prawda, że ojciec zabrał matkę przemocą z domu jej rodziców?
— Mówiono o tem w całej Gallii.
— I ja słyszałem coś o przygodach młodości mojego ojca, ale nie znałem dokładnie szczegółów owego porwania. Była to podobno zuchwała wyprawa.
Twarz Teodoryka rozjaśniła się, jak gdyby na nią padł odblask pochodni. Uśmiechnąwszy się z zadowoleniem, rzekł:
Były to czasy, panie, były to czasy... Dla waszego ojca i dla mnie nie było rwących potoków i gór niebotycznych. Najszersze rzeki przebywaliśmy wpław, po skałach iberyjskich pięliśmy się, jak dzikie kozy, z kniei wyprowadzaliśmy turów za rogi... Pamiętam, raz...
— Miałeś mówić o porwaniu mojej matki — przerwał mu wojewoda.
— O, wasza matka... Piękna to była pani, tak piękna, że jej sama imperatorowa Justyna zazdrościła urody. Kiedy przybyliśmy z nią na dwór cesarski do Medyolanu, potracili nawet senatorowie mądre głowy. Dawano dla niej biesiady, igrzyska, sprowadzano histryonów z Rzymu, śpiewaków z Aleksandryi, skoczków z Konstantynopola. Ale wasz rodzic, panie, nie lubił, żeby ktoś obcy sięgał po jego własność, chociażby tylko spojrzeniem pożądliwem. Bauto Fabricyusz nie znał się na żartach. Było niebezpiecznie narazić się jego gniewowi. Pamiętam, raz...
— Ojciec mój spotkał się z moją matką w południowej Gallii przerwał mu znów wojewoda.
— Polowaliśmy z imperatorem Gracyanem w lasach, rozciągających się u stóp Pirenejów. Wy wiecie, panie, że boski Gracyan miłował nadewszystko łowy i otaczał się najchętniej mężami naszego plemienia, za co ściągnął na siebie zemstę Rzymian. Biedny pan... Gdyby nie był tak młodo zginął, nie byliby się Frankowie Arbogasta rozgospodarowali w Gallii, jak u siebie. Allemanom zaczyna być duszno na dworze w Wiennie...
Wojewoda poruszył się niecierpliwie na krześle.
— Przypominam ci po raz trzeci — wtrącił iż czekam na powieść o porwaniu mojej matki.
— Zaraz, zaraz — mówił Teodoryk, podnosząc się z ziemi. — Mój sokół przyspieszyłby, gdyby to było w jego mocy, bieg czasu, tak samo, jak Bauto Fabricyusz. Zaraz, zaraz... I Bauto Fabricyusz nie lubił czekać. Krew w nim ciągle wrzała, a ramię było tak szybkie, iż uderzało dość często niewinnych. Ale potem żałował i starał się krzywdę wynagrodzić.
Wojewoda przygryzał wargę.
— Nie doczekam się dziś twojej powieści — mruknął. — Starzejesz się, Teodoryku.
— Aha, owe porwanie — mówił sędziwy wojak, pocierając czoło ręką. — A tak... Spotkaliśmy waszą matkę po raz pierwszy w południowej Gallii...
W pobliżu Tolozy — poddał mu wojewoda, który się coraz więcej niecierpliwił.
— Tak, w pobliżu Tolozy... Przybyła z ojcem swoim z Iberyi, z kraju Wasków, aby się przypatrzyć dworowi imperatora Gracyana. A było na co patrzeć, bo szliśmy zawsze na łowy, jak na wojnę. Wasz rodzic, gdy ją ujrzał, zbladł, zatrząsł się cały, potem rzekł do mnie: „Czy widzisz tę Iberyjkę?” — „Widzę, panie!” — odpowiedziałem. A on dalej: „Ta Iberyjka będzie twoją panią, albo rozbiję tobie czerep maczugą, sobie zaś wepchnę miecz pod piąte żebro.” — Ja na to: „Ta Iberyjka będzie moją panią, choćby była córką rzymskiego imperatora. Małoż to u nas lasów? Jest się gdzie skryć, nawet przed zemstą boskich władców?” — Więc uśmiechnął się wasz rodzic i mówił: „Najlepszy koń z mojej stajni będzie pod tobą chodził, najostrzejszy miecz z mojej zbrojowni będzie błyszczał przy twoim boku.” On tak zawsze: jedną ręką groził, drugą obdarzał. — „Dowiesz mi się, kto ona?” — rozkazał.
— I dowiedziałeś się? — pomagał wojewoda, aby przyspieszyć rozwlekłe opowiadanie starego sługi.
— Jeszcze tego samego dnia wiedzieliśmy, że owa sarenka była córką kapłana jakichś zabobonów pogańskich. Bo w Iberyi istnieją podobno dotąd różne, osobliwe zabobony. Opowiadano, że wasz dziad czcił jakoby słońce, czy miesiąc, bo nie wiem dobrze, do jakiej gwiazdy się modlił.
Oczy wojewody zwróciły się zdziwione na Teodoryka.
— Mówisz, że matka moja była poganką — rzekł — ja zaś pamiętam, że uczyła mnie sama zasad naszej wiary.
— Bo wasz rodzic poznał był już wówczas naszego Dobrego Pasterza — odparł Teodoryk — a on nie lubił, żeby ktoś w jego domu wierzył inaczej od niego.
— Czy się moja matka poddała bez oporu?
— Wy wiecie, panie, że niewiasta poddaje się zawsze bez oporu miłości. Kocha ona tego boga, którego jej umiłowany małżonek uwielbia.
— Tak sądzisz?
— Miłość jest najmocniejszą wiarą niewiasty, a wasz ojciec otoczył waszą matkę taką miłością, że zapomniała w jego objęciach o zabobonach lat dziecinnych. Ktoby tam pytał niewiastę o jej wolę?
Wojewoda zasępił się. Myśli jego przedarły się do Atrium Westy i wpatrywały się uważnie w oblicze Fausty Auzonii. Byłażby i ona tak uległa, jak jego matka, kochałażby i ona Boga swojego małżonka? — pytała jego tęsknota.
Z surowej twarzy kapłanki biła taka stanowczość, że nie zachęcała wcale jego nadziei.
— Nie wszystkie niewiasty poddają się rozkazowi mężów — odezwał się półgłosem.
Ale Teodoryk potrząsł siwą głową.
— Wszystkie, panie — mówił — jeśli mąż jest mężem prawdziwym.
— Czy nie widziałeś nigdy niewiast, opierających się mężom?
— Widziałem takich dużo, wówczas jednakże nie byli ich mężowie mężami.
— Mówiłeś, że mój ojciec...
— Wasz rodzic, panie — wtrącił Teodoryk żywo — wykonywał zawsze to, co sobie postanowił. Gdy powiedział: tak będzie! to tak było. Kiedy mu wasz dziad odmówił córki, zmarszczył się tylko i spojrzał na mnie. Ja domyśliłem się zaraz, co to spojrzenie znaczy. Wychodzimy z domu onego kapłana pogańskiego, dosiadamy koni i pędzimy jakiś czas w milczeniu, jakby nas śmierć ścigała. Nagle zatrzymał się wasz rodzic, osadził ogiera jednem szarpnięciem wodzów na tylnych nogach i westchnął, niby tur raniony. Aż mnie ciarki przeszły po skórze. Chyba zapali temu czcicielowi słońca, czy miesiąca dach nad łbem upartym, pomyślałem sobie. Wzdychał, sapał, mruczał, wreszcie krzyknął: „jeszcze dziś wrócimy...”
— I wróciliście? — zapytał wojewoda, który słuchał z rosnącem zajęciem.
— Mówiłem wam, panie, że wasz rodzic nie żartował. Wróciliśmy nocą, porwaliśmy pisklę z ciepłego gniazdka, a stary ptak groził tylko ogonom naszych koni. Tyle nas widział.
— A moja matka?
— Płakało zrazu biedactwo, wyrywało się do domu, zwyczajnie jak niewiasta, wkrótce jednak osuszyły pocałunki waszego ojca jej łzy, lecz kiedy zasmakowała w miłości, zapomniała o słońcu, księżycu i wszystkich gwiazdach iberyjskich. Wy wiecie, panie, że umiłowała naszego Dobrego Pasterza z namiętnością wyznawczyni.
Wojewoda, podniósłszy się z krzesła, chodził po ubieralni niepewnym krokiem człowieka, którego całą uwagę zajęły jakieś myśli, rodzące się dopiero w jego głowie. Czasem zatrzymywał się przed Teodorykiem i patrzył na niego pytającym wzrokiem, ale nie pytał.
I on wykonywał zawsze to, co postanowił, i on rzucał się bez namysłu, na oślep, w paszczę niebezpieczeństwa. Lecz jego wrodzoną gwałtowność skrępowała misya, z jaką przybył do Rzymu. Pełnomocnikowi imperatora nie wolno było narażać godności władzy dla celów osobistych. Zawiódłby położone w nim zaufanie rządu, gdyby mu miłość przytomność odebrała.
Ale śmiałość można połączyć z ostrożnością. Obszary cesarstwa są tak rozległe, iż przepadają w nich nawet zbrodnie bez wieści. W głuchych lasach Gallii i Frankonii, w skałach i górach nadmorskich ukrywają się do tego czasu zwolennicy uzurpatora Maksymusa, drwiąc z potęgi imperatorów.
Wojewoda przebiegał w myśli swoje dobra, rozrzucone w prowincyach zachodnich. Nad brzegiem morza Śródziemnego, na drodze do Nicei, usłał jego ojciec w górach zaciszne gniazdko, oddalone od gwaru ulicy. Nikt nie zaglądał do tego zapomnianego przez prawo ustronia, ani pachołek gminy wiejskiej, ani dekuryon, ani nawet poborca i dzierżawca ceł. Ptaszka, któregoby tam osadził, nie odnalazłby najczujniejszy pies gończy ze sfory prefekta Rzymu. Jego ludzie zresztą broniliby skarbu pana przed ciekawością natrętów.
Myśli wojewody, zrazu niejasne i chwiejne, stawały się z każdą chwilą wyraźniejsze. Dlaczegóż nie miałby i on wydrzeć z zawistnej ręki losu swojego szczęścia, jak to uczynił jego ojciec? Jegoż winą, że obraz Fausty Auzonii wziął mu spokój? I cóż z tego, że miłość do westalki była w Rzymie świętokradztwem? Chrześcianina nie obowiązywały przesądy bałwochwalców.
— Czy matkę moją, uczył ojciec zasad naszej wiary? — zapytał Teodoryka.
— Wasz ojciec oddał waszą matkę pod opiekę prezbitera Sewerusa — odpowiedział stary Alleman.
— Czy długo trwało, zanim moja matka porzuciła błędy swojego narodu?
— Wasza matka kochała zanadto waszego rodzica, iżby się długo głosowi prawdy opierała. Po miesiącu nauki zażądała sama białej sukni katechumenki.
— Prezbiter Sewerus nie utrudził się zbytecznie.
— Miłość pruje czas na orlich skrzydłach.
— Może... — szepnął wojewoda.
— Jeszcze się o tem mój sokół sam przekona, bo młodość bez miłości byłaby jak wiosna bez słowika. W latach dojrzalszych...
Teodoryk machnął ręką.
Wojewoda milczał.
Szukał on ciągle sposobności zbliżenia się do Fausty Auzonii, lecz stanowisko wrogie, jakie zajął wobec pogaństwa, zamknęło mu do niej drogę. Ilekroć zastukał do furty Atrium Westy, kapłanka albo spełniała swoje czynności, albo była na mieście, zaś z domami patrycyuszowskiemi, które odwiedzała, nie miał żadnych stosunków. Arystokracya rzymska nie dopuszczała go do siebie.
Odcięty od całego otoczenia Fausty Auzonii, spotykał ją tylko od czasu do czasu na ulicy i wówczas bronił mu do niej przystępu liczny dwór i obyczaj. Ta nietykalność westalki drażniła jego niecierpliwość.
Gdy tak przemyśliwał nad środkami usunięcia przeszkód, dzielących go od Fausty Auzonii, pomógł mu wypadek. Do Rzymu przybył w przejeździe z Konstantynopola do Wiennny komes[35] Walens, naczelnik przybocznej straży imperatora Teodozyusza, który zajmował kiedyś w dawnej stolicy jego stanowisko. Komes nie był widocznie tak gorliwym sługą prawdziwego Boga, jak on, bo hulaszcza młodzież rzymska urządziła na jego cześć biesiadę w domu tragicznej histryonki Emilii, znanej w całem cesarstwie z rozpusty. Na tę ucztę zaproszono i wojewodę Italii, ulegając żądaniu gościa.
Jeszcze przed kilku tygodniami nie byłby Fabricyusz korzystał z uprzejmości pogan, dziś jednakże, trawiony żądzą zbliżenia się do Fausty Auzonii, pochwycił skwapliwie sposobność. U wesołej wykonawczyni smutnych arcydzieł Sofoklesa, Euripedesa i Eschylosa spotka on niezawodnie jakiego krewnego lub znajomego westalki, bo wiadomem było powszechnie, iż się u głośnej histryonki zbierała najbogatsza młodzież Rzymu — zawrze z nim znajomość i wejdzie z jego pomocą do atriów patrycyuszowskich.
— Podaj mi płaszcz — rozkazał. — Za lektyką pójdzie dziesięciu legionistów.
Kiedy się Teodoryk oddalił, włożył Fabricyusz na szyję złoty łańcuch z portretem Walentyniana i przejrzał się w polerowanem srebrnem lustrze.
Godzina oznaczona minęła już dawno, ale wojewoda spóźniał się rozmyślnie, by nie zadawać zbyt długo gwałtu swojemu wstrętowi do biesiad pogańskich.
W pół godziny potem posuwał się ulicą Szeroką, w górę, ku Polu Marsowemu, świetny orszak. Przodem biegło w żółtych tunikach dwóch wyrostków, którzy rozpędzali gapiów długiemi trzcinami, nawołując ciągle:
— Miejsce dla wojewody Italii!
Za lauframi postępowało w trzech szeregach piętnastu niewolników, rudowłosych olbrzymów z lasów Gallii, przywdzianych w płaszcze ze skór lamparcich. Lektykę z drzewa cytrusowego niosło ośmiu czarnych Nubijczyków z dużemi złotemi kolczykami w uszach. Dalej szło znów piętnastu niewolników, na samym końcu błyszczały zbroje legionistów.
Ciepły wieczór jesienny wywabił uboższą ludność na ulicę. Na progu sklepów i warsztatów siedzieli kupcy i rzemieślnicy, radując strudzone oczy widokiem dzieci, które bawiły się na chodnikach. Ojcowie gwarzyli półgłosem, matki czuwały nad swawolą swoich pociech, młodzież hasała z pustotą źrebiąt, wypuszczonych na pastwisko.
Na to jasne tło wypoczynku padł orszak Fabricyusza, jak pada cień nagłej chmury na krajobraz pogodny. Tam, gdzie przechodził, mierzchły wszystkie twarze i milkł gwar. Dzieci nawet przerywały zabawę i spoglądały z pod czoła na jawnego wroga tradycyi rzymskich.
Wojewodę znało już całe miasto. Mówiono o nim w pałacach i na poddaszach, w świątyniach i teatrach. Możni i maluczcy wiedzieli, w jakim celu przybył do stolicy Jowisza.
A on, drażniąc rozmyślnie uczucia pogan, otaczał się, gdy występował publicznie, zawsze symbolami swojej wiary. I dziś kazał laufrom, tragarzom, niewolnikom i żołnierzom przypiąć do tunik i szyszaków monogram Chrystusa i ozdobić nim lektykę. Drwił widocznie z bólu Rzymian.
Jak w Atrium Westy, witało go i na ulicy ponure, przykre milczenie. Tu i owdzie tylko uśmiechnęła się do niego para oczu niewieścich.
Rozłożony niedbale na białych poduszkach, zawinięty w błękitny, jedwabny płaszcz, lśniący złotem i drogiemi kamieniami, zbudowany posągowo, był on wcieleniem męskiej urody. Bujne, jasne, starannie utrefione włosy spadały mu w puklach na obnażone, muskularne ramię, którem podpierał głowę.
Na nieprzyjazne milczenie Rzymian odpowiedział Fabricyusz chłodnem, pogardliwem spojrzeniem. Niechby tylko który z bałwochwalców ośmielił się znieważyć w jego osobie przedstawiciela rządu chrześciańskiego — skinąłby na legionistów i nauczyłby tę hałastrę szacunku dla wysłańca imperatora.
Ale na ulicy nie podniosła się ani jedna ręka. Wszakże nakazał Flawianus ludowi spokój i cierpliwość, a prefekt wiedział najlepiej, jak się należy w ciężkiem położeniu zachować. On i Symmachus myślą za wierne sługi bogów narodowych. Gdy nadejdzie pora właściwa, podadzą oni sami dzieciom Romy broń do ręki.
Fabricyusz lekceważył niechęć, z jaką się wszędzie spotykał. Kiedy orszak skręcił na Pole Marsowe, zalane o tej porze tłumami, kazał się nieść główną aleją, przez najgęstszą ciżbę, nie zwracając pozornie uwagi na obrażone spojrzenia, które ścigały monogramy chrześciańskie. Widział je bardzo dobrze i bawił się ich złością niemocną.
Histryonka Emilia mieszkała w własnym domu, w pobliżu teatru Pompejusza.
Słynnej tragiczki nie podziwiał wojewoda nigdy na scenie, bo jego nienawiść do wszystkiego, co przypominało dawny Rzym, omijała teatry, amfiteatry i hipodromy stolicy, lecz słyszał o niej dużo. Mówiono o niej często w Wiennie, zachwycając się jej urodą i talentem lub gorsząc się zgubnym wpływem, jaki wywierała na bogatą młodzież rzymską. Kapłani nazywali ją publiczną gorszycielką i domagali się od imperatora, aby rozpustną tragiczkę ukarał banicyą.
Bez ciekawości zbliżał się Fabricyusz do domu Emilii. Dla niego było mieszkanie histryonki jaskinią grzechu, zaś ona sama wcieleniem występku.
Ta jaskinia grzechu nie robiła na zewnątrz bynajmniej wrażenia brudnej nory, zbrukanej orgiami. Lektyka zatrzymała się przed portykiem, którego kolumny okręciła umiejętna ręka wieńcami mirtowemi. We drzwiach, otwartych na rozcież, stał olbrzymi Germanin w tunice barwy perłowej, trzymający długą trzcinę ze złotą gałką.
— Wojewoda Italii! — krzyknął jeden z laufrów, podbiegłszy do oddźwiernego.
Germanin odwrócił się i powtórzył głośno:
— Wojewoda Italii!
Natychmiast wypadło z przedsionka dwóch murzynków i pomogło wojewodzie wysiąść z lektyki.
Na progu sali przyjęć wskazał mu dalszą drogę Grek, przez kurytarz przeprowadził go Syryjczyk; każdą nową kotarę odchylał niewolnik innej narodowości. A wszyscy mieli na sobie jasne suknie, na głowach wieńce, na twarzach zdrowie i zadowolony, pogodny uśmiech.
Histryonka Emilia była widocznie panią łaskawą, gdyż roztaczała naokoło siebie wesele.
Kiedy wojewoda wszedł do jadalni, zalała mu oczy taka fala migotliwego światła, iż nie mógł w pierwszej chwili nic rozróżnić, ani ludzi, ani sprzętów. Zewsząd płynęły ku niemu czerwone, fioletowe, żółte i zielone smugi, tryskające z alabastrowych lamp, osłoniętych przezroczystemi tkaninami. W tę powódź różnobarwnych półcieni wpadały jasne prądy, które, łącząc się z niemi i mięszając, wprawiały powietrze, przesycone silną wonią nardu w ciągłe drganie.
Wojewoda podniósł rękę do oczu i obrzucił jaskinię „publicznej gorszycielki” badawczem spojrzeniem.
Zadziwiła go jej postać niezwykła. Duża sala, zbudowana w półkolu, miała wygląd groty. Jej ściany tworzyły skały, obwieszone krzewami indyjskiemi, popstrzone purpurowemi ślimakami. W samym środku znajdowała się fontanna, wyrzucająca z siebie strumień wody, która wracała pyłem do basenu z miedzi korynckiej. I strumień i pył mieniły się barwami tęczy.
Z trzech stron fontanny, złożone w podkowę, były trzy stoły, jeden krótszy, dwa dłuższe. Przy stołach, na łożach z czarnego drzewa, pokrytych haftami chińskiemi, spoczywali goście Emilii.
Wojewoda obliczył się dobrze z czasem. Biesiada miała się już ku końcowi, o czem świadczyły znużone twarze bogaczów, otaczających histryonkę świetnym dworem. W mieście wiedziano powszechnie, że każdy z nich cieszył się kolejno względami Emilii.
Ale gdzież ona, ta rozpustnica, o której mówiono tyle w Wiennie?
Fabricyusz, nie spostrzeżony dotąd przez gospodynię, szukał jej ponurem spojrzeniem. Zasłaniała ją fontanna. Na łożu, ustawionem w zagięciu półkola, widać było tylko żółtą suknię i drobne stopy, ubrane w czerwone sandały, iskrzące się rubinami. Z tego miejsca bił taki blask, jak z kaplicy Jowisza kapitolińskiego, na ścianie bowiem lśniły złote wieńce laurowe, maski tragiczne i tablice z napisami. Były to trofea histryonki.
Służba obnosiła wino i owoce, po które nikt nie sięgał. I nikt też nie zwracał uwagi na dwie prześliczne, zupełnie obnażone Andaluzyjki, tańczące taniec miłości. Milczenie wyczerpania panowało nad stołami.
Wtem odezwał się jeden z gości:
— Mówiono dziś w kuryi, że młody Klaudyusz przeciął sobie w łaźni żyły. Będziemy mieli wspaniały pogrzeb.
— Emilia powinna się przyodziać w suknie wdowy i prowadzić orszak płaczek — zauważył ktoś drugi. — Jej to niestałość obrzydziła temu chłopcu młode życie.
— Grał w ostatnich czasach z rozpaczy bez pamięci i stracił prawie całą fortunę — dodał trzeci. — Jeśli się Walentynian dowie o tej nowej ofierze naszej uroczej przyjaciółki, gotów nas pozbawić jej towarzystwa. Słyszałem, że sam biskup Ambrozyusz domaga się wydalenia Emilii z Rzymu.
— Gdyby tak było — wtrącił czwarty — grozi Emilii rzeczywiście jaki nieprzyjemny rozkaz z Wienny, Ambrozyusz bowiem opętał do tego stopnia Walentyniana, że młody imperator spełnia jego życzenia z uległością posłusznego dziecka. Nie umiem sobie wystawić naszej gosposi pod dozorem kapłanów chrześciańskich. Ci głupcy mają podobno wstręt do pięknego ciała.
— Tylko starość i niedołęstwo okłamują się pogardą miłości, jak gdyby się ona o ich względy ubiegała — odezwała się teraz Emilia. — Gdziekolwiekbym się znalazła, nagięłabym do swoich upodobań całe otoczenie.
— Jesteś zbyt pewną siebie...
— Małoż to chrześcian całowało moje stopy, żebrząc o uśmiech obiecujący? — mówiła histryonka. — Jest na ziemi tylko jeden bóg, któremu człowiek będzie składał zawsze ofiary, a temu bogu na imię Amor.
Fabricyusz wytężył wzrok w stronę Emilii. Jej głos powiał na niego, jak echo drogiej pieśni. Był to pełny, altowy głos Fausty Auzonii.
Spojrzał i otworzył szeroko oczy zdumione. Gdyby nie wiedział, gdzie się znajduje, wziąłby słynną grzesznicę za westalkę. Tak podobną była Emilia do siostrzenicy Flawiana.
Już go histryonka spostrzegła. Przez pewien czas przypatrywała się mu uważnie przez zmrużone powieki, potem uniosła się na łożu i wyrzekła:
— Walecznego syna Marsa witają wiecznie młode i zawsze uśmiechnięte Muzy. Apollo żyje z Marsem w zgodzie.
— Pozdrowienie tobie, piękna Emilio — odpowiedział wojewoda, a ukłoniwszy się zebranym, dodał: — i wam, przesławni panowie.
Emilia klasnęła w dłonie. Gdy się na znak ten ukazał niewolnik, rozkazała:
— Podaj puhar ofiarny!
A nachyliwszy się do naczelnika przybocznej straży Teodozyusza, który spoczywał obok niej, mówiła szeptom:
— Ustąp swojego miejsca tej wcielonej czystości chrześciańskiej. Uczyń to dla mojej i waszej zabawy, Walensie. Wynagrodzę ci to jutro.
— Chcesz na tym gorliwcu spróbować swoich sił? — odparł komes. — Życzę ci powodzenia, chociaż o niem wątpię, bo to wielbiciel Ambrozyusza.
— Wiadomo ci, że przeszkody podniecają mistrzów. Znudziły mnie łatwe zwycięstwa.
Zwróciwszy się do Fabricyusza, wskazała mu histryonka ruchem ręki opróżnione miejsce.
— Rzadkim gościom należą się szczególne względy gospodyni — wyrzekła.
Wolnym krokiem zbliżał się wojewoda do łoża Emilii, przeprowadzany znaczącemi uśmiechami Rzymian. Widać było, że się waha, że mu uprzejmość „publicznej gorszycielki” nie sprawia przyjemności.
Emilii nie uszło jego zakłopotanie.
— Mówiono mi, iż nie straszni są dla twojej odwagi wszelacy barbarzyńcy — odezwała się. — Miałżebyś się lękać jednej, bezbronnej niewiasty.
Utkwiła w nim duże, czarne, promienne oczy, tak głębokie i niewinne, jak gdyby się wznosiły tylko do nieba. Odtwarzała ona w teatrze boginie i bohaterki historyczne.
Fabricyusz, zrozumiawszy, że byłby śmiesznym, gdyby się dłużej opierał, ułożył się obok histryonki.
— Rzadkie zestawienie! — zawołał Walens. — Gorąca modlitwa obok gorącej miłości, dusza obok ciała.
— Dusza bez ciała jest cieniem, zaś ciało bez duszy obrzydliwym trupem — odpowiedziała Emilia.
— To znaczy, że kto się modli, ten powinien kochać.
— Albo kto kocha, ten się modli.
— Wynika z tego, że Emilia jest z nas wszystkich najbogobojniejszą.
W sali zatrzepotał wesoły śmiech. Śmiali się goście, śmiała się gospodyni.
— Ubóstwimy Emilię po śmierci! — zawołał ktoś.
— Za życia, za życia! — domagała się Emilia.
— Wystawimy świątynię przeczystej dziewicy, która się tak gorliwie na ziemi modliła.
— Nasze wnuki i prawnuki będą paliły kadzidła na jej ołtarzu.
— Białe jałowice będą dla niej nieszczęśliwi kochankowie zarzynali.
— O, Emilio, boska, nieśmiertelna Emilio, wstaw się za nami do matki Wenery!
I wyciągnęli patrycyusze rzymscy ręce do histryonki i nucili półgłosem pieśń kapłanów bogini miłości.
— O, Emilio, boska, nieśmiertelna Emilio! — powtarzali za każdą zwrotką.
Ona wzięła ze stołu złotą lutnię, dotknęła palcami srebrnych strun i recytowała wolno, głosem śpiewnym, ustęp z „Antygony”:

Miłości! Twoja potęga
Niezłomna wszędzie dosięga,
Urok na licach dziewicy,
W wieśniaczej składasz świetlicy;
Na morskie zstępujesz tonie,
Każdego moc twa owionie.

Bóg nieśmiertelny na niebie,
Na ziemi człowiek nietrwały,
Nie ustrzegą się od ciebie,
Przeszyjesz ich swojemi strzały.
A w kogo wpadnie twój strzał,
Tym zaraz owłada szał.


Deklamując, rzucała na Fabricyusza z pod długich rzęs szybkie, badawcze spojrzenie i zaledwie dostrzegalny uśmiech przesuwał się po jej ustach, bo z twarzy chrześcianina spływała stopniowo chmura zasępienia. W jego oczach, które nie schodziły z jej postaci, zapalały się jasne światła, jakby powstrzymywanego zachwytu odblaski. Przekonana, że ten wewnętrzny ogień płonie dla niej, uczyniła swój głos jeszcze giętszym, śpiewniejszym i recytowała dalej:

Przez cię nawet męże godni
Idą oślep drogą zbrodni.
Ot i dziś przez ciebie właśnie
W całym rodzie dzikie waśnie.
Lecz któż oprzeć się ośmieli,
Gdy weń wzrok dziewicy strzeli?
U przybytków nawet prawa
Pośród władców miłość stawa.
Afrodyta — to bogini
Takie z ludzi żarty czyni.
Dusza, wbrew prawu, wzburzona
Łez w oku wstrzymać nie może,
Gdy widzę, jak Antygona
Na śmiertelne dąży łoże.


Przegięła głowę w tył, rozchyliła lekko usta, utkwiła oczy wilgotne w suficie, tak doskonale zasmucona, że stała się jeszcze podobniejszą do Falisty Auzonii.
Tak smuciła się westalka podczas pogrzebu, na głównym rynku, gdy Symmachus wzywał pomocy Jowisza.
Fabricyusz pożerał ją wzrokiem. Widział tuż obok siebie żywe odbicie kobiety, której obraz przesłaniał mu od dni kilkunastu całą płeć piękną ziemi. Czasami zdawało mu się, że się myli, że to nie głośna tragiczka spoczywa obok niego, lecz Fausta Auzonia i wówczas przysuwał się do niej, by się otrzeć suknią o jej suknię. Ona nie uroniła ani jednego z jego ruchów, chociaż miała oczy wzniesione do góry. Zbliżała się do niego nieznacznie, dotykając włosami jego twarzy lub ręką ręki.
Podstępną walkę zalotności z cnotą chrześcianina śledził uważnie komes Walens i bawił się jej skutkami.
Podczaszy Emilii wniósł duży puhar, napełniony winem greckiem.
— Biesiadę rozpoczęliśmy od libacyi na cześć boskich i wiecznych imperatorów — mówiła Emilia, podając wojewodzie kryształowe, artystycznie rżnięte naczynie. — Obraziłyby nasze uczucia wiernopoddańcze, ktoby nie spełnił tej ofiary.
Kłamała rozmyślnie, wiedziała bowiem, że tylko kłamstwem zmusi Fabricyusza do wychylenia ogromnej czary. Nowy Rzymianin nie odmówi libacyi dla imperatorów.
Wojewoda wahał się przez kilka sekund. Trzymając się ściśle przepisów swojej wiary, był tak umiarkowany w uciechach dzbana, iż przeraził się rozmiarami naczynia. Odurzy się, upije się odrazu...
— Cześć i chwała, naszym boskim imperatorom! — zawołała Emilia!
Fabricyusz strząsnął szybko kilka kropel na posadzkę i wlał w siebie, napój ognisty.
— Niech Bóg prawdziwy zachowa jak najdłużej naszych wiecznych panów dla chwały państwa i świętej wiary Chrystusa! — wyrzekł.
— Niech ich zachowa! — wtórował mu Walens.
Rzymianie milczeli...
Żaden z młodych bogaczów, należących do stałych gości Emilii, nie brał udziału w sprawach publicznych i nie troszczył się o taką lub inną wiarę, wszyscy wyznawali tylko kult stołu, dzbana, gry i pięknego ciała niewieściego, lecz i na ich obojętne dusze padł cień groźnej chwili i oni nie lubili imperatorów, którzy zaprzysięgli zgubę dawnemu porządkowi.
— Niech ich ów bóg nędzarzów i barbarzyńców przeniesie jak najprędzej do królestwa niebieskiego Galilejczyków — odezwał się jeden z paniczów półgłosem.
— Nie pozazdrościmy im chwały w krainie cieniów — mruknął drugi.
Salę zaległa przykra cisza, świadcząca, że się do towarzystwa wcisnął obcy, niepożądany żywioł. Poganie i chrześcianie spoglądali na siebie z pod czoła.
Emilia, zmiarkowawszy, iż potrąciła o przedmiot drażliwy, kazała napełnić puhar powtórnie i mówiła:
— Godzi się nowicyusza wtajemniczyć w nasze misterya. Wiedz i pamiętaj, wojewodo, że w granicach mojego państwa nie ma miejsca dla bogów. Wszyscy, prawdziwi i fałszywi, wielcy i mali, uznani przez imperatorów lub tylko łaskawie znoszeni, zostają za drzwiami mojego domu, wszyscy bowiem są nudni, do zrzędzących starców podobni.
Fabricyusz otworzył usta, by przeczyć, lecz zamknęła mu je drobna ręka.
— Nudni i nieznośni są mieszkańcy niebiescy — ciągnęła Emilia dalej — albowiem śladami ich postępuje zaciekłość, z której rodzą się: niezgoda, gwałt i nienawiść. Oni zatruwają rozkosz życia, strasząc śmiertelnika karami innych światów, oni zmieniają kwiecistą ziemię w krwawą jaskinię, oni mieszają języki, rozumy, cnoty — swarliwi, jak filozofowie.
Powtórnie chciał się Fabricyusz odezwać, lecz znów dotknęły jego ust białe palce.
— I za drzwiami mojego domu zostają — mówiła Emilia, uśmierzając wojewodę zalotnym uśmiechem — stare, ponure, bezzębne wiedźmy, zwane cnotami obywatelskiemi, smutek, ubóstwo, wszelakie głupstwa i nędze tej ziemi i wszystkie kłamstwa, któremi się człowiek oszukuje. Co uprzykrza życie, nie ma przystępu do naszego bractwa, złączonego żądzą rozkoszy. Jedną tylko mieszkankę niebios witamy zawsze z radością, bo z nią wchodzi wesele, szał i zapomnienie. Bogini nieśmiertelnej, zawsze młodej, niezmiennie pięknej miłości składam to szlachetne wino w ofierze...
Wylała całą zawartość naczynia na posadzkę i klasnęła w dłonie trzy razy.
Zewsząd, z prawej i lewej strony, z góry i z dołu, z poza wszystkich kotar, tłoczyły się do sali ciche, stłumione dźwięki fletów. Zdawało się, że cały dom grał. A gdy miękkie, słodkie tony umilkły, zadzwonił srebrny głos niewieści:

Żyjmy, kochajmy, moja Lesbio miła,

Mniejsza o zrzędę surowej starości,
Słońce zachodzi i wstaje w światłości,

Nam, gdy pomrzemy, nie będzie świeciło.

— Nam, gdy pomrzemy, nie będzie świeciło — powtórzyli chórem za ukrytą śpiewaczką goście histryonki.

Gwiazda żywota, noc przejdzie bez końca,

Więc daj całusów tysiąc, sto tysięcy,
Znów drugi tysiąc i stem jeszcze więcej,
Potem znów tysiąc, potem pół tysiąca.

A kiedy wiele już tysiąców zliczę,
Zagubim liczbę, ażeby zazdrosny
Nie zajrzał mojej pieszczoty miłosnej,

Aby nie wiedział, jaki skarb dziedziczę.

— Nie ma już dziś Katullów — odezwał się jeden z patrycyuszów.
— Bo spłoszyły ich śmieszne spory religijne, wymyślone przez głodomorów i niedołęgów — odpowiedziała Emilia. — Zostawmy bogów w pokoju. Jeśli są potężniejsi od nas, wówczas obywają się doskonale bez ludzkich hołdów. Cóż im po naszych ofiarach, kadzidłach i modlitwach?
Rozłożyła się wygodnie na sofie, splotła ręce pod głową i zwróciła się twarzą do Fabricyusza.
On leżał z przymkniętemi powiekami.
Wszystko, co słyszał, było dla niego tak nowe, iż nie wiedział, jak się zachować. Wyjść lub zostać w tej błyskotliwej jaskini grzechu i bluźnierstwa? Wszakże ta zuchwała histryonka drwiła z rzeczy boskich, a komes Walens, najbliższy towarzysz imperatora Teodozyusza, wtórował jej zachęcającym uśmiechem, chociaż nosił na tunice, na prawem ramieniu, jedwabiem wyszyty monogram Chrystusa.
Powinien był rzucić towarzystwo, które obrażało jego uczucia i przekonania... Ale Walens nie zapomniałby mu zniewagi, a może będzie potrzebował niedługo jego pomocy przeciw bałwochwalcom prefektury zachodniej. Wpływ naczelnika przybocznej straży dworu konstantynopolitańskiego na starzejącego się imperatora był znanym w Wiennie.
A potem... Ta jawnogrzesznica, chełpiąca się bezwstydnie swoją rozpustą, przykuwała go do siebie każdym ruchem, każdem spojrzeniem. Jakże była podobną do Fausty Auzonii, kiedy się smuciła nad niedolą Antygony? Fabricyusz wiedział, że Emilia gra, a mimo to zamknął oczy, by przytrzymać na źrenicy jej obraz i odurzać się rozkosznem złudzeniem.
Grzeszył... Powtarzał to sobie ciągle w duszy, przyznawał się przed sobą sam do winy, lecz ta wina była tak słodka, iż odbierała truciznie występku gorycz...
Złoży w przyszłą niedzielę na ręce biskupa znaczną ofiarę dla ubogich, i będzie błagał Boga szczerze o przebaczenie. Dobry Pasterz przebaczy, bo wszakże to On powiedział, iż nawet święci nie są bez zmazy...
Myśli te krzyżowały się szybko w głowie Fabricyusza. Sumienie chrześciańskie kazało mu opuścić dom histryonki, zaś młodość, zdrowie i stare wino, które szalało w jego żyłach, przytrzymywały go na miękkiem, pachnącem łożu, obok pięknej kobiety.
Kiedy tak spoczywał, śniąc o Fauście Auzonii, uczuł na swojej twarzy gorący powiew.
Otworzył powieki i krew uderzyła mu do głowy. Tuż nad nim błyszczało dwoje oczu, tak płomiennych, jak namiętność, i uśmiechały się usta, tak zmysłowe, jak rozkosz.
Te usta zbliżały się do jego ust, paląc je żarem oddechu.
— Więc daj całusów tysiąc, sto tysięcy — szeptały dyszącym szeptem pożądania — znów drugi tysiąc i stem jeszcze więcej — potem znów tysiąc, potem pół tysiąca...
Fabricyusz chciał się zerwać z sofy, ale jego głowę objęły białe ramiona i na jego piersi oparła się pierś falująca.
— Żyjmy, kochajmy, mój Winfridzie miły! — szeptały usta, coraz bliższe, coraz gorętsze — mniejsza o zrzędę surowej starości — słońce zachodzi i wstaje w światłości — nam, gdy pomrzemy nie będzie świeciło...
A naokoło, z poza wszystkich kotar, lały się znów do sali słodkie dźwięki fletów, mieszając się z szumem fontanny.
— Żyjmy!... kochajmy!... — kusiła Emilia.
Fabricyusz spojrzał na histryonkę. Fausta Auzonia!... Tylko nie ta blada, smutna, odtrącająca od siebie chłodną powagą, lecz różowa, gorąca, namiętna...
I zapomniał chrześcianin o zasadach swojej wiary. Młodzieniec, pijany winem, pieśnią, muzyką, zapachem zdrowego ciała, widział przed sobą tylko młodą, piękną kobietę, schyloną nad nim z uległością kochanki, więc porwał ją w objęcia i przygarnął do siebie, jak swoją własność. I byłby ssał z jej ust rozkosz bez końca, aż do utraty przytomności, gdyby go z tego szału nie były przebudziły grzmiące oklaski.
Klaskał Walens, klaskali Rzymianie.
— Cnota w objęciach rozpusty! — wołał komes, który zanosił się od śmiechu.
Fabricyusz rzucił się na łożu, jak śmiertelnie ranione zwierzę. Odepchnął od siebie Emilię i zerwał się na równe nogi.
Zrozumiał... Ta hulaszcza hałastra bawiła się jego słabością. Dał z siebie widowisko graczom i pijakom.
Wytrzeźwiał odrazu.
— Nie ciebie pieściłem, wszetecznico! — wyrzekł.
Na słowa te odpowiedział śmiech powszechny.
— Kogo? Może widmo zmarłej kochanki? — odezwał się jeden z patrycyuszów.
Wstyd i gniew przebudziły w Fabricyuszu barbarzyńcę.
— Milcz, ty psie pogański! — huknął.
W sali uczyniła się cisza grobowa. Nowy Rzymianin, półbarbarzyniec, znieważył rzymskiego patrycyusza.
Na puste dusze gości Emilii padł nagły blask. Rozwidniło się w nich... Więc doszło już do tego, że pierwszy lepszy przybysz, zależny od kapryśnej łaski imperatora, że cudzoziemiec śmiał lżyć zuchwale dzieci Rzymu? Tego dotąd nie było. Nawet imperatorowie chrześciańscy, chociaż usiłowali zepchnąć przesławną stolicę świata z piedestału władczyni, korzyli się przed majestatem jej wielkiej przeszłości. Wjazd tryumfalny do Rzymu nie przestał być najwyższym zaszczytem dla wodza, ozdobionego wawrzynami wielu zwycięstw; język łaciński panował niezmiennie w całem cesarstwie; prawa, ustanowione przez „senat i naród,” obowiązywały zarówno prefektury wschodnie, jak zachodnie. Konstancyusz, Jowianus i Walentynian I, aczkolwiek żarliwi chrześcianie, nie ośmielili się targnąć na zwyczaje i obyczaje „wiecznej Romy.” Pierwszy Gracyan odmówił świątyniom narodowym opieki rządu, lecz ukarała go za to zemsta zwolenników dawnego porządku. Nawet Galilejczycy uznawali prymat Rzymu. Wszakże ich arcykapłanem, biskupem biskupów, był naczelnik gminy rzymskiej.
Jeszcze nie zgasł urok „pani świata.” Lwica została lwicą do ostatniego tchnienia. Do obywatelstwa rzymskiego cisnęli się dotąd cudzoziemcy skwapliwie. Bogaci dorobkiewicze wszystkich narodów płacili miliony za purpurę senatorską i rozdawali miliony ludowi rzymskiemu, aby im przebaczył obce pochodzenie.
A ten Alleman, przebrany wczoraj z skór dzikich zwierząt w strój cywilizowanego narodu, śmiał znieważyć rzymskiego patrycyusza, jak się znieważa niewolnika... Tacy, jak on, tarzali się kiedyś — niedawno temu — w prochu amfiteatrów, mordując się nawzajem dla zabawy „panów świata.”
Więc słusznie podbudzali Flawianus i Symmachus dzieci Rzymu do obrony? Nawoływania ich nie były zrzędzeniem starców, podrażnionych trwogą przed zbliżającą się śmiercią?
Prefekt i konsul nie mylili się... Barbarzyńcy, rozzuchwaleni łaską imperatorów, którzy wyszli z ich łona, zaczęli dawnych panów lekceważyć...
Najpłomienniejsza mowa najzdolniejszego retora nie byłaby podziałała skuteczniej od trzech obelżywych słów Fabricyusza. Odświeżyły one znużonych, wytrzeźwiły pijanych. Ci rozpustni bogacze byli mimo swojej rozwiązłości Rzymianami. Na dnie ich serc drzemała stara duma pogromców świata, uśpiona tylko życiem bezmyślnem.
Ten, którego Fabricyusz nazwał psem pogańskim, ochłonąwszy z osłupienia, zeskoczył z łoża, porwał kryształowy puhar i cisnął go na wojewodę.
— Wyrzucić na ulicę tego żołdaka! — wrzasnął.
— Barbarzyniec!
— Galilejczyk!
— Sługus Panończyka!
— Za drzwi z nim, za drzwi! — wołano.
I ze wszystkich sof zrywali się patrycyusze, chwytali ze stołów, co było pod ręką: noże, dzbany, świeczniki i szli ku wojewodzie.
Obrażona duma narodowa zrównała tych wytwornych paniczów z motłochem. Jak wyrobnicy w szynku na Zatybrzu, wrzeszczeli, machając rękami.
— Związać go... wyrzucić!...
— Połamać mu kości...
Fabricyusz, blady bladością gniewu, stał z podniesioną głową, z latającemi nozdrzami, jak koń bojowy, kiedy usłyszy głos tuby. Szukał przy boku miecza... Nie miał go... Zostawił broń w przedsionku... Spojrzał szybko naokoło... Niedaleko od niego paliła się lampa, ustawiona na wysokim, bronzowym trójnogu. Lampę strącił na ziemię, trójnóg pochwycił i zasłonił nim głowę.
— Testament niech wpierw napisze, kto się chce do mnie zbliżyć! — krzyknął.
Nie żartował... Świadczyły jego oczy płonące, brwi ściągnięte i drapieżny wyraz twarzy, że wykona groźbę. Zabije bez namysłu pierwszego, który się przysunie do niego na odległość ramienia.
Ale ślepa wściekłość nie widzi niebezpieczeństwa.
— Zamknąć mu gębę zuchwałą!
— Skarcić tego niedźwiedzia germańskiego!
— Za drzwi z nim, za drzwi! — huczeli Rzymianie i otaczali wojewodę półkolem.
On oparł się plecami o mur i czekał spokojnie na napastników. Już podniósł trójnóg, zamierzył się...
Wtem zapanował nad wrzawą głos donośny:
— Uciszcie się, w imieniu boskiego i wiecznego imperatora! — zawołał ktoś obcy.
I wojewoda i Rzymianie obejrzeli się na drzwi.
Na progu stał liktor z podniesionym do góry pękiem rózg. Oznajmiał widocznie jakiegoś wykonawcę prawa.
Po chwili rozsunęła się kotara i do sali wszedł prefekt miasta. Miał on na sobie togę urzędową a w ręku pargamin, zaopatrzony pieczęcią purpurową.
Widok prefekta miasta i czerwonej pieczęci ostudził zapalczywość przeciwników, prefekt bowiem był najwyższą władzą policyjną Rzymu, zaś pieczęci purpurowych używała tylko kancelarya cesarska.
Wojewoda opuścił trójnóg, Rzymianie zamilkli.
Gdy nastała cisza, odezwał się prefekt głosem rozkazującym:
— Histryonka Emilia!
Emilia, która, przerażona niespodziewaną burdą, schowała się za duży wazon, wyszła teraz z ukrycia. Przybrawszy pozę królowej teatralnej, wyrzekła:
— W samą porę przychodzisz, prefekcie. Będę ci wdzięczną, jeżeli poskromisz tych szaleńców, którzy zachowują się w moim domu, jak pijani gladyatorzy.
— Sprawy domowe nie należą do mnie — odparł prefekt tonem urzędowym. — Przynoszę tobie, histryonko Emilio, rozkaz naszego boskiego pana. Jutro ze świtem udasz się do Wienny, gdzie dowiesz się o dalszej woli imperatora. Oddział pachołków miejskich będzie ci towarzyszył.
Prefektowi i gościom Emilii zdawało się, że. wiadomość: ta wywrze na histryonce piorunujące wrażenie. Lecz ona odpowiedziała obojętnie:
— Naszemu boskiemu panu podziękuję w Wiennie osobiście za miły sercu mojemu rozkaz, jeśli mnie Jego Wieczność raczy dopuścić przed swoje oblicze. Mówiono mi, że młody imperator jest bardzo przystojny.
Uśmiechnęła się do siebie. „Dam sobie z nim radę” — drwił jej uśmiech zalotny.
A zwróciwszy się do swoich gości, rzekła:
— Może się wam zdaje, że będę po was płakała? Wiedzcie tedy, iż nudziliście mnie zawsze swojemi zazdrościami i wymaganiami, nie rozumiejąc, że wolna miłość powinna być swobodną, jak myśl, której lotu nie powstrzymuje żadna przeszkoda. Żądaliście za swoje złoto wierności! Głupcy! Serca kobiety nie kupuje się za pieniądze. Byliście zawsze nieznośni, a teraz, kiedy i wasze robaczywe dusze ogarnął trawiący płomień nienawiści religijnej, staniecie się śmieszni. Gdzie wchodzą wasze nudne cnoty obywatelskie, tam wychodzi wesele. Opuszczam Rzym bez żalu, bo ta ucieszna niegdyś rozkosznica staje się na starość pobożnisią. Idźcie i wy do prefekta Flawiana! On szuka po całej Italii Rzymian starego obyczaju. Przyodziejcie się w czarne togi, posypcie puste głowy popiołem i wyjcie razem z prefektem pretoryum i z konsulem: O Roma, Roma, Roma... Należy się wam, zdechlaki, po moich biesiadach odpoczynek, mnie zaś odświeży zmiana po waszem towarzystwie. Jak wy kochacie, wiem już; jak kochają Galilejczycy i wczorajsi barbarzyńcy, dowiem się wkrótce. Gdyby który z was za mną zatęsknił, niech przywiezie z sobą do Wienny bardzo dużą szkatułę, bo tylko w takim razie przypomnę sobie, iż znałam go w Rzymie.
Patrycyusze słuchali z głowami spuszczonemi. Znieważył ich nowy człowiek, urągała im histryonka...
Ten, którego Fabricyusz nazwał psem pogańskim, wyjął z za tuniki kiesę i cisnąwszy ją pod nogi Emili[36], rzekł:
— Należy ci się zapłata za biesiadę dzisiejszą. W Wiennie nie czekaj na mnie, bo idę do prefekta Flawiana, by się od niego dowiedzieć, jak psy pogańskie kąsają.
— Idziemy do prefekta Flawiana! — odezwało się kilku innych.
— Szczęśliwej drogi! — zawołała Emilia. — A gdy wam cnoty obywatelskie zbrzydną, pamiętajcie o owej dużej szkatule.
— Ową dużą szkatułę każę zanieść jutro do konsula Symmacha — rzekł jeszcze „pies pogański” i zwrócił się ku drzwiom.
Za nim opuścili wszyscy Rzymianie dom histryonki.
— W samą porę nadszedł rozkaz imperatora — mówiła Emilia. — Cóżbym teraz w Rzymie robiła? Możesz przysłać swoich pachołków zaraz po wschodzie słońca. Będę gotowa do drogi.
Ukłoniwszy się prefektowi miasta, znikła za jedną z kotar.
Fabricyusz wyszedł razem z Walensem i wsiadł do jego lektyki. Gdy tragarze ruszyli z miejsca, odezwał się komes:
— Postąpiłeś sobie nierozważnie, wojewodo, drażniąc tych ludzi. Znieważeni przez ciebie, pójdą do Flawiana i wzmocnią swojemi fortunami wrogie nam stronnictwo. Ty wiesz, że pieniądze znaczą dziś w cesarstwie więcej, aniżeli odwaga. Za pieniądze kupuje się miecze Gotów, Franków i Allemanów.
— Nie nauczyłem się dotąd znosić śmiechu obelżywego — odpowiedział Fabricyusz.
— Wiele musi znosić, kogo łaska imperatora postawiła na tak drażliwem stanowisku, jak twoje.
— Boski Walentynian nie zalecił mi cierpliwości starca.
— Młodość boskiego Walentyniana, podżegana przez samolubnych dworaków, nie chce rozumieć, że naszemu rządowi jest obecnie pokój wewnętrzny bardzo potrzebny. Prefektury zachodnie niepokoją Frankowie, zaś w wschodnich burzy się znów ta hałastra gocka. Barbarzyńcom nie dość złota; zachciewa im się panowania. Gdyby Italii przyszło teraz na myśl wypowiedzieć naszym imperatorom posłuszeństwo, znaleźlibyśmy się w trudnem położeniu. Nie wiadomo, po czyjej stronie stanęliby Gotowie i Frankowie, a nasze legiony są tak przetrzebione od czasu wojny z Maksymusem, iż nie mogłyby stawić czoła złączonym siłom barbarzyńców.
— Arbogast nie zdradzi Teodozyusza — zauważył Fabricyusz.
— Nie zdradzi go z własnej woli — odpowiedział Walens — lecz może go do tego popchnąć młodzieńcza porywczość Walentyniana. Doniesiono nam, że wasz imperator chce ograniczyć władzę Arbogasta, zazdroszcząc mu jego wawrzynów i znaczenia u wojska. Wysłano mnie właśnie do Wienny, abym pośredniczył między imperatorem i jego naczelnym wodzem, Arbogast bowiem nie poddałby się rozkazom Walentyniana. To nie zwykły najemnik. To król walecznego ludu, który służy pod naszemi orłami więcej dla sławy, aniżeli dla złota.
— Gdyby zdradził naszych imperatorów, zdruzgotałby go gniew prawdziwego Boga.
Walens poruszył się niecierpliwie na poduszkach lektyki.
— Jesteś żołnierzem, a wyrażasz się, jak przegorliwy prezbiter, który chciałby w ludzi wmówić, że nasza wiara zgasiła słońce, spaliła płody ziemi, zatruła wino, wydarła z serca miłość, pokonała wszystkie pragnienia i żądze. Słońce świeci niezmiennie, ziemia rodzi owoce, wino rozwesela, miłość daje rozkosz, namiętności wichrzą, jak wichrzyły. Zostaw język świątobliwy kapłanom, ty zaś bądź namiestnikiem cesarskim w Italii. Jako taki miej oko orła, ucho zająca, nos psa i chytrość węża, abyś panu swojemu nie przyczynił trosk niepotrzebnych. Gdy nadejdzie pora właściwa, pomyśli Teodozyusz sam o ostatecznym tryumfie naszej wiary, on bowiem jeden ogarnia sprawy całego cesarstwa, oblicza siły rządu chrześciańskiego i patrzy w przyszłość. Nie rzeczą twoją, ani moją, ani Walentyniana uprzedzać bieg wypadków. Rzeczą naszą słuchać.
Fabricyusz milczał zakłopotany. Wszakże mówił do niego członek najwyższej rady wschodnich prefektur, ocierający się codziennie o Teodozyusza. Jeśli kto, to znał on dokładnie zamiary wielkiego imperatora, wiadomem zaś było powszechnie, iż nie Wienna rządziła w cesarstwie, lecz Konstantynopol. Walentynian nie ośmieliłby się nigdy oprzeć woli swojego szwagra — dlaczegóż więc posłał go do Rzymu z tak rozległem pełnomocnictwem? Rozporządziłbyż się w tym wypadku bez zasięgnięcia rady Teodozyusza?
— Inaczej myślą i mówią w Wiennie — odezwał się po dłuższej przerwie.
— Wiem o tem — rzekł komes. — Walentyniana otacza zgraja dworaków, która drażni dla swoich celów osobistych jego młodą dumę. I nasi kapłani zapomnieli o głównej cnocie chrześciańskiej, o pokorze. Dworacy i kapłani, czychający na spuściznę po wielkim Rzymie, nie zastanawiają się nad tem, że zarówno potomkom dawnych panów cesarstwa, jak nam, ich następcom, grozi jedno wspólne niebezpieczeństwo. Otacza nas zewsząd fala barbarzyńców, świadomych już dziś swojej siły i przewagi. Gotowie, Frankowie, Gallowie i Allemanowie, wykształceni w naszej szkole wojennej, karniejsi, wytrzymalsi i waleczniejsi od naszych legionów, rozbiją nas w puch, gdy się pomiędzy nimi znajdzie wódz z głową i sercem Armina. Chociaż i ty i ja należymy dopiero od dwóch pokoleń do państwa rzymskiego, mimo to nie sądzę, iżbyś chciał całować stopy jakiegoś Fritigerna, Bauta, Hermana lub innego herszta hałastry germańskiej, zwącego się królem. Jesteśmy wprawdzie nowymi Rzymianami, lecz korzystamy z tysiącletniej pracy twórców cesarstwa i dlatego powinniśmy bronić narodu, który nas do swojego blasku dopuścił. Klęska cesarstwa byłaby i naszą klęską, zwycięzcy bowiem barbarzyńcy zdeptaliby nas tak samo, jak synów wilczego plemienia. Dla nich nie istnieją starzy i nowi Rzymianie. Kto służy wiernie imperatorowi rzymskiemu, ten jest ich wrogiem dziedzicznym.
Fabricyusz nie pragnął w istocie całować stóp jakiegoś Fritigerna, Bauta lub Hermana.
Jak wszyscy synowie przybocznych strażników cesarskich, był i on szczerym sługą korony rzymskiej. Wszakże ten rząd obsypał go łaskami i przywilejami i postawił wysoko w hierarchii wojskowej. Łączyła go z nim nadto wspólna wiara.
Cóż go mogli obchodzić pogańscy ziomkowie, sprzedający swój miecz każdemu, kto dobrze płacił? Między nim a plemieniem, z którego wyszedł, nie było już żadnej spójni. Wychowany w pobliżu dworu cesarskiego, uważał się za Rzymianina i jeśli nienawidził mieszkańców Italii, to tylko dlatego, że nie chcieli się ukorzyć przed Bogiem nowych czasów i odmawiali jemu tytułu Rzymianina.
Lecz możliweż, aby barbarzyńcy zawładnęli kiedykolwiek cesarstwem?
Fabricyusz, który patrzał od lat najwcześniejszych na blask, roztaczany na dworze cesarskim, który widział mnogich królów i książąt u stóp „Jego Wieczności,” i prowadził do boju Franków i Allemanów, mordujących własnych ziomków dla chwały imperatora, nie podzielał obaw Walensa. Któżby się ośmielił podnieść rękę na najpotężniejsze państwo świata.
— Odpuść mi, komesie — rzekł — że mam lepsze mniemanie o sile cesarstwa od ciebie. Barbarzyńcy są dotąd dziczą, która, mimo swej dzielności wojennej, rozpadnie się na strzępy, na wrogie sobie plemiona i plemionka, gdy jej zabraknie naszego przewodnictwa. Są oni groźni tylko w naszem ręku.
— To przewodnictwo zaczyna im już zawadzać — odparł Walens. — Gdybyś walczył, jak ja, pod Adryanopolem i był świadkiem popłochu, jaki panował po owej strasznej bitwie w Konstantynopolu, nie lekceważyłbyś potęgi barbarzyńskiej. Tej dziczy potrzeba tylko dobrego wodza, aby nas zmiażdżyła. Sam Arbogast dałby nam radę i dlatego postąpił Walentynian nieroztropnie, że posłał cię do Rzymu bez jego wiedzy. Nie należy drażnić dumy Arbogasta.
— Nasz boski pan nie może być zależnym od dumy swojego wodza.
— Każdy imperator powinien być zależnym od dobra państwa.
— Arbogast nadużywa swoich zasług.
— Mniejsi od niego nadużywają swojego stanowiska, a Teodozyusz udaje, że nie wie nic o ich zuchwalstwie, cała bowiem sztuka męża stanu polega na tem, by znosić wszystko do czasu. Jest w Tracyi, w głównym obozie Gotów, gołowąsy chłopiec, którego ta szarańcza mianuje księciem. Imię Alaryka nosi ten dzieciak. Ów Alaryk rzucił nam przed kilku tygodniami tę samą obelgę w twarz, jaką ty dziś znieważyłeś patrycyuszów. Psami rzymskimi nas nazwał, dworakami, sługusami, a Teodozyusz kazał zapomnieć obrazy. Czy wiesz dlaczego? Bo za tym młokosem stoi miłość Gotów, którzy czekają tylko na śmierć starego Fritigerna, aby go królem swoim obwołać. Dla spokoju państwa należało połknąć i strawić psa rzymskiego, dworaka, sługusa, choć działo się to pod bokiem wielkiego imperatora, nie odznaczającego się, jak ci zapewne wiadomo, bynajmniej łagodnością i cierpliwością. Zapomnij i ty swojego wstrętu do pogan i do potomków dawnych Rzymian i postępuj z rozwagą męża dojrzałego. Pamiętaj, że łączy nas w tej chwili z bałwochwalcami wspólna sprawa. Im i nam zagrażają ci sami wrogowie.
— Oni lekceważą naszego Boga — wtrącił Fabricyusz.
— Już ci mówiłem — fuknął Walens — żebyś się nie wdzierał w dzierżawy kapłanów. Ich rzeczą krzewić prawdy boskie i walczyć z przesądami pogan. Czynią oni to doskonale, lepiej, aniżeli potrzeba, bo niepokoją swoją wrzawą świątobliwą wszystkie miasta cesarstwa, włóczą się po wszystkich drogach, kłócą się na wszystkich rynkach. Naczelnik poczty wschodnich prefektur nie może dla nich nastarczyć koni. Prawie codziennie odbywa się gdzieś jakieś zebranie pobożne, które kończy się zwykle bójką i wzajemnem wyklinaniem. Od czasu do czasu wpada pomiędzy tych krzykaczów, spierających się nie wiadomo o co, rozkaz Teodozyusza i ostudza ich zapał, lecz któż zdołałby okiełznać rozpędzone języki niewiast i retorów? Żarliwcy religijni służą źle naszej wierze i cesarstwu. Zamiast bałwochwalców przyciągać, odtrącają ich od siebie niezgodą. Nie utrudniajże i ty zbyteczną gorliwością położenia, które staje się z każdym rokiem niepewniejsze. W Wiennie nie chcą rozumieć, iż się grunt pod nami chwieje.
— Rozkazuj, komesie — odezwał się Fabricyusz. — Będę ci wdzięcznym za wyraźne wskazówki.
— Miej czujne oko i ucho i donoś natychmiast o każdym ruchu Rzymian do Wienny. Nie drażnij patrycyuszów, nie obrażaj przesądów ludu, usuwaj powoli z wyższych stanowisk wojskowych bałwochwalców i zastąp ich chrześcianami. Staraj się sobie zjednać miłość legionów Italii, by w razie potrzeby biły, kogo im wskażesz. Zajmie ci to może rok, dwa, dziesięć, nie wiem ile, będzie to bowiem zależało od twojej zręczności, ale jeśli ci się uda uśpić podejrzliwość pogan i pozyskać żołnierza, zasłużysz sobie na wdzięczność naszego rządu. Niech cię odpowiedź, dana w Konstantynopolu ojcom, wysłanym przez senat rzymski, nie łudzi. Teodozyusz nie przychyli się do prośby pogan, o czem wiem z góry, będzie żądał wykonania zeszłorocznego edyktu, lecz nie będzie także karał, jeśli go Rzymianie nie usłuchają. Dopóki Arbogast nie złamie potęgi Franków, wiedz, iż nie wolno ci zakłócać wewnętrznego pokoju państwa.
— Twoja mądra przezorność jest bardzo cierpliwa, komesie — zauważył Fabricyusz.
— Cierpliwość zwycięża skuteczniej od nierozważnego pośpiechu — odpowiedział Walens. — Ale niech się twoje młode lata nie obawiają zgnuśnienia w bezczynności. O robocie dla twojej odwagi pomyśli wkrótce Teodozyusz, który czeka tylko na uśmierzenie Franków i uspokojenie Gotów, aby poprzeć swoje edykty siłą. Nie zejdzie on z tego świata przed stanowczym pogromem bałwochwalców, dzieło to bowiem jest najwyższym celem jego życia.
Do lektyki przystąpił wywoływacz.
— Czy Twoja Prześwietność każe się zanieść na Palatyn? — zapytał?
— Na Wyminał, do senatora Prudencyusza — odparł komes.
A zwróciwszy się do Fabricyusza, rzekł jeszcze półgłosem:
— Wskazówki moje zapisz sobie głęboko w pamięci i nie zapomnij, iż odpowiadasz przed Teodozyuszem za spokój Rzymu. Ty wiesz, że wielki imperator umie hojnie nagradzać, lecz także karać z gwałtownością hiszpańską, gdy ktoś jego zamiary krzyżuje. Pokój z tobą, wojewodo!
— Pokój z tobą, komesie!
Pożegnali się. Walensa nieśli nubijscy tragarze na Wyminał; Fabricyusz zwrócił się pieszo ku Palatynowi.
Jeszcze żyła ulica. Z szynków, z poza płóciennych zasłon dochodziła wrzawa motłochu, hałasującego przy dzbanie kwaśnego wina. Na progach warsztatów siedzieli rzemieślnicy bez wierzchnich tunik i sandałów, otoczeni rodziną. Przelatywały śmiechy z domu do domu, tu i owdzie odzywał się flet lub śpiew jakiejś dziewczyny.
Fabricyusz szedł wolno, z opuszczoną głową, nie zwracając uwagi na ruch ulicy. Całą jego myśl zaprzątały wskazówki Walensa, które zapadły głęboko w jego duszę.
Nie pierwszy komes zalecał mu cierpliwość i przezorne postępowanie. Tak samo przemawiał do niego biskup Syrycyusz, tak samo jego podkomendni. Tylko z Wienny nalegano go do pośpiechu.
Którąż drogę wybrać?
Wprawdzie był on wysłańcom Walentyniana i od niego tylko odbierał rozkazy, ale Teodozyusz mógł cofnąć rozporządzenia swojego szwagra i odwołać jego wojewodę. Wszakże działo się to niejednokrotnie.
Kogo słuchać?
Jeżeli Walens czytał dobrze w duszy swojego pana, to nie pochwali Teodozyusz gorliwego sługi Walentyniana. Czemu Wienna przyklaśnie, to zgromi Konstantynopol...
Błędne koło...
Jedyny Ambrozyusz mógłby go z niego wyprowadzić, on bowiem jeden zastawiłby go swoją powagą przed gniewem Teodozyusza, ale biskup medyolański milczał.
Czyby i święta żarliwość wielkiego kapłana przygasła i ostygła?
Fabricyusz zaklął zcicha. Młodość, wiara, miłość i temperament żołnierski przypinały mu skrzydła do ramion, podbudzając do śmiałego lotu, zaś rozum stanu kazał mu pełzać po ziemi, być wężem, lisem, szpiegiem, donosicielem.
Nie o takiej działalności marzył, gdy jechał do Rzymu. Zdawało mu się, iż uda się odrazu na Kapitol, strąci ze złocistego tronu Jowisza i zatknie na Jego miejscu Krzyż, prawdziwej wiary świadka wymownego. Gdyby się bałwochwalcy opierali, zdepcze ich, zetrze w proch i rozpędzi na wszystkie wiatry. Miał przecież w ręku wojsko, siłę...
Kilkotygodniowy pobyt w dawnej stolicy państwa nauczył go, że Wienna przeceniała swoją możność. Żołnierz, wyznający w znacznej części bałwochwalstwo, podżegany przez agitatorów Flawiana, mógłby mu odmówić posłuszeństwa, gdyby od niego zażądał, aby podniósł miecz na starych bogów — senat stał dotąd wiernie przy tradycyach Rzymu — lud nienawidził chrześcian, zowiąc ich pogardliwie Galilejczykami.
Co robić, co robić?... Czuwać i czekać, jak Walens radził?
Ta podziemna robota szpiega i donosiciela była wstrętną jego naturze żołnierskiej, a jednak nie widział innego wyjścia. Gdyby jego wola kierowała losami świata, nie wahałby się, nie ociągał. Chociaż Walens mówił, że cierpliwość zwycięża skuteczniej od nierozważnego pośpiechu, rzuciłby się on bez namysłu na pogan. Śmiałym sprzyja zawsze szczęście.
Ale ster państwa nie spoczywał w jego dłoni. Był on tylko jednym z wioślarzów, których najwyższą cnotą — bierne posłuszeństwo.
Miotany sprzecznemi myślami, rzucany z wątpliwości w wątpliwość, nie zauważył Fabricyusz, że się ulica stopniowo uciszała. Dopiero, gdy zupełnie zamilkła, podniósł głowę.
Tuż przed nim rysował się na szarem tle wieczoru wysoki mur, tak cichy i poważny, jak gdyby za nim śmierć mieszkała.
Serce Fabricyusza uderzyło żywiej i lekkie drżenie przebiegło jego ciało.
Atrium Westy!
Spojrzał na prawo, na lewo. Ulica była pusta.
Wziął z rąk wywoływacza pochodnię i wyrzekł:
— Wracajcie do domu!
Służba, przywykła do karności wojskowej, oddaliła się szybko, nie dziwiąc się niespodziewanemu rozkazowi. Kiedy się cienie niewolników zlały z mrokami nocy, obejrzał się Fabricyusz jeszcze raz uważnie wokoło, potem skoczył na mur i przedostał się na drugą stronę.
Uczuwszy pod stopami ziemię, przykucnął i słuchał.
Z ogrodu westalek nie dochodził go najlżejszy szelest. Drzewa stały bez ruchu, jak zaklęte. Tylko wierzchołki czarnych cyprysów, odcinające się tak wyraźnie od jaśniejszego nieba, iż widać było dokładnie ich rąbek koronkowy, kołysały się nieznacznie.
Fabricyusz, przytulony do muru, wytężył wzrok w stronę domu westalek, którego białe ściany przeświecały z daleka przez szczeliny szpalerów mirtowych. Serce latało mu w klatce piersiowej tak niespokojnie, jak gdyby chciało uciec przed trwogą, która je pochwyciła.
Wtargnął świadomie do przybytku Westy, bronionego przez tradycye długich wieków przed grzeszną ciekawością mężczyzny. Gdyby go oko rzymskie dostrzegło w tem miejscu, nie uszedłby przed zemstą śmiertelnie obrażonych pogan. Żywcem by go nikt nie wziął — miał przecież miecz przy boku — lecz jego trupa zawleczonoby na Pole Hańby i rzucono głodnym zwierzętom na pożarcie. Z paszczy rozjuszonego motłochu nie wydarłyby go pargaminy cesarskie. Zanimby się Walentynian dowiedział o nieszczęściu swojego wysłańca, rozniosłyby już psy i kruki jego kości po całem mieście.
Fabricyusz zdawał sobie dokładnie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa. Wiedział, że dopuszcza się największego zuchwalstwa, jakiego się można było w Rzymie dopuścić. Gdyby był wpadł konno w pełnej zbroi, do świątyni kapitolińskiej i zdruzgotał posąg Jowisza, nie dotknąłby boleśniej uczuć pogan. Wiadomem było powszechnie, iż w przeciągu tysiąca lat znieważyła stopa męska w porze nocnej tylko ośmnaście razy ogród dziewic Westy.
Śmierci się nie lękał. Wszakże zawarł z nią przymierze żołnierskie. Nie dziś, to obejmie go jutro, pojutrze ta najwyższa władczyni wszelkiego życia ramieniem lodowatem. Lecz jego nierozwaga mogłaby przyśpieszyć wybuch gniewu bałwochwalców, mogłaby przyczynić rządowi chrześciańskiemu trosk niespodziewanych, a on był namiestnikiem imperatora, odpowiedzialnym za spokój kraju, powierzonego jego opiece.
Fabricyusz wiedział, że zdradza w tej chwili położone w nim zaufanie Walentyniana. Nie dla szukania przygód miłosnych posłano go do Rzymu...
Kiedy oddalał służbę, nie zastanawiał się nad tem, co czyni. Ujrzawszy nagle przed sobą mury Atrium Westy, uczuł nieprzezwyciężoną chęć zbliżenia się do Fausty Auzonii. Może ucieszy oko jej widokiem. Nie oglądał jej tak dawno — od trzech dni...
Dopiero, gdy go cisza ogrodu, odciętego od świata, owiała, uroczysta cisza miejsca, poświęcone go nieskalanej namiętnościami ludzkiemi bogini — wówczas oprzytom niał. Wszakże uszanowała to schronisko cnoty nawet chciwość pospolita. Wozy przekupniów, ciągnących wszystkiemi bramami do uśpionej stolicy, omijały troskliwie dom westalek. Jednostajny szmer ruchu kołowego dopływał tu stłumiony, głuchy, złagodzony przez oddalenie.
Fabricyusz zgasił pochodnię. Żółte światło drażniło go, robiło na nim wrażenie brudnej plamy na jasnej sukni.
Przycisnął rękę do serca. Jak ono latało!... Tłukło się w swojej klatce. To rzucało się w bok, to skakało do góry, do gardła, usiłując się wydobyć na wolność.
Byłażby to zwykła trwoga, blady strach tchórza?
Nie, on nie lękał się ani siły, ani groźby ludzkiej. Gdyby rząd chrześciański nie był skrępował jego odwagi urzędem, który wymagał ostrożności, poszedłby wprost pod ściany tego białego domu i czekałby dopóty, dopókiby się Fausta Auzonia nie ukazała.
Więc może lepiej wrócić?
Lecz Fabricyusz czuł na ustach żar pocałunków Emilii, a w jego żyłach kipiało dotąd wino.
Tęsknota, mocniejsza od jego woli, od obowiązków, od trwogi przed odpowiedzialnością, przykuwała go do tego ogrodu, którego ścieżki uświęciły stopy Fausty Auzonii.
Widzieć ją, choćby tylko z ukrycia, wessać łaknącem uchem szelest jej sukni, dźwięk głosu, oddychać powietrzem, przez nią wdychanem, być blizko niej, najdroższej, najukochańszej, a potem...
A potem co?
Fabricyusz przestał rozumować, pytać, lękać się. Wszystkie cele jego życia wchłonęło, strawiło jedno pragnienie, tak potężne, iż przesłoniło mu całą przyszłość. Nie był w tej chwili ani chrześcianinem, ani namiestnikiem imperatora, ani wrogiem Rzymu.
Wyciągnął ramiona do Atrium Westy i szeptał z pożądliwością pierwszej miłości:
— Kocham cię... kocham... kocham...
Nagle uczuł na twarzy gorący płomień wstydu. On miłował tę przeczystą westalkę, a obejmował rozpustnicę, zbrukaną uściskami graczów i pijaków.
— Nie do ciebie tuliłem się, wszetecznico! — tłómaczył się przed sobą.
Wycierał płaszczem usta... Pocałunki histryonki paliły go ciągle. Tarł policzki z taką wściekłością, jak gdyby chciał z nich skórę zedrzeć... Żar nie ostygał.
— Przebacz mi, Fausto — mówił — ale ona do ciebie tak podobna, a ty unosisz się tak wysoko, tak daleko nade mną...
Dźwignął się ostrożnie z kolan i nasłuchiwał.
Schronisko Westy zdawało się w głębokim śnie pogrążone. Nawet lekki wietrzyk przestał kołysać wierzchołkami cyprysów.
Schylił się i skradał się pod drzewami, wybierając pnie najgrubsze. Od czasu do czasu przystawał i zwracał ucho w stronę domu.
Od Atrium dochodził go tylko jednostajny szum fontanny.
Szedł dalej...
Wtem zadrżały pod nim kolana i oddech zamarł mu w piersi. Jakaś biała postać błysnęła w klombie mirt. Zatrzymał się, wytężył wzrok. Postać nie ruszała się. Podsunął się bliżej. Był to posąg jakiejś zmarłej westalki.
Rzecz szczególna... Jako chrześcianin lekceważył wszystko, co szanowało pogaństwo, a mimo to nie mógł się pozbyć przykrego uczucia winy. Było mu, jakby stąpał po świętych grobach, jakby znieważał coś bardzo czcigodnego.
Im więc oddalał się od muru, tem częściej odpoczywał, chwytając ustami powietrze. Każdy nowy posąg działał na niego tak samo, jak pierwszy. Kamienne dziewice spoglądały na niego z wyrzutem, z niemą prośbą.
— Nie zakłócaj nam spokoju! — zdawały się mówić.
Ale jego pchała tęsknota, silniejsza od zabobonnej trwogi, podnieconej ciszą nocy i powagą otoczenia. Żegnał się i posuwał się dalej.
Nagle zaszeleściło coś. Fabricyusz przypadł do ziemi. W szczelinach krzewów zamigotały czerwonawe światła. Ktoś wychodził z domu.
Fabricyusz przyczołgał się pod rozłożyste drzewo i wychylił głowę z poza jego pnia.
Niedaleko od niego przesunęły się trzy postacie. Dwie, ubrane w ciemne suknie, świeciły latarniami, trzecia, spowita w biały welon, postępowała za niemi.
Serce Fabricyusza uderzało młotem. Poznał królewską postać Fausty Auzonii i jej ruchy wyniosłe.
Przeszła obok niego o kilka kroków i znikła we drzwiach świątyni.
Długo leżał Fabricyusz na wilgotnej murawie. Może ujrzy Faustę jeszcze, może ona wyjdzie sama, bez służby.
Ale schronisko westalki milczało znów, jak grób zapomniany.
Kiedy tak czekał daremnie, trawiony gorączką niepokoju, wracała mu powoli przytomność.
Gdyby nie był dawniej wiedział, jaka przepaść dzieli go od Fausty Auzonii, byłby się tego dziś nauczył. On udawał się do histryonki, w nadziei, że zbliży się do patrycyuszów rzymskich, a oni odtrącili go od siebie z pogardą. Nazwali go niedźwiedziem germańskim, Galilejczykiem, sługusem Panończyka. Chcieli go wyrzucić na ulicę, jak pijanego klienta. Żaden z tych pysznych panów nie oddałby mu dobrowolnie siostry lub córki. Dla nich był on tylko synem barbarzyńcy, wyniesionym przez kaprys nienawistnego im monarchy.
Oprócz dumy rodowej stała między nim a Faustą jej godność kapłańska — mur nieprzebyty, dopókiby w Rzymie starzy bogowie rządzili.
Po tem, co słyszał od Walensa, stracił nadzieję rychłego pogromu bałwochwalstwa. Zanim Teodozyusz powoła chrześcian do ostatecznej rozprawy z pogaństwem, może szron starości przyprószyć jego skronie, chłód lat sędziwych wystudzić jego serce.
A on pożądał tej kobiety każdą kroplą krwi niecierpliwej. Pragnienie nie przestanie palić dopóty jego łona, dopóki nie zgasi tych płomieni słodycz jej ust ukochanych.
Fabricyusz nie łudził się. Wiedział, że do Fausty nie zaprowadzi go droga prosta. Tylko gwałt, wsparty przez podstęp, rzuci w jego objęcia tę dziewiczą kapłankę i wyniosłą patrycyuszkę.
Już postanowił...
Porwie Faustę, ukryje ją tak dobrze, iż jej najciekawsze oko pogańskie nie odnajdzie, utuli, uśmierzy jej gniew miłością bez miary, nauczy ją uwielbiać Boga prawdziwego, a gdy kapłanka Westy złoży dobrowolnie zabobony swoje u stóp Dobrego Pasterza, wówczas zasłoni ją i jego wszechmocna ręka imperatora przed zemstą bałwochwalców.
Z chwilą, gdy w nim zamiar wykradzenia Fausty dojrzał, uczuł się Fabricyusz spokojniejszym. Zdawało mu się, że jest bliższym celu, który płoszył od kilku tygodni sen z jego powiek.
Śmielej, aniżeli przyszedł, wracał tą samą drogą.
Księżyc wysunął się tymczasem z poza olbrzymich murów zamczyska Kaliguli i rozproszył szare cienie wieczoru. Jeszcze wyraźniej rysowały się kontury drzew, a marmurowe posągi zmarłych westalek nabrały w jego srebrzystych blaskach lekkości.
Ilekroć Fabricyusz mijał którą z kamiennych kapłanek, żegnał się i pochylał, robiły bowiem na nim wrażenie widm z innego świata. Tak powiewne były zdaleka i czyste i milczące. Czasami zdawało mu się, że się poruszają, nie dotykając stopą ziemi.
Wiedział, że go wzrok łudził, a mimo to śpieszył się, aby się wydostać z tego dziwnie uroczystego miejsca. Jakiś tajemniczy głos szedł ku niemu z posągów, z drzew, z całego otoczenia świątyni Westy i wnikał do najskrytszych zakątków jego serca. Nie mógł stłumić przykrego uczucia spełnionego świętokradztwa.
A może zawinił rzeczywiście? — szeptało w nim sumienie żołnierskie. Może nie powinien był zakłócać spokoju dziewic, poświęconych wcielonemu geniuszowi wielkiego narodu?
Te dziewice są kapłankami bogów fałszywych uspokajało go samolubstwo miłości. — Zasłuży się przed Bogiem prawdziwym, kto jedną z nich nawróci do wiary Chrystusa.
Dopadł muru i wyjrzał ostrożnie na ulicę. Była pusta... Wziął zatkniętą w ziemi pochodnię i przeskoczył na drugą stronę.
Odetchnąwszy po raz wtóry z głębi piersi, oddalił się szybko.
Lecz zaledwie uszedł kilka kroków, usłyszał za sobą szelest, podejrzany. Schwycił za sztylet i odwrócił cię ruchem gwałtownym.
Jakiś cień przesuwał się pod murem... Ktoś śledził go, był świadkiem jego zuchwalstwa... Nikt nie powinien wiedzieć, że wojewoda Italii znieważył święte schronisko westalek.
Fabricyusz rzucił się na szpiega i pochwycił go za gardło, ale jego podniesioną rękę ujęła druga, równie silna, jak kleszczami.
Nie zabijajcie wiernego sługi! — odezwał się głos chrapliwy.
Fabricyusz opuścił sztylet.
— Siedzisz moje kroki, Teodoryku? — mruknął z niechęcią.
— Czuwam nad waszą głową, panie — odpowiedział stary Alleman spokojnie. — Dowiedziawszy się od Hermanryka, że odesłaliście niewolników przy ogrodzie westalek, przybiegłem natychmiast, aby być przy waszym boku, gdybyście mnie potrzebowali. Mówiono mi w mieście, że jedna tylko śmierć nie obawia się przekroczyć nocą tych murów. Zanadto lekceważycie swoje młode życie, panie.
— Skąd mogłeś wiedzieć, że znajdziesz mnie w ogrodzie Westy? — fuknął Fabricyusz.
— Oko starego sługi bywa tak bystre, jak oko matki. Zbyt długo zatrzymujecie się na ulicy, gdy przechodzą dziewice Westy i zbyt często stukacie do furty Atrium, abym nie spostrzegł, w którą stronę zwracają się wasze tęskne myśli. Wybaczcie mi, panie, lecz nie z ciekawości zakradam się do waszych tajemnic. Od pierwszej chwili, kiedy przybyliśmy do Rzymu, okrąża nas głucha nienawiść. Widzę ją we wszystkich spojrzeniach, słyszę jej groźbę we wszystkich pomrukach motłochu. Bałwochwalcy czychają tylko na sposobność, aby wam zapłacić upokorzeniem za upokorzenie, a wy...
Fabricyusz zmarszczył brwi.
— Nadużywasz mojej słabości do ciebie — przerwał Teodorykowi.
Lecz stary Alleman nie uląkł się jego gniewu.
— Czuwam tylko nad waszą głową — odparł — jak czuwałem nad nią wówczas, gdy była mniejsza od mojej pięści. Dziewica Westy nie jest córką jakiegoś nieznanego kapłana iberyjskiego, o czem raczcie pamiętać, panie.
Fabricyusz pamiętał bardzo dobrze o tem i dlatego nie był w pierwszej chwili zadowolony z domyślności Teodoryka. Nawet ten wierny sługa nie powinien był czytać w jego duszy.
Zastanowiwszy się jednak nad położeniem, jakie mu miłość zgotowała, przebaczył Teodorykowi zbytnią gorliwość. Jakiegoś pomocnika musiał mieć koniecznie, jeśli jego zamiary miały dojść do skutku. Sam nie mógł Fausty porwać, kroki bowiem jego śledziła tajna straż prefekta pretoryum. Gdyby się wydalił na czas dłuższy z Rzymu, ułatwiłby wyżłom bałwochwalców poszukiwania...
Objął poufale szyję starego żołnierza i rzekł:
— A jednak będzie jedna z dziewic Westy twoją panią, albo... Czy chcesz, żebym ci powtórzył groźbę mojego ojca?
Teodoryk przyłożył palec do ust i obejrzał się wokoło.
— W tych stronach mają podobno nawet kamienie uszy — szepnął.
Przyspieszyli kroku. Gdy minęli ogród westalek, odezwał się Teodoryk.
— Ta z dziewic Westy, którą mi wskażecie, będzie moją panią, lecz nie wy ją porwiecie. Gdyby się takiemu staremu wilkowi, jak wasz wierny sługa, przy tej niebezpiecznej robocie coś ludzkiego przytrafiło, nie byłaby wielka szkoda. Czas mi już do Dobrego Pasterza. Prawie codziennie nawiedzają mnie w nocy, w śnie, ojcowie. Słyszę granie jakichś ogromnych rogów i szum jakichś bezmiernych lasów. Ktoś mnie woła...
Zamilkł, jakby się wsłuchiwał w owe granie i w ów szum innego świata, potem mówił dalej:
— Nie wy ją porwiecie. Was szkoda, panie. Rozkażcie tylko, co należy uczynić, a stanie się. Teodoryk nie zawiedzie zaufania swojego sokoła.
Fabricyusz namyślał się. Po dłuższej przerwie rzekł:
— Mówiono mi, że jedna z dziewic Westy udaje się raz na miesiąc do Tibur, aby tam dopełnić jakiegoś obrzędu bałwochwalczego. Dowiesz się, kiedy przyjdzie kolej na Faustę Auzonię. Zapisz sobie dobrze to nazwisko w pamięci. Fausta Auzonia, siostrzenica prefekta pretoryum.
— Nie zapomnę, panie. Fausta Auzonia.
— Dowiesz się także, kto towarzyszy kapłance, oprócz liktora.
— Jutro będziecie wiedzieli, czy zbrojni pachołkowie strzegą w drodze dziewicy Westy.
— Wyłowisz z szumowin Rzymu kilkunastu łotrów, którzy za pieniądze zamordują rodzonego ojca. Tylko tacy podniosą w tem gnieździe bałwochwalstwa rękę na westalkę. Nory tych głodnych bestyi wskaże ci niezawodnie Simonides. Ale niech twój język pamięta, że nikczemnik, który zdradza jednego pana, zdradzi i drugiego.
— Bystre oko tego lisa nie wśliźnie się do mojej duszy. Mówiąc z nim, będę stał na straży myśli i języka.
— Pieniędzy nie żałuj. Owych łotrów miej pod ręką, abyśmy byli w każdej chwili gotowi do napadu.
— Stanie się podług waszego rozkazu, panie.








IX.


Słońce zachodziło już za wzgórzem Janikulskiem, kiedy się Teodoryk wybrał nazajutrz do Simonidesa. Minąwszy Wielki Cyrk, zagłębił się w sieci zaułków, wijących się od stoków Awentynu aż do Tybru.
Okryty starym, dziurawym płaszczem żołnierskim, przedzierał się wolno przez gromady proletaryatu, który wyroił się ze swoich nor, aby odetchnąć świeżem powietrzem.
Szczególnego rodzaju było to świeże powietrze ubogiej dzielnicy Rzymu. Środkiem uliczek tak wąskich, iż zaledwo jeden wóz mógł się w nich poruszać, biegły ścieki, służące gospodyniom za zlew ogólny. Nieczystości i odpadki wszystkich kuchen walały się na bruku, usuwane tylko raz na tydzień przez niewolników miasta.
Teodoryk szedł ostrożnie wzdłuż kamienic, co chwila bowiem powstrzymywała jego kroki kupa śmieci lub cuchnąca kałuża. Chociaż sędziwy żołnierz przywykł w stajniach i obozach do różnych zapachów, mimo to zatykał nos i usta, dziwiąc się, jak ludzie mogli żyć w tem błocie obrzydliwem. Jego zdumienie urosło jeszcze więcej, gdy zauważył, że proletaryat rzymski nietylko oddychał bez przykrości zatrutem powietrzem, lecz bawił się nawet doskonale.
Wprawdzie widział wszędzie blade, wynędzniałe twarze, zapadłe oczy i chude ramiona, ale słyszał także nieopatrzny śmiech, który dzwonił bezustannie w ulicy. Gdzie się zebrała gromadka obdartusów, tam gestykulowano żywo, gawędzono swobodnie.
— Hojność imperatora nie starczyła na zakrycie twoich ran, zarobionych w jego służbie — drwił jakiś drab, chwytając go za połę płaszcza.
— Jacy imperatorowie, takie wojsko — odezwał się drugi. — Tylko psy barbarzyńskie stoją dziś na dwóch łapach przed tymi panami od wczoraj. Dla nich i dziurawych płaszczów za wiele.
Teodoryk łypnął z podełba złem okiem podrażnionego wilka. Łachmany spadały z pleców drapichrusta, który urągał jego odzieży; jednem pchnięciem pięści zwaliłby go z cienkich nóżek...
Lecz burda cofnęłaby go z drogi, a jemu było śpieszno do Simonidesa. Przeto połknął obelgę i ruszył dalej.
Im więcej zbliżał się do środka dzielnicy, tem wstrętniejszym stawał się zapach i głośniejsza otaczała go wrzawa. Z szynków wylatywały klątwy, tu i owdzie odzywał się krzyk rozpaczliwy, jakby kogoś mordowano.
Teodoryk oglądał się coraz częściej poza siebie i sięgał mimowoli za tunikę, gdzie ukrył nóż obosieczny.
— Nie każdy, kto wchodzi do tego piekła, wychodzi z niego cały — pomyślał. — Bezpieczniej w lesie.
Co kilka domów oświecała lampa olejna obszerną, brudną izbę, otwartą od ulicy. Siedziały tam na wysokich krzesłach lub leżały na progu młode, prawie nagie kobiety, które zaczepiały każdego przechodnia.
— Ogrzejesz przy mnie swoje stare kości! — wołała jedna za Teodorykiem.
— Przypomnisz sobie młode lata! — wabiła druga.
— Za dziesięć sesterców ucałuję cię.
— Ja za pięć...
Dziewicza dusza barbarzyńcy, nie splamiona rozpustą cywilizacyi, odwracała się z obrzydzeniem od tego targu przedajnej miłości.
Nie troszcząc się o brutalne drwiny, które szły za nim z ulicy w ulicę, posuwał się Teodoryk ciągle dalej, aż dotarł do otwartego miejsca, na którego środku paliła się przed jakąś figurą mała lampka.
Tu zatrzymał się i rozglądał się wokoło.
Wiedział, że Simonides mieszka w jednym z tych ponurych, ważkich, tak wysokich domów, iż zdawały się opierać dachami o sklepienie niebieskie, nie pamiętał jednak, w którym. W każdej innej dzielnicy ułatwiłby mu pachołek miejski poszukiwanie, lecz w zaułki nadtybrzańskie zapuszczała się straż bezpieczeństwa tylko wtedy, gdy jej nakazano obławę, a wówczas wpadała zawsze niespodzianie i gromadnie, ilekroć bowiem jakiś odważniejszy liktor ośmielił się wtargnąć sam do królestwa nędzy rzymskiej, nie oglądało go już nigdy oko ludzkie. Proletaryat stolicy nie lubił nadzoru władzy i uważał jej wykonawców za swoich wrogów osobistych.
Teodoryk stał jakiś czas bezradny, potem zbliżył się do lampy, aby zapalić o nią latarnię, którą niósł pod płaszczem. Pod samą figurą potknął się o coś miękkiego.
Schylił się i sięgnął ręką. Jakiś człowiek leżał na bruku...
Cofnął się przerażony... W tych stronach nie było trudno o zbrodnię.
Lecz nagle podniosły się ze wszystkich stron ciemne postacie i wyciągnęły ręce do figury. Migotliwe światło lampki padało na twarze, wyssane przez głód i cierpienie.
— O dobroczynna Cerero, córo przedwiecznego Saturna, dawczyni skarbów ziemskich, nie odwracaj swojego boskiego oblicza od naszych łachmanów! — prosiła jakaś kobieta głosem, przesiąkłym łzami.
Teodoryk stanął na uboczu i czekał cierpliwie. W tem bagnisku nędzy, niechlujstwa i występku biły serca czyste, które składały z korną ufnością troski swoje u stóp bogini, a on, syn lasów, miał zabobonną cześć dla wszelkiej modlitwy. Dopiero, gdy się jeden z pogan dźwignął z bruku, odważył się na zapytanie:
— Czy nie mógłbyś mi wskazać domu. w którym mieszka tłómacz prefektury, Grek Simonides?
Chodź za mną — odparł Rzymianin.
Wkrótce potem piął się Teodoryk, świecąc sobie latarnią, po wąskich, kamiennych wschodach, wydeptanych po środku, jak ścieżka polna. Dotarłszy do czwartego piętra, znalazł się w długim korytarzu, w którym ciągnął się szereg izb, zamkniętych płóciennemi kotarami. Tylko jedna z nich miała drzwi dębowe, zaryglowane szczelnie.
Do tych drzwi zbliżył się Teodoryk i zajrzał przez dziurkę od klucza. Wewnątrz paliło się światło i brzęczało, jakby ktoś liczył pieniądze. Lecz gdy stary Alleman zastukał, zgasło światło natychmiast i ustał brzęk kruszcu.
— To ja, Teodoryk...
W izbie panowała cisza.
— Wiem, że jesteś w domu. Otwieraj!
Nikt się nie odzywał.
— Otwieraj! — krzyknął Teodoryk — bo wejdę hez twojego pozwolenia.
I oparł się z taką siłą plecami o drzwi, że deski dębowe zaczęły trzeszczeć.
Teraz rozległ się w izbie łoskot, jakby ktoś skrzynię z gniewem zatrzasnął. Po chwili zaskrzypiał klucz w zamku.
— Twój pan nie piąci tak hojnie, żeby miał prawo niepokoić ludzi po nocach — mówił Simonides, wpuszczając Teodoryka do izby.
— Moim panem sobie gęby nie wycieraj — oburknął się Alleman — bo za to, co dotąd od niego wziąłeś, mógłbyś sobie kupić domek z ogródkiem, ale ty wolisz zaczekać, aż się uzbiera na kamieniczkę.
— Mówisz, jak gdybyś nie wiedział, iż w Rzymie topnieją pieniądze w garści. Grosz tu tańszy, a zarobek trudniejszy.
— Twoja przebiegłość znajdzie wszędzie robotę korzystną.
Simonides milczał. Otarłszy brudnym gałganem jedyne krzesło, jakie się znajdowało w izbie, podsunął je gościowi. Oprócz tego sprzętu miał tylko drewniane łóżko, zasłane podartą kołdrą, stół i dużą skrzynię, okutą żelaznemi obręczami.
— Tak się zamykasz, jak gdybyś strzegł skarbów cesarskich — odezwał się Teodoryk. — Tych gratów nie bronisz chyba przed okiem zawistnem. Uciułało się trochę grosiwa, uciułało... Przyznaj się stary.
Wskazał ręką na skrzynię.
Simonides, który stał przed ową skrzynią, usiadł na niej z pośpiechem.
— Mów, z czem przyszedłeś — bąknął zakłopotany.
Teodoryk roześmiał się wesoło.
— Nie lękaj się — rzekł, wydobywając z za tuniki skórzany worek. — Twoje skarby nie drażnią mojej ciekawości. Jeśli mi pomożesz, dorzucę jeszcze do nich mój żołd miesięczny.
Pokazał Simonidesowi z daleka złoty pieniądz.
— Prawdziwy aureus. Przeszedł do moich rąk prosto z mennicy imperatora. Żaden handlarz nie opiłował jego brzegów.
Rzucił monetę na podłogę.
— Słyszysz, jak brzęczy? Słodka to muzyka dla twojego ucha.
Oczy Greka latały niespokojnie, jak ślepie kota, który śledzi z ukrycia ruchy ptaszka. Przyczaił się, wyciągnął szyję, rozdął nozdrza.
— Żaden człowiek rozumny nie gardzi uczciwym zarobkiem — rzekł. Od przybytku nie zabolała jeszcze nikogo głowa.
— Tej samej prawdy nauczyło mnie długie życie, spędzone w służbie imperatora odparł Teodoryk. — Ludzie kłaniają się tylko pełnemu workowi. Już czterdziesty rok wycieram wszystkie obozy zachodnich prefektur, tłukę się po wszystkich kniejach Gallii i Frankonii, sypiam pod gołem niebem — i cóż mam za to? Trzy razy nadziali mnie Frankowie na włócznię, jak robaka, raz wyrąbał mi miecz Galla taką dziurę we łbie, że dusza przez nią uciekała — i czemże wynagrodziła mnie łaska imperatora za wierność i krew przelaną?
Potrząsł wytartym płaszczem.
— Ten stary łachman wolno mi kłaść na grzbiet, gdy nie jestem na służbie. Nawet lepszy przyodziewek zdziera setnik z żołnierza i zamyka go do skrzyni, aby starczył jak najdłużej. Oszczędni! Sami kąpią się w zlocie i purpurze, a z biednego człowieka toby jelita wypruli, gdyby mogli z nich wycisnąć rozkosz dla siebie.
Simonides słuchał z niewiernym uśmiechem na ustach. Jego przebiegłość domyślała się, że stary Alleman chce ją podejść, ale nie mogła jeszcze odgadnąć, w jakim celu.
— Nie samemu tylko imperatorowi służysz — wtrącił, wpatrując się w twarz Teodoryka. — Wojewoda jest podobno dla swoich ludzi hojnym panem.
Teodoryk skrzywił się pogardliwie.
— Wojewoda? — odpowiedział. — Taki on, jak wszyscy inni panowie. Gdzie chodzi o jego własną zabawę, tam nie szczędzi, gdy jednak trzeba jakiemu biedakowi pomódz, przypomina sobie zaraz, że nędzarze powinni pracować. Kiedy pracować, to pracować! Dlaczego nie? Każdy pracuje, jak umie. Tobie dał Dobry Pasterz rozum, a mnie siłę. Porządny nóż, trzymany w mocnej garści, potrafi także pracować. I jak jeszcze! W Wiennie zarobił mi mój nóż kilka razy kawał grosza. Pchnęło się szybko i była setka złotników, jak dmuchnął.
Wydobył z za pasa długi sztylet.
— To doskonały robotnik, a przytem miłosierny, bo kogo się on dotknie, tego pozbawia raz na zawsze wszystkich trosk doczesnych.
Simonides usiłował daremnie odgadnąć cel odwiedzin Teodoryka. Dobroduszna twarz Allemana nie dawała żadnych wskazówek
— Nie wiedziałem, że z ciebie taki mistrz — odezwał się. — Masz w ręku znakomite rzemiosło.
— Jak gdzie i jak kiedy — odpowiedział Teodoryk niedbale. — Najlepsze rzemiosło próżnuje bez stosunków. W Wiennie znalazła się od czasu do czasu do czasu lepsza robota, bo mam tam liczne znajomości, ale w Rzymie jestem dotąd obcy. Przyszedłem cię właśnie prosić, żebyś mnie wprowadził w uczciwe towarzystwo.
Simonides zerwał się ze skrzyni, przerażony.
— Z mordercami nie łączą mnie żadne stosunki! — zawołał.
— Wiem, że wolisz bystre oko i długie ucho — mówił Teodoryk spokojnie — ale nie byłbyś tak mądry, jak jesteś, gdybyś nie miał przyjaciół pomiędzy mistrzami noża. Najprzezorniejszemu rozumi[37] musi czasem odwaga dopomódz. Nie żądam od ciebie wiele. Zaprowadzisz mnie do szynku, w którym zbierają się porządni ludzie, zapoznasz mnie z jakim dobrym chłopcem i możesz sobie odejść, jeżeli ci nasze towarzystwo nie będzie smakowało.
— Nie znam takich szynków — bronił się Grek.
— Dajże pokój, stary. Ty byś nie wiedział, gdzie radzą odważni mężowie, jak ująć ciężaru zbyt pełnym szkatułom bogaczów? Nie posądzam cię nawet o taką głupotę. Nie opieraj się, bo potrzeba mi w tym tygodniu koniecznie większych pieniędzy. Zachciało mi się na starość młodej niewolnicy. Kładź na siebie tunikę.
— Te nocne szynki nie są bezpieczne — rzekł Simonides.
— Ze mną możesz rżnąć w pysk największego zucha. Starczę za dziesięciu. Albo może wolisz, żebym sobie u ciebie ową niewolnicę zarobił?
Mówiąc to, zbliżył się Teodoryk do skrzyni, usiadł na niej i zaczął jej zamek oglądać.
— Mocne pudło — zauważył — ale otworzyłbym je jednem uderzeniem pięści.
— Nie bardzobyś się zbogacił — szepnął Grek drżącym głosem.
Na pobladłe czoło wystąpił mu pot kroplisty.
— Skrzynia się pod tobą załamie — jęknął.
— Jeżeli będziesz marudził, to może się i załamie — odparł Teodoryk obojętnie. — Kładź na siebie tunikę, bo mogłoby mi przyjść do głowy przekonać się, czy twoje oszczędności starczą na młodą, ładną niewolnicę. Co myślisz, stary?
Simonides myślał tylko o tem, jak się pozbyć zbyt ciekawego gościa. Szukał z gorączkowym pośpiechem tuniki. Nie mógł jej znaleźć... Ręce latały mu; dygotał cały...
— Leży na łóżku — pomógł mu Teodoryk.
Grek schwycił suknię, ale włożył ją na siebie stroną odwrotną. Zmiarkował omyłkę... zerwał tunikę i... wsunął głowę w rękaw.
— Żeby cię ogień piekielny spalił! — zaklął.
Szamotał się. jak dzikie zwierzę, ujęte w samotrzask.
— Wolno, bo nie zejdę ze skrzyni przed wschodem słońca — śmiał się Teodoryk.
Na wesoły śmiech żołnierza, odpowiedział Simonides spojrzeniem jadowitem. „Zapłacę ja ci za ten strach” — groziły jego złe oczy.
Ubrał się nareszcie, skoczył do drzwi i odsunął rygle.
— Chodźmy! — wyrzekł głosem zdławionym.
Kiedy go na ulicy owiało chłodne powietrze nocy, odetchnął z głębi piersi. I teraz dopiero przypomniał sobie wynagrodzenie, ofiarowane mu przez Allemana.
— Kto szuka dobrowolnie guza, ten powinien swoje długi naprzód płacić — rzekł — bo dzisiejszych śmiałków nie ogląda zawsze słońce jutrzejsze.
Wyciągnął rękę do Teodoryka.
— Jesteś przezorny — mówił stary Alleman, kładąc na dłoń Greka złotą monetę — ale twój rozum nie obroniłby cię przed moim nożem, gdybyś chciał zadrwić z łatwowierności żołnierza. Prowadź i pamiętaj, że w razie zdrady zastukasz przede mną do bram królestwa niebieskiego.
Ulice były już puste i ciche. Tylko z nor nierządnic, zasłoniętych płóciennemi szmatami i z szynków wydobywał się na zewnątrz gwar pijanych głosów.
Simonides, ochłonąwszy ze strachu, zaczął szukać powodów, które sprowadziły Teodoryka do niego.
Wiedział dotąd tylko tyle, że Alleman chciał zawiązać bliższą znajomość z ludźmi, ściganemi przez prawo. Potrzebował ich pomocy, ale dlaczego i dla kogo?
Usiłując uśpić jego czujność dziurawym płaszczem i opowieścią o tajnych zarobkach w Wiennie, okłamywał go stary wojak rozmyślnie. Odgadł to odrazu. Znał zanadto dobrze serdeczny stosunek, łączący Teodoryka z wojewodą, by uwierzył w jego nędzę. Służba Fabricyusza nie skarżyła się na skąpstwo pana.
Więc nie dla pieniędzy narażał się Alleman na skutki niebezpiecznej wyprawy. Ktoś zawadzał mu na ziemi...
Ale któż mógłby zawadzać barbarzyńcy z gminu, który stanął już dawno u celu swojej drogi? Choćby Teodoryk wymordował pół Rzymu, nie posunąłby się ani o jeden szczebel wyżej. Życie jego było już zamknięte.
Simonides spojrzał z ukosa na Allemana. Ten niedźwiedź germański chciał wywieść w pole jego, Greka, wychowańca wschodniej chytrości...
Myśl ta zabawiła go tak bardzo, iż byłby parsknął śmieciłem, gdyby go ciekawość nie była powstrzymała. Teodoryk ubrał się widocznie w skórę lisa i mordercy z rozkazu swojego pana, a z tajemnic bogaczów można wycisnąć zawsze dużo złota.
— Powiadasz, że zachciało ci się młodej i ładnej niewolnicy? — zaczął Simonides po dłuższem milczeniu. — Dałbyś pokój, stary. W naszym wieku jest wygodne łóżko najlepszą niewolnicą.
— Niech każdy mówi za siebie — odparł Teodoryk. — Wygodnego łóżka mi jeszcze nie potrzeba, ale niewolnice mogę zmieniać co tydzień, byleby były młode i ogniste. Im młodsza i ognistsza, tem lepsza.
— Eh! Taki to z ciebie jeszcze zuch? Patrz, nie sądziłem. Zdawało mi się, iż myślisz już tylko o królestwie niebieskiem, w którem wyznaczono dla ciebie kącik zaciszny.
— Nie wiadomo, komu z brzega.
— Mistrzom noża należy się zawsze pierwszeństwo, bo kto morduje, ten bywa czasem kołem tłuczony i zjadany w amfiteatrze przez dzikie bestye.
— Za zbója mnie masz, albo co? — wybuchnął Teodoryk.
Simonides zaśmiał się zcicha. „Jaki ten żołdak głupi — pomyślał. — Nawet przez półgodziny nie potrafi dobrze kłamać.”
— To może wrócimy do domu — rzekł — bo dziewic Westy i pobożnych ascetów nie znajdziesz w nocnych szynkach.
Teodoryk ugryzł się w język.
— Daleko jeszcze? — zapytał.
— Zaraz będziemy, ale może się namyślisz. Twoi przyszli towarzysze zdziwiliby się bardzo, gdybyś się w ich obecności obraził za godność zbója. Mordercy kochają honor i sławę.
Teodoryk milczał zakłopotany. Czuł, że go Grek przeniknął, że nie wierzy jego opowieści i gniewał się na swoją niezręczność.
— Jeszcze czas się cofnąć. Wybij sobie z głowy ową ładną niewolnicę — drwił Simonides. — Z kobietą wchodzi do domu zawsze niepokój. Pierwszy lepszy młokos przyprawi ci wkrótce rogi. Na co tobie taki kłopot? Uczciwie radzę.
— Prowadź! — mruknął Teodoryk zawstydzony.
Simonides wzruszył ramionami.
— Jak chcesz...
Przerwał badanie, zrozumiał bowiem, że rozbudziwszy podejrzliwość Allemana, nie wydobędzie teraz z niego już nic więcej. Ale postanowił patrzeć i słuchać uważnie. Coś bardzo niebezpiecznego przedsiębrał wojewoda, kiedy jego powiernik milczał tak uparcie.
Wciśnięty pomiędzy dwie kamienice, stał niewielki domek, tak ciemny i cichy, jak gdyby wszelkie życie w nim zamarło. Mieszkańcy używali widocznie po dniu przepracowanym uczciwie zarobionego spoczynku.
Przed tym domem zatrzymał się Simonides i zwróciwszy się do Teodoryka, zapytał:
— Ale poczęstunek bierzesz ty na siebie?
— Możesz sobie dziś użyć na mój rachunek — odrzekł Alleman.
— Jeśli masz przy sobie więcej złota, nie pokazuj go. Płać tylko srebrem. A nóż miej w pogotowiu. Nie można nigdy wiedzieć, czy nie będzie potrzebny.
Simonides podniósł młot i uderzył siedm razy w bramę. Na znak ten odezwało się nasamprzód warczenie psa, potem odsunęła się klapa, umieszczona nad progiem.
— Gołąb, czy wydra? — odezwał się głos ochrypły.
— Biały gołąb — odpowiedział Simonides.
Drzwi odemknęły się bez szelestu. Ogromny drab, uzbrojony w siekierę, podniósł do góry latarnię. Ujrzawszy Simonidesa, kopnął psa, który szczerzył zęby na przybyszów i rzekł:
— Dawno nie zaszczyciłeś nas swoją godną osobą, szanowny radco. Wulkan stęsknił się już za tobą.
— Miałem robotę w innej stronie miasta — odparł Simonides. — Dużo dziś gości?
Drab wydął usta pogardliwie.
— Sama dotąd hołota. Trzech złodziei, kilka panienek, dwóch, czy trzech nowicyuszów w wysokim kunszcie noża. Rzym podleje. Coraz mniej u nas porządnych ludzi.
— Czy nie ma ani jednego patrycyusza?
— Jest tylko Kalparniusz[38], ale czegoś zmartwiony. Spił się i drzemie na ławie. Podobno wymknął mu się wczoraj z pod noża jakiś tłusty handlarz. Aż płakał biedak ze wstydu.
Simonides skinął odźwiernemu poufale głową i podniósł drzwi, znajdujące się w podłodze sieni. Z głębi, z podziemia płynął w górę gryzący dym, zmieszany z wyziewami potraw i napojów.
— Schodź ostrożnie — upominał Grek Allemana — bo ten pies Wulkan skąpi na porządną drabinę. Można kark skręcić, zanim się dostanie do jego nory.
Wschody, prowadzące z ziemi do piwnicy, chwiały się rzeczywiście, jakby się miały każdej chwili załamać.
— Żeby go prawdziwy Wulkan rozciągnął na swojem kowadle — klął Simonides. — Już bestya wrzeszczy. Pewno chce wydrzeć ostatniego asa jakiemu biedakowi.
Z dołu, z ciemnej przepaści, dochodził podniesiony głos męski, przepleciony krzykiem kobiety.
Gdy Teodoryk uczuł pod sobą ziemię, ujrzał obszerną kwadratową izbę, którą oświecała pochodnia, utkwiona w kupie piasku.
W pierwszej chwili nie mógł rozróżnić ani sprzętów, ani ludzi, gęsty bowiem dym pokrył wszystko, jak mgłą. Słyszał tylko ów głos męski i krzyk kobiety.
— Patrzcie ją, dziewica Westy! — wołał ktoś. — Obrzydła jej miłość pijaków... Mo ci sprowadzić patrycyusza, albo samego imperatora... A jeść to chcesz i sandałów zdzierasz tyle, jakbyś się w cyrku ścigała... Ruszaj mi zaraz na ulicę! Może zarobisz sobie jeszcze na wieczerzę.
— Żeby ciebie Erynnye rozszarpały, ty krwiożercza pijawko! — odpowiadała kobieta. — Małoś się nałykał moich sesterców? Tysiące ci już zarobiłam, a ty gnasz mnie i gnasz, zazdroszcząc chwili spoczynku i skąpiąc łyżki strawy.
— Erynnyami ty mnie nie strasz, ropucho, bo ci pociły ozór wepchnę tak do gardła, że nie będziesz nim więcej mełła. Wynoś się, pókiś cała. U mnie nie ma miejsca dla próżniaków.
Teodoryk, którego oczy przyzwyczaiły się tymczasem do dymu i ciemności, spostrzegł niskiego, krępego człowieka, który siedział za długim stołem, pilnując dzbanów różnej wielkości. Przyskakiwała do niego młoda dziewczyna, ubrana w czerwoną tunikę, podkasaną tak wysoko, iż nie sięgała nawet do kolan.
— Tylko się do mnie zbliż — wołała dziewczyna — a tak ci lisie ślepie urządzę, że nie będziesz mógł więcej swoich skarbów przeliczać.
— Julia! — zawołał mężczyzna.
Z pod stołu podniósł się duży pies brytański i spojrzał na pana zakrwawionemi oczami.
— Jeszcze jedno słowo, a rozprawi się z tobą moja Julka.
— Żeby cię mór zadusił, ty zbóju!... — krzyknęła dziewczyna i wybiegła na wschody.
Poszedł za nią ordynaryjny śmiech kilkunastu osób, leżących pod ścianami na gołej ziemi.
Teraz zbliżył się Simonides do stołu i podał rękę owemu człowiekowi.
— Pozdrowienie znakomitemu Wulkanowi — rzekł. — Bo tytuł rycerski ozdobi niezawodnie niedługo twoje zasługi. Mówiono mi, że chcesz kupić złoty pierścień dla swojego jedynaka.
— Witaj, już cię dawno nie widziałem — odparł Wulkan — a wiesz przecie, że lubię towarzystwo mężów rozumnych. Masz u mnie zawsze dzban albańskiego i kiszkę grochową, jeśli przyjdziesz z dobrą radą. Chciałbym się w istocie wycofać z tego zakładu. Dojadło mi już próżniactwo tych łajdaków. Wystaw sobie, że nie zarobiłem w ostatnim tygodniu nawet tysiąca sesterców. Te niedołęgi straciły węch na dobrym chlebie.
Zwrócił się do jakiegoś obdartusa, który przysuwał się chyłkiem do stołu i wrzasnął:
— Jeszcze się tu wałęsasz? Nie mówiłem ci, żebyś się wynosił? Egipski piesek, delikacik. Powiada, że zaziębił się nocy wczorajszej, że go coś we wnętrznościach piecze. Nie ukradł od dwóch dni marnej togi, a zachciewa mu się wina. Nie dam już ani czarki na kredyt. Tym chłystkom zdaje się, że mam piwnicę dla nich. Z tą hałastrą złodziejską biada największa — mówił, zwracając się do Simonidesa. — Tchórze. Uciekają przed pierwszym lepszym strażnikiem, na widok krwi dostają mdłości, kiedy się dobierają do cudzych zamków, trzęsą się im łapy, a żreć toby chcieli za trzech. Ale kogoś to do nas przyprowadził? (wskazał na Teodoryka).
Simonides uśmiechnął się złośliwie.
— Wstań i pokłoń się temu patrycyuszowi — rzekł głośno, żeby go wszyscy słyszeli — bo tacy mistrzowie zaszczycają rzadko twój zakład szanowny. Trzech kapłanów galilejskich zarżnął mój przyjaciel w Wiennie, dwóch senatorów powiesił na suchej gałęzi, żonie jakiegoś komesa wypruł nasamprzód jelita, a potem poobcinał uszy z kolczykami, palce z pierścieniami i przyrządził z nich obiad dla swoich piesków.
Spojrzał z pod czoła na Teodoryka. Stary Alleman czerwieniał i bladł, otwierał usta, jakby chciał przeczyć i zamykał je, zmuszając się do milczenia.
— Szło mu doskonale w Wiennie — opowiadał Simonides dalej — ale kiedy się dobrał do skarbca biskupa, przypięła się do jego pięt cała sfora wyżłów imperatorskich i dlatego wolał im pokazać plecy.
Z pod ścian pozrywali się złodzieje i otoczyli Teodoryka kołem, przypatrując mu się z niemem uwielbieniem. Kobiety szeptały pomiędzy sobą, a Wulkan kłaniał się nisko.
— Wielki zaszczyt dla mojego domu, wielki zaszczyt — mówił gospodarz szynku. — Cały mój zakład jest na twoje usługi, znakomity gościu. Mam nadzieję, że upodobasz sobie nasze zaciszne schronisko, a tymczasem pozwól wypić swoje szacowne zdrowie najlepszem winem, jakie mam w piwnicy.
Skoczył za stół i wydobył z kosza kamienny dzban, pokryty pleśnią.
— Tylko dla najzasłużeńszych mam ten boski napój, któryby nawet posąg marmurowy rozgrzał.
Wulkan nalał trzy czarki. Jedną z nich podał Teodorykowi, drugą Simonidesowi, trzecią podniósł sam do ust.
— Obyś kwitł jak najdłużej — prawił — sobie na pożytek, a bractwu odważnych zuchów na chwałę i wzór zachęcający.
Teodoryk miał ochotę palnąć tego draba w kark, ale przypomniawszy sobie rozkaz wojewody, wypił wino i odparł:
— Niech cię Fortuna wynagrodzi za dobre słowo takim worem złota, żeby go sto mułów nie uciągnęło.
— Gdyby nasze miasteczko zaszczyciło więcej takich godnych mężów, jak ty, spełniłoby się twoje życzenie wkrótce — odpowiedział Wulkan. — Ale dzielność zanika w Rzymie. Uważaj mój dom za swój i rozgość się, jak u siebie. Zaraz każę podać wieczerzę.
Wyrwał pochodnię z kupy piasku i poświecił Teodorykowi do drugiej izby. Na złodziejów, którzy tłoczyli się za nim, fuknął:
— Odczepcie się, łajdaki, bo Julka będzie miała robotę! Nie dla takich chłystków, jak wy, towarzystwo bohaterów. Długie palce powinny podziwiać zdaleka mistrzów noża.
W izbie drugiej było kilka stołów i ław. Zamiast pochodni, paliła się tu lampa, zawieszona u sufitu.
— Odpuść mi, szanowny gościu, że nie będę ci sam usługiwał — mówił Wulkan do Teodoryka — ale ty wiesz, że oko gospodarza podwaja zarobek.
Odciągnąwszy Simonidesa na stronę, szeptał:
— Niech ja o tem wiem, gdy twój przyjaciel będzie miał jaką porządną robotę. Pamiętaj, że znajdziesz u mnie zawsze dzban albańskiego.
Simonides poklepał Wulkana protekcyonalnie po ramieniu.
— Możesz być pewnym mojej życzliwości. Tylko nie dawaj na wieczerzę śmierdzącej kiszki i zgniłej ryby.
Gdy się Wulkan oddalił, zwrócił się Teodoryk do Simonidesa.
— Pleciesz, jak gdyby ci kto płacił za kłamstwo — odezwał się przyciszonym głosem.
— Źle ci z mojem kłamstwem? — odparł Grek z uśmiechem. — Gdybyś był tryumfatorem, nie doznałbyś lepszego przyjęcia. Nie rozumiem zresztą twojego niezadowolenia. Jeśli jesteś takim mistrzem, jak sam o sobie opowiadasz, to mogłeś dokonać jeszcze odważniejszych czynów. Wyprucie wnętrzności z kobiety nie jest rzeczą tak niezwykłą, iżby zasługiwała na podziw.
Teodoryk, czując na sobie szyderskie spojrzenie Simonidesa, udawał, że rozgląda się uważnie po izbie.
— No... tak... zapewne... — bąkał — robiło się rzeczy większe... Ale gdzież ten Kalpurniusz. o którym mówił odźwierny?
Pod samą lampą, z głową opartą na stole, siedział na ławie człowiek, zawinięty w płaszcz gallijski. Spał widocznie, bo chrapał, jak koń zmęczony. Oprócz niego, znajdowało się w izbie jeszcze dwóch drapichrustów, którzy grali w kości.
Simonides uderzył śpiącego zbója pięścią w kark i huknął mu nad uchem:
— Straż prefekta miasta!
Rabuś zerwał się na równe nogi, pochwycił nóż, leżący obok niego i wytrzeszczył nieprzytomne oczy. Poznawszy Simonidesa, warknął:
— Zawsze się ciebie głupie żarty trzymają, stara łasico, ale nie przebieraj miarki, bo mógłbym kiedy zapomnieć, że wydobyłeś mnie raz z sieci tego łotra Flawiana.
— Groź takim kundlom, jak ty, głupcze! — odpowiedział Simonides, siadając na ławie. — Gdybyś wiedział, kogo ci przyprowadziłem, postawiłbyś dzban najlepszego albana. Dopiero pod kierunkiem takiego mistrza możesz wyjść na ludzi. Przetrzyj pijane ślepie i przypatrz się dobrze mojemu przyjacielowi. Trzech biskupów wysłał do królestwa niebieskiego, pięciu senatorom podciął nożykiem gardziołka, dziesięć świątyń puścił z dymem, cały oddział strażników przepędził. A ty co, niedołęgo? Zadusiłeś w kącie jakiegoś tam marnego kupczyka i otworzyłeś dwom starym babom żyły, a szczekasz, jak gdybyś dorównał najzasłużeńszym. Bohater...
Kalpurniusz zmierzył Teodoryka od stóp do głowy wzrokiem, w którym łączył się podziw z zazdrością.
Był to człowiek jeszcze bardzo młody, nie liczący więcej nad lat dwadzieścia, niski, szczupły, z twarzą, pozbawioną zupełnie zarostu. Tu i owdzie tylko sterczało na górnej wardze i na brodzie kilka włosów. Czaszkę miał szpiczastą, wklęsłą w skroniach, uszy ogromne, odstające, oczy wyłupiaste, szczęki nadmiernie wysunięte.
— Nie moja wina, że nie nadarzyła mi się dotąd robota porządna — odezwał się głosem cienkim, kobiecym, podając rękę Teodorykowi. — Pozdrowienie tobie, mistrzu... Nie wzgardź w razie potrzeby moją pomocą, a przekonasz się, że nie gołębica mnie wylęgła.
Teodoryk wahał się przez chwilę, czy uścisnąć rękę, splamioną krwią starych kobiet. Wstrętnym był mu ten młokos, rzucający się z poza węgła na upatrzoną ofiarę, ale wszakże takich wyrzutków ludzkości kazał mu wojewoda szukać.
— Zobaczymy, zobaczymy — mówił i klasnął w dłonie.
Natychmiast przybiegła z drugiej izby zupełnie naga dziewczyna, przepasana tylko na biodrach przezroczystą, czerwoną tkaniną.
Stanęła przed stołem i zaczęła się do starego wojaka zalotnie uśmiechać.
— Ty rozkazałeś, mistrzu? — zapytała, ocierając się ramieniem o jego ramię.
On odsunął się od niej, jak od brudnego zwierzęcia i rzekł szorstko:
— Trzy miary starego albana!
— A dla mnie?
— Ruszaj do...
Resztę klątwy połknął.
— Chce ci się ładnej przyjaciółki, a ta jeszcze wcale niczego — zaśmiał się Simonides, który szczypał dziewczynę w plecy.
— Za stara dla mnie — odpowiedział Teodoryk.
— Patrzcie go, młodzieniaszek! — syknęła niewolnica. — Skończył wczoraj dziesiątą wiosnę...
— Idziesz ty zaraz! — zawołał Alleman.
— Idę już, idę, stary grzybie. Może ci posłać po niemowlę?...
Teodoryk zasępił się. Bezwstyd, wyzysk i zbrodnia ruszały się naokoło niego z taką swobodą, jak gdyby on sam był cząstką bagna, w które się dostał. A on nie miał dotąd na sumieniu żadnej nikczemności. Jeśli zabijał, to w otwartym boju, jeśli nadłamał czasem jakiemu śmiałkowi żeber, to w publicznej zwadzie, w obecności licznych świadków. Był barbarzyńcą, ale nie godził nigdy podstępnie na cudzą własność, mordował, lecz nie dla pieniędzy.
Niewolnica przyniosła wino i odeszła, wzruszywszy pogardliwie ramionami. Dziwnym wydawał się jej ten słynny mistrz noża, który nie zwrócił nawet uwagi na jej wdzięki.
Druga izba, przeznaczona dla „patrycyuszów,” dla morderców, zapełniała się tymczasem różnemi postaciami, z których każda, zanim usiadła, obrzucała zebrane już towarzystwo z podełba szybkiem, badawczem spojrzeniem. Odzywały sic teraz ciągle głośne wołania, rozkazy, klątwy, brutalne śmiechy. Brzęczały blaszane czarki i miski, przymocowane do stołów żelaznemi łańcuszkami.
— Jeszcześ wąsisków nie umoczył w winie, a już zaczynasz drzemać — odezwał się Simonides, trącając Teodoryka w łokieć. — Może opuścimy ten szanowny zakład?
Drwiący głos Greka przypomniał Allemanowi cel, dla którego przybył do jaskini zbrodniarzów. Napełnił szybko kubki i podsunąwszy jeden z nich Kalpurniuszowi, mówił:
— Dopuściłbym cię chętnie do współki, gdybym wiedział, że kochasz sławę nadewszystko. Bo w każdem rzemiośle znaczy honor więcej od zarobku.
— Twoje zdrowie, mistrzu! — zawołał zbój. — Słyszę słowa męża. I ja chciałbym dokonać jakiego wielkiego czynu.
— A cóż ty nazywasz wielkim czynem? — zapytał Teodoryk.
Kalpurniusz namyślał się jakiś czas, zanim odpowiedział:
— Gdyby mi się udało dopaść w jasny dzień na głównym rynku którego z senatorów, wytoczyć z niego juchę i ujść bez guza przed pachołkami miasta, byłbym z siebie zadowolony.
Wyłupił oczy na Teodoryka, przekonany, że go swoim pomysłem olśnił. Ale stary żołnierz machnął ręką lekceważąco.
— Tę sztukę potrafi każdy — rzekł — kto zna dokładnie główny rynek i wie, w którą stronę uciekać. Na taką pospolitą robotę szkoda mojego czasu.
— A gdyby wtargnąć podczas ofiary do świątyni kapitolińskiej i posłać do Charona jednego z kapłanów?
Bezwąsą twarz zbója rozjaśnił uśmiech tryumfujący. „Teraz cię zadziwiłem” — mówiły jego oczy tygrysie.
— Zapewne — odpowiedział Teodoryk niedbale — jest to już coś, ale jeszcze nie to, czegobym żądał od mojego wspólnika. Odwaga męża zasługuje tylko wtedy na podziw, gdy drwi z gniewu bogów i demonów. Z człowiekiem da sobie człowiek zawsze radę, nie w taki, to w inny sposób.
Simonides, który zajadał kiszkę grochową, popijając ją winem, wyciągnął uszy i słuchał uważnie.
— Gdyby ci naprzykład ktoś dobrze za to zapłacił, żebyś ukradł złotą brodę Jowisza kapitolińskiego, albo potrzaskał jego błyskawicę, albo porwał jednę z dziewic Westy...
Mówiąc, śledził Teodoryk wyraz twarzy Kalpurniusza. Przy „dziewicach Westy” pokryta czoło zbója nagił bladość, a jego wzrok opadł na ziemię.
— A widzisz, jaki to z ciebie zuch — ciągnął Teodoryk dalej. — Cóż cię tak przestraszyło? Czy broda i błyskawica Jowisza, które śmiałe ręce już nieraz kradły, czy porwanie dziewicy Westy? Prawdziwa odwaga nie lęka się nawet Merkurego, w chwili, gdy sprawdza śmierć cieniów.
— Ale... dziewice... Westy... — odezwał się Kalpurniusz głosem przyciszonym.
— Cóż to tak szczególnego te wasze dziewice Westy? Kobiety, jak wszystkie inne. Że podtrzymują święty ogień? I ten święty ogień jest ogniem, jak każdy inny. Możesz sobie przy nim zupę ugotować. Ty chciałbyś ze mną razem pracować? Tobie dzieci niańczyć, młokosie...
Kalpurniusz podniósł głowę.
— Co prawda, to prawda — mówił — kobiety, jak wszystkie inne. I ten ogień jest ogniem, jak każdy inny. Gdyby ktoś bardzo dobrze zapłacił, możeby się w Rzymie znalazło kilku zuchów, którzyby sobie uwarzyli wieczerzę przy ogniu Westy, a jej kapłankę zmusili do wyprania brudnej tuniki.
— Ale ty nie należałbyś do tych zuchów — drażnił Teodoryk ambicyę zbója.
Kalpurniusz uderzył w stół pięścią z taką złością, że miski i kubki podskoczyły.
— A skąd ty możesz wiedzieć! — zawołał — żebym się uląkł Jowisza, Westy lub innego boga? Nie w samej tylko Wiennie żyją mężowie.
Teodoryk napełnił kubek Kalpurniusza winem.
— Twoje zdrowie, bracie! — rzekł. — Teraz wiem, że mogę ci ufać, gdyby się znalazła jaka lepsza robota.
Zbój, ucieszony uznaniem starego mistrza, wypił gorący napój duszkiem.
— Może zamówił już kto u ciebie brodę Jowisza, łuk Dyany lub dziewicę Westy? — zapytał, przechylając się poufale do Teodoryka. — Morfeusz będzie mnie omijał dopóty, dopóki sobie nie zasłużę na twój szacunek.
Zapóźno przypomniał sobie Teodoryk, że Simonides siedział obok niego. Grek, który cykał powoli wino, nie stracił ani jednego słowa z rozmowy. Oparłszy głowę na dłoni, słuchał z wytężoną uwagą.
— Nikt nie zamawiał dotąd u mnie brody Jowisza, łuku Dyany lub dziewicy Westy — odparł Teodoryk — ale dobry robotnik powinien być na wszystko przygotowany. Chciałem cię tylko doświadczyć.
Gdyby był dostrzegł ironiczny uśmiech, który przewinął się po ustach Simonidesa, byłby się po raz wtóry rozgniewał na swoją niezręczność. Ale Grek zasłonił twarz ręką.
Zestawiwszy polecenie, jakiem go wojewoda obarczył, z tem, co mówił Teodoryk, domyślił się Simonides wszystkiego. Pan chciał znać dokładnie porządek dnia i nocy w Atrium Westy — sługa badał zbója, czy targnąłby się bez obawy na westalkę... Znaczyło to, że tajne zamiary wojewody krążyły dokoła schroniska dziewic świątobliwych.
„Jaki ten niedźwiedź germański głupi — śmiał się Simonides w duszy — gdy chce być dowcipny. Grubą łapą żołdaka uderza odrazu w sam środek tajemnicy. Niech uderza! Z głupoty głupców korzystają roztropni.”
W izbie robiło się coraz gwarniej. „Patrycyusze” rzeczy pospolitej zbrodniarzów bawili się tak swobodnie, jak gdyby w Rzymie nie było sądów. Nagie dziewczyny obnosiły ciągle wino, kości obracały się na stołach, pijane krzyki rosły z każdą chwilą. Z tą wrzawą mnóstwa głosów łączył się bezustanny brzęk łańcuszków, któremi przezorny Wulkan przytroczył swoje naczynia do sprzętów.
Teodorykowi zdawało się, że słyszy brzęk kajdanów.
Wtem zawrzała przy jednym ze stołów głośna kłótnia. Dwóch drabów zerwało się z ław i skoczyło sobie do oczu.
— Szóstka była moja! — wołał pierwszy.
— Kłamiesz, psie hiszpański! — krzyczał drugi.
— Stul pysk, żmijo syryjska!! Ja rzuciłem szóstkę!
— Nie po raz pierwszy oszukujesz!
— Milcz, bo ci gębę zamknę na wieki!
— Pilnuj ty swojej!
Błysnęły dwa noże.
Zanim inni zbóje zdołali nadbiedz, tarzał się jeden z graczów w kałuży krwi, kopiąc ziemię nogami.
Do izby wpadł Wulkan. Zobaczywszy trupa, machnął ręką.
— Żeby was kruki rodziobały na Polu Hańby! — zawołał. — Nie mówię przetrącić jaką kostkę, ale zaraz mordować! Tylko ciągły kłopot ma się z tymi łajdakami.
— Od łajdaków nie wymyślaj, pijawko odpowiedział ten, który zabił towarzysza — bo i twoje cielsko nie jest z kamienia. Każ usunąć to ścierwo i wracaj do swoich garnków.
— Ty mi będziesz groził, ty? — wrzasnął Wulkan, dobywając z za pasa noża. — Żółtodziób! Jeszcześ wróblom wydłubywał oczy, kiedy ja już tłuste gardła podcinałem.
Rzucił się na zbója, ale kilka rąk silnych pochwyciło go wpół i wypchnęło do pierwszej izby.
— Do garnków!... do garnków! — wołano zewsząd.
Klnąc, wygrażając pięścią, zajął Wulkan swoje miejsce za stołem.
— Trupa do Tybru! — rozkazał odźwiernemu.
Wkrótce potem obnosiły znów nagie dziewczyny wino, obracały się kości, brzęczały łańcuszki, rozlegały się śmiechy, jak gdyby nic nie było zaszło.
Simonides, który przypatrywał się tej scenie z poza pleców Teodoryka, odezwał się półgłosem:
— Zarobiłem sobie rzetelnie twojego aurea.
— Zemdlił cię widok krwi? — drwił stary żołnierz.
— Nie lubię grubijaństwa.
I Teodoryk, chociaż był nieraz świadkiem takich „grubijaństw,” miał na dziś dosyć towarzystwa „patrycyuszów” cechu zbrodniarskiego. Umówiwszy się z Kalpurniuszem o czas i miejsce spotkania, opuścił szynk Wulkana.
Kiedy płacił w pierwszej izbie za wino, skarżył się Wulkan:
— Wartoż to się za tych łajdaków poświęcać? Kanni sic ich i pasie, jak senatorów, broni przed wyżłami prefekta miasta, a oni zapłaciliby swojemu dobrodziejowi nożem, gdyby nie miał sam szybkiej ręki. To najmłodsze pokolenie nie szanuje już lat i zasługi.
Na ulicy rzekł Simonides do Teodoryka:
— Zamiast udawać chytrego lisa, do czego nie masz żadnych zdolności, mógłbyś mnie przypuścić do spółki. Za dobre pieniądze dostarczę ci tylu zuchów, ile ich będziesz potrzebował.
Widzisz, że umiem sobie sam radzić — odpowiedział Teodoryk.
— Nie bardzo to widzę.
— Nie lubię się z nikim dzielić zarobkiem.
— Żebyś swojej chciwości nie pożałował. Powinieneś już wiedzieć, że jestem bardzo ciekawy.
— A ty powinieneś wiedzieć, że nanie wygodną[39] ciekawość istnieją środki skuteczne.








X.


Ciemna, pochmurna noc stała nad ogrodem westalek. Od czasu do czasu wypadał z poza Kapitolu wicher północny, wstrząsał konarami drzew, chwytał resztki zwiędłych liści i gnał je przed sobą, zmieszawszy z kurzem ulicy.
W okrągłej świątyni, w celi środkowej, na niskim, marmurowym ołtarzu, palił się w glinianych naczyniach święty ogień. Nie iskra, wywabiona z kamienia ręką ludzką go roznieciła, lecz promienie słoneczne. Z nieba pochodził.
Strzegł go z jednej strony posąg bogini, a z drugiej Fausta Auzonia, spoczywająca na złoconem krześle, podobnem do kurulnych.
Do kolan kapłanki tuliła się czternastoletnia dziewczyna. Złożywszy głowę na łonie Fausty, łkała zcicha. I ona miała na sobie suknię dziewic Westy, lecz bez welonu i opaski. Była nowicyuszką[40].
— Świadomość spełnionego obowiązku stłumi w sercu twojem wkrótce ten żal pierwszej młodości, który ci przypomina, iż przyszłaś na świat z prawami kobiety — mówiła Fausta Auzonia głosem miękkim. — Szybko przemija życie na ziemi, lecz kara bogów trwa wiecznie.
Nowicyuszka podniosła do kapłanki twarz, zroszoną łzami.
— Mojaż wina, że mnie ten żal ściga w dzień i niepokoi nocą? — skarżyła się. — Naokoło mnie, na ulicy, w teatrach, wszędzie wyciąga do mnie życie ramiona kuszące. Szczęśliwy uśmiech moich sióstr, gdy pieszczą dziatwę, dumny błysk ich oczu, gdy słyszą pochwałę swoich mężów, cichy szept narzeczonych, posągi i malowidła, elegie naszych poetów, słodkie pieśni doryckie, rozkoszny taniec aleksandryjski i wszystko przypomina mi prawa młodości i kobiety. Daremnie powtarzam sobie twoje mądre rady. piję je, ssę w siebie, by wsiąkły w krew i ostudziły jej płomień. Ta krew gorąca ciągnie mnie pomiędzy ludzi, do ich radości i smutków, do ich szaleństw i rozczarowań. Pomóż mi zwalczyć te straszne pokusy, Fausto. Ty byłaś dla mnie zawsze taka dobra i pobłażliwa. Przed tobą jedną nie lękam się otworzyć serca grzesznego.
I objęła kolana kapłanki i prosiła:
— Pomóż mi, pomóż!...
Fausta gładziła jej włosy ręką pieszczotliwą.
— Ofiara nie byłaby ofiarą — odrzekła tym samym miękkim głosem — gdyby nie zabierała człowiekowi szczęścia. Dla dobra całego narodu musimy my, stróżki jego Palladium, przejść przez życie bez zwykłych radości ludzkich.
— Potrzebaż narodowi koniecznie ofiary z łez niemocnego dziecka? Tylu mężów doświadczonych poświęca myśli swoje ojczyźnie... Cóż Rzymowi po rozpaczy drobnej, szarej ptaszyny, tłukącej główkę o ściany klatki? Ofiara przymuszona nie może być miłą bogini, a mnie nie pytał nikt o moją wolę, gdy mnie zamykano w tym grobowcu złoconym. W szóstej wiośnie życia oddał mnie okrutny rodzic w służbę Westy. Dlaczegóż wybrał arcykapłan właśnie mnie, której dusza nie znosi samotności i załamuje się pod brzemieniem ofiary?
— Zakryte są dla oczu ludzkich zamiary bogów. Godność dziewicy Westy przyniosłaś ze sobą na świat, skoro wybór arcykapłana padł na ciebie.
— Czemże mogłam zasłużyć na łaskę bogini, ja, której serce wyrywa się do rozkoszy i swobody? Jeśli Westa upodobała sobie mnie z pośród tłumu dziewcząt, to dlaczego nie zgasiła we krwi mojej ludzkich pożądań? Ten żar trawi mnie, dusi, pożera. Nie czuję w sobie ducha świątobliwości...
Nowicyuszka rozwiązała u szyi taśmy tuniki, jak gdyby ją rzeczywiście coś dusiło, i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Nie wytrzymam w tem więzieniu, nie wytrzymam! — wołała.
Fausta objęła jej głowę ramieniem i przygarnęła ją do siebie. Przez pewien czas milczała, pozwalając płynąć łzom dziewczyny bez przeszkody. Potem schyliła się nad płaczącą i mówiła szeptem:
— Łez nie cofaj, gdy będą się tłoczyły gorzkie i gorące do oczu twoich, albowiem łzy gorzkie i gorące oczyszczają duszę. Kiedy cię młodość będzie kusiła obietnicami złudnemi, zamknij się w swojej celi i płacz dopóty, dopóki ci znużenie sił nie odbierze. Ale niech nikt nie widzi twojej rozpaczy. Ona jedna ulituje się nad tobą i wynagrodzi cię za płacz samotny spokojem. Z gorącemi i gorzkiemi łzami spłyną powoli wszelkie pożądania lat wiosennych i odstąpią cię pokusy grzeszne. Smutkom swoim nie złorzecz, tylko bowiem wielkie, głębokie cierpienie zwalcza skutecznie złych demonów, którzy mieszkają w każdym człowieku.
— Prawdaż to, Fausto? — pytała nowicyuszka, podnosząc znów bladą twarz do kapłanki. — Dożyjęż ja tej chwili, w której złe demony nie będą miały do mnie przystępu?
— Dożyjesz, dożyjesz — pocieszała ją Fausta. — Serdeczny ból wypali w tobie żal, który ci się dziś wydaje nieznośny, łzy gorzkie i gorące wystudzą z czasem płomień, który cię obecnie trawi, ciągła modlitwa i wielkie cierpienie wyniosą cię w końcu po nad zwykłe szczęście ludzkie, iż będziesz spoglądała ze szczytów beznamiętnego obowiązku na rozkosze ziemi z łagodnym uśmiechem pobłażliwości.
— O, ten obowiązek dziewicy Westy jest tak twardy i zimny, jak kamienne oblicze naszej bogini mówiła nowicyuszka, obrzucając trwożnem spojrzeniem marmurowy posąg Westy.
— Twardy i zimny jest wszelki obowiązek, domagający się ofiary ze szczęścia osobistego — odrzekła Fausta — ale tylko taki obowiązek — obowiązek kapłana i obywatela — zbliża nas do bogów nieśmiertelnych. Wszystko inne posiada człowiek wspólnie ze zwierzęciem, i miłość i głód i pragnienie. Skarby wody, ziemi i powietrza, dobroczynne ciepło słońca i kojące ciemności nocy dzielimy z ptakiem, rybą, czworonożnym mieszkańcem pól i lasów, z płazem nawet. Jedna tylko ofiara z pragnień osobistych, zdeptanych dla cudzego dobra, wznosi nas po nad całe żywe stworzenie. A my, dziewice Westy, poświęcamy się dla dobra nieprzejrzanych tłumów, bo dla szczęścia narodu rzymskiego. Nasze łzy zmywają grzechy tysięcy tysiąców, nasza modlitwa dodaje otuchy strapionym dzieciom przesławnej Romy. Dla takiego celu warto się wyrzec owych przemijających wzruszeń, które ludzie rozkoszą nazywają. Ilekroć ci tęsknota młodości uprzykrzy służbę przy żniczu narodowym, przypomnij sobie, iż jesteś Rzymianką, a żal twój roztopi się w boskiem uczuciu spełnionego obowiązku.
Nowicyuszka słuchała z wytężoną uwagą, oparłszy łokcie na kolanach Fausty. Łzy zasychały na jej policzkach. Tylko usta drgały boleśnie i broda podnosiła się, jak u nieutulonego jeszcze dziecka.
— Słowa mądre płyną z warg twoich — mówiła głosem zmęczonym — ale tak zimne i bezlitosne, jak rozum starców. Nie każdemu dano panować nad pragnieniami młodości z siłą dojrzałego męża. Mojego ciała nie wyrzeźbili bogowie z kamienia.
Na dworze zawył wiatr, sypiąc na świątynię tumany liści. Przez odemknięte drzwi wcisnął się do celi[41] prąd chłodnego powietrza, wpadł na ołtarz i rozdmuchał święty płomień. Czerwony blask oświecił marmurową twarz Westy, pogrążoną dotąd w cieniach.
Nowicyuszka zasłoniła pierś rękami, jakby się chciała bronić przed ciosem.
— Jak ona patrzy!... — szeptała ze zgrozą. — Litości nie znalazłaby u niej rozpacz ludzka... O, Fausto, Fausto, jak strasznie w tej klatce złoconej!...
— Przywykniesz zczasem do ciszy naszego schroniska — odpowiedziała Fausta łagodnie.
— Nie przywyka się do ciszy grobu, gdy się jest żywym człowiekiem — zaprzeczyła.
— Legion dziewic zgasł w tym grobie, składając szczęście swoje bez skargi u stóp żnicza narodowego.
— Ofiarę naszych poprzedniczek łagodziła wiara, która...
Nie dokończyła, bo ręka kapłanki zamknęła jej usta.
— Milcz, nieszczęsna! — przerwała jej Fausta. — Moja pobłażliwość cofa się przed bluźnierstwem.
Głęboka bruzda utworzyła się na jej czole powyżej orlego nosa. Jej dźwięczny głos stał się suchy, twardy, gdy mówiła:
— Przez trzy dni będziesz sobie odmawiała po karmów i miękkiego posłania. We łzach i modlitwie będziesz błagała bogini o przebaczenie za myśli grzeszne. Wracaj do swojej celi.
Z przerażeniem spojrzała na nią nowicyuszka.
— Ty mnie nie zdradzisz — prosiła, rzuciwszy się do stój) Fausty — ty mnie nie wydasz w ręce arcykapłana. Wiem... Zawlekliby mnie na Pole Hańby i zakopali żywcem... Niktby się nademną nie zmiłował, nikt, nikt...
I z piersi jej trysnął płacz tak obfity, iż zalał łkaniem całe sanctuarium świątyni.
— Przebacz, boska... To nie ja złorzeczyłam żniczowi naszego narodu... Coś się we mnie rwie, targa, coś huczy, szaleje... Nie moja wina, nie moja... Opętały mnie złe demony...
Surowy wyraz spływał powoli z twarzy Fausty, ustępując miejsca współczuciu. I znów miał jej głos tony miękkie, kiedy odrzekła:
— Nie śmierci twojej pragnie bogini, lecz wiernej służby. Podnieś się i odejdź bez obawy. Arcykapłan nie dowie się nigdy o twoim błędzie.
Nowicyuszka dźwignęła się z kolan i pochyliwszy głowę przed świętym ogniem, oddaliła się chwiejnym krokiem. Lecz zanim doszła do progu, odwróciła się nagle:
— Powiedz mi Fausto — zapytała — czy i ciebie męczyły kiedyś pokusy nieczyste? Powiedz, że i ty musiałaś walczyć ze złymi demonami, a zniosę odważniej moją rozpacz.
— Nawet bogowie nie są wolni od pokus — odpowiedziała Fausta wymijająco.
Kiedy została sama, rzuciła na ołtarz kilka gałązek laurowych, zawinęła się w płaszcz i utkwiła wzrok w świętym ogniu.
Już siedmnasty rok służyła symbolowi geniuszu narodu rzymskiego. Nie miała jeszcze sześciu lat, kiedy ją wuj, Nikomachus Flawianus, zamknął w Atrium Westy.
— Czy i ją męczyły kiedyś pokusy nieczyste? — pytała owa nieszczęśliwa dziewczyna.
Po ustach Fausty przewinął się uśmiech bolesny.
Wszakże i w jej żyłach płynęła gorąca krew italska, tak gorąca i gwałtowna, iż zdawało się jej nieraz, że zadusi ją żarami swojemi. I dla niej świeciło słońce, kwitła wiosna, śpiewały słowiki, marzyły noce miesięczne — i jej wyobraźnię drażniły elegie, pieśni doryckie, taniec i teatr, życie i sztuka — i ona patrzała zbliska na szczęście ludzkie. Suknia kapłanki Westy nie wydarła z jej piersi serca niewieściego.
Bywało, że znużona długiem czuwaniem w świątyni, zamykała powieki, aby dać folgę oczom. Wówczas osnuwała ją zdradziecka fantazya powiewną przędzą tęsknot dziewiczych. Przed okiem jej duszy przesuwali się urodziwi młodzieńcy z odwagą na orlem obliczu, z wawrzynem zwycięzców na czole. Szli, a który ją mijał, kładł u jej stóp swoje laury i wyciągał ręce, jakby o coś prosił.
Jeden z owych wyśnionych bohaterów, najpiękniejszy, najzasłużeńszy, zbliżał się do niej, zginał kolana i szeptał dziwnie melodyjne słowa. Śpiewały one słodziej od najsłodszej muzyki, a były przytem tak mocne, że obejmowały ją kleszczami.
Daremnie broniła się jej wstydliwość dziewicza. Słodki szept łamał powoli jej opór, naginał wolę, aż padła w objęcia zwycięzcy. Wtedy ogarniały ją płomienie, od których zapalała się krew, gasła przytomność, ale ten szał przepełniał ją taką rozkoszą, iż pragnęła, żeby trwał bez końca. I tuliła się do kochanka, wpijała się ustami w jego usta, oddana, uległa bez miary.
Ktoś wchodził do świątyni... sługa lub kapłanka. Fausta otwierała oczy i zimny dreszcz wstrząsał jej ciałem. Bo naprzeciw niej, za ołtarzem, bielił się posąg Westy, oświecony odblaskiem strasznego ognia. Wyrzec musi się wszelkich tkliwych uczuć i radości ludzkich, kogo przeznaczono na służbę tego ognia; zdeptać musi w sobie serce, spętać zmysły, komu powierzono straż nad symbolem cnoty rzymskiej.
Wszakże powtarzano to nowicyuszce codziennie przed modlitwą poranną i grożono jej w razie nieposłuszeństwa żywym grobem na Polu Hańby.
Więc zamykała się Fausta w swojej celi, rzucała się na mozaikową posadzkę i szamotała się dopóty z bólem, dopóki się sen nie zmiłował nad jej niedolą. Nazajutrz uciekała przed uroczemi marami, jak przed wrogiem śmiertelnym. Za drogo opłacała złudną rozkosz chwilowego zapomnienia.
Nie skarżyła się nigdy nikomu, we krwi jej bowiem mieszkała, oprócz pożądań ludzkich, duma rzymska, odziedziczona po szeregu wojowników. Jak jej przodkowie, przeszyci na polu bitwy włócznią lub mieczem, umierali spokojnie, by nie dać z siebie widowiska szczęśliwemu zwycięzcy, tak zamykała i ona ból swój na dnie duszy. Nikt z jej otoczenia nie domyślał się nawet, ile cichych westchnień popłynęło z jej celi do nieba, ile gorzkich łez zrosiło jej posłanie.
W miarę, jak przekraczała granicę pierwszej młodości, milkł w niej, zastygał żal do Przeznaczenia za to, że ją, pozbawił szczęścia kobiety, a wzmagała się duma, wsparła wkrótce przez inną, równie potężną silę.
Coś musiało ukochać jej serce gorące. Przeto umiłowało żnicz narodowy, jako ognisko, w którem zbiegały się wszystkie tradycye Rzymu.
Fausta, należąca do rodu, znanego z cnót obywatelskich, zrozumiawszy znaczenie kultu Westy, przywiązała się do swojej bezbarwnej doli z uległością patryotki. I w niej, jak w Julianie Apostacie, w Flawianie i Symmachu, odżyła stara virtus romana, której Rzym zawdzięczał swoją wielkość.
Z chwilą, gdy obowiązek obywatelski wypełnił duszę Fausty, nawiedzały ją pokusy zmysłów rzadziej. Od czasu jednak do czasu budziła się w niej kobieta i dopominała się od dziewiczej kapłanki praw swoich ze zdwojoną gwałtownością.
Dziś poruszyła skarga nowicyuszki w jej sercu popioły spalonych snów wiosennych.
Byłyż te sny urocze już popiołami? Stłumiłaż duma pospołu z obowiązkiem w istocie wszystko, co zostało w kapłance Westy ludzkiego? Nie wróeąż nigdy owe słodkie mary, aby przypomnieć dziewicy, iż nie piła jeszcze z szumiącego kielicha miłości?
Fausta wpatrywała się w święty ogień szeroko otwartemi oczami. Zdawało się, że nie widzi nic oprócz migotliwego płomienia, który pochłaniał z żarłocznością głodnego zwierzęcia gałązki laurowe, ruchliwy, jak żmija.
Na dworze wstrząsał wicher jesienny coraz silniej konarami drzew i pędził przed sobą coraz gęstsze tumany zeschłych liści. Ilekroć go marmurowe filary, otaczające świątynię zewsząd, powstrzymały w rozpędzie, skręcał nagle i rzucał się ze wściekłością na ogród.
Fausta otuliła się płaszczem szczelniej. Jednostajny szum, który przenikał ściany i cichy łopot płomienia działały na nią, jak narkotyk. Powoli osuwała się jej głowa na tylne wysłanie krzesła, zamykały się powieki, opadały ręce bezwładnie na łono.
Pracowna prządka, złotoskrzydlna wyobraźnia, zaczęła się do niej ostrożnie skradać. Przypomniała jej nasamprzód lata, spędzone w domu wuja, niańkę, która ją zabawiała lalkami, towarzyszki, strojące się w ślubne welony starszych sióstr, chłopczyków, przenoszących dziewczynki przez próg domu. I ją, maleńką Faustę, pochwycił kiedyś synek Flawiana w objęcia i umieścił w kurniku, gdzie sobie zbudował pałac z odłamków cegieł gabińskich. „Ty jesteś moją żoną, ja twoim mężem” — wołało swawolne dziecko.
Fausta uśmiechnęła się z rozkoszą do tych wspomnień niewinnych.
A prządka pracowała dalej.
I znów, jak kiedyś, jak w pierwszych latach jej kapłaństwa, przesuwali się przed okiem jej duszy urodziwi młodzieńcy, z odwagą na orłem obliczu, z wawrzynem zwycięzców na czole. Jeden z nich najpiękniejszy, najdzielniejszy, zbliżył się do niej, zgiął kolana i szeptał dziwnie melodyjne słowa. Bujne, jasne włosy spadały w puklach na jego ramiona, czarne, płomienne oczy świeciły na tle śniadej twarzy.
Już nachylił się, by ją w gorącym objąć uścisku.
Fausta wyprostowała się nagle w krześle, przetarła oczy i wyciągnęła przed siebie ręce, jakby kogoś odpychała. Bo tym urodziwym młodzieńcem był Fabricyusz, wróg jej wiary i narodu.
Nie po raz pierwszy mącił obraz tego nienawistnego Galilejczyka jej spokój. Szedł on za nią od pewnego czasu z uporem wyrzutu sumienia, wciskał się do jej snów nocnych i myśli dziennych.
Dlaczego postawiło Przeznaczenie właśnie jego na drodze jej grzesznych marzeń? — pytała się Fausta niejednokrotnie. Wszakże tylko nienawiść mogła patryotka rzymska czuć do wyznawcy zabobonu wschodniego. Czyby ją bogowie chcieli doświadczyć?
Fausta podniosła oczy do posągu Westy.
— Uwolń mnie od tej mary, o przeczysta! — prosiła.
Jakiś szelest odezwał się za drzwiami. Fauście zdawało się, że słyszy ostrożne kroki ludzkie. Było to niezawodnie złudzenie... Nowa kapłanka zluzuje ją dopiero po wschodzie słońca, zaś służba nie ośmieliłaby się zbliżyć do przybytku bogini bez wyraźnego rozkazu pani.
— Weź z przed oczu moich tę pokusę — modliła się Fausta — i zniszcz w sercu mojem resztki tęsknot dziewiczych. Niech mi pożądania nieczyste nie uprzykrzają służby twojej, o boska!
Za drzwiami znów coś zaszeleściło. Ktoś chodził w przedsionku.
Fausta obejrzała się zdziwiona. Czy by nowicyuszka wróciła?
Przechyliła się i słuchała... Szmer ustał...
To rzuca niezawodnie wicher liście na wschody i naśladuje chód ludzki...
Fausta oparła głowę na dłoni i pogrążyła się w zadumie.
Ta biedna dziewczyna skarżyła się słusznie, gdy nazwała obowiązek twardym i zimnym. Wszakże i ją, Rzymiankę dawnego obyczaju, wpatrzoną w świetlane wzory przeszłości, uciskał nieraz i ziębił urząd kapłanki Westy. Śmiertelnik nie jest bogiem. Trudno mu wytrzymać długo na chłodnych wyżynach poświęcenia. Gdyby ojczyzna zażądała od niej życia, oddałaby je bez namysłu, lecz ciągła walka z naturą ludzką nużyła ją niesłychanie. Łatwiej zginąć odważnie na polu bitwy, aniżeli opierać się przez szereg lat pokusom krwi.
Powtórnie zasunęły się powieki Fausty.
Grzeszne widziadła są jedyną okrasą smutnej doli kobiety, wydziedziczonej z uciech tego świata. Jeżeli trzeba za nie pokutować, to opłaca je dziewica Westy dostatecznie samotnością lat wiosennych i dojrzałych.
Tak przekonywał Faustę człowiek pospolity, usiłujący podkopać w niej kapłankę i patryotkę.
Marzenie — to jeszcze nie czyn, pragnienie miłości, to jeszcze nie miłość. A zresztą... I bogowie upajają się rozkoszą ziemi.
I znów podsuwała zdradziecka prządka Fauście pożądane przez każde serce niewieście widziadła. I znów zbliżył się do niej kochanek, łamał jej opór, naginał wolę. Jasne włosy spadały w puklach na jego ramiona, a ona pieściła te włosy.
Teraz nie omylił jej słuch... Ktoś stąpał rzeczywiście po wschodach... otworzył drzwi...
Fausta podniosła głowę i oddech zamarł jej w piersiach... Na progu świątyni stał Fabricyusz. Cieńźe to jego lub twór jej wyobraźni?
To był on, żywe wcielenie tego, którego widziała przed chwilą w śnie rozkosznym. Odrzucił z głowy kaptur płaszcza, przypadł do niej, zgiął kolana i mówił szybko, dyszącym głosem namiętności.
— Nienawiść i przesądy całych wieków oddzielają mnie od ciebie górą nieprzebytą, ale dla miłości mojej nie ma gór nieprzebytych, zemsty twoich bogów, kary twojego narodu, hańby i śmierci. Miłość moja pójdzie za tobą przez góry i morza, zdusi przesądy i groźby, jak zawistne gadziny, zdepcze wszystkie przeszkody i ogarnie cię takim płomieniem, iż się w nim twoje dumne serce roztopi i zleje z mojem. Fausto, ja ciebie kocham. Kocham cię, jak nic na ziemi, więcej od sławy żołnierza, od obowiązku sługi cesarskiego, od pamięci matki. Ty jesteś duszą mojego ciała, krwią mojego serca, pierwszą i ostatnią, jedyną myślą moją. Twój obraz idzie przedemną w dzień, kołysze mnie do snu wieczorem, mieszka we mnie w nocy. Bez ciebie zmienią się dla mnie woda i powietrze w truciznę. O, Fausto, Fausto!..
Rzucił się twarzą na posadzkę i zmiatał włosami proch z pod jej stóp.
— Kochaj mnie, bądź moją! — szeptał.
Ona zapomniała w tej chwili, że wróg Rzymu i Galilejczyk obraża w niej swoją miłością patryotkę rzymską i kapłankę Westy. Widziała przed sobą tylko wcielenie swoich marzeń, ukochany twór wyobraźni, któremu zagraża wielkie niebezpieczeństwo.
Stała się rzecz niesłychana. Mężczyzna ośmielił się wtargnąć w porze nocnej do przybytku Westy, niepomny okrucieństwa prawa.
— Wyjdź ztąd, wyjdź, nieszczęsny! — zawołała pobladłemi ustami. — Opuść natychmiast to straszne miejsce, które śmierć hańbiąca okrąża. Miej litość nad sobą!
On podniósł do niej ręce i mówił dalej:
— Niech obawa o mnie nie zatrważa twojego serca. Oko i ucho wiernego sługi bronią mnie przed nagłą napaścią. Nikt nam nie przeszkodzi. Od kilku tygodni szukałem sposobności, aby się do ciebie zbliżyć, lecz twoja suknia kapłańska stoi między mną a tobą, jak smok z paszczą ognistą. Rzuć tę suknię nienawistną, która cię pozbawiła swobody, rzuć to smutne więzienie, w którem młodość twoja zwiędnie przedwcześnie, rzuć te spróchniałe przesądy rzymskie, albowiem ostatnia ich godzina już wybiła. W objęciach moich czeka cię życie, szczęście, rozkosz i wiara prawdziwa wiara nowych ludów, przeznaczonych przez Boga do panowania nad światem. Pójdź ze mną! Nad modremi wodami morza Śródziemnego uścielę dla ciebie takie gniazdko, iż ci go najwięcej ukochane niewiasty będą zazdrościły i służyć ci będę z uległością najwierniejszego niewolnika.
Dotknął spieczonemi wargami stóp Fausty, ale ona podniosła się szybkim ruchem z krzesła i cofnęła się za ołtarz.
Już oprzytomniała.
Przez pewien czas stała blada, drżąca, zdumiona tem, co ją przed chwilą czarowało.
Prawdaż to? Barbarzyniec ośmielił się zdeptać najświętszy zakaz Rzymu, przekroczył próg przybytku bogini czystości i znieważył ją, kapłankę tej bogini, oświadczynami miłosnemi. A ona, Fausta Auzonia, najgorliwsza ze służebnic Westy, słuchała jego grzesznej mowy bez oporu?
Jakże się to stać mogło? Opętałyżby ją demony galilejskie, czyhające na cnoty Rzymianek?
Ciemny rumieniec wstydu oblał twarz Fausty. Wyprostowała się, wyciągnęła rękę w stronę drzwi i rzekła:
— Zbyt długo obrażało twoje zuchwalstwo moją cześć kapłańską. Oddal się, jeśli nie chcesz, abym zadęła w tubę trwogi. Krwi twojej nie pożądam.
Fabricyusz, który się zerwał z kolan, pożerał ją błyszczącemi oczami. Wyniosła, dumna, z rumieńcem na twarzy, z falującemi ze wzruszenia piersiami, była tak piękna, że nie mógł od niej oderwać wzroku. Patrzył na nią, jak na obraz cudowny i modlił się, jak do cudownego obrazu.
— Zmiłuj się nademną, najdroższa, najukochańsza! — prosił, pochyliwszy głowę spójrz na mnie łaskawie, aby mi trud życia był snem rozkosznym. Nie obraża, kto ubóstwia. A ja ciebie ubóstwiam, czczę bez miary.
Chciwem uchem ssała kobieta w Fauście te słowa kuszące. Nikt jeszcze nie przemawiał do niej w sposób podobny. Ale kapłanka Westy nie miała prawa do słabości.
Pochwyciła srebrną tubę, leżącą na stopniach ołtarza i odparła:
— Krew twoja spadnie na twoje sumienie!
Chciała wybiedz tajnemi drzwiami, które prowadziły na kurytarz świątyni, lecz Fabricyusz zastąpił jej drogę.
— Krew moja zmiesza się z twoją — rzekł, wydobywając z pod płaszcza miecz — zanim cię służba uwolni z moich objęć. Nie drażnij mojej gwałtowności, jeśli nie chcesz, by Rzym miał jutro niezwykłe widowisko. Dwa trupy, twój i mój, spoczną obok siebie w uścisku miłosnym w obliczu waszej bogini czystości.
Fausta spojrzała na niego przerażona. Byłżeby on zdolny do czynu tak okropnego? — pytał jej wzrok osłupiały. Gdyby zabił siebie i ją, poszłaby za nią w krainy cieniów klątwa narodu rzymskiego. Umarli nie mogą dowieść swojej niewinności. Nikłby nie uwierzył, że Fabricyusz podniósł na nią rękę bez jej przyzwolenia. Kochała go, wyznaczyła mu schadzkę i odebrali sobie razem życie — zawyrokowałaby złość ludzka.
Groźba hańby pośmiertnej była dla Fausty tak straszna, że odebrała jej członkom władzę.
Ten barbarzyniec zabije ją i siebie... Zdradzała to chmura, zbierająca się na jego czole i błyskawice, zapalające się w jego źrenicach.
Wojewoda mówił dalej:
— Gwałcąc z miłości dla ciebie wasze prawa, wiedziałem, na co się narażam i przygotowałem się nawet na szaleństwo. Postąpiłem nierozważnie, ale moja tęsknota była silniejszą od rozumu. Oko moje pragnęło twojego widoku, ucho twojego głosu, dusza twojego uśmiechu. Przeto stałem się głuchy na przestrogi rozwagi i przyszedłem do ciebie, żeby ci powiedzieć, iż jesteś mi droższą nad wszystko, co dotąd uwielbiałem. Możesz mnie od siebie odtrącić, lecz shańbić się nie pozwolę. Jeżeli mi przeznaczono zginąć śmiercią niesławną, podzielisz ty ze mną tę dolę niewolniczą.
Fausta ochłonęła z przerażenia. Ten barbarzyniec groził jej hańbą i chciał ją zmusić do powolności?...
Zakipiał w niej gniew. Nie byłożby wyjścia z tej matni?
Obejrzała się dokoła... Na ścianie wisiał święty puklerz i miecz Juliusza Cezara.
Zanim się Fabricyusz domyślił, co chce uczynić, zerwała ze ściany miecz i puklerz i stanęła uzbrojona przy ołtarzu.
Zabić możesz mnie — zawołała lecz hańba nie pójdzie za mną do grobowca Auzoniów. Będę się broniła z rozpaczą gladyatora, by lud mój wiedział, że uległam przemocy. Zbliż się, jeśli twoja wiara pozwala przelać krew kobiety.
Uderzyła celniej, aniżeli się spodziewała.
Fabricyusz zbladł, słowa bowiem Fausty przypomniały mu Boga dobroci i cierpliwości. Szatan, czyhający na jego duszę, odebrał mu rozum, aby go zgubić.
— Nie śmierci twojej pożądam — odezwał się głosem smutnym — lecz miłości. Nie opieraj się szczęściu, Fausto, albowiem kwiat szczęścia kwitnie tylko raz w życiu.
— Dla mnie nie zakwitnie ten kwiat nigdy — odparła Fausta — przeto zwróć myśli swoje w inną stronę. Tyle niewiast stworzyli bogowie.
— Fausto, Fausto! — błagał znów Fabricyusz.
— Oddal się, oddal...
— Nie opuszczę cię bez słowa nadziei...
— Nadzieja twoja znieważa kapłankę.
— Kapłaństwo twoje może się skończyć jutro, pojutrze...
— Skończy się ono tylko z mojem ostatniem tchnieniem.
Ktoś stuknął trzy razy do drzwi.
Fabricyusz zakrył głowę kapturem.
— Odchodzę — rzekł — ale spotkamy się wkrótce w innem miejscu. Zdala od tej jaskini zabobonów pogańskich przebudzi się w tobie serce kobiety i ulegnie miłości mojej.
— Prędzej pochłonie mnie ten święty ogień, aniżeli się twoje grzeszne nadzieje spełnią — odparła Fausta.
Przez odemknięte drzwi wtargnął po raz wtóry prąd zimnego powietrza, dmuchnął na ołtarz i rozwiał płomień, który otoczył Faustę płaszczem ognistym.
— Nie wywołuj gniewu zawistnych demonów — zawołał Fabricyusz.
Stukanie powtórzyło się, szybsze, mocniejsze.
Ujął miecz w prawicę i wybiegł ze świątyni.
Kiedy się szelest jego kroków oddalił, upadła Fausta na krzesło i opuściła głowę na piersi. To, co się stało, było tak niezwykłe, iż potrzebowała dłuższego czasu, zanim ochłonęła z wrażenia. Galilejczyk, oświadczający nocą w przybytku Westy miłość swoją kapłance... Takiego wypadku nie zapisała jeszcze historya w księgach Rzymu.
Obowiązkiem jej było zanieść na Fabricyusza skargę do arcykapłana i senatu. Patryotów rzymskich nie powstrzymałoby stanowisko wojewody od zastosowania do niego surowości prawa. Flawianus i Symmachus oddaliby go bez wahania na pastwę obrażonych tłumów, zadowoleni, że pozbywają się niewygodnego intruza.
Pod tym względem nie miała żadnych wątpliwości. Zanim słońce jutrzejsze zajdzie, rozniosą psy kości Fabricyusza na Polu Hańby.
Ciałem Fausty wstrząsnął dreszcz. Wyobraźnia pokazała jej głowę, rozbitą przez kata drągiem żelaznym tę samą głowę, którą ona pieściła w chwilach słabości niewieściej. Głodne kruki szarpałyby usta — te same usta, które ją czarowały słodką mową miłości.
Fausta ukryła twarz w dłoniach i szeptała:
— Nie... nie... niech żyje... Niech mnie jego cień nie przeklina w królestwie Plutona. — Jego śmierć okrutna wyrzuciłaby moje prochy z grobowca Auzoniów...
A jednak było jej obowiązkiem ukarać wroga ludu rzymskiego. Kapłanka powinna bronić przybytku Westy przed skalaniem, zaś patryotka grzeszyła ciężko, litując się nad gorliwym sługą chrześciańskich imperatorów.
Duma patrycyuszki i obowiązek kapłanki staczały w Fauście zacięty bój z sercem kobiety.
Jeżeli Fausta Auzonia, która była dotąd chlubą dziewic Westy, ulegnie podszeptom samolubstwa niewieściego wyrzucał jej głos obowiązku to któż będzie stał na straży tradycyj rzymskich, zagrożonych przez zabobon wschodu? Rzymiance nie wolno mieć serca kobiety w chwili ciężkiej dla ojczyzny.
A serce kobiety przekonywało:
— Ten odważny żołnierz naraził dla ciebie cześć swoją i życie. Nienawiści nie złożył u stóp twoich, lecz miłość, najrozkoszniejszy sen, najgorętsze pragnienie niewiasty. Któraż z cór wilczego plemienia nie chciałaby być tak namiętnie kochaną i pożądaną? Miłość nie znieważa nigdy kobiety. Nie płać mu srogością za uczucie, którego sami bogowie zazdroszczą śmiertelnikom.
Miotana burzą wewnętrzną, rzuciła się Fausta na stopnie ołtarza:
— Nie mogę... nie mogę... — mówiła. — Swoje lata młode oddam bez oporu ojczyźnie, gdy ich ona odemnie zażąda, ale on niech żyje... Jeżeli grzeszę, spuść na mnie rękę kamienną, o, przeczysta, i zgruchocz to podłe ciało, trawione jeszcze pożądaniami ludzkiemi. Nie mogę płacić okrucieństwem za miłość... kobietą jestem... Własne marzenia poświęcę, zdepczę w sobie serce, złożonej przysięgi dochowam, lecz niech się jego głowa nie wala na Polu Hańby sponiewierana przez motłoch.
Pierś Fausty podnosiło ciche łkanie.
— Przebacz mi, niepokalana! — modliła się, wyciągnąwszy ręce do posągu Westy. — Wszakże skarżę się tylko tobie.
Fabricyusz, wybiegłszy ze świątyni, skinął na Teodoryka, który stał na straży. Przypadli obaj do ziemi i zaczołgali się do najbliższego drzewa.
Gdy ich gruby pień dębu zasłonił, zapytał wojewoda szeptem:
Czy słyszałeś jaki szelest podejrzany?
— W tem strasznem miejscu jęczy coś ciągle i płacze i szumi — odszepnął Teodoryk — jak gdyby się drzewa i kamienie skarżyły demonom pogańskim na nasze zuchwalstwo. O, panie, dlaczego upodobaliście sobie tę bladą kapłankę? Ona jest własnością bogów, a z bogami nie walczyć człowiekowi. Wolałbym spać na polu bitwy, wpośród tysięcy trupów, aniżeli przepędzić jedną noc w tym ogrodzie.
— Jeśli nie przestaniesz zawodzić, jak stara niewiasta, upatrująca wszędzie strachy, odeślę cię do naszych lasów. Czas już na ciebie kołysać wnuki.
Rzekłszy to, podniósł się wojewoda i oddalił się szybko wzdłuż szpaleru mirtowego. Pod murem ogrodu zatrzymał się i rozkazał:
— Sztylet w zęby! Nieszczęśliwy, któregoby los postawił na naszej drodze, niech nas widzi po raz ostatni na tej ziemi.
Teodoryk mruknął coś pod nosem, wdrapał się na mur i nasłuchiwał.
— Ulica pusta — szepnął po jakimś czasie.
Ulica nie była pusta. Kiedy wojewoda i Teodoryk zniknęli w cieniach nocy, odczepiła się od ściany jednego z domów, stojących naprzeciwko ogrodu westalek, ciemna postać i zaśmiała się zcicha.
— Jesteś odważny, znakomity wojewodo — mówił szpieg do siebie — ale twój pokorny sługa nie byłby wychowańcem greckiej mądrości, gdyby nie wycisnął z twojej odwagi mająteczku dla siebie. Za miłość do dziewicy Westy trzeba drogo płacić.
Był to Simonides.



KONIEC TOMU I-GO.





  1. „Galilejczycy” — przezwisko, nadawane chrześcianom przez pogan.
  2. Konstantynopol, dawne Bizancyum, był od czasów Konstantyna Wielkiego stolicą państwa rzymskiego. Wienna, dzisiejsze miasto francuskie Vienne, była w r. 391 i 392 rezydencyą cesarza Walentyniana II, panującego równocześnie z Teodozyuszem, który mieszkał w Konstantynopolu.
  3. Cesarze chrześciańscy wprowadzili mnóstwo nowych tytułów i godności. Miejsce dawnych trybunów legionów zajęli comites i duces. Dux odpowiadał germańskiemu Herzog, słowiańskiemu „wojewoda.”
  4. Cesarze chrześciańscy dodali do dawnego tytułu „boski” tytuł „wieczny” (perpetuus, aeternus).
  5. Cesarz Konstantyn podzielił państwo Rzymskie na cztery „prefektury.” Te prefektury rozpadały się na dwanaście dyecezyi i dziewięćdziesiąt sześć prowincyi. Na czele każdej prefektury stał prefekt pretoryum, najwyższy urzędnik cywilny, należący do przybocznej rady panującego. Dygnitarzowi temu przysługiwał tytuł illustrissimus; przemawiano do niego na klęczkach.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – żołnierze.
  7. „Solidus,” albo „Aureus,” złota moneta rzymska.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – kubanami.
  9. „Twoja Powaga” (Gravitas), tytuł mieszczanina, który zasiadał w radzie miasta.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – podejrzliwie.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – kurulnego.
  12. Sala — atrium; kryty dziedziniec — peristylium; jadalnia — triclinium; sypialnia — cubiculum.
  13. Lary, Penaty — bogowie domowi.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – obok.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pełnoletności.
  16. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – rzucał.
  17. W czwartem stuleciu krążyły już w rzymie wozy podczas dnia.
  18. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Porcya.
  19. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Wiennie.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wąskim.
  21. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – błyski.
  22. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak pauzy (—) po słowie.
  23. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – się.
  24. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – się.
  25. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – odnowionemu.
  26. Pracownia — tablinum; dzisiejszy gabinet pana domu.
  27. Siricius, biskup rzymski, od r. 385—398. Duchowieństwo chrześciańskie zaczęło się odróżniać od osób świeckich suknią dopiero przy końcu V stulecia.
  28. Prokurator gmachów rządowych — dzisiejszy intendent.
  29. Listę umarłych prowadził w Rzymie sługa świątyni Wenery Libityńskiej (Venus Libitina), zwany „libitinarius.”
  30. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ołtarzach.
  31. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przepuszczają.
  32. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki na końcu zdania.
  33. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – mówił.
  34. Św. Ambroży.
  35. Komes = comes, tytuł naczelnika przybocznej straży cesarskiej i najwyższych dygnitarzów państwa.
  36. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Emilii.
  37. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – rozumowi.
  38. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Kalpurniusz.
  39. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – na niewygodną.
  40. Do służby Westy wybierano dziewczęta między szóstym a dziesiątym rokiem życia. Przez pierwsze lat dziesięć były nowicyuszkami, przez drugie kapłankami, przez trzecie nauczycielkami nowicyuszek.
  41. „Cella“ świątyni — „sanctuarium.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.