Ostatni Rzymianie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Ostatni Rzymianie
Podtytuł Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


I.

Pałac Aureliusza Symmacha, stojący przy ulicy Tryumfalnej w Rzymie, otworzył pierwszego listopada roku trzysta dziewięćdziesiątego pierwszego po Chrystusie bramy swoje na rozcierz dla krewnych, przyjaciół i klientów.
Ogromny dom tonął od dachu do progu w wieńcach z mirtu i bluszczu. Cały tydzień stroili go niewolnicy. Na kolumnach portyku, okręconych zwojami winogradu, rozpięli białe kobierce, wody fontan zaprawili barwnemi olejkami, ścieżki ogrodu pokryli liliowym kwiatem szafranu.
Jeszcze zmrok wieczorny nie starł ze szczytów świątyń i gmachów rządowych ostatnich odblasków zachodzącego słońca, kiedy się w mieście zaroiło, jak w ulu na wiosnę. Wcześniej, niż zwykle, zamykali kupcy sklepy, zwijali handlarze stragany, odkładali rzemieślnicy narzędzia. Kto posiadał, jako wolny obywatel, prawo do noszenia togi, ten zarzucał ją na siebie i opuszczał dom, aby się połączyć z tłumem, który płynął wszystkiemi ulicami ku bramie Kapeńskiej. Zamożniejsi, mogący płacić za miejsca wygodne, sadowili się na rusztowaniach, zbudowanych wzdłuż chodników.
Cały Rzym pogański chciał wziąść udział w uroczystości, jaka się odbywała w pałacu Symmacha. Bo ten możny pan, słynny mówca i pisarz, najbogatszy senator Italii, konsul na rok bieżący, bronił z narażeniem mienia i życia bogów narodowych. Nawet gniewu imperatora Teodozyusza nie ulękła się jego gorliwość. Niejednokrotnie miażdżyła go niełaska cesarzów chrześciańskich, a on dźwigał się zawsze, by służyć dalej sponiewieranej wierze praojców. Gdyby nie on i jego druh serdeczny, pan równie znaczny, prefekt Nikomachus Flawianus, błyszczałby już na Kapitolu krzyż Galilejczyków[1].
A ci dwaj Rzymianie dawnego obyczaju wzmacniali dziś związek przyjaźni węzłami krwi: Symmachus zaślubiał córkę swoją Galię synowi Flawiana.
Gdy się na niebie pierwsza gwiazda ukaże, zapłonie tysiące pochodni i z pałacu wysnuje się orszak weselny. Ojciec, otoczony rodziną i całą klientelą, odprowadzi młodą pannę na Wiminał, do siedziby Flawianów.
Przeto wyległ cały Rzym pogański na ulice, by obrońcom bogów narodowych dać dowód uznania i wdzięczności. Niech Galilejczycy, którym się udało usidlić imperatorów, wiedzą, że gród Romulusa stoi wiernie przy starych podaniach, wrogi pojęciom i obyczajom, przyniesionym ze Wschodu.
W pobliżu luku tryumfalnego Konstantyna, naprzeciw amfiteatru, zebrała się gromadka mężów z gminu. Nie należeli oni widocznie do przyjaciół Symmacha i Flawiana, bo nie uczcili ich uroczystości rodzinnej suknią odświętną. W zwykłych jesiennych tunikach z długiemi rękawami wyszli na ulicę i przypatrywali się obojętnie fali głów ludzkich, która zalewała plac teatralny.
— Gdyby Ambrozyusz medyolański stał na czele gminy rzymskiej, nie urągaliby bałwochwalcy z taką bezczelnością Bogu prawdziwemu — odezwał się niski, chudy obywatel, ubrany w wytartą togę. — Ale nasz biskup całuje się z Symmachem, a Flawiana zowie przyjacielem. Ostygł już między nami zapał do wiary.
Wskazał żółtą, wyschłą ręką na amfiteatr i mówił dalej:
— Może tęsknicie za czasami, kiedy nasi męczennicy zabawiali w tych przeklętych murach rozpaczą swoją motłoch pogański.
Oczy chrześcian zwróciły się na olbrzymi gmach, który zapisał się krwawemi głoskami w dziejach nowej wiary.
— Wywołujesz strachy, pokonane na zawsze — mruknął młody żołnierz. — Modlimy się od stu lat publicznie, we własnych kościołach, uznani przez rząd. Po naszej stronie stoją imperatorowie, im zaś zostaną wkrótce tylko wspomnienia.
Chudy człowieczek w wytartej todze żachnął się.
— Wspomnienia! — zawołał. — Wspomnienia nie chodzą po ulicach w purpurze senatorskiej, nie mieszkają w pałacach, nie zajmują wysokich urzędów. Cóż nam z tego, że imperatorowie modlą się do Boga prawdziwego? Mimo ich edyktów panuje Jowisz dotąd na Kapitolu i odbywają się ofiary, jak gdyby rozporządzenia Teodozyusza i Walentyniana były pisane na wietrze. Konstantynopol i Wienna[2] rozkazują, a Rzym nie słucha, imperator znosi obrzędy bałwochwalcze, a prefekt pretoryum, jego zastępca najwyższy, zarzyna własną ręką białe woły i radzi się przed każdą ważniejszą czynnością wróżbitów. Wiemy wszyscy, że Nikomachus Flawianus posłałby nas bez wahania do kopalni sardyńskich, gdyby nas powaga cesarskiego imienia nie broniła. A kto winien, że się ten zaciekły poganin rządzi w Rzymie, jak gdyby się światło prawdziwej wiary kryło jeszcze bojaźliwie w podziemiach cmentarzów? My, nikt inny, tylko my. Zamiast wyjść na ulicę i zażądać spełnienia edyktów cesarskich, pozwalamy się codziennie tym bałwochwalcom znieważać. Przypatrujemy się bezmyślnie ich obrzydliwym zabobonom, schodzimy z drogi ich śmiesznym korowodom, bierzemy udział w ich uroczystościach, ulegli, pokorni. Gdybyśmy poszli gromadnie na Palatyn i zawołali jednogłośnie: „Nie chcemy bałwochwalstwa, żądamy, by się rozkazy cesarskie stały ciałem!“ dowiedziałby się o tem boski Teodozyusz w Konstantynopolu, a wówczas musiałby Jowisz ustąpić naszemu Barankowi. Znosząc bez oporu zuchwalstwo wrogów Kościoła, potwierdzamy sami kłamliwe wiadomości, któremi Flawianus zarzuca bezustannie dwory w Konstantynopolu i Wiennie. On to wmawia w rząd, że tworzymy w dawnej stolicy państwa mniejszość tak znaczną, iż nie warto się z nami liczyć. On i ten przebiegły Symmachus wprowadzają boskich imperatorów rozmyślnie w błąd, by opóźnić ostateczne zwycięstwo prawdziwego Boga.
Stłumiony gwar przeszedł po gromadce chrześcian. Spoglądali po sobie, przytakując mówcy głowami.
— A mówiłem — odezwał się jakiś szewc z fioletowym nosem pijaka — że trzeba było głosować na Prokopiusza. Gdyby on należał do zarządu gminy, nie bratałby się biskup z poganami.
Prokopiusz uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Jesteśmy sami winni — prawił dalej — że się poganie rozpościerają w Rzymie, jak gdyby nas wcale nie było. Oni rządzą w senacie, siedzą na Palatynie, mieszkają w najlepszych dzielnicach miasta, a my trzymamy się na uboczu i gnijemy w brudnych norach po zaułkach.
— I nasi zasiadają w senacie — zauważył młody żołnierz.
— Ale ilu?! — zawołał Prokopiusz gwałtownie. — Powinniśmy być wszyscy na Kapitolu, bo Rzym należy do nas. Wysłużyli go sobie nasi przodkowie męczeństwem. Nie na to ginęli pierwsi chrześcianie na arenach, żeby ich potomkowie służyli tym psom pogańskim. Panowali dosyć długo. Teraz na nas kolej.
— Będziemy na przyszłych wyborach głosowali na Prokopiusza — wyrzekł szewc. — Gdyby biskup myślał tak, jak on, byłoby nam lepiej na świecie. Co Symmachowi po tylu ogrodach? Ten, za Tybrem, przydałby się moim dzieciom. Miałyby się gdzie bawić.
— Sto wołów kazał konsul wczoraj zarznąć na ucztę dla owych darmozjadów, co udają klientów jego rodu, a pobożny chrześcianin nie widzi kawałka mięsa przez cały tydzień — odezwał się handlarz owoców. — Żeby przynajmniej którego z nas zaprosił. Ale o tem, że i wyznawca prawdziwego Boga pożywiłby się chętnie przy stole biesiadnym, nie pomyśli taki poganin. Na co Baranek miłosierny cierpiał na krzyżu, kiedy oni zabierają najlepsze dary ziemi.
— Na to cierpiał — wtrącił żołnierz — żeby nas nauczyć pogardy rozkoszy tego świata.
Szewc roześmiał się głośno.
— Żółtodziób! — zawołał. — Jeśli ci się zachciewa męczeństwa, zapisz się do naszego cechu, a kij mojego czeladnika przysposobi cię odpowiednio do korony niebieskiej.
— Gdyby cię biskup słyszał, zamknąłby przed tobą kościół — mówił żołnierz. — Odbierz pieniądze temu, kto cię uczył zasad naszej wiary.
— A ty zwróć pieniądze temu, kto cię zapłacił za długie uszy. Nie obawiamy się już szpiegów i denuncyantów.
Pogardliwie zmierzył żołnierz szewca.
— Głupcze! — wyrzekł spokojnie. — Za twój podły język nie dałby nikt ani asa. Takim bezzębnym psom, jak ty, wolno dziś szczekać, ile się im tylko podoba.
— Kłóćcie się — odezwał się teraz Prokopiusz — a Symmachus dowiedzie tymczasem światu, iż Rzym nie przestał być siedliskiem zabobonów pogańskich. Bo jedynie w tym celu odprowadzi sam córkę swoją do pałacu Flawianów. Nie bylibyśmy wiernymi sługami prawdziwego Boga, gdybyśmy temu hardemu poganinowi nie obrzydzili zwyczajów starorzymskich, o których nawet kapłani Jowisza już zapomnieli.
Powtórnie przeszedł nad gromadką chrześcian gwar stłumiony.
— Słuchajcie Prokopiusza; on radzi dobrze — wyrzekł szewc.
— Oni są jeszcze zbyt silni zauważył handlarz owoców.
— Tchórzów straszy nawet widok dzieci! — fuknął Prokopiusz. — A my jesteśmy może słabi! Zarzucilibyśmy ich sandałami, gdybyśmy tylko chcieli.
— Rozumie się, rozumie się! — wtórowano wokoło.
Chrześcianie otoczyli Prokopiusza i porozumiewali się półgłosem. Potem rozbiegli się na placu amfiteatralnym.
Kiedy sio to działo na ulicach Rzymu, w pałacu Symmacha, w sali przyjęć, ubranej kwiatami i kobiercami, zgromadziło się przeszło sto osób płci obojga. Wszystkie suknie męskie i żeńskie, zdobił szeroki szlak purpurowy stanu senatorskiego, wszystkie ręce pokrywały pierścienie i naramienniki. We włosach, na szyjach i trzewikach niewiast błyszczały perły i drogie kamienie, mieniące się w świetle licznych lamp, osłoniętych szkłem aleksandryjskiem.
Całe to świetne towarzystwo składało życzenia piętnastoletniej dziewczynie, onieśmielonej uprzejmością poważnych mężów i matron. Z oczami spuszczonemi, okryta cała welonem barwy ognia, słuchała Galla, jedyna córka konsula Symmacha, życzliwych słów przyjaciół ojca w milczeniu. Gorący rumieniec nie schodził z jej ładnej, świeżej twarzy, ujętej w ramy bujnych, ciemnych włosów, ułożonych starodawnym zwyczajem narzeczonych rzymskich, w sześć karbów.
Kształty postaci męskich ginęły w fałdach długich, do kostek sięgających tog, używanych już niechętnie przy końcu czwartego stulecia.
Jeden tylko gość Symmacha nie włożył na siebie narodowej sukni rzymskiej i nie brał udziału w rozmowie, prowadzonej półgłosem. Miał on na jedwabnej żółtej tunice srebrną koszulkę ogniwkową, a na niej płaszcz wojskowy kroju greckiego, zwany chlamidą, spięty na prawem ramieniu dużym ametystem. W jednej ręce trzymał złocony szyszak, drugą, oparł na rękojeści krótkiego miecza.
W trudnem znalazłby się położeniu, ktoby chciał określić jego narodowość. Złożyły się na niego widocznie dwie rasy. Pierwsza dała mu czarne, ogniste oczy południowca i śniadą cerę, druga pokryła jego czaszkę jasnym włosem. Mimo wysokiego stopnia, jaki zajmował w legionach, co poświadczała szeroka wstęga, opasująca mu biodra i złoty łańcuch z portretem cesarza Walentyniana, nie liczył więcej nad lat trzydzieści.
Snać obcym był wpośród gości Symmacha, stał bowiem sam na uboczu. Od czasu do czasu szły w jego stronę niechętne spojrzenia.
Wolno przesuwał się jego wzrok po głowach Rzymian, a potem zatrzymywał się dłużej na marmurowych posągach słynnych wodzów i obywateli, ustawionych wzdłuż ścian, jak gdyby porównywał żywych z umarłymi.
Pogrążony w myślach nie zauważył, że jeden z młodszych senatorów odczepił się od gromadki, z którą gawędził i zbliżył się do niego. Dopiero, kiedy usłyszał obok siebie głos przyciszony, zwrócił się w stronę patrycyusza.
— Bądź pozdrowiony w stolicy, znakomity wojewodo[3] — mówił senator — i niech ci miłość Rzymianek odejmie wkrótce pamięć rozkoszy, doznanych na dworze cesarskim.
— Za uprzejme życzenie dziękuję ci, przesławny pretorze — odpowiedział ten, którego senator nazwał wojewodą — ale nie sądzę, żeby się ono mogło spełnić.
— Widzę, że przynosisz do nas uprzedzenia doradców boskiego Walentyniana.
— Same spojrzenia niechętnie witają mnie w domu konsula.
— Witamy z niechęcią jedynie tych, co nas rozmyślnie lekceważą. Twój szatny powinien cię był objaśnić, że obraża obyczaj rzymski, kto przekracza jego próg w stroju wojskowym, z bronią przy boku.
— Strój i broń rzymskiego wojownika nie powinny oka Rzymianina obrażać. Noszę suknię i oznaki wiernego sługi naszego boskiego a wiecznego[4] pana.
Senator zamilkł, uśmiechnąwszy się nieznacznie.
Po jakimś czasie zaczął znowu:
— A jednak radziłbym Twojej Znakomitości zastosować się do naszych zwyczajów, jeśli masz zamiar przepędzić czas dłuższy między nami. Jesteśmy tu zacofani i dziwnie uparci...
— Zwyczaje pogańskie nie obowiązują chrześcianina — odparł wojewoda.
Senator wzruszył ramionami.
— Jeśli cię uwagami mojemi znudziłem, odpuść mi — wyrzekł chłodno — ale zdawało mi się, że wolno ostrzedz dobrego znajomego. Wszakże spędziliśmy kiedyś razem kilka wesołych tygodni w Wiennie. Wspólnie przeżyta rozkosz uprawnia do szczerości.
Wtem ukazał się przed kotarą, zasłaniającą boczny kurytarz, który łączył salę z dalszemi pokojami, woźny rządowy i podniósł do góry pęk rózg.
Na znak ten umilkły szepty i stłumione śmiechy i utworzył się po obu stronach ołtarza domowego szpaler szeroki.
Tuż za liktorem postępowała młoda kobieta w białej, fałdzistej sukni, bez żadnych ozdób. Na czole miała szeroką przepaskę tej samej barwy, zaopatrzoną wstęgami, które spadały po obu stronach twarzy. Z jej lewego ramienia zwieszał się płaszcz purpurowy.
Wszystkie głowy schyliły się przed nią z uszanowaniem, ona zaś nie zdawała się dostrzegać hołdu. Szła wolno, nie zwracając uwagi na otoczenie, ze wzrokiem, utkwionym w posadzkę. Kiedy stanęła przed ołtarzem, skrzyżowała ręce na piersiach i oddała świętemu ogniowi pokłon głęboki.
— Rzymianka! — szepnął wojewoda.
— Tak, to Rzymianka — wyrzekł senator. — Przypatrz się dobrze temu prawdziwemu dziecku wilczego plemienia, bo to Fausta Auzonia, siostrzenica prefekta Flawiana. Jej przodkowie nosili już za konsulów pierścień rycerski. Ta pogodziłaby cię może z naszemi zwyczajami.
Wojewoda milczał. Od pierwszej chwili, kiedy się Fausta Auzonia ukazała w sali, błysnęło w jego źrenicach przyjemne zdziwienie. Ta wysoka, smukła postać, ruszająca się z powagą królowej, przypominała w istocie matrony dawnego Rzymu. Mimo lat młodych miała na bladej twarzy spokój wieku dojrzałego. Czarne, w granat wpadające włosy, wysuwały się z pod przepaski, czarne brwi schodziły się prawie nad orlim nosem.
— Nie trudź zbytecznie oczu — odezwał się senator — bo to dziewica Westy! Strzały boga miłości padają u jej stóp nieszkodliwe, do wiórów spróchniałych podobne.
— Dziewica Westy?... — mówił wojewoda, nie odrywając wzroku od Fausty Auzonii.
— Kapłanka naszego żnicza narodowego.
— Jaka szkoda...
— Nie ty pierwszy żałujesz, że się serce Fausty Auzonii zamknęło na zawsze dla miłości.
— Czy na zawsze? — zapytał wojewoda z niedowierzaniem w głosie.
— Jesteś w Rzymie — odpowiedział senator — u nas zaś są jeszcze starzy bogowie silni, mimo gróźb Konstantynopola i Wienny. Zemsta obrażonego ludu poszarpałaby na strzępy tego, coby się ośmielił znieważyć dziewicę Westy pożądaniem nieczystem.
— Mściwość waszego ludu zgruchocze wola boskich imperatorów.
— Nie sam tylko gmin składa w Rzymie ofiary w świątyniach.
— I upór waszych możnych pokona niebawem potęga krzyża.
— Tak sądzisz?
— Tak wiem.
Spojrzeli na siebie, chrześcianin i poganin, wychowaniec czasów nowych i zwolennik starych — pierwszy rosły, jak topola, drugi niski, szczupły, wątły. Przypatrywali się sobie przez kilka chwil ze spokojem szermierzów, oceniających okiem znawcy przeciwnika.
— Nie z uczuciami przyjaźni przybyłeś do nas Winfridzie Fabricyuszu — wyrzekł senator.
— Miłości mojej do Boga prawdziwego nie pokrywałem nigdy słowem obłudnem — odpowiedział wojewoda — o czem Kajus Juliusz Strabo powinien wiedzieć z czasów naszego wspólnego pobytu w Wiennie.
— Sądziłem, że lata stępiły ostre końce twojej zaciekłości religijnej. Tylko młodość chełpi się bezwzlędnością.
— Głęboko odczuta wiara nie stygnie z latami. Nie kocha Boga, kto wchodzi w układy z jego wrogami.
Kiedy to wojewoda mówił, tlił w jego oczach ogień ponury, a cała twarz przybrała wyraz twardy.
— Jesteś przynajmniej szczerym — mruknął senator.
— Minęły czasy, kiedy szczerość była smutną cnotą chrześciańską, za którą płaciło się na arenie amfiteatru. Nawet tchórz może dziś wielbić jawnie Boga ukrzyżowanego.
W sali powstał ruch. Towarzystwo tłoczyło się w stronę kurytarza, na którego progu ukazał się mąż pięćdziesięciokilkoletni, średniego wzrostu, odziany w purpurową, złotem dzierzganą togę konsula.
Był to Kwintus Aureliusz Symmachus.
Chociaż słynny mówca i pisarz stał razem z prefektem Flawianem na czele starorzymskiego stronnictwa, nie pochodził on widocznie z krwi patrycyuszów, których posągami przyozdobił swoją salę. Nie miał ani ich okrągłej, w skroni wypukłej czaszki, ani orlego profilu, ani chłodnej dumy w oczach i ustach. Jego podłużna głowa, wysokie czoło, tworzące z nosem linię prostą, rozumne, myślące oczy i szpakowata broda składały się na typ greckiego mędrca.
Bardzo serdecznie dziękował Symmachus gościom za liczny udział w jego uroczystości rodzinnej. Senatorów całował w twarz, małżonki ich i córki zasypał słowami uprzejmemi. Tylko, gdy spostrzegł wojewodę, zmarszczył lekko brwi i na jego szerokich ustach zgasł uśmiech przyjazny. Zaprosiwszy świeżo z Wienny przysłanego naczelnika legionów, stojących załogą w Italii, uczcił w nim przedstawiciela imperatora. Za tę względność miał prawo żądać poszanowania zwyczajów miejscowych.
Ale pyszny żołnierz wystąpił w domu rzymskiego obywatela zbrojno, czego się dawniej nawet monarchowie wystrzegali.
Powitawszy każdego z osobna, zbliżył się Symmachus do ołtarza.
Podług odwiecznych podań rzymskich, sięgających czasów przedhistorycznych, był on, naczelnik rodu, najwyższym kapłanem kultu domowego. Tylko on miał prawo znosić się bezpośrednio z duchami przodków i rozplatać węzły, łączące członków rodziny z ogniskiem. Bez jego pozwolenia nie mógł nikt przejść w służbę innych duchów opiekuńczych.
Dopiero gdy on, z mocy swojej władzy ojcowskiej, zwolni Gallę z obowiązków, przykuwających ją do tradycyi Symmachów, będzie mogła dziewczyna ślubować narzeczonemu wiarę dozgonną. Bo z chwilą, kiedy ją ramię męża przeniesie przez próg Flawianów, zgaśnie dla niej na zawsze święty ogień gniazda rodzinnego. Duchy jej własnych przodków nie pójdą, za nią pod dach obcy, gdzie czuwają nad bezpieczeństwem rodu inni, niewidzialni opiekunowie. Zleje się ona nietylko ciałem, lecz wiarą, uczuciami, celami życia z Flawianami, tworząc z nimi całość tak jednolitą, jakby się w pośród nich urodziła i wychowała.
Przeto musi ojciec, zanim ją wyda w ręce małżonka, przebłagać nasamprzód geniuszów rodu za jej odstępstwo od kultu, z którym przyszła na świat.
Zaledwie Symmachus stanął w obliczu świętego ognia, zaległa salę taka cisza, że było słychać tylko szelest płomienia. Wszystkie oczy zwróciły się na konsula. Ani jedne usta nie uśmiechały się szydersko, ani jedno spojrzenie nie drwiło z obrządku.
To pobożne skupienie zdziwiło wojewodę.
Wiedział on z książek, że wiara w bezpośrednie obcowanie zmarłych przodków z żyjącymi potomkami była właściwą treścią religii pierwotnych Greków i Rzymian, ale zdawało mu się, iż te zwietrzałe mniemania ustąpiły dawno miejsca świeższym, lepszym. Wszakże obniżył ich znaczenie Olimp ze swoją gorszącą mitologią, ośmieszyła je filozofia i usunęło w końcu na zawsze chrześciaństwo.
Prawie od lat stu, z małą przerwą rządów Juliana Apostaty, siedzieli na tronie Cezarów imperatorowie chrześciańscy, a byli między nimi bardzo gorliwi wyznawcy nowej wiary. Konstancyusz i Gracyan nie oszczędzali pogan, panujący zaś obecnie, pospołu ze szwagrem swoim, z młodym Walentynianem, Teodozyusz burzył świątynie bałwochwalców.
Skądże więc w Rzymie taka ilość zwolenników umarłych bogów, skąd ta jawność ich obrządku?
Wojewoda, syn Allemana, który służył na dworze cesarskim w przybocznej straży Gracyana, wychowany przez kapłanów chrześciańskich, przebywający czas dłuższy w najbliższem otoczeniu Walentyniana, nie umiał sobie zdać sprawy z widowiska, jakiego był świadkiem.
Słyszał on wprawdzie, że w prowincyach zachodnich cesarstwa, głównie w Italii i Galii, opierała się jeszcze pewna część ludności nowej wierze, ale nie przypuszczał nigdy, żeby pogaństwo liczyło tylu zwolenników w przedniej warstwie społecznej. Bo nie motłoch widział w sali Symmacha. Wszyscy ci poganie, otaczający ołtarz domowy gospodarza ze szczerem nabożeństwem, zajmowali w zarządzie stolicy i kraju stanowiska wysokie. Byli to nietylko najbogatsi, lecz także najpotężniejsi mężowie Italii.
Wierzyli-ż oni naprawdę w to, że w owym płomieniu, co tlił na ołtarzu, żyją przodkowie Symmachów, świadomi losów rodu, do którego kiedyś należeli?
Winfridus Fabricyusz rozglądał się uważnie wokoło, szukając na twarzach dygnitarzów rzymskich odpowiedzi na swoje pytanie.
Ani jeden uśmiech podejrzany nie dawał mu wskazówki, której szukał, pragnął. Chciał, żeby ci ludzie kłamali, odgrywali komedyę. Ale oni modlili się w skupieniu, oddani całą duszą obrzędowi.
Więc to byli poganie prawowierni, przekonani, więc słusznie domagali się żarliwsi biskupi zastosowania do upartego Rzymu środków gwałtownych?
Co wojewodę najwięcej dziwiło, to, że wpośród tych Rzymian dawnego obyczaju dostrzegał bardzo mało typów rzymskich. Widział duże wschodnie nosy, ciemną cerę Afryki, jasne włosy Germanii, rude Gallii, zniewieściałe rysy Grecyi. Byli to prawie sami mieszańcy, noszący na sobie tak samo, jak on, piętna obcych, jeszcze niedawno barbarzyńskich ras. Wszystkie narodowości cesarstwa złożyły się na patrycyuszów starego Rzymu. Na tem tle różnobarwnem odbijało zaledwie kilka postaci, których wygląd zewnętrzny poświadczał bez dokumentów ich pochodzenie italskie.
Mówiono mu, że zastanie w domu Symmacha samych tylko Rzymian, chlubiących się purpurą, odziedziczoną po długim szeregu przodków. Tymczasem opowiadało mu to, na co patrzał, zupełnie co innego. Jak na dworze cesarskim, zastał i tu potomków ludów, wzgardzonych niegdyś przez panów świata. Skądże w nich ta miłość do starego obyczaju rzymskiego, z którym nie łączyła ich nić długiej tradycyi?
Kiedy wojewoda rozmyślał nad szczególnego rodzaju zjawiskiem, zabrzmiał w ciszy, zalegającej salę, dźwięczny głos konsula.
— Z mocy mojej władzy ojcowskiej — mówił Symmachus wolno, dobitnie — zdejmuję z ciebie, Gallo, brzemię obowiązków, z któremi przyszłaś na świat i oddaję cię pod opiekę bogów domowych Flawianów, abyś była odtąd ich wierną służebnicą.
Wyrzekłszy te słowa, naciągnął togę na głowę i wziął z rąk niewolnika wino, kadzidło i chleb, zmieszany z solą.
Rzucał ofiarę w ogień i wymawiał półgłosem słowa zaklęcia, których znaczenia ani on, ani nikt z obecnych nie rozumiał, pochodziły one bowiem z czasów tak odległych, iż nawet kapłani nie wiedzieli, do jakiego narzecza italskiego należały. Przechodząc z ojca na syna, utrzymały się te formułki przez szereg wieków. Gdy z nich treść, przystępna dla wszystkich, uleciała, zostały tylko świętą relikwią, pamiątką po epoce, opromienionej blaskami wschodzącego słońca potęgi rzymskiej.
I znów rozbrzmiał głos Symmacha:
— Niech cię duchy opiekuńcze Flawianów natchną gorącą miłością do ogniska, które będzie odtąd twoje życie ogrzewało; niech wszczepią w ciebie cześć dla cnót wielkiego rodu, aby z łona twego wykwitły latorośle, godne jego zasług. Nie zapominaj nigdy, iż wchodzisz do domu, który dostarczył ojczyźnie mężów nieustraszonych w boju i w radzie. Pamiętaj o tem, dziecko moje, bo przyszły na czas trwogi i upokorzenia.
A zwróciwszy się do świętego ognia, mówił:
— Co przyświecało Rzymowi przez tyle wieków, ma zgasnąć, oddane na pośmiewisko cudzoziemców. Wszystkie demony pokonanych przez naszych przodków ludów unoszą się nad Kapitolem, grożąc Jowiszowi zagładą. Nad świątyniami prastarej stolicy państwa krążą nienawiści barbarzyńców, zuchwałe poparciem tych, którzy powinni być stróżami naszych dawnych zwyczajów i obyczajów. Bronić musimy się, my, cośmy światu rozkazywali, bronić przeciw fali, która nas zewsząd zalewa, pędząc z łoskotem rozkiełznanych namiętności.
Zamilkł, patrząc przez pewien czas w płomień ogniska. Potem wyciągnął ręce nad ołtarzem i mówił dalej głosem wzruszonym:
— W tobie, święty ogniu, wyobrazicielu cnót rzymskich, spoczywa ostatnia nadzieja czcicielów dawnego porządku. Dopóki się nasze matki, żony i córki zbliżać będą do ciebie z miłością i wiarą, dopóty nie przemoże pycha zabobonu wschodniego twoich wyznawców. Płoń wiecznie, czysty i nieśmiertelny, i bądź ową siłą tajemniczą, co skupia wszystkie myśli i uczucia członków rodziny naokoło jednego celu. Bądź łącznikiem między nami a duchami przodków, abyśmy nie zapomnieli o cnotach, które dały im panowanie nad światem. Przyświecaj nam wszędzie, przy pracy, w radzie i w boju, albowiem więcej, niż kiedykolwiek, potrzebujemy w chwili obecnej twojego ciepła ożywczego. Tobie cześć i chwała, święte ognisko domowe...
— Tobie cześć i chwała — powtórzyło szeptem kilkudziesięciu mężów.
Pierwsza część obrządku była dokonana. Reszta, właściwie zaślubiny, połączone z biesiadą, odbędą się w domu Flawianów.
W pół godziny potem, gdy na niebie gwiazda wieczorna zabłysła, otworzyły się bramy pałacu i z dziedzińca wysnuł się orszak weselny. Pochód rozpoczynał setnik straży miejskiej, prowadzący za sobą oddział pachołków, którzy szli w trzech rzędach miarowym krokiem regularnego wojska. Tuż za nimi tłoczyła się liczna gromada klientów Symmacha w togach, z wieńcami na głowie. Poprzedzali oni złoconą lektykę Fausty Auzonii, która spoczywała na purpurowych poduszkach, przykryta białym welonem. Dziewicę Westy niosło ośmiu czarnych niewolników w czerwonych tunikach, a strzegł jej woźny rządowy z pękiem rózg na ramieniu.
Z góry, z konia spoglądał na kapłankę wojewoda, otoczony dowódcami załogi rzymskiej. Złocone szyszaki błyszczały na głowach wojowników, jedwabne płaszcze mieniły się w migotliwem świetle pochodni.
Za tem czołem korowodu wił się długi, ruchliwy wąż, lśniący barwami jaskrawemi. Każdego senatora nieśli niewolnicy innej narodowości — biali, czarni, bronzowi — jedni w tunikach niebieskich, inni w różowych, zielonych, fioletowych, żółtych, czerwonych, wszyscy zaś mieli we włosach i na sukniach kwiaty.
Na samym końcu ciągnęły cztery białe konie rydwan z kości słoniowej, a na tym wozie tryumfalnym stał Symmachus z córką i zięciem. Tuż za rydwanem postępowała matka narzeczonej, Rusticiana, pieszo, niosąc w ręku pochodnię Hymenu. Dwa rzędy dziewic w białych, długich sukniach szły po obu stronach młodej pary.
Orszak zamykał tłum wyzwoleńców i niewolników Symmacha.
Burza oklasków i okrzyków radosnych powitała konsula i jego gości. Wzdłuż ulicy Tryumfalnej błysnęły tysiące płomieni, powiały togi, płaszcze. Z dachów i rusztowań spadł na świetny orszak deszcz kwiatów.
— Cześć tobie, Symmachu, ojcze ojczyzny! — huczał tłum, podnosząc pochodnie wysoko do góry.
A konsul schylał głowę, dziękując ludowi za udział w jego uroczystości rodzinnej.
Tu i owdzie odezwał się z poza węgła świst lub śmiech szyderski, ale wrzawa wchłaniała w siebie te głosy złodźwięczne.
Kiedy się pierwsza radość nasyciła i nastała chwila wypoczynku, wówczas zadzwonił w ciszy wieczornej hymn weselny. Śpiewały go dziewice, otaczające rydwan młodej pary, przy wtórze fletów. Śpiewały o miłości i szczęściu przy ognisku domowem, a po każdej zwrotce wolały: Talassi! Talassi!
I podjął tłum ten wyraz, który dalekie echo przyniosło na skrzydłach, pokrytych pleśnią, strawionych rdzą. Nikt nie rozumiał jego znaczenia, lecz wszyscy wiedzieli, że był on kiedyś, jeszcze za czasów pierwszych królów, zwiastunem wesela.
I jak zuchwali junacy tworzącego się Rzymu, gdy uwozili pod strzechy swoje urodziwe Sabinki, tak śpiewali ostatni poganie, skazani już na śmierć przez kierownika ludzkości — Talassi! Talassi!
Owiany szumem okrzyków radosnych, posuwał się orszak ulicą Tryumfalną ku łukowi Konstantyna, z każdą chwilą wspanialszy. Bo lud przyczepiał się z tyłu do służby Symmacha i brał tak żywy udział w uroczystości, jak gdyby należał do rodziny. Motłoch pogański cieszył się blaskiem swoich panów. Patrząc na ich potęgę, czuł się silnym.
Talassi! Talassi! — rozlewało się wokoło, po nad dachy domów i szczyty świątyń, dalej i dalej aż do pałacu Lateranów, gdzie biskup rzymski, Syrycyusz, chwytał stroskanem uchem tę wrzawę złowróżbną.
Już dawno nie byli poganie tak głośni.
Wtem, gdy się orszak zbliżał do łuku tryumfalnego Konstantyna, odezwały się nagle zewsząd przeciągłe świsty. Było ich tak dużo, że stargały harmonię pieśni weselnej. Wpadłszy pomiędzy jednostajne akordy hymnu, zmąciły ich powagę, szyderskie, nienawistne.
— Galilejczycy! — zawołał ktoś w tłumie.
— Galilejczycy! — podjął drugi, dziesiąty, setny, tysiączny i wszystkie te nawoływania zlały się w jeden potężny okrzyk, dyszący zemstą.
Potem stała się na kilka chwil cisza tak duszna, przykra, jak w lesie przed burzą. A w tej ciszy rozległ się donośny głos Symmacha:
— Nie zważać na złość Galilejczyków! Nie rozprzęgać łańcucha! Talassi! Talassi!
Ale poganie nie odpowiedzieli konsulowi wołaniem radosnem. Bo zewsząd odzywały się teraz obelgi.
— Czciciele bałwanów!
— Mordercy białych wołów!
— Słudzy zabobonów!
Dachy, zręby murów, wschody świątyń, filary portyków zdawały się urągać orszakowi weselnemu, który posuwał się wolno naprzód, znieważany przez ukrytych wrogów. Gdy mijał amfiteatr, posypał się na niego z góry grad kamieni. Jeden z nich ugodził westalkę w głowę.
Spostrzegł to pierwszy Winfridus Fabricyusz. Zeskoczywszy z konia, przypadł do kapłanki.
— Jesteś raniona? — zapytał i pochwycił welon, aby go odsunąć.
Ale Fausta Auzonia przytrzymała zasłonę szybkim ruchem ręki. Obyczaj rzymski karał śmiercią każdego mężczyznę, któryby się ośmielił dotknąć dziewicy Westy. Prawo to przysługiwało jedynie arcykapłanowi.
Duże, czarne oczy westalki spoczęły zdumione na wojewodzie.
On, domyśliwszy się powodu jej zdziwienia, mówił szybko głosem przyciszonym:
— Jeśli grzeszę przeciw waszym zwyczajom, niech mnie powaga chwili wytłómaczy. Widzę krew na twojej skroni.
Teraz odpowiedziała Fausta Auzonia, dziękując wojewodzie za troskliwość spojrzeniem przyjaznem.
— Rana moja jest tak nieznaczna, iż jej wcale nie czuję. Nie zwracaj na nią uwagi, bo mogłaby się stać przyczyną wielkiego nieszczęścia.
Gdy to mówiła, miał jej pełny, altowy głos tony miękkie.
Lecz liktor, który postępował obok niej, zauważył już jej skroń zranioną.
Podniósł do góry pęk rózg i zawołał:
— Rzymianie! Galilejczycy znieważyli dziewicę Westy!
Zatrzymali się klienci, nadbiegli pachołkowie miasta...
— Znieważyli dziewicę Westy! — powtórzyło kilka głosów.
Wieść ta pomknęła lotem wichru wzdłuż orszaku, rosnąc po drodze.
— Znieważyli! zranili! zamordowali Faustę Auzonię! — huczało wokoło.
Zakołysał się tłum. Ci, którzy szli z tyłu, tłoczyli się do przodu, usiłując dotrzeć do miejsca wypadku. Daremnie wzywał setnik straży miejskiej do porządku. Nawet senatorowie wyskakiwali z lektyk i łączyli się z ludem.
Tysiące pięści podniosło się do góry i z tysięcy piersi wypadł jeden mściwy okrzyk:
— Galilejczyków lwom!
— Śmierć bałwochwalcom! odpowiedzieli chrześcianie, nadpływający gromadnie wszystkiemi bocznemi ulicami.
Już szalała nienawiść. Poganie ciskali togi, krępujące ich ruchy, chrześcianie zakasywali rękawy tunik. Kobiety i dzieci zbierały kamienie i podawały je ojcom i mężom.
Winfridus Fabricyusz zwrócił się do swoich podkomendnych i rozkazał:
Załoga palatyńska przywróci porządek! Oszczędzać krwi!
Trybunowie, przedarłszy się przez tłum, ruszyli w pełnym galopie ku Palatynowi, a wojewoda dobył miecza i chciał się zbliżyć do Fausty Auzonii, ale mu drogę zamknęli klienci Symmacha i pachołkowie miejscy.
Kilkudziesięciu mężów otoczyło lektykę kapłanki, broniąc do niej przystępu.
— Rozstąpcie się! — rozkazał wojewoda.
Nikt się nie ruszył. Odpowiedział mu tylko groźny pomruk, niezachęcający do użycia siły.
Winfridus Fabricyusz spojrzał na westalkę. Stała w lektyce wyprostowana, z głową podniesioną dumnie. Naokoło niej wrzała walka, krzyżowały się klątwy, nawoływania, jęki, a ona nie zmrużyła nawet powiek. Była tylko jeszcze bledszą, a jej ściągnięte brwi utworzyły powyżej nosa prostą linię.
— Rzymianka! — szepnął Winfridus Fabricyusz, przypatrując się Fauście Auzonii z pod czoła.
Oddzielał go od niej wysoki i silny mur, zbudowany z pojęć, przekonań i zwyczajów długiego szeregu wieków, broniła mu do niego przystępu nienawiść religijna, której wybuchu był świadkiem.
Od strony Palatynu dolatywały już krótkie nawoływania komendy wojskowej.
Tłum, party zewsząd przez legionistów, zaczął się cofać. Żołnierze nacierali tarczami, rozbijając gromadki zapaśników.
I znów posuwał się orszak weselny w górę, ku Wyminałowi, ale okrzyki radosne ludu nie wtórowały pieniom dziewic. Ostrożnie, jak gdyby przerażony, wił się lśniący wąż przez opustoszały plac amfiteatralny.
Szła za nim z bocznych ulic wrzawa nienawiści, rozlewająca się coraz dalej a dalej, aż ogarnęła całe miasto...








II.


W pałacu prefekta pretoryum[5] na Palatynie panował nazajutrz zwykły ruch dnia roboczego.
Dwaj żołnierze, pełniący służbę przed głównemi drzwiami, chodzili wzdłuż portyku, tam i napowrót, leniwym krokiem znudzenia. Od czasu do czasu, gdy się zbliżał jaki dygnitarz, przystawali i wyprostowawszy się, opuszczali miecze.
Przypływ i odpływ żywej fali nie ustawał przed prefekturą ani na chwilę. Jedni wchodzili, drudzy wychodzili.
Ciągnęli do ogniska najwyższej władzy Italii, Iliryi i Afryki, senatorowie i rycerze, urzędnicy i plebeje, miejscowi i zamiejscowi. Widać było w tłumie atletyczne postacie jasnowłosych Germanów z Recyi, suchych, słońcem Afryki spalonych mieszkańców Massylii i Numidyi, smukłych Słowian z nad brzegów Adryatyku i krępych, ruchliwych, czarnookich Ligurów.
Wszyscy ci poddani „boskiego i wiecznego” imperatora szli do jego namiestnika w sprawach osobistych lub państwa. Ten zanosił skargę na poborców, ów przywoził podatki, trzeci miał się wytłómaczyć z gwałtów, jakich się dopuścił na posadzie rządowej, czwarty przybył po rozkazy.
Którzy zawinili, nie przekraczali progu prefektury z czołem pogodnem. Bo w wielkiej sali przyjęć czekał na nich Nikomachus Flawianus, mąż głośny w całem cesarstwie z prawości, szanowany nawet przez wrogów swoich, przez chrześcian. Zdzierca lub okrutnik wiedział, że nie znajdzie przed trybunałem prefekta pobłażliwości. Siła złota, tak potężna w innych dzielnicach państwa, że się przed nią imperatorowie korzyli, traciła moc w obrębie murów pałacu namiestnika Italii, Ilyryi i Afryki. Łaski Flawiana jeszcze nikt nie kupił.
Kogo silniejszy lub podły skrzywdził, ten stawał pełen otuchy przed obliczem prefekta. Nikomachus Flawianus wysłuchał każdego, sprawiedliwy dla najuboższych.
Już w przedsionku pałacu było czuć ciężką rękę energicznego rozkazodawcy. Liczna służba — wywoływacze, liktorowie, żonierze[6] — siedząca na ławach wzdłuż ściany gwarzyła półgłosem, czujna na każde poruszenie kotar, które zastępowały drzwi. Cichą stopą przesuwali się urzędnicy. Nikt nie podnosił głosu, nie śmiał się swobodnie.
Tuż przy wejściu, w małej izdebce, przeznaczonej w domach prywatnych dla oddźwiernego, mieściło się dwóch tłómaczów. Każdy z nich znał kilka języków, przez ich bowiem ręce przechodzili nasamprzód poddani imperatora, zanim im woźni wskazywali wydziały, w których chcieli sprawy swoje załatwić. Oni zapisywali w dużej księdze nazwiska przybyłych, odczytywali im legitymacye i udzielali im wskazówek.
Jeden z nich, niemłody już Grek, rzucił rylec na stół, podniósł się z krzesła i zbliżył się do bronzowego naczynia, w którym żarzyły się węgle.
Grzejąc sobie ręce, mruczał:
— Już pora obiadowa niedaleko, a ta hołota ciągnie i ciągnie. Żeby się ta mitręga przynajmniej opłaciła, ale w tym waszym podłym Rzymie nie można nic zarobić.
— Bierzemy większą pensyę, aniżeli tłómacze w prefekturach wschodnich — odparł drugi głosem przyciszonym, spojrzawszy ostrożnie na kotarę.
Grek skrzywił usta pogardliwie.
— Kto mówi o pensyi? — wyrzekł. — To wynagrodzenie dla głupców i niedołęgów. W prefekturach wschodnich potrajają dochody poboczne pensyę.
Powtórnie spojrzał drugi tłómacz na kotarę.
— I u nas było dawniej inaczej — mówił. — Za poprzedniego prefekta nie potrzebował sługa cesarski przymierać głodem i walać się na poddaszach. Prawie codziennie kapnął w garść solidus[7] i nikt się temu nie dziwił, bo cóż może państwu szkodzić, że biedny urzędnik stara się pomnożyć skąpe dochody.
Twarz Greka zeszpecił brzydki uśmiech.
Zbliżywszy się do towarzysza, schylił się nad nim i mówił szeptem:
— Państwu nic nie szkodzi, że się takie mrzygłody, jak ty i ja, pożywiają przy jego pełnym żłobie, ale szkodzi to cnocie, cnocie starorzymskiej. Bo cnota powinna sypiać na desce, straszyć ludzi łachmanami, mieć zawsze twarz surową, a w żołądku pustki. Cnota jest, jak ten głupi pies, co wolał zdechnąć z głodu, niż dotknąć kości, powierzonych jego opiece. Cnota powinna wyglądać tak...
Zmarszczył się, najeżył brwi, wciągnął policzki i brzuch i patrzył przed siebie wzrokiem ponurym.
Drugi tłómacz przyłożył pięść do ust, tłumiąc śmiech.
— I chodzić tak! — dodał Grek, stąpając naokoło stołu z przesadną powagą.
— Simonides, daj pokój, bo pęknę!
— Nie pękniesz, bo nie ma w tobie co pęknąć. Puste kiszki nie pękają.
— Mógłby kto nadejść.
— Niech go piekło chrześciańskie pochłonie! — mruknął Grek. — Obrzydło mi jałowe gadanie z pierwszym z brzegu baranem.
— Umiesz ty sobie radzić — zauważył drugi tłómacz.
— Że złapię od czasu do czasu kilka sesterców? Ładne radzenie. Płacę za nie ciągłym strachem, bo gdyby się ten niedźwiedź starorzymski dowiedział o moim dowcipie, kazałby mnie wychłostać, chociaż jestem wolnym obywatelem.
— Prefekt nie żartuje. Rycerza Rufiusza pozbawił urzędu, prokuratora Kamilla posłał do kopalń sardyńskich, pisarza Apellesa kazał rozpiąć na torturach. I to za co? Za to, że upuścili bogaczom trochę krwi.
Grek zasępił się.
— Ci Rzymianie nie przestaną być nigdy barbarzyńcami — mówił — chociaż wchłonęli w siebie całą naszą filozofię. Podrapać ich dobrze po wygładzonej skórze, a wyjdą zawsze kudły wilka. Zaraz kopalnie, tortury, chłosta...
— Nie lubisz tych pieszczot? — zaśmiał się drugi tłómacz.
— W prefekturach wschodnich nie zajmuje się nikt takiemi drobiazgami, jak poboczne dochody urzędników. W Konstantynopolu biorą wszyscy to, co cnota starorzymska nazywa pogardliwie kubananami[8], począwszy od doradców cesarskich, a skończywszy na ostatnim wykonawcy władzy i nikomu nie przyjdzie na myśl oburzać się na zręczność zręcznych. Na to jest urząd, żeby z niego korzystać.
Kotara zaszeleściła. Obydwaj tłómacze pochylili się szybko nad stołem, udając bardzo zajętych.
Do izby wszedł mąż w białej todze, bez żadnych ozdób.
— Pozdrowienie wam, znakomici panowie! — odezwał się.
Tłómacze nie odpowiadali, pisząc coś gorliwie na tabliczkach woskowanych.
Po jakimś czasie rzucił Grek przybyszowi z pod czoła spojrzenie badawcze i mruknął pod nosem:
— Zaraz!
I znów pisał i przeglądał dużą księgę, jakby w niej czegoś szukał.
— Mam wezwanie od naczelnika wydziału podatków miejskich — odezwał się przybysz.
Grek wziął z jego rąk pargamin, zaopatrzony woskową pieczęcią, oglądał go ze wszystkich stron uważnie, odczytał kilka razy, a przysunąwszy go towarzyszowi, wyrzekł niedbale:
— Nie wiem, czy Twoja Powaga[9] będzie mógł się widzieć z naczelnikiem skarbu miejskiego. Znakomity Rufiusz nie kazał już dziś nikogo przyjmować.
Mieszczanin spojrzał na tłómaczów wzrokiem niepewnym, jakby się namyślał, co uczynić, potem włożył rękę za tunikę.
Ruch ten wywołał na usta Greka uśmiech przelotny.
— Z dalekich stron przybywam — mówił mieszczanin. — Gdyby znakomici panowie chcieli mi ułatwić przystęp do przesławnego Rufiusza...
Znów spoglądał po tłómaczach bezradny.
— Możeby znakomity Rufiusz uwzględnił twoją drogę daleką, gdybym go o to poprosił — mówił Grek i wyciągnął z pod stołu rękę.
Mieszczanin wahał się jeszcze, ale kiedy palce urzędnika zrobiły ruch liczenia pieniędzy, schylił się szybko i wsunął w otwartą dłoń kilka srebrnych monet.
Natychmiast podniósł się Simonides i wyszedł do przedsionka. Tu przechadzał się kilka minut, a kiedy wrócił do izby, wyrzekł:
— Znakomity Rufiusz czeka na Twoją Powagę.
Znakomity Rufiusz czekał na wszystkich, którzy przybywali do prefektury w sprawach państwa i przyjmował każdego w godzinach urzędowych. Ale o tem nie wiedział mieszkaniec oddalonej od stolicy prowincyi, przywykły w swoich stronach do kubanów. Więc podziękował uprzejmie „znakomitemu panu“ za pośrednictwo i udał się za woźnym do naczelnika skarbu miejskiego.
Kiedy kotara zapadła, obliczał Simonides pieniądze.
— Dużo zarobiłeś? — zapytał jego towarzysz ciekawie.
Grek wydął pogardliwie wargi.
— Jakie tu u was zarobki — mruknął. — Dał marnych pięćdziesiąt sesterców i jeszcze się namyślał. Bydlę! Żeby to było w Konstantynopolu, mielibyśmy dziś obiad ze starem winem albańskiem, ale u was nie można się nawet potargować, bo trzeba się ciągle spieszyć. Masz dziesięć, a trzymaj gębę. Gdyby nie moja odwaga, umarłbyś z głodu na chlebie prześwietnego Flawiana. Cnota nie tuczy.
— Zawsze się obawiam, żeby się prefekt nie dowiedział o tej twojej odwadze. I mnie nie minęłaby wówczas chłosta.
— Dlaczego ma się prefekt o tem dowiedzieć! Przecież wiem, komu nadstawić rękę. Taki bałwan z dalekich stron, który przemawia do nas „znakomici panowie“ i sięga zaraz za tunikę, bierze sam kubany w swojej dziurze za górami, bo gdyby ich nie brał, nie znałby się tak doskonale na mowie spojrzeń i palców. Taki milczy, jak kamień. Senatorowi lub wyższemu urzędnikowi nie powiem, że Rufiusz nie przyjmuje.
— Wiesz, Simonides, co mi przyszło na myśl? — wyrzekł drugi towarzysz.
— Zapewne nic mądrego — żartował Grek.
— Nie mogę zrozumieć, dlaczego opuściłeś Konstantynopol. Takie głowy, jak twoja, powinny tam robić fortuny senatorskie.
— I robią, ale czasami powinie się noga najmędrszemu.
— Musiała ci się w stolicy boskiego Teodozyusza nóżka dobrze powinąć, kiedy przybyłeś do Rzymu.
Simonides spojrzał podjrzliwie[10] na towarzysza.
— Naraziłem się możnym panom — odparł i wziął się do roboty.
W przedsionku rozległ się głośny szczęk oręża. Był to wypadek tak niezwykły, że obaj tłómacze podbiegli do kotary.
— Na łożu miękkiem nie będzie dziś spał ten biedak zauważył półgłosem Simonides.
Dwaj żołnierze prowadzili człowieka skrępowanego, który robił wrażenie kupy brudnych łachmanów. Jego suknie, toga i tunika, rozpadały się na strzępy. Z podartych sandałów, związanych sznurkami, wyglądały pięty. Wynędzniały, chudy, pokryty cały kurzem i błotem, szedł z głową zwieszoną.
Z bezczelnością służby wielkich panów przypatrywali mu się wywoływacze i liktorowie, podając sobie z ust do ust uwagi obelżywe.
Jeden ze strażników podszedł do głównego wywoływacza i szepnął mu kilka słów. Ten znikł natychmiast za purpurową jedwabną kotarą, a kiedy po chwili wrócił, podniósł zasłonę do góry.
Więzień i jego straże weszli do obszernej, kwadratowej sali, której ściany tworzyły ogromne tafle marmurowe, pomalowane na czerwono. Po obu stronach głównych drzwi stało po trzech liktorów z wyostrzonemi toporami.
Jak w pałacu Symmacha, był i tu na środku ołtarz i palił się święty ogień. Dym snuł się wolno ku górze i wydobywał się na zewnątrz przez otwór, zostawiony w dachu.
Na ciemnem tle ścian świeciły posągi pierwszych dwunastu imperatorów z domu Juliów, Klaudyów i Flawiów.
Więzień, zatrzymawszy się na progu, podniósł głowę i szukał wzrokiem stroskanym tego, którego wola miała rozstrzygnąć dalsze losy jego życia. Gdy go spostrzegł, nie spuścił oczu, lecz patrzał zdziwiony. Bo zdawało mu się, że na krześle kuralnem z kości słoniowej, ustawionem na podwyższeniu wprost ołtarza, nie żywy człowiek spoczywał, lecz jeden z owych imperatorów.
Wiryusz Nikomachus Flawianus, prefekt pretoryum Ilyryi, Italii i Afryki, mógł służyć za model do posągu cesarza Augusta. Miał on tę samą okrągłą, w skroniach wypukłą czaszkę, to samo szerokie czoło, chłodne, rozkazujące oczy i wyraźnie zarysowany profil ptaka drapieżnego. Nawet postawą przypominał zwykłe podobizny dziedzica wielkiego Cezara. Oparty prawem ramieniem na poręczy krzesła senatorskiego, pochylił się lekko ku przodowi, cały biały, jak marmurowi cesarze, od siwych włosów począwszy aż do wysokich, sznurowanych trzewików i tak samo nieruchomy, jak oni. Tylko z jego ust starł jakiś głęboki smutek twardy, pogardliwy wyraz „panów świata.“
Nie miał on na sobie łańcuchów i naramienników, purpurowego pasa i jedwabnej, złotem dzierzganej sukni, w którą obyczaj wschodni, kochający się w błyskotkach, przyodział najwyższych dygnitarzów państwa.
Mimo lat sześćdziesięciu, nie było widać na jego czerstwej, wygolonej twarzy znużenia starości. Pełnia sił męskich biła z tej postaci, nakazującej szacunek.
— Ty jesteś Hortenzyusz, dekuryon miasta Pyksus? — zapytał prefekt.
— Ty wiesz, prześwietny panie — odparł więzień głosem drżącym.
— Zdjąć więzy! — rozkazał Flawianus.
A kiedy żołnierze rozpętali Hortenzyusza, dodał:
— Oddalcie się!
Szybko, bez szelestu opuścili salę liktorowie i urzędnicy, siedzący po obu stronach prefekta przy dwóch długich stołach.
— Wziąłem z przed oczu twoich tych ludzi — mówił prefekt, gdy został sam z winowajcą — abyś mógł do mnie mówić, jak człowiek wolny do wolnego. Nie staraj się mnie usidlić kłamstwem, gdyż tylko szczera prawda znajdzie u mnie pobłażliwość. Zbliż się! Co masz na usprawiedliwienie twojego występku?
Hortenzyusz, podszedłszy do krzesła kurulnego, ukląkł na najniższym stopniu podwyższenia.
— Podnieś się — wyrzekł prefekt. — Stoisz przed Nikomachem Flawianem, który nie uznaje zwyczajów wschodnich. Porzuciłeś bez pozwolenia wikaryusza południowej Italii miasto, powierzone twojej opiece, wzgardziłeś godnością, przywiązaną do twojego dziedzictwa. Ty wiesz, że dekuryon musi umrzeć na stanowisku swojem, taka bowiem jest wola boskiego i wiecznego imperatora. Dlaczego chcesz być rozumniejszym od naszego pana?
Dekuryon milczał, utkwiwszy wzrok w twarzy prefekta, jakby pytał, co i jak ma odpowiedzieć.
Zrozumiał go Flawianus, bo zachęcał:
— Już słyszałeś, że nie przebaczę kłamstwu.
— Znam wielu, których prawda zaprowadziła na Pole Hańby — odezwał się głosem ponurym dekuryon. — Zły to był zawsze doradca.
— Niewinny nie ma przed sądem moim potrzeby lękać się prawdy.
— Moja prawda nie znalazłaby łaski w Wiennie lub Konstantynopolu.
— Jesteś w Rzymie.
Dekuryon wahał się jeszcze, potem zaczął półgłosem:
— Twoja Prześwietność pyta, co mam na usprawiedliwienie czynu, który prawo nazywa występkiem? Niech odpowiedzą za mnie jeszcze niedawno tak żyzne, bogate łany południowej Kampanii, a obecnie tak ubogie, jakby wojna pospołu z zarazą po nich przeszła. Niech świadczą za mną miasta i sioła, straszące podróżnych zgaszonemi ogniskami, niech mnie bronią świątynie bez kapłanów. Ciężka stopa barbarzyńców nie znieważyła dotąd tej błogosławionej krainy, zaraza nie pokryła jej kirem żałoby, a ona, niegdyś strojna, wesoła i uśmiechnięta, przyodziała się w suknię sieroty, opuszczonej przez wszystkich.
Dekuryon zamilkł. I prefekt nie powtórzył pytania. Wiedział on bardzo dobrze, dokąd oskarżony zmierza, nie po raz pierwszy bowiem stawiano przed nim członków rad miejskich.
Ten biedak uciekł z rodzinnego miasta i porzucił godność, o którą się za czasów rzeczypospolitej i pierwszych imperatorów gorliwie ubiegano, bo nowe prawo przykuło go do gminy, jak właściciel ziemski dzierżawcę do gleby. Co się nazywało zaszczytem, było dla niego niewolą i trudem nad siły.
Z chwilą, kiedy cesarz Dyoklecyan zniósł ostatecznie urządzenia Rzymu republikańskiego, które przetrwały mimo Kaligulów, Neronów, Domicyanów i Karakallów aż do końca trzeciego stulecia ery chrześciańskiej, stały się gminy, miejskie i wiejskie, kozłem ofiarnym skarbu państwa.
Miejsce dawnej władzy, odznaczającej się prostotą, zajęła maszynerya złożona, obsługiwana przez całe wojsko urzędników. Gdzie przed Dyoklecyanem wystarczał jeden wykonawca prawa, tam potrzebowano teraz dziesięciu, dwudziestu. A wszyscy ci dygnitarze chcieli nietylko żyć, lecz starali się wyzyskać szybko stanowisko, niepewne wskutek ciągłych zmian imperatorów.
I koszta utrzymania dworu urosły niepomiernie z ustaleniem się monarchii samowładnej. Cesarze czwartego stulecia, przeniósłszy stolicę do Konstantynopola, otoczyli się, zwyczajem królów Wschodu, z którymi sąsiadowali, takim przepychem, o jakim nawet Neron nie miał wyobrażenia. Legion służby wyższej i niższej, lśniącej złotem i drogiemi kamieniami, utrudniał przystęp do tronu. Zanim obywatel rzymski dotarł do samego pana. przechodził przez rąk tysiące, z których żadna nie robiła nic za darmo.
By nakarmić i przyodziać tę liczną rzeszę urzędników, wynajdywał podskarbi cesarski ciągle nowe podatki. Uciskały one głównie gminy miejskie i wiejskie, wszyscy bowiem, co należeli do maszyneryi rządowej, byli wolni od daniny.
Poddany „boskiego i wiecznego“ cesarstwa, gdy nie służył monarsze na stanowisku wojskowem, cywilnem lub choćby tylko w jego majątkach lub fabrykach osobistych, płacił od ziemi, rzemiosła i głowy, od zwierząt domowych i narzędzi, za tytuł, odznaczenie zaszczytne i urząd obywatelski. A gdy i to nie starczyło, przetapiało państwo na złoto wszystko, co było niegdyś nagrodą zasługi. Każdy, kto wniósł do skarbu sumę przepisaną, mógł nabyć purpurę senatorską lub pierścień rycerski. Ludzi bogatych, bez względu na ich pochodzenie i narodowość, zmuszano nawet do przyjmowania patrycyatu, któremu odjęto dawne przywileje, nie uwolniwszy go od ciężarów.
Chciwość skarbu cesarskiego i drapieżność urzędników doprowadziły do tego, że się ubożsi ratowali ucieczką przed obowiązkami poddaństwa rzymskiego. Rolnik rzucał ziemię, rzemieślnik warsztat. Całe prowincye leżały w czwartem stuleciu na kresach państwa i nad brzegami mórz, skąd można się było łatwiej dostać za granicę, odłogiem, bogate łany porastały chwastem. Lasy i góry krajów barbarzyńskich, przylegających do cesarstwa, były przepełnione zbiegami rzymskimi.
Ale za szczęśliwych, co zdołali omylić czujność straży pogranicznej, odpowiadali nieszczęśliwi, przykuci stosunkami do miejsca urodzenia. Rząd nie troszczył się o to, czy gmina posiadała liczbę mieszkańców, zapisaną w księgach ludności. Każdy okręg musiał do skarbu państwa odstawić sumę oznaczoną, bez względu na stan jego zamożności.
System ten dolegał najwięcej miastom, którym cesarstwo zostawiło dla ułatwienia zadania swoim wykonawcom pozory samorządu.
Jak dawniej, stała i teraz na czele gminy miejskiej, rada municypalna. Ale ci dekuryonowie nie wychodzili z urny wyborczej. Mianowała ich władza, gdy rozporządzali odpowiednim majątkiem. Byli oni właściwie bezpłatnymi urzędnikami. Do nich należało utrzymanie gmachów publicznych, ulic i dróg, oni dostarczali legionom żołnierza, skarbowi złota, przejeżdżającym dygnitarzom noclegów, podwód i kubanów, a monarchom podarków, nakazywanych z powodu różnych uroczystości.
Kiedy miasto opustoszało, odpowiadali dekuryonowie za zuchwalstwo nieposłusznych. Z nich to ściągał rząd podatki, gdy zabrakło płacących.
Za tę służbę obywatelską, która rujnowała najbogatszych, posiadał dekuryon prawo noszenia purpurowego pasa, był wolny od tortur i mógł się w razie potrzeby odwołać do ofiarności publicznej. Każde miasto żywiło kilkunastu takich żebraków, podupadłych bez własnej winy.
Nie wszyscy dekuryonowie ginęli na stanowisku. Praktyczniejsi, gnębieni przez urzędników cesarskich — gnębili sami słabszych od siebie. Wyzyskiwani, okradani — wyzyskiwali, kradli.
Tylko uczciwsi, którzy nie chcieli plamić sumienia krzywdą ubogich, albo padali pod brzemieniem obowiązków, albo też, zmęczeni ciągłym niepokojem, szli w szeroki świat bez planu i celu, byle jak najdalej od ognisk potęgi imperatora. Zwykle nawracano ich bardzo prędko z drogi, władza bowiem tropiła i ścigała zbiegłych dekuryonów z taką gorliwością, jakby się dopuścili największych zbrodni. Wszakże ubywał z każdym z nich bezpłatny a bardzo pożyteczny urzędnik...
Nikomachus Flawianus znał stosunki nowego cesarstwa, przeto oparł głowę na dłoni i milczał.
Po jakimś czasie zaczął znów dekuryon:
— Od dwóch tygodni, od chwili, kiedy mnie ujęto, mówią mi wykonawcy sprawiedliwości, że zasłużyłem na karę śmierci. Wiem — zgrzeszyłem ciężko, bo obraziłem nieposłuszeństwem naszego boskiego pana, ale i oswojone zwierzę kąsa, gdy je zanadto dręczą. Za mało nas jeszcze przyswojono, nagięto...
Ostatnie słowa rozpłynęły się w szepcie, lecz nie uszły mimo to uwadze prefekta.
— Ty jesteś Rzymianinem? — zapytał Nikomachus Flawianus, podnosząc głowę.
— Z krwi rzymskiej idę, za co nie mam wcale powodu składać ofiar bogom narodowym — odpowiedział dekuryon. — Niedługo zabronią nam nowi ludzie, napływający bezustannie ze Wschodu, powietrza, wody i ognia. Opuścili nas bogowie ojców.
Usta Nikomacha Flawiana drgnęły, nadając jego twarzy wyraz bolesny. Ale trwało to tylko sekundę.
— Mów dalej — wyrzekł głosem spokojnym.
— Kazali mi na Nowy Rok dostarczyć sto tysięcy solidów — skarżył się dekuryon. — Mojaż w tem wina, że z miasta Pyksus nie można nawet połowy wycisnąć? Tyle już z nas wyciśnięto... Kazano mi do legionów syryjskich odstawić pięćdziesięciu żołnierzów. Mojaż wina, że młodzież albo ucieka przód poborem, albo przechodzi do Galilejczyków i zapisuje się do stowarzyszenia ich kapłanów, aby tylko nie służyć pod sztandarami naszego boskiego pana? Miałżem czekać, ażby mnie urzędnicy pozbawili ostatniego asa? Już...
Nagle urwał, przerażony swojem zuchwalstwem i upadł na kolana. Wszakże stał przed bezpośrednim zastępcą imperatora, przed najwyższym sędzią licznych prowincyi.
— Ty przebaczysz mowę zuchwałą zrozpaczonemu — prosił — albowiem sława twojej sprawiedliwości i dobroci przyświeca nam, dzieciom Rzymu, jak słońce wiosenne. Nie dekuryon skarżył się prefektowi, lecz Rzymianin Rzymianinowi.
— Podnieś się i mów dalej — odezwał się znów równy, chłodny głos Flawiana.
— Niech reszty dopowiedzą te łachmany! — zawołał dekuryon, odchylając togę. — Kiedy mnie strażnicy cesarscy ujęli, znęcali się nade mną, jak nad ojcobójcą. Pieniądze zabrał mi ich dowódca, sukniami podzielili się żołnierze; karmili mnie padliną, poili wodą cuchnącą. Zapomnieli o nas bogowie Rzymu, oddali nas na pastwę wschodnich zabobonów i cudzoziemców. Panowie świata stali się sługami barbarzyńców.
Powtórnie drgnęły usta prefekta. Nachyliwszy się nad dekuryonem, wyrzekł:
— Nie w mocy mojej zdjąć z ciebie ciężar, którym cię woła naszego wspólnego pana obdarzyła, przeto wrócisz do Pyksus i będziesz pełnił dalej urząd, przywiązany do twojego majątku. Abyś zaś nie był narażony na samowolę urzędników, poślę do twojej gminy senatora, który rozpatrzy na miejscu stan rzeczy i obniży, w razie potrzeby, wysokość podatków i liczbę żołnierza. Pieniądze, zabrane przez dowódcę straży, odbierzesz z rąk władzy.
Dekuryon przyjął ten wyrok bez oporu. Wiedział, że sąd prefekta rozstrzygał ostatecznie wszystkie sprawy poddanych rzymskich.
Schyliwszy się jeszcze niżej nad Hortenzyuszem, mówił Flawianus głosem stłumionym:
— Losy narodów spoczywają w ręku bogów i mężów odważnych. Nadeszły czasy, w których każdy Rzymianin powinien wytrwać na stanowisku, choćby miał cierpliwość życiem przypłacić. Wracaj do Pyksus, dekuryonie, i dochowaj wiary ołtarzom narodowym.
Teraz podniósł Hortenzyusz głowę i utkwił w twarzy prefekta wzrok z takiem wytężeniem, jak gdyby rozwiązywał zagadkę, wypisaną na jej rysach. Oczy Flawiana mówiły coś do niego, czego zrazu nie zrozumiał, ale kiedy pojął, przyłożył prawą rękę do piersi i odparł:
— Stanie się podług twojego rozkazu, prześwietny panie!
Nikomachus Flawianus klasnął w dłonie. Gdy na znak ten weszli liktorowie i urzędnicy, rzekł do jednego z pisarzów:
— Naczelnik dróg wyda dekuryonowi Hortenzyuszowi upoważnienie do bezpłatnego korzystania z poczty cesarskiej. Mój szatny zdejmie z niego te łachmany i ubierze go w suknie jego stanu.
Już chciał się podnieść z krzesła, kiedy na progu stanął wywoływacz i oznajmił głosem donośnym:
— Znakomity Winfridus Fabricyusz, wojewoda Italii, prosi o posłuchanie!
— Niech wejdzie! — rozkazał prefekt.
Wywoływacz odsunął kotarę i w sali ukazał się wojewoda. Był on tak samo, jak w domu Symmacha, w stroju wojskowym, z mieczem przy boku. Tylko płaszcza nie włożył na siebie. Zbliżywszy się szybkim krokiem do krzesła kuralnego[11], przyklęknął na jego stopniach i odezwał się:
— Nasz boski i wieczny pan, Walentynian, przysyła Twojej Prześwietności łaskawe pozdrowienie.
— Niech bogowie dadzą naszemu imperatorowi panowanie bez trosk i bez wojen — odparł prefekt.
— Dbały o dobro państwa i o świętość prawa, przypomina imperator Twojej Prześwietności rozporządzenie, wydane zeszłego roku przez wiecznego Teodozyusza.
To rzekłszy, podniósł się wojewoda z kolan i podał prefektowi pargamin, zamknięty dużą purpurową pieczęcią.
Oczy liktorów i urzędników zwróciły się na prefekta, śledząc ciekawie wyraz jego twarzy.
Wszyscy odgadli, co znaczyło owe przypomnienie Walentyniana, który nie postanawiał nic bez zasiągnięcia rady Teodozyusza, zaciętego prześladowcy wiary rzymskiej.
Ale poważne oblicze Nikomacha Flawiana było tak spokojne, jak gdyby pismo cesarskie zawierało wiadomość najobojętniejszą.
— Gdyby do poparcia woli naszych boskich i wiecznych panów było potrzeba siły zbrojnej — mówił Winfridus Fabricyusz — mam rozkaz oddać na usługi Twojej Prześwietności legiony Italii.
Prefekt nie odrzekł nic. Pożegnawszy wojewodę pochyleniem głowy, wstał z krzesła i udał się do swojej pracowni, przylegającej do sali. Tu rozwinął jeszcze raz pargamin i zagłębił się w jego treści.
W miarę, jak odczytywał rozporządzenie cesarskie, osnuwały jego czoło cienie smutku. Jego rysy, dotąd zwarte, rozluźniały się, miękły; powieki zamykały się wolno, wargi obwisły. Cała postać zdawała się kurczyć, załamywać. Robił w tej chwili wrażenie starca, zmęczonego życiem. Jakiś serdeczny ból stargał jego spokój, zdeptał dumę.
Nagle wyprostował się.
— Nie stanie się wola twoja, Teodozyuszu, dopóki Nikomachus Flawianus broni starych bogów Rzymu — wyrzekł przez zaciśnięte zęby.
Rzucił pargamin na stół i klasnął w dłonie.
— Zawołasz Arystidesa! — rozkazał liktorowi.
Gdy do pracowni wszedł jego pisarz przyboczny, zapytał:
— Czy nie ma dotąd szczegółów o wczorajszym rozruchu ulicznym?
— Prefekt miasta nadesłał właśnie sprawozdanie — odparł pisarz.
— Mówiono mi, że krew płynęła obficie.
— Galilejczycy zamordowali dwudziestu naszych.
— A nasi?
— Zabili trzydziestu dwóch Galilejczyków.
Nikomachus Flawianus zasępił się.
— Pójdą znów na nas skargi do Wienny i Konstantynopola — mówił. — Polecisz naczelnikowi tajnej straży, żeby przeprowadził staranne śledztwo. Wynagrodzę go hojnie, jeżeli mi dostawi sprawcę, tego nieporządku. Nie ma rozruchów ulicznych bez podżegacza.
Po krótkim namyśle zapytał:
— Czy są między zabitymi ubodzy?
— Wszyscy polegli, i nasi i chrześcianie, należą do gminu — odpowiedział pisarz.
— Pochować wszystkich na koszt państwa, zaś rodzinom ich, bez względu na wyznanie, wypłacić po tysiąc sesterców.
Kiedy Arystides znikł za kotarą, przeglądał jeszcze prefekt pargaminy, przygotowane do podpisu. Załatwiwszy sprawy naglące, wyszedł przed pałac, gdzie czekała na niego lektyka i kazał się zanieść do Aureliusza Symmacha.
Konsul był w ogrodzie. Przechadzając się w alei mirtowej, mówił coś do siebie. Od czasu do czasu wyciągał to jednę rękę, to drugą, pochylał się naprzód, cofał głowę w tył, tak zajęty sobą, że spostrzegł gościa dopiero wtedy, kiedy prefekt stanął obok niego.
— Przygotowuję na jutro mowę, bo trzeba coś w senacie powiedzieć z powodu wczorajszych wypadków — odezwał się, witając się z prefektem. — Doskonała to sposobność, by ospalszych z pomiędzy nas podrażnić przeciwko zuchwalstwu Galilejczyków.
— Zdaje się, że te półśrodki już nie wystarczą — rzekł prefekt.
— Czy otrzymałeś nowe rozporządzenie? — zapytał konsul skwapliwie.
— Walentynian domaga się natarczywie wykonania edyktu Teodozyusza.
— Żądał już tego niejednokrotnie.
— Ale tym razem grozi.
— I jego groźby nie są nam obce.
— Ostatnią groźbę zamierza poprzeć siłą zbrojną. Nie bez przyczyny oddał legiony Italii w ręce zaciekłego Galilejczyka.
— Mówisz o Winfridzie Fabricyuszu?
— Winfridus Fabricyusz przywiózł pismo cesarskie i dał mi do poznania, że nie szanuję świętości prawa.
— Nie rozumiem, że Arbogast mógł przysłać do Rzymu Galilejczyka. I on nie jest przyjacielem wschodniego zabobonu.
— Stało się to niezawodnie bez jego wiedzy. Arbogasta nie ma obecnie w Wiennie. Uśmierza on bunt Franków, którzy wtargnęli znów do Allemanii.
— Zdaje się, że chwila stanowcza nadchodzi...
— I mnie się tak zdaje... W prefekturze wschodniej zamykają już wszędzie świątynie.
Zamilkli.
Konsul patrzył przed siebie na żwir alei, prefekt ścigał wzrokiem białe obłoczki, które przesuwały się wolno na niebie. Pierwszy nie widział żwiru, drugi nie zauważył, że się rąbki chmurek zaróżowiły. Myśli ich odbywały daleką wędrówkę. Szły one z Rzymu do Konstantynopola, stamtąd do Wienny i wracały znów do Rzymu, szukając pomocy przeciwko sile cesarzów chrześciańskich. I tu i tam, i na Wschodzie i Zachodzie istnieli jeszcze liczni zwolennicy pogaństwa, lecz władza nie spoczywała w ich ręku. Jedyny Arbogast, naczelny wódz wojsk zachodnich prefektur, mógłby stawić czoło potędze imperatorów, ale ten Arbogast był przyjacielem osobistym Teodozyusza.
— Radź, Kwintusie — odezwał się Flawianus. — Gdy będzie potrzeba czynu odważnego, przyjdzie kolej na mnie. Teraz radź ty. Możeby dobrze było, gdybyś się udał do Medyolanu, do biskupa Ambrozyusza. Wszakże to Rzymianin i twój krewny. Jest to jedyny człowiek, któremu Teodozyusz ulega.
— Uczynię, czego żądasz — odpowiedział Symmachus — chociaż wiem z góry, że będzie to trud daremny. Właśnie Ambrożyusz jest najzaciętszym wrogiem bogów narodowych. On to podmawia Teodozyusza do zburzenia naszych ołtarzów.
— Twoja wymowa złamała już niejeden upór.
— Pojadę do Medyolanu, ale tymczasem trzeba wyzyskać ostatnie rozruchy. Naszych zabitych pochowamy uroczyście jak bohaterów, aby podrażnić uśpioną gorliwość tłumów. Mowę pogrzebową wygłoszę sam. Następnie wyślemy do Wienny i Konstantynopola mężów znacznych z prośbą do tronu. Gdy się Teodozyusz przekona, że starzy bogowie są u nas jeszcze potężni, cofnie może edykt ostatni.
— A gdyby się nie chciał przychylić do naszego słusznego żądania?
— Wówczas zaczniesz ty radzić, Wiryuszu.
Patrzyli na siebie długo, podając sobie oczami myśli, których nie chcieli powierzyć mowie.
Miasto ogarniała powoli cisza wieczoru. Turkot wozów i głosy ludzkie milkły, jak gdyby wrzawę dnia miękka ręka tłumiła.
Słońce skryło się właśnie za Janikulem, zostawiwszy po sobie morze blasków szkarłatnych. Cały kraj zachodni płonął, oblany łuną. Ogniste języki wysunęły się daleko, aż na sam środek sklepienia niebieskiego, zapalając po drodze białe obłoczki.
Nikomachus Flawianus utkwił smutny wzrok w tem morzu płomieni, a z jego ust spływały ciche słowa:
— Krew... krew... ciągle krew...








III.


U stóp wzgórza palatyńskiego, pod wiszarami w zamku Kaliguli, w pobliżu głównego rynku, stało Atrium Westy, otoczone ze wszystkich stron ogrodem i wysokim murem. Był to zwykły dom rzymski, składający się z sali, krytego dziedzińca, jadalni i pokojów sypialnych[12]. Obok niego wznosiła się niewielka, okrągła świątynia, której dach tworzyła złocona kopuła.
Kiedy zmrok wieczorny zapadł, panowała w tych stronach taka cisza, jak gdyby się mieszkanie westalek nie w środku miasta, lecz gdzieś na Zatybrzu znajdowało. Wozy omijały zdaleka dom, robotnicy, wracający z warsztatów, gawędzili półgłosem, pijani nawet tłumili wybuchy śmiechu.
Urok wielu wieków bronił Atrium Westy przed brutalną wrzawą ulicy. Prawo karało wszelkie zakłócenia spokoju ciężkiem więzieniem, zaś śmiercią mężczyznę, któryby się ośmielił wtargnąć po zachodzie słońca do przybytku świątobliwych dziewic.
Cześć długiego szeregu pokoleń opasała dom kapłanek wałem tradycyi, silniejszym od warowni, najeżonej basztami.
Bo westalki strzegły najdroższego skarbu pogańskiego Rzymu. W ich małej świątyni palił się wieczny ogień, wyobraziciel geniuszu „wilczego plemienia.“ Był on tem dla całego narodu, czem ognisko domowe dla rodziny. Wszystkie święte ognie Italii i ziem zwyciężonych zlały się pod złoconą kopułą Westy w jeden wspólny płomień — symbol cnót obywatelskich i rodzinnych ludu rzymskiego.
I jak w domu prywatnym zanosił modły przed ołtarzem Larów[13] ojciec, głowa rodu, a wieńczyły go córki niezamężne, tak stał na czele kultu Westy najwyższy kapłan, głowa religii, a obsługiwały go dziewice.
Tylko bowiem czyste ręce, serca i sumienia mogły się zbliżyć do świętego ognia, jeżeli bóg, którego był wcieleniem, miał przyjąć łaskawie składane ofiary.
Za zrzecenie się znów młodości, za życie bez uciech małżeńskich, wynagrodził lud rzymski kapłanki Westy bardzo hojnie. Postawił je na pierwszym szczeblu drabiny społecznej, tuż obo[14] senatorów, otoczył opieką prawa i powszechnego szacunku i wyposażył przywilejami, których im najmożniejsze niewiasty zazdrościły. Jak dygnitarzów państwa, poprzedzali westalki liktorowie, a wojsko schylało przed niemi miecze. W teatrach, amfiteatrach i cyrkach oddawano im najlepsze miejsca. Na ulicy usuwali się im z drogi nawet konsulowie. One jedne ze wszystkich Rzymianek, nie wyjąwszy cesarzowych, mogły się przyglądać zapasom atletów i rozporządzać swoim majątkiem przed dojściem do pełnoletości[15], wyzwolone z chwilą przekroczenia progu Atrium z pod władzy ojców i starszych braci.
Chociaż mieszkały razem, poddane wspólnemu regulaminowi, nie krępowało prawo bynajmniej swobody ich ruchów. Wolno im było odwiedzać w mieście krewnych i przyjaciół, brać udział w biesiadach i przyjmować u siebie podczas dnia gości, bez różnicy płci. Tylko z nastaniem wieczoru zamykało się Atrium dla mężczyzn. Nawet niewolnicy i liktorowie opuszczali na noc dom dziewic, poświęconych służbie żnicza narodowego.
Pochodząc zwykle z możnych rodów, posiadały westalki rozległe stosunki i znaczne fortuny. W ich zacisznem schronisku gromadziło się po wszystkie czasy najwykwintniejsze towarzystwo stolicy, a w chwilach burzliwych stukały do ich furty troski i niepokoje państwa. One błagały boga opiekuńczego narodu o zwycięstwo dla zagrożonych legionów, prosiły o chleb dla głodnych i o upamiętanie dla gwałtowników na tronie. Były one kapłankami-obywatelkami, które nie skąpiły nigdy mienia i modlitwy, gdy się dobro publiczne odwoływało do ich patryotyzmu.
Kiedy filozofia grecka strawiła uczucia religijne Rzymu i zgasiła święte ognie na ołtarzach domowych, zbladł także urok dziewic Westy. Zdarzyło się, iż trzeba było dopełniać przepisaną liczbę kapłanek dziewczętami z gminu, córki bowiem senatorów i rycerzy nie chciały się wyrzec uciech miłości dla służby, w której skuteczność przestały wierzyć.
Ale rosnące w siły i znaczenie chrześciaństwo wróciło znów cześć starym bogom, a z nimi i westalkom.
Zwolennicy dawnego porządku, spostrzegłszy, że „zabobon wschodni“ zatacza coraz szersze koła, że zdobywa sobie wolno panowanie nad duchami, cierpliwy i wytrwały, uczepili się z rozpaczą tonących przebrzmiałych podań Rzymu.
Czwarte stulecie ery chrześciańskiej było świadkiem szczególnego widowiska. W chwili, kiedy na tronie Cezarów siedzieli wyznawcy Chrystusa, kiedy znaczna część świątyń pogańskich uległa już zniszczeniu lub przeszła pod zarząd biskupów, kiedy się imperatorom zdawało, iż jeden edykt starczy do zdławienia „starorzymskiego upiora“ — błysły nagle na całej przestrzeni cesarstwa zgaszone ognie ołtarzów domowych i odżyły wszystkie tradycye z siłą pierwotną.
Kto był Rzymianinem z krwi, lub kto się do tej narodowości przyznawał, wierny i niewierny, potomek „wilczego plemienia“ i przybysz z różnych prowincyi państwa, Italczyk, Gall, Hiszpan, Germanin, zrosły od kilku pokoleń ze stolicą „panów świata“ — rzącał[16] mądre księgi, zapominał o drwinach filozofów i spieszył pod skrzydła opiekuńcze starych bogów, szukając u nich pomocy przeciw potężnej fali nowych idei i nowych ludzi, która zalewała zewsząd cesarstwo.
Jeszcze raz, przed samym zgonem, buchnął wysoko płomień wiary grecko-rzymskiej, jeszcze raz przeraził chrześcian, zanim zgasł na zawsze.
I znów, jak dawniej, przed erą imperatorów, jak w ubogim, „drewnianym,“ ale uczciwym, bohaterskim Rzymie, oddawali możni panowie córki swoje w służbę Westy i do furty zacisznego schroniska świątobliwych dziewic stukały troski niedobitków wielkiego narodu.
Wypadek, jaki spotkał Faustę Auzonię, dotknął żywo wszystkich pogan. Galilejczycy znieważyli kapłankę Westy! — podawano sobie z ust do ust, w pałacach i na poddaszach, w sklepach i warsztatach. Gdyby nie surowy zakaz konsula, przybity na kolumnach portyków świątyń i na posągach, byłby lud pomścił krwawo na chrześcianach obelgę, wyrządzoną westalce.
Nazajutrz, po rozruchach ulicznych, ciągnęły od samego rana ze wszystkich dzielnic miasta w stronę Palatynu gromady rzemieślników i otoczywszy Atrium dziewic, wołały dopóty, dopóki się Fausta Auzonia nie ukazała na balkonie domu. Lud, uspokojony widokiem kapłanki, witał ją okrzykami radości i rozchodził się do zwykłych zajęć. Powtórzyło się to aż do wieczoru kilkadziesiąt razy, cały bowiem Rzym pogański chciał się własnemi oczyma przekonać, że stróżka jego świętego ognia żyje.
I stany wyższe wzięły udział w tej demonstracyi narodowej. Przez dwa dni zatrzymywały się lektyki, krzesła przenośne, rydwany i karety przed Atrium Westy[17]. Senatorowie i rycerze, mężczyźni i kobiety, tłoczyli się do Fausty Auzonii, aby jej hołdem swoim dowieść czci dla stanowiska, jakie zajmowała.
Trzeciego dnia, w godzinach poobiednich, ustał ruch przed domem westalek. Fausta Auzonia, znużona troskliwością prawowiernych Rzymian, spoczywała na dziedzińcu, na poduszkach sofy z drzewa cytrusowego. Miała ona na sobie zwykłą białą suknię kapłanki bez płaszcza i welonu.
Jak w domach prywatnych, był i kryty dziedziniec westalek czworoboczny, podłużny, otoczony z czterech stron dwoma rzędami kolumn korynckich. Na samym środku mozaikowej posadzki znajdował się basen, przeznaczony do przechowywania ryb, a po obu jego stronach tryskały z paszcz bronzowych wilków strumienie wody, opadającej z cichym szmerem do konch z czarnego marmuru.
Gdyby nie posągi zmarłych arcykapłanek wielkości naturalnej, ustawione pomiędzy kolumnami, nie różniłby się dziedziniec weslalek niczem od peristyliów w domach zwyczajnych. Ale one, poważne i białe przypominały profanowi, że wstąpił w progi przybytku czystości i modlitwy.
Właśnie opuścił Faustę Auzonię rój strojnych patrycyuszek, które męczyły ją przez pół godziny zdawkowemi uprzejmościami. Zostały przy niej tylko trzy osoby: senator Kajus Juliusz Strabo z siostrą, czternastoletnią Porcyą Julią, i młody patrycyusz, Konstancyusz Galeryusz Anulius. Goście nie rozłożyli się przez szacunek dla kapłanki na sofach, lecz siedzieli na krzesłach.
— Nie skończyłeś — zaczęła Fausta Auzonia, zwróciwszy się do senatora. — Mówiłeś, że mój wuj, Nikomachus Flawianus, otrzymał z Wienny nowe pismo cesarskie...
— Imperator żąda stanowczo wykonania edyktu Teodozyusza — odparł Kajus Juliusz.
— To znaczy, że nasi bogowie mają ustąpić zabobonowi Galilejczyków...
— Mamy zamknąć świątynie, zgasić ogień Westy i ukorzyć się przed gusłami Wschodu.
— Byłożby to możliwe?
— Zwycięstwo wiary galilejskiej, jeśli nie powstrzymamy jej rozwoju, staje się z każdym rokiem prawdopodobniejsze. Wiadomo ci, świątobliwa pani, że już Gracyan nietylko odjął naszym świątyniom zapomogi rządowe, lecz zabrał im nawet ich własne dobra. Nasi kapłani żyją z ofiarności publicznej, jak niegdyś prezbitrowie Galilejczyków. Koło prawowiernych ścieśnia się codziennie, ciągle bowiem przechodzą słabsi lub ubożsi do wrogów Rzymu, zwabieni posadami i zaszczytami, których władza nie skąpi odstępcom.
Fausta Auzonia słuchała uważnie, marszcząc brwi.
Kiedy senator skończył, spojrzała na niego badawczo i zapytała głosem szorstkim:
— I cóż wy na to, Rzymianie?
Kajus Juliusz wzruszył ramionami.
— Czekamy cierpliwie — odparł.
— Będziecie czekali cierpliwie mówiła westalka — aż się nasi bogowie staną pośmiewiskiem cudzoziemców. Będziecie czekali dopóty, dopóki legiony Teodozyusza nie wtargną do Rzymu, by poprzeć mieczem jego wolę. Naszym świątyniom grozi zagłada, a wy czekacie... Nie ma już mężów w mieście Fabiów, Korneliów, Klaudyów, Juliów i Kwintyliów.
— Myślą za nas Flawianus i Symmachus — odpowiedział senator. — Uczynimy, co oni postanowią.
— Tak, nie ma już mężów w Rzymie — odezwał się teraz młody patrycyusz, który nie brał dotąd udziału w rozmowie. Zamiast czynić, radzimy, zamiast dowieść Teodozyuszowi naszej siły, wahamy się bezradni, lękliwi. Bo jesteśmy jeszcze silni, silniejsi, aniżeli się nam zdaje. Do nas należy Rzym, cała Italia, Gallia i znaczna część Hiszpanii. Co praca tysiąca lat zbudowała, tego nie zburzy złość jednego lub dwu pokoleń. Niech tylko w nasze serca wstąpi odwaga przodków, a rzucimy po raz wtóry świat pod stopy Kapitolu. Któryż inny naród może się porównać z nami, z dziećmi przesławnego Rzymu?
Mówiąc to gestykulował patrycyusz żywo. Podnosił się na krześle i siadał, to wysuwał głowę naprzód, to cofał ją, machając rękami.
Jego ruchliwość rozbawiła siostrę senatora.
Porcya Julia, średniego wzrostu brunetka, świeża, rumiana, z dużemi niebieskiemi oczami, z których wyzierał chochlik dziecięcej pustoty, śledziła żywość patrycyusza z wielkiem zajęciem. Po twarzy jej przebiegały rozkoszne uśmiechy, wprawiające drobne, różowe usta w ciągłe drgania. Widać było, że powstrzymuje z trudem wybuch wesołości, onieśmielonej obecnością kapłanki.
Ale kiedy patrycyusz, wyrzuciwszy z siebie słowa ostatnie głosem podniesionym, uderzył się dłonią w kolano, nie mogła nad sobą dłużej zapanować i parsknęła śmiechem.
— Porcyo! — napomniał ją brat. — Ty nie przestaniesz być nigdy dzieckiem.
— Bo dlaczego Konstancyusz Galeryusz taki zabawny — szepnęła zawstydzona dziewczyna.
Wyprostowała się na krześle, splotła ręce na łonie, zapatrzyła się przed siebie, ściągnęła brwi, nadając twarzy wyraz sztucznej powagi.
— Przepraszam Twoją Świątobliwość za pustotę tego dzieciaka — mówił senator do westalki.
Surowe oblicze Fausty Auzonii rozjaśnił uśmiech przyjazny.
— Szczera wesołość nie plami nigdy młodości — wyrzekła.
— Matka osierociła ją zawcześnie, moja zaś opieka braterska była widocznie zbyt słaba, kiedy nie zdołała okiełznać jej żywego usposobienia — tłómaczył się senator. — Nie umiałem karać drobnej dzieciny.
— Masz mnie taką, jaką mnie wychowałeś — odezwała się porcya[18] Julia, obrzuciwszy brata spojrzeniem promiennem.
— Porcyo! — napominał senator, lecz w jego głosie nie było twardego dźwięku wyrzutu.
Drżał w nim miękki ton przywiązania.
I Konstancyusz Galeryusz nie obraził się na dziewczynę. I on odpowiedział na wybuch jej wesołości uśmiechem życzliwym.
— Ten pusty dzieciak, jak Kajus Juljusz swoją siostrę nazywa — rzekł do Fausty Auzonii — umie, gdy potrzeba, myśleć bardzo poważnie.
Porcya zerknęła z ukosa na patrycyusza.
— Jestem ciekawa — wtrąciła — gdzie Konstancyusz Galeryusz miał sposobność przekonać się o moich szczególnych cnotach?
— Patrzę na ciebie od lat pięciu.
— Wiadomo, że masz wzrok krótki.
— Pomaga mi serce!
Powtórnie zadzwonił srebrny śmiech dziewczyny.
— Konstancyusz Galeryusz ma serce! — zawołała.
— A ty sądziłaś? — zapytał patrycyusz.
— Widzę w tobie tylko kości.
— Porcyo! — odezwał się znów senator. — Po zwalasz sobie zawiele!
Porcya wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: wszystko mi jedno.
I tym razem nie obraził się Konstancyusz Galeryusz. Spojrzał na swoje duże ręce i uśmiechnął się dobrotliwie.
— Ogromne! — mruknął ku ogólnej uciesze całego towarzystwa. Mogłyby dusić niedźwiedzie, a muszą być bezczynne.
— Mogłyby łupać drzewo — zauważyła Porcya.
— Robili to moi przodkowie, koloniści w Recyi — odparł patrycyusz. — Mnie czeka inna robota.
Należał on do nowej arystokracyi rzymskiej, która zajęła miejsce dawnych rodów historycznych, wytępionych prawie do szczętu przez wojny, proskrypcye i strach imperatorów. Jego pra-pra-dziad, potomek Markomanów, wpuszczonych przez Marka Aureliusza do cesarstwa, wysłużył sobie w legionach obywatelstwo, jego pradziad pozyskał na polach bitew pierścień rycerski, jego dziad, wikaryusz jednej z prowincyi afrykańskich, dorobił się znacznej fortuny, a ojciec kupił dla siebie i dla swoich potomków patrycyat, przystępny od czasów Dyoklecyana dla wszystkich bogaczów. On sam urodził się już członkiem stanu senatorskiego i uważał się za Rzymianina z krwi i kości, chociaż był typem barbarzyńcy z gminu. Wysoki, szeroki w ramionach, niezgrabny, ociężały, wyglądał obok Kaja Juliusza, jak pień nieociosany. U brata Porcyi było wszystko subtelne i drobne, począwszy od głowy, jakby wyrzeźbionej, aż do małej ręki i stopy; u niego wszystko grube, pierwotne, niewykończone. Główny rys Kaja Juliusza stanowiła wytworność; na dużej twarzy Konstancyusza Galeryusza malowała się poczciwość.
— Tak — powtórzył — inna czeka mnie robota. Winien jestem Rzymowi daninę z krwi za purpurę senatorską, pierścień bowiem rycerski zapłacił mój pradziad sowicie.
Kiedy to mówił, ściągnęły się jego brwi i zwarły usta. Ten nowy patrycyusz był nietylko dobrym, lecz potrafił być także stanowczym. Zdradzały to stalowe błyski, zapalające się i gasnące w jego niebieskich oczach.
— Nie będziesz drwiła z moich kości — rzekł zwracając się do Porcyi — gdy je miecz Galilejczyków cokolwiek ociosa. Widzę sam, że są za grube.
Dziewczyna opuściła głowę, zawstydzona.
— Jeśli cię dotknęłam... — szepnęła.
— Nie przepraszaj — wtrącił Konstancyusz Galeryusz szybko. — Wiem, że nie złe serce, lecz tylko niewinna swawola bawi się mojemi kościami. I wiem także, iż żałowałabyś tych kości, gdyby je wrogowie bogów narodowych dobrze pogruchotali.
— Potrzebaż koniecznie rozlewu krwi? — zapytała Porcya, spojrzawszy z pod czoła na patrycyusza.
— Krew gasi najskuteczniej namiętności ludzkie i rozstrzyga najszybciej wszelkie spory. Uczynimy, czego sława Rzymu od nas zażąda.
— Słyszę mowę męża — odezwała się teraz Fausta Auzonia. — Gdy nadejdzie chwila stanowcza, rozporządzajcie moim majątkiem.
Biała, jedwabna, złotemi frendzlami obramowana kotara, zaszeleściła i w głębi dziedzińca rozbrzmiał głos wywoływacza:
— Znakomity Winfridus Fabricyusz, wojewoda Italii, prosi o posłuchanie.
Chrześcianin w Atrium Westy był zjawiskiem tak niezwykłem, iż goście Fausty Auzonii spojrzeli po sobie zdziwieni. Czego ten Galilejczyk mógł chcieć w przybytku starorzymskich tradycyj?... Wmieście znano już jego wrogie usposobienie dla bogów narodowych. Wiedziano, że należał w Wieni nie[19], na dworze imperatora Walentyniana, do najgorliwszych orędowników nowej wiary.
Jeden tylko Kajus Juliusz uśmiechnął się nieznacznie.
— Winfridus Fabricyusz był dla mnie podczas rozruchów ulicznych bardzo uprzejmy — wyrzekła Fausta Auzonia.
A zwróciwszy się do wywoływacza, rozkazała:
— Niech wejdzie.
Chłód milczenia i niechętnych spojrzeń powitał wojewodę, gdy się ukazał. On poczuł go widocznie, bo zbliżał się do westalki krokiem wolnym, jak gdyby się wahał. Niósł wprawdzie głowę dumnie, panując nad sobą, ale jego twarz zbieliła bladość wzruszenia.
Nie miał dziś na sobie stroju wojskowego. Nie włożył napierśnika i nie przewiesił miecza, a ciężkie buty zastąpił lekkiemi sandałami z cienkiej, czerwonej skórki, przetykanej srebrnemi nitkami. Na złotych taśmach, któremi przymocował obuwie do nogi, błyszczały rubiny. Z pod togi, obramowanej wązskim[20] szlakiem purpurowym stanu rycerskiego, wyglądała jedwabna tunika barwy perłowej, spięta pod szyją szafirem niezwykłych rozmiarów.
Wojewoda, aczkolwiek wysoki i zbudowany, jak atleta, nie robił wrażenia ociężałości. Jego chód był elastyczny, ruchy swobodne.
Podszedł do sofy, na której spoczywała Fausta Auzonia i wyrzekł:
— Mówiono mi, iż obyczaj rzymski pozwala składać hołd dziewicom Westy. Korzystając z tego obyczaju, ośmieliłem się wtargnąć do cichego przybytku modlitwy, niepokojony obawą o zdrowie Twojej Świątobliwości.
Głos jego drżał, oczy omijały wzrok kapłanki, jak gdyby się poczuwał do winy ukrytej.
— Wdzięcznem sercem dziękuję Twojej Znakomitości za troskliwość — odparła Fausta Auzonia i wskazała na jedno z wolnych krzeseł.
— Znakomity Winfridus Fabricyusz — dodała, przedstawiając wojewodę reszcie towarzystwa.
Poganie odpowiedzieli chłodnym ukłonem.
— Z Kajem Juliuszem łączyła nas kiedyś ścisła zażyłość — rzekł wojewoda.
— Nic mi o tem nie wspominałeś, pretorze — zauważyła westalka.
— Spędziliśmy w istocie razem kilka tygodni w Wiennie — odparł senator obojętnie.
Nastało przykre milczenie. Poganie spoglądali przed siebie, wojewoda przygryzał dolną wargę, rzucając od czasu do czasu szybkie, ukradkowe spojrzenie na kapłankę, której kształty rysowały się wyraźnie pod lekką tkaniną sukni.
O czem mówić z chrześcianinem? Zwolenników dawnego porządku, zasklepionych w tradycyach przeszłości, nie łączyło nic z przedstawicielem nowych czasów. Odpychało ich nawzajem wszystko: wiara, pojęcia, cele życia.
A jednak należało być dla gościa uprzejmym.
— Italia będzie wdzięczna boskiemu imperatorowi zaczęła Fausta Auzonia po jakimś czasie, — że przysłał jej legionom młodego wodza.
— Łatwego zadania nie będę miał na nowem stanowisku — odpowiedział wojewoda. — Mój poprzednik był zanadto łagodnym dla żołnierza italskiego, nie odznaczającego się w ogóle poczuciem obowiązku.
— Niegdyś były legiony Italii szkołą męstwa i karności dla wojsk całego państwa.
— Tak było niegdyś, dziś jednakże...
Wojewoda urwał zakłopotany. Chciał powiedzieć, iż żołnierz zgnuśniał razem z całym narodem, lecz prawda ta byłaby zniewagą dla Rzymian.
I znów nastało nieprzyjemne milczenie. Fausta Auzonia szukała w pamięci jakiegoś obojętnego przedmiotu, któryby ułatwił swobodną pogawędkę. Może zajmie go teatr, amfiteatr, cyrk? — Chrześcianin gorszył się igrzyskami pogańskiemi... Może zapytać, czy zna najnowsze pisma Symmacha? — Chrześcianin brzydził się literaturą rzymską, nazywając ją dziełem szatana... Nienawiści prawowiernych Rzymian do najnowszych rozporządzeń imperatora nie podziełał, ich trosk nie rozumiał, ich zabawami gardził.
Wojewoda czuł, że był niepotrzebny, że powinien był opuścić towarzystwo, które obecnością swoją zwarzył, a mimo to, nie ruszał się z krzesła, jakby go do niego coś przywiązało.
Coraz częściej i dłużej spoczywał jego wzrok na westalce, pieszcząc się jej kształtami.
Ten niemy zachwyt śledził z boku Kajus Juliusz i bawił się nim widocznie, bo uśmiech ironiczny przesuwał się wolno po jego ustach, igrał w ich kątach, szedł w górę, do oczu i zapalał w nich błysk,[21] przelotne. On jeden domyślał się powodu, który przemógł w gorliwym chrześcianinie wstręt do kapłanki pogańskiej.
Fausta Auzonia, zakłopotana trudnem położeniem, nie zwracała uwagi na zachowanie się wojewody. Trzeba się było koniecznie o coś zaczepić, by zdjąć z towarzystwa chłód, który stawał się nieznośnym.
— Twoje młode lata widziały prawdopodobnie niejedną bitwę — zaczęła, uśmiechając się uprzejmie do gościa. — Imperator nie powierzyłby ci tak ważnego stanowiska, gdybyś go sobie nie wysłużył odwagą i znajomością sztuki wojennej.
— Jestem synem żołnierza i wychowałem się w obozie — odpowiedział wojewoda. — Groza bitwy przestała być dla mnie straszną; przywykłem do niej jak inni przywykają do igrzysk.
— Zachodzi jednak różnica między bitwą a igrzyskami — zauważyła Fausta Auzonia, byle co, powiedzieć.
— Zapewne, ale żołnierz nie zdaje sobie sprawy z tej różnicy. Na polu bitwy nie ma nikt czasu do zastanawiania się nad okrucieństwem wojny. Wódz broni legionów, powierzonych jego opiece, setnik swojego oddziału, szeregowiec własnego życia, wszystkich zaś odurza, upaja, unosi wrzawa walki działająca potężniej od najmocniejszego wina. Prawdziwy żołnierz traci do tego stopnia wrażliwość, że nie czuje głodu, znużenia, ran. Jedna śmierć gasi płomień odwagi.
Wojewoda mówił głosem tak spokojnym, jak gdyby opowiadał o rzeczy najobojętniejszej. Tylko jego nozdrza drżały lekko.
Przyjaźniej i uważniej spojrzała na niego westalka. Córa „wilczego plemienia“, w której żyłach płynęła krew długiego szeregu wojowników, odczuwała męstwo żołnierskie.
Teraz dopiero spostrzegła na czole wojewody szeroką bliznę, zakrytą, w części włosami, które, rozdzielone na środku czaszki, spadały w puklach na ramiona.
— Widzę, że twojej głowy dotknęły skrzydła śmierci — wyrzekła.
Wojewoda uśmiechnął się niedbale.
— Podczas ostatniej wojny z Frankami ocierała się ona tak często o mnie, iż zawarliśmy z sobą przymierze.
— I dotrzymała umowy?[22] zapytała Fausta Auzonia.
— Jak dotąd, nie zawiodła mnie ta najlepsza przyjaciółka żołnierza — odparł wojewoda. — Ilekroć tuby wzywały do boju, zanosiłem do niej zawsze prośbę serdeczną. Jeśli ci życie moje potrzebne, weź je, modliłem się, lecz oszczędź mi hańby, niewoli. W ostatniej potyczce, w której brałem udział, zdawało mi się już, że mnie wierna towarzyszka zdradziła. Ale nie. W chwili stanowczej przypomniała sobie moją prośbę.
Fausta Auzonia słuchała uważnie, wpatrując się błyszczącem okiem w młodego wodza. Zajmowała ją widocznie jego opowieść.
— Domyślam sie[23], że blizna, która zdobi twoje czoło, pozostaje w związku z tą ostatnią przygodą — odezwała się.
Wojewoda uśmiechnął się do siebie. Jakieś rozkoszne wspomnienie rozjaśniło jego męskie oblicze.
— Frankowie zaskoczyli mnie w lasach, znienacka, w liczbie tak przeważającej — opowiadał — iż zrozumiałem od razu, że została mi tylko obrona. Ludzie moi zwarli się bez komendy, jak stado osaczonych jeleni, gotowi walczyć mieczem, tarczą, pięścią, zębami. Byliśmy przekonani, iż żaden z nas nie wyjdzie z tej matni cały. I wyjść nikt nie pragnął, ocalenie bowiem życia równałoby się niewoli. Wszelki opór był daremny. Barbarzyńcy spadali na nas tak licznie i z taką gwałtownością, że rozbili nas wkrótce na krwawe strzępy. Tuż obok mnie stał chorąży. Widzę, że się chwieje, że pada... Chwytam sztandar, zrywam znaki cesarskie, ukrywam je pod tuniką, na piersiach... Wydrzecie je, ale tylko razem z mojem sercem! Już otaczają mnie nieprzyjaciele, już ściskają mnie żelazną obręczą... Oparty plecami o drzewo, bronię się resztkami sił. Nie obronię się, nie wytrzymam tego straszliwego nacisku.. Czuję, że chcą mnie wziąść żywcem... Odwracam miecz, by go utopić w gardle... Wtem spada mi na czaszkę jakiś olbrzymi ciężar i coś bardzo gorącego zalewa mi twarz, oczy, szyję... Słaniam się, głowa moja tonie w morzu czerwonych iskier, iskry rozpływają się w szarej mgle i ogarnęły mnie ciemności...
Wojewoda zamilkł. W miarę, jak opisywał walkę, rozgrzewał się jego głos, zabarwiały się policzki, rozpalały oczy. Jego zapał udzielił się słuchaczom. Fausta Auzonia, podniósłszy się na łokciu, ogarniała go wzrokiem promiennym, wsłuchana całą duszą w krótkie, urywane zdania żołnierza. Kajus Juliusz nie uśmiechał się już ironicznie. Nawet Konstancyusz Galeryusz, który patrzył ciągle uparcie przed siebie, nie racząc nawet zwrócić głowy w stronę chrześcianina, śledził uważnem uchem przebieg opowiadania.
— I cóż dalej, cóż dalej? — odezwała się Porcya Julia z ciekawością dziecka.
— Śmierć nie zdradziła mnie — dokończył Winfridus Fabricyusz głosem zwyczajnym. Poczciwa przyjaciółka zwiodła Franków, pokrywszy mnie swoją bladością. Barbarzyńcy, przekonani, że mnie ich miecz uczynił nieszkodliwym na zawsze, zostawili mnie na pastwę dzikim zwierzętom. Kilku z moich ludzi, którzy ocaleli, odnaleźli mnie i odnieśli do obozu.
— A sztandar? — zapytała Fausta Auzonia.
— Krwią przesiąkłą szmatę z portretami imperatorów i z cyframi Boga prawdziwego złożyłem w skarbcu legionu.
Ostatnie słowa wojewody zgasiły w oczach pogan błyski zaciekawienia. Przypominały im one, że wojsko rzymskie walczyło od czasów Konstantyna pod znakami Chrystusa.
Fausta Auzonia osunęła się wolno na poduszki sofy, Kajus Juliusz poruszył się niecierpliwie na krześle, Konstancyusz Galeryusz mruknął pod nosem cichą klątwę. Nawet Porcya Julia odwróciła głowę od chrześcianina.
On nie domyślił się zrazu powodu nagłej zmiany, a kiedy go odgadł, spojrzał długo, serdecznie na westalkę, jakby ją chciał przeprosić za przykrość wyrządzoną.
Ale twarz kapłanki była znów blada, chłodna, nie zachęcająca wcale do wymiany myśli przyjaznych.
I znów, jak na placu amfiteatralnym, podczas rozruchów ulicznych, widział wojewoda przed sobą wysoki mur, oddzielający go od tej kobiety, która go tak pociągała, że zapomniał dla niej o swoich nienawiściach religijnych. Zrozumiał, iż zbliży się do niej tylko po gruzach pogaństwa.
Przesunął ręką po czole i podniósł się.
— Jeśli Twoja Świątobliwość pozwoli, zastukam wkrótce po raz wtóry do bramy Atrium — wyrzekł.
— Kramy naszego Atrium stoją zawsze otworem dla wszystkich życzliwych — odpowiedziała Fausta Auzonia wymijająco.
Wojewoda ukłonił się i opuścił dziedziniec szybkim krokiem. Żegnało go to samo chłodne milczenie, jakie go powitało.
Kiedy znikł za kotarą, odezwał się Kajus Juliusz:
— Szkoda, że Fabricyusz ukochał tak namiętnie zabobon wschodni. Jest to żołnierz wielkiej przyszłości i przytem człowiek uczciwy. Należał on na dworze Walentyniana do tych nielicznych dygnitarzów, do których złoto nie miało przystępu. On i Arbogast nie splamili się kubanami.
— Wolałbym, żeby brał pieniądze, jak jego poprzednik — mruknął Konstancyusz Galeryusz. — Cnotliwy wojewoda jest dla nas klęską. Ale bóg słońca zbliża się już do morza...
Dźwignął się tak ciężko, że krzesło zatrzeszczało, co wywołało nowy wybuch wesołości Porcyi Julii.
— Ziemia się pod tobą rozstępuje — zaśmiała się dziewczyna.
— Wszystko ugina się pode mną i trzeszczy, tylko ciebie jednej nie mogę nagiąć — mówił patrycyusz z uśmiechem dobrotliwym na grubych wargach. — Ale i na ciebie przyjdzie kolej.
— Byłabym ciekawa, kiedy to nastąpi?
— Wtedy, kiedy cię przeniosę przez próg mojego domu.
— Niedoczekanie twoje, żebym miała z tobą zapalić pochodnię Hymenu.
— A gdyby mi Galilejczycy pogruchotali kości?
Porcya Julia spoważniała nagle.
— Dlaczego ty mnie dręczysz, Konstancyuszu? — szepnęła.

....................

Ostatni goście, spłoszeni zachodem słońca, opuścili dawno Atrium Westy, a Fausta Auzonia spoczywała jeszcze na sofie. Zmrużywszy powieki, leżała bez ruchu, jak gdyby jakiś czarodziej zaklął jej kształty posągowe i zmienił je w posąg rzeczywisty.
Obok dziewicy Westy stał w istocie czarodziej, schylił się nad nią i szeptał do jej ucha miękkie, wonne słowa. Szły one prosto do jej serca, a gdy potrąciły o zapomniany, obowiązkami kapłanki przywalony hymn młodości, przepełniły je niewymownie słodką pieśnią.
Fausta Auzonia słyszała w sobie ciche granie, jak gdyby każda kropla jej krwi śpiewała. Coś budziło się w niej, kiełkowało, a było to coś tak rozkosznego, że poddawała się bez oporu tej przemianie.
Czarodziej pochylał się nad nią coraz niżej, szeptał coraz namiętniej. Miał on u ramion złote skrzydełka, a w ręku łuk napięty. Na jego śniadej, jasnym włosem obramowanej twarzy, żarzyły się czarne oczy wojewody.
Fausta Auzonia zapomniała w tej chwili o przepaści, jaka ją dzieliła od chrześcianina. Jej rzymska dusza uśmiechała się serdecznie do walecznego żołnierza, który zawarł przymierze ze śmiercią.
Wtem zaszeleściła kotara i na dziedziniec wbiegł ktoś szybkim krokiem.
— Bogini wzywa Twoją Świątobliwość do świątyni — wyrzekła niewolnica.
Fausta Auzonia otworzyła powieki szeroko i patrzała jakiś czas na sługę nieprzytomnym wzrokiem nagłego przebudzenia; potem odetchnęła z głębi piersi i podnosząc się z sofy, rozkazała:
— Podaj mi welon...
Kiedy się niewolnica oddaliła, wyciągnęła ręce do posągów zmarłych westalek i wyrzekła głosem, podobnym do cichego łkania:
— Przebaczcie mi... i nie lękajcie się... Fausta Auzonia nie złamie ślubu...








III.


Senator Kajus Juliusz Strabo mieszkał przy ulicy Ogrodów w dworcu, który należał przez szereg wieków do przesławnego rodu Kwintyliów. Kupił go jego ojciec na licytacyi publicznej i oddał synowi z poleceniem, żeby go przebudował, stary bowiem dom wypowiadał już służbę.
Ale Kajus Juliusz nie przyłożył ręki do pamiątki po Kwintyliach. Odnowiwszy zniszczony dach, posadzki mozaikowe, zużyte przez czas, i spłowiałe malowidła na ścianach, zostawił resztę w dawnym stanie.
Słońce wychylało się dopiero z poza gór albańskich, kiedy się senator nazajutrz przebudził. Spoczywał on w małym pokoiku, na nizkiem, wąskiem łóżku, przykryty zwyczajną kołdrą wełnianą koloru brunatnego. W jego sypialni nie było ani jednego sprzętu zbytkownego.
Zarzuciwszy na siebie obszerną długą tunikę, przeszedł do łazienki. Tu nie czekały na niego młode, piękne niewolnice, używane w domach bogaczów do wygniatania i namaszczania ciała. Kąpiel przygotował mu stary Gall, jego szatny, golarz, łaziebny i dozorca służby w jednej osobie.
Kajus Juliusz zanurzył się z przyjemnością w letniej wodzie.
— Słyszałem wczoraj pod wieczór krzyki w stajni — odezwał się, przeciągając się w wannie, jak kot na słońcu. — Pewno znów kogo obiłeś.
— Dałem Hermanowi trochę po łbie, bo nie dosypał koniom obroku, a ten próżniak wrzeszczał, jak gdybym go ze skóry obdzierał — odpowiedział Gall z poufałością starego sługi.
— Znam ja dobrze te twoje trochę po łbie. Pewnoś go okaleczył.
— Wypadł mu tylko jeden ząb, czego wcale nie żałuję, bo ma ich zawiele. Żre za trzech.
Prosiłem cię już kilka razy, żebyś ludzi nie bił bez potrzeby.
Gall wzruszył ramionami.
— Gdybym czasem którego nie poszturchał — odrzekł niechętnie — rozlazłoby się pańskie dobro, jak gałgany żebraka. Ta podła hołota shardziała. Ktoś powiedział niewolnikom, że imperator rozkazał zamknąć nasze świątynie i rozdać ich majątek pomiędzy Galilejczyków. To bydło uwierzyło i odgraża sie[24], że przejdzie gromadnie do chrześcian. Wieczorem snują się za ogrodem jacyś ludzie podejrzani, którzy szepczą przez mur z naszą służbą. Szczuję ich psami, a oni wracają ciągle.
— Znów ci się coś uwidziało — mówił Kajus Juliusz.
— Może mi się uwidzało, ale to wiem na pewno, że się te łajdaki na dobroci nie rozumieją. Gdy którego dobrze wygrzmocę, mam spokój na cały tydzień.
— Doczekasz się jeszcze, że się jaki zuchwalec na ciebie targnie. Zdarza się to coraz częściej.
Gall uśmiechnął się pogardliwie.
— Nie radziłbym nikomu — rzekł i wyciągnął przed siebie krótkie, muskularne ręce, obrosłe jak łapy niedźwiedzia.
— Wiem, że w twoim uścisku pękają kości — mówił Kajus Juliusz — i właśnie dlatego proszę cię po raz ostatni, żebyś mi ludzi nie bił bez potrzeby. Należy unikać wszystkiego, coby mogło dać Galilejczykom powód do skargi.
Gall mruknął coś niewyraźnego pod nosem, zarzucił na pana, który wyszedł z kąpieli, prześcieradło z miękkiej wełny i wycierał go z takim rozmachem, że się Kajusz Juliusz głośno roześmiał.
— Ostrożnie, bo mi żebra połamiesz — zawołał. — Nic ci twoja złość nie pomoże. Będziesz odtąd względniejszym dla niewolników, albo się rozstaniemy.
— Pan każe, sługa ulega — bąknął Gall. — ale niech mi tylko który coś porządnie przeskrobie...
Łypnął oczami i pokazał zdrowe, białe zęby, jak podrażniony kundel.
Kiedy pana dobrze wygniótł i osuszył, ogolił go i oczyścił jego ręce z włosów małemi obcążkami.
Tak odświeżony, przeszedł Kajusz Juliusz do pokoiku, przylegającego do sypialni. I tu nie było sprzętów zbytkownych. Duże krzesło z poręczami, mały stolik i dwie ogromne skrzynie tworzyły całe umeblowanie.
Senator brał z rąk Galla jedwabne suknie i ubierał się sam. Włożył na siebie dwie tuniki, krótszą pod spód, dłuższą na wierzch, a na nogi wysokie białe trzewiki i przymocował je do łydki, aż pod kolano, szerokiemi, purpurowemi taśmami.
Wsunąwszy na serdeczny palec lewej ręki jeden tylko pierścień, zwyczajną złotą obrączkę z portretem cesarza Walentyniana, przejrzał się w polerowanej srebrnej płycie i udał się do sali.
Czekała na niego służba, ustawiona po obu stronach ołtarza domowego, na którym żarzyły się węgle pokryte popiołem.
Licznym nie był dwór Kaja Juliusza. Nie miał on śpiewaków, śpiewaczek i tancerek, hystryonów i astrologów. Lektor, rządca, dozorca niewolników, kucharz, ogrodnik, dwóch woźniców, czterech tragarzów, wywoływacz i sześciu wyrostków, przydzielonych do kuchni i ogrodu, stanowiły całe otoczenie senatora. Każdy zamożniejszy plebejusz zatrudniał więcej ludzi.
Kajus Juliusz zasłonił głowę białym welonem i zbliżył się do ołtarza. Podniósłszy ręce do góry, modlił się szeptem wśród głębokiego milczenia służby.
Kiedy skończył cichą rozmowę z geniuszem domu, rzucił na węgle garść ziarn pszenicznych i wylał kilka kropel wina. Jego twarz zachowała podczas tej ceremonii taki spokój, iż trudno było odgadnąć, czy bierze w niej szczery udział lub też czyni tylko zadość prastaremu zwyczajowi, odnowienemu[25] w czasach ostatnich.
Po orgii zmysłów i po obojętności religijnej pierwszych trzech wieków ery chrześcijańskiej, przebudziła się w dogorywającym świecie pogańskim tęsknota za cnotą i wiarą dalekich przodków. Skutki rozpusty i dyletantyzmu filozoficznego obrzydły głównie patryotom rzymskim, którzy widzieli w zaniedbaniu świątyń przyczynę szybkiego rozkwitu wstrętnej im nauki Chrystusowej.
Pragnąc przytrzymać świetną przeszłość, zapadającą się bezpowrotnie w mroki dziejów dokonanych, usiłowali potomkowie wielkiego narodu wskrzesić wszystkie jej tradycye.
Co dało pra-pra-ojcom hart ducha i poczucie obowiązków obywatelskich, to miało pra-pra-wnuków dźwignąć z upodlenia. Tak się spodziewano. Najoświeceńsi mężowie rzymscy czwartego stulecia nie byli przyjaciółmi sybarytyzmu życiowego i filozoficznej bezwyznaniowości. Lucyanów, szyderców i bluźnierców, wiek ten nie wydał. Wrodzona naturze ludzkiej potrzeba oparcia się na sile, przekraczającej jego możność, zlawszy się z miłością podań rzymskich, wytworzyła potężną reakcyę zachowawczą, która wchłonęła w siebie najlepsze dusze pogańskie owego czasu.
Kogo „zabobon wschodni” dlatego, że pochodził z nienawistnego Rzymowi Wschodu, z ojczyzny wzgardzonych Syryjczyków i Żydów i że burzył podwaliny przeszłości, odtrącał, kogo nauka, pocieszająca głównie wydziedziczonych i nieszczęśliwych, nie pociągała, kto nie chciał lub nie mógł zrozumieć, iż zmienionym warunkom państwowym i społecznym było za ciasno w kole przestarzałych wyobrażeń i zasad, ten cofał się o lat tysiąc w tył, do kołyski pierwszych miast greckich i rzymskich, do samego początku cywilizacji, która dobiegała już do mety.
Poganie drugiej połowy czwartego stulecia chcieli wskrzesić wiarę Numy Pompiliusza i jego ludu z jej wszystkiemi formami i symbolami, zapomniawszy, że między pobożnym królem a patryotami z czasów Teodozyusza wznosiła się olbrzymia góra, utworzona z systematów filozoficznych, które strawiły, jak rdza, zaufanie do bogów, zwanych narodowymi. Ze starą wiarą miały wrócić stare cnoty...
Lecz wybitniejsi politeiści czwartego stulecia, jak cesarz Julian Apostata, filozof Temistius, mówca Symmachus, prefekt Flawianus, retor Libanius i i. zdawali sobie sprawę z niemocy dawnych tradycyi. Pojąwszy, że tylko wiara odświeżona, wyższa i szersza od poprzedniej, przygarniająca pod swoje skrzydła nie miasto lub naród, lecz człowieka w ogóle, mogłaby rozniecić nanowo wystygły zapał religijny, usiłowali przyswoić pogaństwu zdobycze ostatnich czasów. Wzięli oni od neoplatończyków ich „Słowo”, zbliżone do Boga monoteizmu, a od chrześcian cnotę miłosierdzia, nie odczuwaną przez starożytnych.
Ale to „Słowo” filozoficzne było tak samo pojęciem oderwanem, czemś niewyraźnem, niepochwytnem, jak szlachetne marzenia stoików.
Odrodzone pogaństwo Juliana Apostaty, na którym wzorowali się patryoci rzymscy z końca czwartego stulecia, zlepione sztucznie, oparte nie na żywej wierze, lecz na doktrynie, nie rozgrzewało szerokich mas. Była to tylko religia polityczna patryotów, którzy, nie chcąc się odczepić od przeszłości, chwycili się oburącz jej form i symbolów i łudzili się rozmyślnie domieszką nowych cnót i wyobrażeń.
Kajus Juliusz Strabo należał razem z Flawianem i Symmachem do najgorliwszych patryotów rzymskich. Pochodząc z rodziny rycerskiej, która uzyskała pierścień z łaski wielkiego Cezara, dlaczego przyjęła jego nazwisko rodowe, miał on poza sobą długi szereg wojowników i obywateli, zasłużonych ojczyźnie. Należał on jak Flawianus i Fausta Auzonia do owych nielicznych niedobitków szlachty rzymskiej, o których zapomniały wojny i zazdrość imperatorów.
Jak Flawianus i Symmachus, nienawidził i on chrześciaństwa.
Wszakże to Konstantyn, pierwszy imperator chrześciański, obraził do tego stopnia dumę „panów świata”, że przeniósł stolicę państwa z Rzymu do Bizancyum. On i jego następcy, prowadząc dalej dzieło, rozpoczęte przez Dyoklecyana, poznosili wszystkie dawne instytucye, odebrali senatowi i pretorom ich znaczenie, ośmieszyli purpurę patrycyatu i pierścień rycerstwa, odłączyli władzę cywilną od wojskowej, rozbili legion na drobne oddziały i odjęli narodowi ostatni cień samorządu. Oni oddali wojsko w ręce barbarzyńców i otworzyli bramy cesarstwa dla wszystkich awanturników lasów germańskich.
Lękając się bezustannie zemsty starego Rzymu, otoczyli się cudzoziemcami, zabroniwszy potomkom rodów historycznych służby w legionach.
Jakże miał on, Kajus Juliusz Strabo, przywiązany z takiem oddaniem do świetnej przeszłości Rzymu, jak najlepszy syn do najlepszej matki, sprzyjać religii, która lekceważyła tę przeszłość, burząc jej urządzenia?
Gdyby chrześciaństwo było tylko odmienną formą czci bogów, nie byłby czuł do niego niechęci. Tyle rozmaitych kultów chwaliło w Rzymie mieszkańców niebieskich po swojemu i nikt nie ograniczał ich swobody. Byle uznawały w Jowiszu Kapitolińskim ojca bogów i nie odwodziły poddanych państwa od obowiązków obywatelskich, mogły składać ofiary, komu tylko chciały. Fanatyzm religijny nie pobudzał nigdy prawdziwych Rzymian do czynów gwałtownych, tem zaś mniej w czwartem stuleciu, w którem filozofia wystudziła dawno żarliwość pierwotną.
Ale ten „zabobon wschodni” nie był tylko kultem religijnym, co rozumiał już Marek Aureliusz, Fronton i wszyscy wybitniejsi patryoci drugiego stulecia. Był to nowy porządek społeczny, tak wręcz, przeciwny dawnemu, iż nie mógł obok niego zgodnie istnieć.
Czuli to dobrze wielbiciele przeszłości rzymskiej czwartego stulecia, począwszy od mężów tak światłych, jak Julian Apostata, aż do ostatniego klienta, pochodzącego z krwi łacińskiej i dlatego śledzili zawistnem okiem szybki rozwój chrześciaństwa.
„Galilejczycy” chełpili się gorliwością w służbie Bożej i czystością obyczajów... Trzeba im dowieść, iż nie tylko ich „przewrotna wiara” posiada moc uszlachetnienia człowieka.
Wielcy twórcy potęgi rzymskiej nie wiedzieli nic o „przesądzie wschodnim”, a mimo to świecą ich cnoty na kartach dziejów, jak gwiazdy promienne.
I oto dlaczego zabłysły nagle na całym obszarze zachodnich prowincyj państwa, złączonych ściślej od wschodnich z przeszłością Rzymu, święte ognie i odżyło jeszcze raz stare pogaństwo z siłą pierwotną w chwili, kiedy się jego powrotu już nikt nie spodziewał.
Kajus Juliusz Strabo, spadkobierca zwątpień, cynizmów i rozpusty kilku wieków, wychowaniec literatury greckiej modlił się codziennie, rano i wieczorem, przed ołtarzem domowym, sypiał na ubogiem posłaniu, ubierał się sam i jadał proste potrawy. Jego ojciec potrzebował do usługi osobistej większej ilości rąk, aniżeli on do zarządu całego domu. Jego dziad nie zastanawiał się nawet nad tem, czy kara, wymierzona niewolnikowi, boli, a on zalecał swojemu dozorcy pobłażliwość. Niech Galilejczycy wiedzą, że i ci, których oni pogardliwie bałwochwalcami nazywają, zarzucając im okrucieństwo względem ubogich i wydziedziczonych, posiadają cnotę miłosierdzia. Zalecali ją przecież swoim wyznawcom stoicy i neoplatończycy.
Dokonawszy ofiary porannej, przeszedł Kajus Juliusz po schodach marmurowych do pracowni[26], dokąd udali się za nim lektor i dozorca.
Był to pokój, w którym najchętniej przebywał. Tu wydawał rozkazy rządcy i dozorcy, załatwiał sprawy z dzierżawcami dóbr, czytał, pisał, słuchał lektora i przyjmował bliższych znajomych. Tu miał bibliotekę, składającą się z kilkuset drogocennych rękopisów i otoczył się wszystkiem, co lubił.
Ktoby się znalazł w pracowni Kaja Juliusza, nie wiedząc, że to mieszkanie senatora, wziąłby ją za sklep handlarza starożytności.
Wzdłuż ścian stały szafy, a w nich, na półkach, ułożyła troskliwa ręka wielkie mnóstwo naczyń i sprzętów, pochodzących z różnych epok.
Były tam noże, półmiski, dzbany i amfory z czasów konsulów, miecze i naramienniki słynnych wodzów, złote i srebrne monety pierwszych imperatorów, naszyjnik cesarzowej Faustyny, czarki, gemmy i wiele innych osobliwości, poszukiwanych przez zbieraczów. Magnacką fortunę uwięził Kajus Juliusz w tych pamiątkach po dawnym Rzymie.
Usiadłszy w dużem krześle z poręczami, rzekł do starego Galla:
— Podasz mi tu śniadanie.
A zwróciwszy się do lektora, zapytał:
— Czy nie było pisma od konsula?
— Aureliusz Symmachus wzywa Twoją Przesławność na posiedzenie senatu — odpowiedział lektor, wolny uczony rzymski, wychowany w szkołach ateńskich.
— Na dziś?
— Na jutro, w świątyni kapitolińskiej.
— Doszliśmy wczoraj do pożegnania Hektora z Andromachą...
Kajus Juliusz spożywał śniadanie, składające się z grzanego wina, chleba, dwóch jajek i kilku oliwek, a jego lektor wydobył z bronzowej puszki zwój pargaminów i czytał po grecku:

„Na to lśniący się hełmem, wyniosły odezwał się Hektor:

Żono, to samo i mnie niepokoi, lecz wstydby mi było
Straszny w obliczu Trojanów i szato-powłóczystych Trojanek
Jeślibym tutaj, z daleka od walki, jak tchórz się pozostał,
Duszaby nie dozwoliła, bom przywykł być znakomitym
Zawsze i z przodownikami samymi stawać do boju,
Ojcu sławę zdobywać uczciwą i sobie samemu.
Dobrze to samo i ja przewiduję i w duszy i w sercu:
Zbliży się dzień ostateczny zagłady Ilionu świętego,
Zginie i Pryam, przesławny oszczepnik i naród Pryama.
Ależ nie tak mnie zatrważa narodu niedola nieszczęsna,
Nie tak króla Pryama i matki, Hekuby czcigodnej,
Nie tak braci rodzonych, choć oni i liczni i dzielni,
Runą głowami w kurzawę, zmiażdżeni wrogów potęgą —
Jak zaś twoja, gdy który Achejczyk w spiż uzbrojony.
Porwie cię, łzami zalaną i dni swobody pozbawi.

Gdybyś miała w Argosie...

— Czy służyłeś w legionach? — zapytał Kajus Juliusz, przerywając lektorowi.
— Ojcu mojemu udało się przekupić dekuryona i pominięto mnie przy poborze — odpowiedział lektor.
— Jesteś Rzymianinem a usuwasz się od powinności wojskowej? Nasi przodkowie spieszyli pod sztandary bez przymusu — mówił senator.
— Ty wiesz, panie, że nasi ojcowie mieli inne pojęcia o celach życia.
— Wolny Rzymianin może mieć tylko jeden cel: służyć ojczyźnie. Nas, czoło narodu, pozbawiła chytrość nowych imperatorów zaszczytu wsławienia się pod orłami. Ci panowie od wczoraj lękają się, abyśmy nie pozyskali względów żołnierza, któremu zawdzięczają władzę. I lękają się słusznie, każdy bowiem z nas ma więcej prawa do tronu, aniżeli oni, wyrzuceni łaską najemnego żołdactwa na sam szczyt państwa. Ale dlaczego wy, plebeje, których się nikt nie obawia, dlaczego gardzicie wy służbą wojskową. Nazywacie się Rzymianami, a pozwalacie sobie wytrącać broń z ręki. Z waszej winy przestały być legiony rzymskie rzymskiemi. Nie my przelewamy krew na polach bitew, lecz barbarzyńcy, walczący za pieniądze. Nie byłoby nic dziwnego, gdyby ci barbarzyńcy zażądali zamiast złota, panowania.
— Po ustach lektora przewinął się uśmiech pogardliwy.
— Ty wiesz, panie, że to niemożliwe — wyrzekł.
— Dlaczego niemożliwe? — zapytał senator. — Tylko siła panuje, a wojsko jest siłą. Korzystamy już kilka wieków z zasług przodków, nic za to ich pamięci nie oddając. Powiadasz, że mamy dziś inne pojęcia o celach życia? Jakie? Pojęcia filozofii greckiej z czasów jej upadku? Są one dobre dla zbogaconych handlarzów, dla lubieżników i niedołężnych starców.
Lektor milczał zakłopotany.
— Czytaj dalej! — rozkazał Kajus Juliusz szorstko.

Rzekł i do syna ramiona wyciągnął Hektor świetlisty,
Ale cofnęło się dziecko do niańki w fałd opasanej,
Tuli się z płaczem, widoku się ojca swego przeląkłszy.
Straszy je zbroja błyszcząca i hohoł z włosa końskiego,
Potrząsający się groźnie na szczycie pięknego szyszaka.
Na to zaśmiali się ojciec kochany i matka czcigodna,
Zdjął więc Hektor świetlisty przyłbicę z głowy śpiżową,
Połyskującą się pięknie, położył ostrożnie na ziemi,
Poczem dziecko całuje kochano, kołysząc na ręku,
Modli się głośno do Zeusa i innych bogów wieczystych.


Powtórnie przerwał senator lektorowi. Oparłszy głowę na ręce, kończył za niego z pamięci.

Zeusie i inni bogowie, dozwólcie niechże i syn ten,
Krew z krwi mojej, podobnie jak ja w Ilionie panuje,
Również niepokonany niech wodzi na boje Trojanów,
O nim niechaj powiedzą, od ojca syn doskonalszy,
Kiedy powróci z utarczki, a niosąc zbroję skrwawioną
Z wroga, którego zagładził, niech serce matczyne pociesza,
....................
Ach, Bóg z tobą kobieto, żałością się w duszy nie unoś,
Nikt-bo mnie do Hadesu nie ześle wbrew przeznaczeniu,
Swej zaś doli, o wierzaj, nie uszedł żaden śmiertelnik,
Czy on niemężny, czy dzielny, jak skoro na świat się narodził.
Wracaj-że miła do domu i pilnuj swoich zatrudnień
Zwykłych, kądzieli i krosien, a każ i swym służebnicom
Siąść do roboty, a wojną mężowie kłopotać się będą,
Wszyscy mieszkance Ilionu, a ja między nimi najbardziej.


Jego głos, zrazu świeży, dźwięczny, słabł, gdy się zbliżał do końca modlitwy, jakby się zmęczył jędrną mową Homera. Ostatnie dwa wiersze skonały na jego ustach cichym szeptem.
Zamikł i wodził smutnym wzrokiem po marmurowych biustach Korneliów, Fabiów, Juliów, Klaudyów, Kwintyliów, ustawionych na szafach.

...... a wojną mężowie kłopotać się będą
Wszyscy mieszkańce Ilionu, a ja między nimi najbardziej.


powtórzył półgłosem.
Spojrzał na swoje małe, wypieszczone ręce, na szczupłe ramiona, na wąską klatkę piersiową i uśmiechnął się gorzko.
— Na dworzu nie grzeje prawdopodobnie słońce wczorajsze? — wyrzekł, zwracając się do lektora.
— Od samego rana prószy drobny deszczyk — objaśnił uczony. — Mamy tego roku przykrą jesień.
— Czuję ją w kościach — mruknął senator.
A podniósłszy się z krzesła, dodał:
— Nie jesteś mi już dziś potrzebny. Niech listy do dzierżawców będą na jutro gotowe.
Kiedy się lektor oddalił, przeciągnął się Kajus Juliusz, jak robotnik, prostujący muskuły po pracy kilku godzin, potem mówił do siebie wolno, oddzielając wyraz od wyrazu:

Zbliży się dzień ostateczny zagłady Ilionu,
Zginie i Pryam, przesławny oszczepnik, i naród Pryama.


Cienie smutku ogarnęły jego twarz wychudłą, zarysowaną z wyrazistością kamei.
Nagle drgnął i odwrócił szybko głowę w stronę kotary.
— Gdybym wiedział, że cię szelest kroków przeraża, jak chorą niewiastę — odezwał się Konstacyusz Galeryusz, który wchodził do pracowni — byłbym posłał przed sobą wywoływacza. Bądź pozdrowiony! Pewno cię znów zmiana powietrza rozebrała.
Kajus Juliusz otrząsł się, jakby go zimne dreszcze przeszły.
— Witaj! — odparł. — Dokucza mi w istocie ten obrzydliwy drobny deszcz, który przenika mury i wciska się pod skórę ludzką. Śmiejesz się? Gdyby tak twoi przodkowie przez kilka pokoleń za dobrze jedli, za dużo pili i zbyt gorąco kochali, jak moi, czułbyś w sobie także zimno nawet w skwarne dni lata.
— Znaczy to, że mam być swoim przodkom wdzięczny za to, iż nie znali się na dobrych rzeczach — mówił Konstancyusz Galeryusz i usiadł ciężko na krześle. — Jestem zmęczony, jak gladyator po opuszczeniu areny. Czy wiesz co dziś robiłem? Nie zgadniesz. Obiegłem dwadzieścia razy mój ogród.
— Chcesz się pozbyć tuszy?
— Nie sądziłem, żebyś był tak dowcipny. W istocie. Tłuszcz zawadzałby mi na wojnie.
— Jesteś zbyt przezorny. Do wojny jeszcze daleko.
— A mnie się zdaje, że blizko.
— Czy mówiłeś z Flawianem?
— Prefekt pokazywał mi pismo Walentyniana. Ten Galilejczyk przemawia zbyt ostro, żebyśmy mogli i tym razem liczyć na jego względność. Bywają chwile, w których szczęk oręża jest najwłaściwszą odpowiedzią. Za długo znosimy samowolę Teodozyusza.
Kajus Juliusz spojrzał z zazdrością na gościa.
— Gdybym miał twoje zdrowie — wyrzekł z żalem.
— Tylko się nie martw — pocieszał go Konstancyusz Galeryusz. — I dla ciebie znajdzie się robota. Rozumna głowa waży więcej od silnych ramion.
— Ale nie na wojnie.
— I na wojnie.
Zamyślili się obaj, patrząc przed siebie.
Po jakimś czasie zaczął Konstancyusz Galeryusz:
— Chciałem ci powiedzieć, że konie Rufina są do nabycia. Zgrał się wczoraj w kości i chce się pozbyć karych ogierów, na które ostrzysz zęby od trzech miesięcy. Możesz je nabyć za tanie pieniądze.
Kajus Juliusz wzruszył ramionami.
— Obędę się bez ogierów Rufina — wyrzekł.
— Dlaczego? — zapytał Konstancyusz Galeryusz zdziwiony. — Tak ci się zawsze podobały.
— Nie wiadomo, na co pieniądze będą niedługo potrzebne.
— Przyznaj się, że zapłaciłeś znów ogromną sumę za dziurawe sandały Cyncynata lub za spinkę Cezara. A może udało ci się złowić kawałek ogona wilczycy, co karmiła Remusa i Romulusa? Pokaż zdobycz, bo nie wytrzymasz.
Wesoło roześmiał się Kajus Juliusz. Zbliżywszy, się do jednej z szaf, wydobył z niej jakieś gliniane, naczynie i podniósł je do góry.
— Podziwiaj! — wyrzekł tryumfująco.
Oczy jego błyszczały, twarz ożywiła się.
Konstancyusz Galeryusz przypatrzył się naczyniu z jednej strony, obszedł je dokoła, obejrzał z drugiej strony i wyrzekł:
— Skorupa!
— O ty niedźwiedziu z lasów Recyi — mówił Kajus Juliusz — więc ciebie nie zachwyca półmisek z czasów Tarkwiniusza Pysznego? Czy słyszysz? Za czasów Tarkwiniusza Pysznego używali nasi praojcowie takich półmisków.
— Moje psy jedzą na lepszych naczyniach — wyrzekł, śmiejąc się Konstancyusz Galeryusz.
— Barbarzyńco! — zawołał Kajus Juliusz. — Nie dla twoich tępych oczu taka świętość.
Chciał schować naczynie do szafy, ale go patrycyusz powstrzymał.
Naucz-że mnie sztuki poznawania tych cudów — mówił — abym mógł wtrącić mądre słówko, gdy będą u Symmacha rozprawiali o starożytnościach. Aż mnie wstyd, że muszę wtedy zawsze milczeć.
Nachylili się obaj nad półmiskiem z czasów Tarkwiniusza Pysznego. Kajus objaśniał znaki, po których się poznaje naczynia z owej epoki; Konstancyusz słuchał uważnie.
Kiedy tak stali, zbliżeni do siebie głowami, uchyliła drobna, biała ręka kotary, zasłaniającej pracownię od strony dziedzińca i dwoje dużych, niebieskich, ciekawych oczu zaświeciło nad zadartym noskiem. Za noskiem ukazała się twarz, a za twarzą cała postać Porcyi Julii.
Uśmiechnęła się filuternie i posuwała się wolno na palcach nóg, wstrzymawszy oddech. Za nią czołgał się duży pies brytański.
Gdy stanęła za plecami Konstancyusza Galeryusza, klasnęła z całej siły w dłonie.
Kajus i Konstancyusz odskoczyli od siebie przerażeni, a Porcya śmiała się pustym śmiechem psotnego dzieciaka. Pies, rozbawiony, jak jego pani, wtórował jej radosnem szczekaniem.
Wyśmiawszy się, podbiegła dziewczyna do brata, objęła go wpół, okręciła wokoło i zarzuciła mu ręce na szyję.
— Pozdrowienie poranne przynoszę ukochanemu braciszkowi — mówiła, całując senatora w obydwa policzki.
Porcyo, mój półmisek z czasów Tarkwiniusza Pysznego! — zawołał rozpaczliwie Kajus Juliusz, podniósłszy do góry skorupę.
Pies skakał jak opętany, usiłując dosięgnąć pyskiem drogocenne naczynie.
— Odpędź Lidyę — błagał Kajus.
— Lydya, dosyć tego! — fuknęła Porcya.
Pies uspokoił się natychmiast. Przywarowawszy u stóp swojej pani, lizał jej rękę.
Teraz zwróciła się Porcya do Konstancyusza, ujęła palcami sukienkę z obu stron, zrobiła dyg i wyrzekła grubym głosem:
— Pozdrowienie Twojej Przesławności!
Ten sam gest wykonał Konstancyusz Galeryusz i odparł tak samo ponuro:
— Niech bogowie zachowają Twoją Przesławność!
Kiedy uniósł lekko togi i cofnął w tył prawą nogę, wyglądał tak komicznie, że Porcya wybuchnęła znów głośnym śmiechem.
— Mógłbyś się pokazywać w teatrze jako pantomim — zawołała.
— Ale powiedz mi, dlaczego ludzie nazywają ciebie przesławnym? — zapytała. — Cóż ty zrobiłeś tak sławnego, że jesteś przesławnością?
— Porcyo! — odezwał się Kajus Juliusz, który zamknął już swoje naczynie do szafy.
— Daj jej pokój — prosił Konstancyusz Galeryusz. — Wiesz przecież nie od dziś, że Porcya wybrała sobie mnie za wazę, do której zlewa bez przeszkody swoją wesołość.
— Obszerna waza! — zauważyła Porcya.
— Obszerna! — potwierdził Konstancyusz — ale niedługo będzie węższa.
— Może przystałeś do Galilejczyków i udasz się na pustynię, by się raczyć korzonkami.
— Do Galilejczyków nie przystałem, bom Rzymianin, ale korzonkami żywić się mogę, gdy zajdzie potrzeba, bo mam dobre zęby. Dziwisz się słusznie, dlaczego mnie ludzie nazywają Przesławnością. Wiem o tem sam, że kupiony tytuł należy uprawnić czynami odważnemi.
Porcya wzięła dużą rękę Konstancyusza w swoje drobne, białe palce i głaszcząc ją. wyrzekła serdecznie:
— Znów cię moja niemądra wesołość dotknęła. Ale ty nie masz do mnie żalu? Ty wiesz, że nie obrażam nigdy nikogo rozmyślnie.
— A ty wiesz, że tobie ze mną wszystko wolno — odparł Konstancyusz Galeryusz i spojrzał na Porcyę z taką miłością, że dziewczyna spłonęła.
— Mogłabyś się przychylić do jego prośby, którą powtórzył już tyle razy — odezwał się Kajus Juliusz i stanąć z nim przed ołtarzem jego bogów domowych.
Porcya odskoczyła od Konstancyusza.
— Z nim? Nigdy! — zawołała opryskliwie.
— Dlaczego? — zapytał brat. — Czy dlatego, że należy do nowego patrycyatu? Nowy na nim tytuł, ale stara w nim miłość do Rzymu, a jeszcze starsza uczciwość i dobroć. Pierścienia rycerskiego nie zdobył jego pradziad zdradą i podłością wyzwoleńców cesarskich, lecz z mieczem w ręku, w służbie przybranej ojczyzny, tak samo, jak niegdyś nasi przodkowie. Małżonka wierniejszego i lepszego nie znajdziesz Porcyo.
— Wiem, że Konstancyusz Galeryusz jest poczciwy i dobry — odparła Porcya — ale jakżebym ja obok niego wyglądała? Jak sarna obok słonia. Nie chcę!
Patrycyusz uśmiechnął się dobrotliwie.
— Wiadomo, że słonie bywają cierpliwi — mówił. — Mamy oboje czas.
— Sądzisz, że twoja cierpliwość złamie moją wolę? — zawołała Porcya z dziecięcą złością.
— Wierzę, że będziesz mnie kiedyś bardzo kochała.
— Cóż upoważnia cię do tak zuchwałego mniemania.
— To, że się ze mną zanadto kłócisz.
— Będę odtąd milczała, jak, jak, jak... — mówiła Porcya szybko, tupając nóżkami.
— Jak Porcya Julia — poddał jej Konstancyusz, śmiejąc się.
Dziewczyna pogroziła mu palcem, okręciła się na pięcie i wybiegła z pokoju. Za nią podążył pies z wesołem szczekaniem.
Jeszcze się kotara chwiała, kiedy się na przeciwnym progu ukazał wywoływacz.
— Znakomity Winfridus Fabricyusz! — oznajmił.
— Kajus Juliusz spojrzał zdziwiony na Konstancyusza, jakby pytał: czego ten chce ode mnie?
— Nie przyjąłbym tego Galilejczyka — mruknął patrycyusz.
— Może ma do mnie jakie polecenie z Wienny — odpowiedział senator.
— Niech wejdzie! — rozkazał niewolnikowi i zarzuciwszy na siebie togę, udał się do sali.
Wojewoda miał na sobie ten sam strój wojskowy, w którym przybył na uroczystość rodzinną Symmacha. Nawet miecza nie zostawił w przedsionku.
— Pozwoliłem sobie zakłócić spokój Twojej Przesławności — zaczął — nie jako wojewoda Italii i chrześcianin, lecz jako dawny znajomy z Wienny.
— Witaj! — odparł Kajus Juliusz i wskazał ręką na jednę z sof, ustawionych w półkolu na środku sali.
— Ponieważ znam w Rzymie tylko ciebie jednego bliżej — mówił wojewoda — przeto chciałbym się z tobą rozmówić otwarcie w sprawie, która obchodzi zarówno nas, chrześcian, jak was, pogan.
— Wyznawców bogów narodowych — poprawił Kajus Juliusz.
Jakby tej uwagi nie słyszał, ciągnął wojewoda dalej:
— Doniesiono mi, że zamierzacie pochować waszych zabitych z niezwykłą okazałością i że sam konsul przemówi do ludu na głównym rynku. Gdyby to zbiegowisko miało wywołać nowe rozruchy, byłbym zmuszony ściągnąć do Rzymu całą załogę Italii i zabronić nadal wszelkich liczniejszych korowodów.
Na twarz senatora wystąpił rumieniec.
— Przekonałeś się sam, że załoga palatyńska wystarcza najzupełniej do przywrócenia porządku — wyrzekł, rzuciwszy wojewodzie nieprzyjazne spojrzenie — co zaś do twojej groźby, to przekracza ona granice władzy wojewody. W obrębie murów miasta rozkazują u nas prefekt i konsul.
— Przybyłem do ciebie — mówił wojewoda — aby cię objaśnić co do granic władzy, z jaką mnie do Italii posłano. Mógłbym was pominąć i okazać pełnomocnictwo cesarskie dopiero wtedy, gdybyście go zażądali, ale moja natura żołnierska nie znosi gry zakrytej. Wiedzcie tedy, iż przybyłem do Rzymu z poleceniem wykonania edyktu boskich i wiecznych imperatorów bez względu na środki, jakie będę uważał za potrzebne. Teraz rozumiesz, dlaczego sobie nie życzę uroczystego pogrzebu waszych zabitych. Nie lubię łatwego rozlewu krwi. Żołnierz powinien tylko na polu bitwy mordować.
Kajus Juliusz zrozumiał go doskonale. Widać było, że dobywa wszystkich sił woli, by zachować spokój. Jego usta i powieki drgały nerwowo, prawa ręka wpiła się w poręcz sofy.
— Rozumiem i widzę — odezwał się po dłuższem milczeniu głosem ochrypłym z wewnętrznego wzruszenia — iż chcesz być gorliwszym od boskich i wiecznych imperatorów, którzy obdarzyli Flawiana i Symmacha najwyższemi zaszczytami zachodnich prefektur, uszanowawszy ich zasługi i cnoty. Rozumiem i widzę, że przybyłeś do nas z nienawiścią nieprzejednanego wroga, niepomny na przykazania twojej wiary, która uczy: „Miłujcie nieprzyjacioły wasze, dobrze czyńcie tym, którzy was mają w nienawiści, a módlcie się za prześladujące i potwarzające was“. O, chrześcianie! Zaledwie opuściliście podziemia i kryjówki zaułków, a już zapomnieliście o zasadach które były niegdyś waszą siłą.
A kiedy na niego wojewoda spojrzał zdziwiony, ciągnął dalej:
— Dziwisz się, że poganin, jak mnie pogardliwie nazywasz, zna wasze księgi? My, niedobitki narodu, zapomnianego od pewnego czasu przez bogów, szukamy w mądrości wszystkich wyznań źródła nowej prawdy, któraby nam wróciła dawną moc i cnotę. Ale w waszych księgach nie ma owego źródła, kiedy zasady, zawarte w nich, nie potrafiły uszlachetnić natury ludzkiej.
Wojewoda, który się takiego obrotu rozmowy nie spodziewał, milczał zakłopotany. Po chwili odparł:
— Nie jest rzeczą śmiertelnika zgłębiać drogi i środki, jakiemi się Stwórca i Pan świata do celów swoich posługuje. Krew ludzka jest Mu widocznie jeszcze potrzebna, kiedy się jej domaga. Gdy nadejdzie chwila właściwa, nastanie niezawodnie na ziemi zapowiedziane królestwo niebieskie.
Teraz spojrzał senator zdziwiony na wojewodę. Była to dla niego mowa obca, której jego sceptycyzm nie rozumiał. On pytał wszędzie i zawsze: dlaczego, dokąd, w jakim celu? A ten Galilejczyk zamykał i oczy i uszy i szedł przed siebie, nie oglądając się na prawo i na lewo.
— Tak sądzisz? — zapytał, chcąc pobudzić wojewodę do mówienia.
— Tak wierzę! — odpowiedział chrześcianin ciepłym głosem głęboko odczutego przekonania.
— Mniemasz że nasza krew jest twojemu Bogu potrzebna?
— Wierzę, iż Bóg prawdziwy postanowił w niezbadanych wyrokach swoich waszą zagładę, bo gdyby tak nie było, nie oddałby steru państwa w ręce tak żarliwych chrześcian, jak Teodozyusz i Walentynian, i nie wybrałby mnie na wojewodę Italii.
Senator słuchał uważnie. Wojewoda odpowiadał ciągle: wierzę!
Słowo to uderzyło Rzymianina. Patrzył on na twarz Fabricyusza, rozjaśnioną dziwnym płomieniem, tryskającym z jego czarnych oczu.
Nagle zrozumiał, dlaczego wojewoda odpowiadał ciągle: wierzę! Galilejczyk nie badał, nie wątpił, lecz wierzył w swojego Boga, jak wierzy posłuszne dziecko w ukochanego ojca. W jego piersiach biło owe dobroczynne źródło, z którego bohaterscy twórcy Rzymu czerpali moc do znoszenia nadmiernych trudów bez skargi, ochoczo — źródło żywej wiary, którego on, spadkobierca obojętności religijnej kilku pokoleń, szukał daremnie w księgach wszystkich wyznań. Dla wojewody nauka Chrystusa nie była wiarą polityczną, lecz potrzebą duszy, serca. On... wierzył...
I zrozumiał poganin siłę chrześciaństwa. „Z wiarą nie walczyć przezorności ludzkiej...”
— Uczynisz, co będziesz uważał za swój obowiązek — wyrzekł — ale ostrzegam cię, że jeszcze dużo krwi popłynie, zanim twój Bóg zwycięży w Rzymie. Szczerość za szczerość.
— Chciałem, żebyście wiedzieli, kogo boski i wieczny Walentynian przysłał do Rzymu — mówił wojewoda, podnosząc się z sofy. — Oszczędzać was nie będę, jednakże, gdybyście mi chcieli zadanie ułatwić powolnością, byłbym względnym dla waszych przyzwyczajeń. Nie zamknąłbym od razu wszystkich świątyń.
— Zanim o tem mówić będziemy, należy czekać na ostateczną odpowiedź boskich imperatorów do których senat wyśle w tych dniach prośbę pokorną.
— Trudzicie się daremnie — rzekł wojewoda.
— Nie jest rzeczą twoją ani moją uprzedzać boską wolę imperatorów — odparł Kajus Juliusz chłodno.
— Miałem nadzieję, iż uwzględniasz moje powody, i odwiedziesz prefekta i konsula od owego pogrzebu — mówił jeszcze wojewoda. — Lękam się nowych zaburzeń.
— Uczynisz, co do ciebie należy, nas zaś zostaw losowi, który nam bogowie przeznaczyli.
Pożegnali się sztywnym ukłonem.
Kiedy się wojewoda oddalił, zwiesił Kajus Juliusz głowę i splótł ręce na łonie. Jego drobna postać, złamana, schylona, jak podcięta przy korzeniu roślina, zdawała się jeszcze wątlejszą. Wrażenia siły nie robił ten potomek wielkiego rodu rzymskiego.
— A mówiłem ci, że trzeba będzie... — odezwał się Konstancyusz Galeryusz, schodząc po stopniach marmurowych, które prowadziły z pracowni do sali.
Plunął w garść i podniósł pięść, jakby się na kogoś zamierzał.
— Słyszałem wszystko — mówił — bo chciałem ci przyjść z pomocą, gdyby się Galilejczyk zapomniał. To jakiś gwałtownik! Mówię od dawna: chwycić za oręż i bić! — a wy wahacie się ciągle. Na co tu czekać? Z każdym dniem tracimy więcej gruntu pod nogami. Inaczej będą z nami imperatorowie rozmawiali, gdy podamy im prośbę na końcu miecza. A zresztą, kto jest od lat dwustu imperatorem? Ten, kto mocniejszy.
— Nie możesz się nauczyć ostrożności — odezwał się Kajus Juliusz — a nie wiadomo, gdzie zdrada czyha. Twój głos przenika mury.
Konstancyusz Galeryusz machnął ręką obojętnie.
— Żywcem mnie nikt nie weźmie, co się zaś z moim trupem stanie, obchodzi mnie bardzo mało — mruknął. — Nie poddawaj się zwątpieniu, bo śladami tej zrzędzącej wiedźmy idzie zawsze klęska. Nie zaprowadziła ona jeszcze nikogo do zwycięstwa.
— Gdybym miał twoje zdrowie, a jego wiarę — mówił Kajus Juliusz z żalem.
— Ale masz miłość do przeszłości Rzymu, ta zaś starczy za zdrowie i wiarę — pocieszał go patrycyusz.
Kajus Juliusz uśmiechnął się z niedowierzaniem. Nagle przesunął ręką po czole i podniósł głowę.
Tak, tak, nie należy się poddawać zwątpieniu, nie należy tracić odwagi — mówił gorączkowo, poprawiając na sobie togi. — Trzeba się bronić... Ty udasz się natychmiast do konsula, ja każę się zanieść do prefekta. Niech radzą, niech przyśpieszą krok stanowczy. Tego Galilejczyka trzeba z Rzymu usunąć... Ktoś z nas musi jechać do Arbogasta... I naszych zwolenników w legionach, rozłożonych w miastach Italii, trzeba uprzedzić...
— Takim cię lubię — zawołał Konstancyusz Galeryusz serdecznie. — Nie lękaj się! Mamy jeszcze pieniądze. Nie sami tylko Gotowie Teodozyusza walczą za złoto. Kupimy sobie miecze Franków i Gallów, a wówczas zobaczymy, kto będzie komu zamykał świątynie...
Winfridus Fabricyusz, opuściwszy dom Juliusza, wskoczył do rydwanu, który czekał na niego przed bramą, wziął z rąk niewolnika lejce i krzyknął na dwóch konnych legionistów:
— Do pałacu Lateranów!
Żołnierze ruszyli z miejsca galopem, poprzedzając wojewodę, który prowadził ogniste klacze hiszpańskie ze zręcznością cyrkowego woźnicy.
— Z drogi! Miejsce dla znakomitego wojewody! — nawoływali żołnierze.
Dopóki się rydwan toczył po bazalcie ulicy Ogrodowej, niepowstrzymywała jego szybkiego biegu żadna przeszkoda. W tej zacisznej dzielnicy miasta, zamieszkanej głównie przez senatorów, bywało zwykłe o tej porze pusto. Tylko bezpośrednio po wschodzie słońca snuły się tu gromady wolnych żebraków, stukających do bram możnych panów.
Ale kiedy wojewoda, skręciwszy na lewo, wpadł w samo ognisko ruchu handlowego i przemysłowego stolicy, w ulicę Szeroką, okazały się nawoływania jego straży przybocznej bezskuteczne. Płynęła tu ciągle, pod górę ku bramie Flamińskiej i na dół, w stronę Kapitolu, żywa fala, która zalewała nie same tylko boczne chodniki. I środkiem ciągnęły lektyki, krzesła przenośne i taczki z ciężarami.
A ten lud rzymski, który pamiętał bardzo dobrze, że jeszcze niedawno nawet konsulowie i pretorowie kazali swoim liktorom wyjmować w obrębie murów miasta z pęków rózg topory, by nie obrażać jego oczu znakiem władzy, nie zwracał wcale uwagi na wojewodę.
Widział on tyle świetnych korowodów, tyle blasku, roztaczanego przez senatorów na ulicach, ocierał się codziennie o tylu dostojników, iż mijał obojętnie skromny rydwan. Tylko, gdy legioniści naglili konie do pośpiechu, odwracały się tu i owdzie głowy i odzywały się głosy.
— Wolno! Czekać!
I głuchy pomruk rozlewał się wówczas wokoło.
Winfridus Fabricyusz, przywykły w pobliżu dworu cesarskiego i na prowincyi do kornej uległości tłumów, dziwił się zuchwalstwu ludu rzymskiego. Wychowaniec czasów nowych, które lekceważyły rozmyślnie tradycye przeszłości, miał on ochotę spaść na harde karki plebsu stolicy, lecz tych karków było tak dużo, iż jego żołnierska gwałtowność nie przełamałaby ich w razie oporu. A na porażkę w burdzie ulicznej nie mógł się narazić główny przedstawiciel siły zbrojnej. Przeto powstrzymał rącze konie i zawołał na legionistów, żeby zwolnili kroku.
Dziwiło go nie samo tylko zuchwalstwo ludu rzymskiego. Wszakże była dziś niedziela, dzień święty dla chrześcian. Sobór nicejski zakazał w tym dniu pracować.
W Wiennie i miastach, sąsiadujących z rezydencyą imperatora, stosowali się nawet innowiercy do tego przepisu, uświęconego przez edykty cesarskie, nad których wykonaniem czuwali gorliwie urzędnicy, bez względu na wyznanie, do jakiego należeli.
A tu, w dawnej stolicy państwa, ruszała się i wrzała ulica, jak gdyby nowy porządek wcale nie istniał. Kupcy nie pozamykali sklepów, drobni handlarze nie zwinęli straganów, rozstawionych na chodnikach, rzemieślnicy kuli, piłowali, stukali w warsztatach, przyśpiewując sobie przy robocie. Nawet członkowie rządu nie szanowali woli cesarskiej.
Jakiś senator spieszył do Kuryi, otoczony tłumem służby i klientów. Sędziowie, adwokaci, pachołkowie miejscy ciągnęli ku głównym rynkom, do zwykłych zajęć dni powszednich.
Patrząc na ten ruch, przypomniał sobie wojewoda słowa Kaja Juliusza. Starzy bogowie byli w Rzymie jeszcze w istocie silni, silniejsi, niżeli się zdawało imperatorom chrześciańskim. Ten gród odwieczny pozostał miastem pogańskiem mimo gniewu Konstancyusza, Gracyana, Teodozyusza i Walentyniana.
I zrozumiał żarliwy chrześcianin, że podjął się bardzo trudnego zadania. Jakże pozamykać świątynie w mieście, które będzie prawdopodobnie broniło swoich domów bożych z szałem rozpaczy? Zanim krzyż ostatecznie zwycięży, popłynie jeszcze dużo krwi...
Ponuro rozglądał się wojewoda w około, jakby czuł żal do tych ludzi za ich nierozumny, grzeszny, podług niego, upór. Dlaczego jesteście ślepi na światło prawdziwej wiary, dlaczego zamykacie sobie własnowolnie bramy królestwa niebieskiego pytały jego oczy zagniewane.
Gdy tak rozmyślał, uciszyła się nagle ulica. Żywa fala, chociaż jej do tego żadna przeszkoda nie zmusiła, rozstąpiła się na dwie połowy, usuwając się na chodniki. Mężczyźni zdejmowali z głowy poły tog i płaszczów, któremi się zasłonili od deszczu, kobiety kłaniały się tak nizko, że dotykały prawie twarzą bruku.
Zanim się wojewoda spostrzegł, przypadło do jego koni kilku ludzi, pochwyciło je za uzdy i odciągnęło rydwan na stronę.
Winfridus Fabricyusz chciał krzyknąć na swoich żołnierzów, lecz nagle zbladł i szarpnął klacze z taką siłą, że stanęły dęba.
Wolno, poważnie przesunęła się obok niego lektyka, a w niej spoczywała Fausta Auzonia. Poprzedzał ją liktor i otaczał ją liczny dwór, składający się z młodzieży płci obojga stanu senatorskiego i rycerskiego.
Z powstrzymanym oddechem, pochylony ku przodowi, wpatrywał się wojewoda w westalkę, jak ptak, oczarowany wzrokiem węża. Cała biała, z głową opartą na dłoni, nieruchoma, z oczami, wzniesionemi do góry, robiła Fausta Auzonia wrażenie posągu z marmuru kararyjskiego.
Jeden z młodych patrycyuszów zwrócił jej uwagę na wojewodę.
Fabricyuszowi zdawało się, że w oczach kapłanki zaświecił szybki, przelotny błysk radości. Pewno mu się tylko zdawało, bo po chwili spoglądały na niego te duże oczy tak chłodno, jakby go po raz pierwszy widziały.
Schylił głowę nizko, a kiedy ją podniósł, oddzielał go już od westalki mur z ciał ludzkich.
Znów przypomniał sobie przestrogę Kaja Juliusza. Teraz wierzył i on, że lud rzymski zemściłby się okrutnie na zuchwalcu, któryby się ośmielił znieważyć miłością dziewicę Westy. Jej godność kapłańska postawiła ją tak wysoko nad pragnieniami ludzkiemi, iż ten, ktoby ją ukochał, nie mógłby jej nawet jawnie uczuć swoich wyznać.
I zawrzał wojewoda gniewem przeciw wierze, która stawała między nim a Faustą Auzonią. Trzeba tę przeszkodę usunąć jak najprędzej.
W miarę, jak się zbliżał do wzgórza Caelius, ustawał coraz widoczniej ruch dnia roboczego. Tu i owdzie pozamykali kupcy i rzemieślnicy sklepy i warsztaty. Ludzie, ubrani odświętnie, zdążali ku bramie Celimontańskiej, skąd prowadziła ulica do pałacu Lateranów.
Była to niegdyś siedziba wielkiego rodu patryrcyuszowskiego, który zawadzał imperatorom, jak wiele innych Neron, zamordowawszy słynnego z cnót obywatelskich Placyusza Lateranusa, pozbawił równocześnie jego spadkobierców majątku. Odtąd przechodził wspaniały pałac z rąk do rąk, aż go w końcu Konstancyusz Wielki przeznaczył na rezydencyę biskupów rzymskich.
Obok domu Lateranów wznosił się kościół, zbudowany w stylu bazyliki. Poprzedzał go kwadratowy, odkryty dziedziniec, otoczony ze wszystkich stron portykiem. Tu znajdowała się na środku marmurowa cysterna, napełniona wodą święconą.
Wojewoda zatrzymał konie przed kościołem. Oddawszy miecz jednemu z legionistów, wszedł na dziedziniec i umył twarz i ręce w cysternie.
Do świątyni chrześciańskiej prowadziło troje drzwi, z których środkowe były największe. Przy każdych stało po dwóch odźwiernych.
W przedsionku, odgrodzonym od właściwego domu modlitwy wysokim murem, wyciągnęło się do wojewody kilkanaście rąk z błaganiem.
— Módl się za nami! — prosili grzesznicy, skazani przez biskupa na pokutę publiczną.
— Niech wam Bóg Miłosierdzia przebaczy — wyrzekł Fabricyusz, przechodząc szybko obok pokutników.
Zaledwo przekroczył próg nawy, padł na kolana i dotknął czołem po trzykroć kamiennej posadzki.
— Oświeć jej duszę światłem prawdziwej wiary, Panie! — szeptał, przyciskając ręce do piersi — a serce moje uciesz jej miłością. Wysłuchaj mnie, a służyć ci będę każdem słowem i czynem. Wysłuchaj mnie, wysłuchaj, wysłuchaj! — powtarzał coraz goręcej, coraz namiętniej.
W głównej nawie, oddzielonej od dwóch pobocznych olbrzymiemi kolumnami, kończył właśnie jeden z dyakonów wykład Ewangelii Św. Mateusza. Stojąc przed pulpitem, czytał wolno z dużej księgi głosem podniesionym i tłómaczył trudniejsze ustępy gromadce katechumenów.
Wojewoda nie słyszał słowa Bożego. Zwinięty w łęk, skupiony, oderwany od całego otoczenia, błagał bez przerwy.
Nie o szczęście grzeszne proszę — modlił się. — Twoje to miłosierdzie przydało do boku męża niewiastę, by dzieliła z nim trud życia i była mu wierną towarzyszką w doli i niedoli. Twoja to dobroć, o Panie, zapaliła w sercu człowieka płomień miłości, jasną pochodnię wśród mroków tej ziemi. Ty możesz nakłonić jej serce do mnie, albowiem bez Twojej wiedzy i woli nie rozkwita żadne uczucie. Wysłuchaj mnie, Panie! Bez trwogi i zwłoki będę burzył świątynie pogan, nieubłagany dla wszystkich, którzy nie wielbią Twojego imienia.
Teraz podniósł głowę i słuchał.
— Słyszeliście, iż powiedziano — mówił dyakon. — Będziesz miłował bliźniego twego, a będziesz miał w nienawiści nieprzyjaciela twego. A ja powiadam wam: Miłujcie nieprzyjacioły wasze, dobrze czyńcie tym, którzy was mają w nienawiści, a módlcie się za prześladujące i potwarzające was. Abyście byli synami Ojca waszego, który jest w niebiesiech, który czyni, że słońce jego wschodzi na dobre i złe i spuszcza deszcz na sprawiedliwe i niesprawiedliwe. Albowiem, jeżeli miłujecie te, co was miłują, cóż za zapłatę mieć będziecie? Azaliż i celnicy tego nie czynią? A jeślibyście pozdrawiali tylko bracią waszą, cóż więcej czynicie? Ażaż i poganie tego nie czynią? Bądźcież wy tedy doskonali, jako i Ojciec wasz niebieski doskonałym jest...
Wojewoda słuchał tego przykazania z wyłupionemi oczami, z tępym wyrazem na twarzy, jak ktoś, do kogo przemawiają obcym językiem.
On miał miłować nieprzyjacioły swoje, on, żołnierz, narzędzie śmierci, on, wódz, dla którego pogrom wrogów był chlubą najwyższą? Wszakże imperator posłał go do Rzymu nie z różczką oliwną pokoju, lecz z mieczem wojny...
To przykazanie, które słyszał tylekroć, a nad którego znaczeniem nie zastanawiał się nigdy, nie odnosiło się oczywiście do niego.
Cóż mógł obchodzić jego, wojownika, rozdźwięk między słowem Bożem a życiem? Była to rzecz kapłanów... Niech oni zgłębiają treść ksiąg świętych. Jemu wystarcza najzupełniej wiara w prawdziwego Boga, który nie byłby przypasał do jego boku miecza, gdyby chciał, żeby miłował nieprzyjacioły.
A może on tylko nie rozumie słowa Bożego... Może ta miłość do nieprzyjaciół polega właśnie na gromieniu wrogów prawdziwej wiary... Wyznawca Chrystusa, dbały o zbawienie dusz bałwochwalców, powinien ich zmuszać do szczęśliwości wiecznej, bez względu na drogi i środki, jakich do tego celu użyje.
Tak... Tylko w ten sposób należy tłómaczyć przykazanie o miłości nieprzyjaciół, bo cóżby była warta wiara prawdziwa, gdyby nie chciała rzucić do stóp swoich ołtarzów całej ludzkości?
Z giętkością rozumu człowieczego, który potrafi wmówić w siebie wszystko, co mu w danej chwili potrzebne, uspokajał wojewoda swoje sumienie chrzcściańskie.
— Służyć ci będę, Panie, z gorliwością boskiego Teodozyusza — mówił — ale ogrzej duszę Fausty ciepłem twojej prawdy i zwróć jej myśli ku mnie.
I znów dotykał czołem zimnych kamieni posadzki i powtarzał gorąco, namiętnie:
— Wysłuchaj mnie, wysłuchaj, wysłuchaj!...
Dyakon skończył wykład Ewangelii. Katechumeni tłoczyli się ku wyjściu; we właściwem nabożeństwie mogli brać udział tylko pełni chrześcianie, którzy mieli już za sobą wszystkie przygotowania wstępne.
Kiedy katechumeni opuścili kościół, podniósł się wojewoda z kolan i rozejrzał się w około.
Wzdłuż kolumn czerniła się tu i owdzie na tle szarych kamieni gromadka wiernych — mężczyźni po prawej stronie, kobiety po lewej — czekających w skupieniu na rozpoczęcie świętej ofiary. Było tych ochrzczonych chrześcian tak niewielu, iż ginęli w ogromnym gmachu. Chłód katakumb wiał w największym kościele rzymskim, w którym zbierali się głównie pobożni stanów wyższych.
I przypominał on rzeczywiście surową prostotą swoją cmentarze podziemne. Jego kolumn nie zdobiły bogate wota i wieńce, jego ścian nie pokrywały freski i wschodnie kobierce. Nie było tu posągów i darów, przysłanych bogom stolicy przez namiestników zdobytych krajów, nie było nawet wizerunków mężów, zasłużonych dla nowej wiary.
Całą ozdobę bazyliki lateraneńskiej stanowił skromny ołtarz z białego marmuru, obwiedziony kratkami. Tu, w głębi środkowej nawy, w sanctuarium, na tem samem miejscu, na którem się w świątyniach pogańskich znajdowało krzesło kurulne konsula lub pretora, spoczywał na tronie mąż sędziwy, zawinięty w togę. Otaczali go prezbiterowie, dyakoni, subdyakoni, lektorowie, akolici i egzorcyści, odziani tak samo, jak on, w zwyczajne suknie, używane w Rzymie przez ludzi wolnych. Nie miał on na głowie tyary, a w ręku pastorału.
Był to Syrycyusz, biskup rzymski, następca Damazusa, pogromca Manicheuszów i Pryscylianistów, Po jego prawej ręce, w bocznej nawie, za kolumnami, klęczało kilkunastu senatorów; naprzeciw niego, w nawie lewej, siedziały na krzesłach przenośnych małżonki purpuratów[27].
I znów dziwił się wojewoda. Jadąc do katedry rzymskiej, spodziewał się, że zastanie tam tłumy wyznawców, należących do wyższych stanów. Mówiono mu przecież w Wiennie, że zamknięcia świątyń pogańskich domagają się senatorowie. Wprawdzie istniało już w dawnej stolicy państwa, oprócz bazyliki lateraneńskiej, czterdzieści kościołów, ale Fabricyusz wiedział, że w tych drugorzędnych domach Bożych modlili się przeważnie wierni z gminu.
Więc Bóg prawdziwy nie był w grodzie Romulusa Bogiem oświeconych i możnych? Jak w pierwszych trzech stuleciach ery chrześciańskiej, wyznawali Go tu i teraz głównie tylko maluczcy?...
Przy ołtarzu zaczęła się święta ofiara. Jeden ze starszych kapłanów zmieniał chleb i wino w Ciało i Krew Pańską.
Jego modłom nie wtórowały trąby, flety, cytry i nie dopełniały ich pienia chórów, wykształconych w słynnych szkołach aleksandryjskich.
Zamiast dymu kadzideł, owiewał je szept wiernych, którzy powierzali Bogu troski swoje i smutki z ufnością dzieci. Żywa wiara pierwotnych chrześcian gardziła podnietą zewnętrzną. Wystarczała jej cicha, serdeczna prośba, płynąca z najskrytszych tajników duszy.
Kiedy kapłan dokonał ofiary, wziął jeden z dyakonów z jego rąk chleb i wino i zaczął je rozdzielać pomiędzy wiernych. Przystępowali wszyscy do stołu Pańskiego, nasamprzód biskup i reszta duchowieństwa, następnie świeccy.
Teraz wygłosił kapłan pierwszą zwrotkę psalmu Dawidowego. Podjęli go chrześcianie i monotonny gwar rozlał się wolno po kościele.
Nie był to śpiew, lecz mowa skandowana.
Nakoniec podniósł się biskup z tronu i pobłogosławił wiernych, a dyakon zawołał:
— Idźcie w pokoju!
Poważne i skromne, jak ona sama, było nabożeństwo w bazylice lateraneńskiej. Nie działało ono niczem na zmysły, nie podbudzało wrażliwości ludzkiej środkami sztucznemi.
Wojewoda, wyszedłszy z kościoła, udał się do pałacu biskupa. W przedsionku skinął na wywoływacza i powiedział mu swoje nazwisko.
Nie czekał długo. Niewolnik, który znikł za kotarą, wrócił wkrótce i przeprowadził go przez trzy duże sale. W czwartej, przed stołem, założonym książkami i pargaminami, w krześle, podobnem do kurulnych, siedział biskup Syrycyusz.
Kiedy wojewoda stanął na progu pracowni arcykapłana chrześcian, zwróciła się na niego para czarnych oczu, których blask odbijał dziwnie na tle zwiędłej, zmarszczkami pokrytej twarzy.
I świeży, jeszcze młody głos zapytał:
— Ty jesteś Winfridus Fabricyusz?
— Ty wiesz, świątobliwy ojcze — odrzekł wojewoda, zbliżając się z pochyloną głową do biskupa.
— O twojej żarliwości dla naszej wiary — mówił Syrycyusz — doniósł mi biskup Wienny. Moje błogosławieństwo pozdrawia cię w Rzymie. Podnieś się — dodał, uczyniwszy nad wojewodą, który ukląkł przed nim, znak krzyża — i mów, jaka troska przywiodła cię do mnie.
Wskazał ręką na drugie krzesło.
Fabricyusz usiadł i milczał. Onieśmieliły go te rozumne oczy, patrzące na niego tak przenikliwie, że nie mógł ich siły wytrzymać.
Przyszedł do biskupa po radę i wskazówki. Chciał się od niego dowiedzieć, w którym z senatorów znalazłby chętnego pomocnika w walce przeciw bałwochwalcom. Ale od arcykapłana chrześcian wiała taka powaga, że słowa poufałe skonały na jego ustach.
— Wiem także, z jakiem poleceniem przybyłeś do Rzymu — zaczął biskup. — Gdy pobędziesz jakiś czas w Italii i przypatrzysz się bliżej tutejszym stosunkom, zrozumiesz sam, iż gwałtowne wykonanie edyktu imperatora Teodozyusza sprowadziłoby na państwo wielką burzę. W Konstantynopolu i Wiennie nie znają stanu umysłów Italii.
Wojewoda słuchał zdumiony. On, arcykapłan chrześciaństwa, nie pochwalał edyktu, który był najwyższym tryumfem nowej wiary? Spodziewał się, że jego zamiary znajdą przed obliczem biskupa biskupów gorące poparcie.
— Mam rozkaz użyć do przeprowadzenia edyktu całej siły zbrojnej Italii — odezwał się.
— Siła zbrojna Italii mogłaby ci odmówić posłuszeństwa, składa się ona bowiem przeważnie z pogan. Wiadomo ci, że nasi współwyznawcy służą niechętnie w legionach — odpowiedział biskup.
O tem wojewoda nie pomyślał. W istocie! Wszyscy główniejsi dowódcy legionów byli bałwochwalcami, jak się dowiedział z ksiąg żołnierskich. Nie wielu chrześcian zajmowało w Italii wyższe stanowiska wojskowe.
Ale to być nie może, żeby żołnierz odmówił posłuszeństwa naczelnemu wodzowi. Zresztą...
— W razie potrzeby przyszłyby mi z pomocą legiony Gallii — zauważył.
— I rozpoczęłaby się wojna, której krew spadłaby na nas, na wyznawców Boga miłosierdzia i przebaczenia — rzekł biskup ze smutkiem.
Zdjął wolno z twarzy wojewody wzrok przenikliwy i milczał, zapatrzony przed siebie. Po dłuższej przerwie zaczął głosem cichym, jakby zmęczonym:
— Słyszeliście, iż rzeczono starym: nie będziesz zabijał, a ktoby zabił, będzie winien sądu. A ja powiadam wam, iż każdy, który się gniewa na brata swego, będzie winien sądu. A ktoby rzekł bratu swemu: rada! będzie winien rady. A ktoby rzekł: głupcze! będzie winien ognia piekielnego... Dlaczego wy, którzy się mianujecie dziećmi Boga dobroci, zapominacie o przykazaniach tego Boga dobroci? Zaledwo wyprowadziła nas Jego łaska z cmentarzów podziemnych i zdjęła z nas klątwę wyrzutków społeczeństwa, a już wichrzą między nami nieszlachetne namiętności ludzkie, jakby Chrystus Pan nie zmazał swoją śmiercią męczeńską grzechu pierworodnego. Podobni do pogan, którymi gardzimy, pragniemy posiąść skarby ziemi i cieszyć się jej przemijającemi rozkoszami i zaszczytami. A wszakże przykazał Pan: Nie skarbcie sobie skarbów ziemi, gdzie rdza i mól psuje, gdzie złodzieje wykopywają i kradną. Ale skarbcie sobie skarby w niebie, gdzie ani rdza, ani mól nie psują i gdzie złodzieje nie wykopują, ani kradną. Szukajcie naprzód królestwa niebieskiego i sprawiedliwości jego, a wszystko inne będzie wam przydane.
I znów zwróciły się oczy Syrycyusza na wojewodę, który słuchał z głową opuszczoną, czuł bowiem, że wzrok biskupa przenika jego czaszkę i czyta w jego myślach, jak w księdze otwartej. A te myśli żołnierskie nie schodziły się z myślami kapłana.
— Ten, który sprawił — mówił biskup głosem cieplejszym — że nasza prawda, wzgardzona przez możnych i mądrych, zwana długo wiarą wydziedziczonych i ciemnych, zasiadła na tronie najpotężniejszego państwa ziemi, który wrócił nam szacunek ludzi uczciwych i nakłonił do nas serc miliony — Ten, który sprawił to wszystko bez pomocy wojny bratobójczej, bez miecza i ognia, zamknie świątynie pogańskie wkrótce jeżeli taka będzie Jego święta wola, albowiem mocniejszy On od najmocniejszych królów i książąt. Nie siłą naszych ramion zdobyliśmy to, co obecnie posiadamy, lecz siłą naszej prawdy. Ona, ta prawda chrześciańska, objawiona ludzkości przez samego Boga, więc jasna i przekonywająca, stłumi z czasem upór ostatnich Rzymian, jak zwyciężyła przesąd ich przodków. W przeciągu lat stu zgasną i w grodzie Romulusa na zawsze ognie pogan, jak zgasły już wszędzie we wschodnich prowincyach państwa. Świątynie pogańskie zamkną się same, gdy zabraknie rąk, któreby chciały je otwierać, tych rąk zaś mają Rzymianie z każdym rokiem mniej. Pozwólmy tradycyom wielkiego narodu skonać powoli, bez bólu śmierci męczeńskiej.
— Nasi męczennicy nie są jeszcze pomszczeni — wtrącił teraz wojewoda.
Biskup poruszył się niecierpliwie na krześle.
— Stoi napisano: — mówił żywiej, głosem podniesionym. — Słyszeliście, iż powiedziano: oko za oko, ząb za ząb. A ja powiadam wam, żebyście się nie sprzeciwiali złemu, ale jeżeli cię kto uderzy w prawy policzek twój, nadstaw mu i drugi. A temu, który się chce z tobą prawem rozpierać, a suknię twoją wziąść, puść mu i płaszcz. A ktoby cię kolwiek przymuszał na tysiąc kroków, idź z nim na drugie dwa. A który cię prosi — daj mu; a od tego, który chce ciebie pożyczyć, nie odwracaj się... Przykazaniu temu posłuszni, zwyciężyli nasi przodkowie oszczerstwo wrogów prawdziwego Boga. Dlaczego wy, młodzi, którzy nie potrzebujecie już walczyć o prawo jawnej modlitwy, chcecie gwałtownością zepsuć dzieło naszych poprzedników? Dotąd nie splamiła naszego sumienia ani jedna kropla krwi, wylana przez nienawiść. Niechże to sumienie chrześciańskie zostanie czyste. Tylko pokój czyniący będą błogosławieni i nazwani synami Bożymi — mówił Pan.
Zatrzymał się, jakby czekał na odpowiedź, a kiedy wojewoda milczał, ciągnął dalej:
— Nie poganie są dla nas obecnie groźni, albowiem ich zabobony należą już do bezpowrotnej przeszłości. Gdy nie będziemy ich drażnili, wyrzekną się oni wkrótce sami swoich błędów. Wszakże stoi po naszej stronie rząd, szafarz zaszczytów i posad. Czego nie sprawi łaska Boża, tego dokona ostatecznie konieczność. Więcej od pogan szkodzą dobrej sławie chrześcian ci z pomiędzy nas, których pyszny rozum usiłuje poprawić dzieło naszego Pana Jezusa Chrystusa. Przeciw heretykom niech się zwróci zapał twojej młodości. Ich to grzeszne spory i kłótnie podają naszym przeciwnikom broń do ręki, ośmieszając wiarę prawdziwą. Bałwochwalcy pytają słusznie: jakże może być prawdziwą nauka, której zasady tłómaczy każdy, kto tylko zechce, inaczej?
Nastało dłuższe milczenie. Biskup patrzał znów przed siebie, jakby zapomniał o obecności wojewody, ten zaś nie miał nic do powiedzenia.
Żołnierz nie rozumiał dobroci kapłana, młodzieniec nazywał pobłażliwość starca słabością. Ale przeczyć nie mógł mąż świecki biskupowi.
Przeto podniósł się Fabricyusz z krzesła i zgiął kolano.
— Idź w pokoju, mój synu — mówił biskup, kładąc zwiędłe, żółte ręce na jego głowie — i pamiętaj, że tylko tych, którzy czynią pokój, nazwał Pan synami Bożymi. Niech miecz twój nie przelewa bez potrzeby krwi, jeżeli nie chcesz zginąć od miecza.
Kiedy się wojewoda znalazł przed pałacem, odetchnął. Doznał on uczucia ptaka, wypuszczonego z klatki. Badawcze oczy biskupa skrępowały jego ruchy, łagodne słowa przypomniały mu pokorną uległość katakumb.
Nie przekonał go Syrycyusz... On miałby oszczędzać pogan, wrogów prawdziwego Boga? Nie miłuje Boga, kto pozwala Go lekceważyć...
Wojewoda skinął na jednego z żołnierzów.
— Wy rozkazaliście panie — odezwał się stary Alleman, który przybył za panem z Wienny do Rzymu.
— Potrzeba mi człowieka zręcznego, obeznanego ze stosunkami Rzymu — mówił wojewoda. — Ten człowiek powinien wiedzieć wszystko, co się dzieje u bałwochwalców, mieć uszy długie i oczy lisa. Czy zrozumiałeś mnie, stary?
— Ten człowiek zgłosi się wkrótce po wasze rozkazy, panie — odparł żołnierz.
— Do domu! — zawołał wojewoda i wskoczył na rydwan.
Nie, on nie może oszczędzać pogan... powtarzał sobie w duszy. Jemu nie wolno być pobłażliwym dla bałwochwalców. A jednak... O miłości nieprzyjaciół mówił Syrycyusz, najwyższy sędzia w sprawach wiary chrześciańskiej, zastępca świętego Piotra na ziemi...
Nie rozumiałżeby on, syn barbarzyńcy, zasad nauki Chrystusowej?...








V.


Dziewiątego dnia po zaślubinach córki Symmacha z młodszym Flawianem, brzęczał Rzym, jak las, w gorący dzień lipca.
Wszystkiemi ulicami, z wschodu, zachodu, południa i północy, napływały od samego rana takie tłumy, że zalały stolicę w przeciągu kilku godzin aż po brzegi. Cisnęły się lektyki i wozy, pokryte kurzem dalekiej drogi, szli piesi i konni, senatorowie i rycerze, mieszczanie i osadnicy.
Pachołkowie miasta, strzegący bram, spoglądali po sobie zdziwieni. Nawet zeszłoroczny tryumf imperatora Teodozyusza nie zwabił tylu ciekawych. A byli między nimi tacy, których strażnicy nie spotykali nigdy w obrębie murów Rzymu. Przybywali mężowie, ubrani w staroświeckie tuniki, wyszłe dawno z użycia, jadący na rydwanach z czasów Konstantyna. Przybywali widocznie z jakichś zapadłych kątów Italii, gdzie troszczono się bardzo mało o krój sukni i kształt wozów.
Już około południa zabrakło w gospodach miejsca dla ludzi, koni i mułów. Kto nie miał w stolicy znajomych, ten rozbijał namiot pod gołem niebem, na placach przed świątyniami, na rynkach i na polu Marsowem.
Gwar niezliczonych głosów szedł ulicami, wnikając do najciaśniejszych zaułków. Ze sklepów, warsztatów i domów wybiegali Rzymianie i witali się z obcymi przybyszami tak serdecznie, jak gdyby ich z nimi dawna łączyła zażyłość.
— Bądźcie pozdrowieni! bądźcie pozdrowieni! — wołano i zarzucano się pytaniami, jak się wypytują nawzajem dobrzy znajomi po długiej rozłące.
Niewolnicy wynosili na ulicę stoły, kobiety częstowały gości grzanem winem, kiszką, prażonym bobem, chlebem i owocami, dzieci karmiły konie i muły sianem.
Całe miasto zmieniło się w jednę wielką gospodę: Rzym podejmował prowincyę.
Od czasu do czasu ukazywały się na placach i rynkach duże wozy, prowadzone przez niewolników w szkarłatnych, złotem dzierzganych tunikach. Postępowały wolno, ostrożnie, zatrzymując się przy większych gromadkach, lżejsze po każdym przystanku.
To otworzył konsul Aureliusz Symmachus swoje piwnice i spiżarnie dla przybyszów, nie szczędząc starych win i drogich przysmaków.
W miarę, jak się ogromne amfory wypróżniały, rósł gwar i zbliżały się do siebie serca.
Stali mieszkańcy Rzymu zaczęli się całować z gośćmi, których po raz pierwszy widzieli. Jakiś wspólny smutek, czy radość, połączyły ludzi różnego wieku, różnych stanów i zajęć, tworząc z nich jedną rodzinę.
I przelewał się z rynku na rynek, z placu na plac, z ulicy w ulicę jednostajny szum zmieszanych głosów, podobny zdaleka do brzęku leśnych muszek, kąpiących się z rozkoszą w ogrzanych falach zapachem żywicy przesyconego powietrza.
Lecz nie wszyscy Rzymianie brali udział w tem powitaniu prowincyi. Tam, gdzie się na zewnętrznym murze domów czernił znak krzyża, otoczony wieńcem laurowym, zbierały się gromadki, które śledziły niezwykłe ożywienie miasta okiem ponurem. Chrześcianie nie ściskali i nie całowali gości. Trzymając się na uboczu, szeptali pomiędzy sobą, zdumieni wielkiem mnóstwem przybyszów. Zdawało się, że cała Italia wyruszyła do Rzymu, aby dowieść Galilejczykom, że nie oni mają prawo do grodu Romulusa.
I rzeczywiście... Gdyby się te tłumy, napływające ciągle wszystkiemi bramami, rzuciły na wrogów starej wiary rzymskiej, byłyby jutro kościoły chrześciańskie puste.
Zrozumiał to bardzo dobrze Winfridus Fabricyusz, który czuwał z wytężoną uwagą nad ruchami pogan. Dowiedziawszy się, że Symmachus i Flawianus rozesłali po kraju gońców z listami do senatorów, kapłanów i dekuryonów, odgadł zamiary naczelników starorzymskiego stronnictwa. Chcieli oni w dzień pogrzebu swoich ofiar, zdeptanych przez zawieruchę uliczną, przerazić chrześcian wielką ilością prawowiernych Rzymian.
Że się ten i ów z gorliwszych pogan stawi na wezwanie prefekta i konsula, o tem nie wątpił wojewoda, lecz nie spodziewał się nigdy takiego zbiegowiska. Nie znając stosunków Italii, sądził, iż przy bałwochwalstwie upiera się tylko sama stolica, niechętna rządowi chrześciańskiemu, który ją dawnego blasku pozbawił.
Przebiegając ulice konno, przekonał się Winfridus Fabricyusz, że w Wiennie miano bardzo mylne wyobrażenie o właściwem położeniu Italii. To nie była ziemia chrześciańska, steroryzowana przez garść senatorów, jak go na dworze Walentyniana zapewniano. Starzy bogowie panowali tu jeszcze nad sercami, inaczej bowiem nie narażaliby się ludzie na trud szalonej jazdy, by dać świadectwo swoim przekonaniom.
Dowódca załogi palatyńskiej, który towarzyszył wojewodzie w wycieczce po mieście, rozpoznawał pomiędzy przybyszami mieszkańców prowincyi, leżących na skrajach dyecezyi italskiej. Na placach i rynkach rozłożyli się Wenetowie i Lygyowie, rybacy z Regium i koloniści z Melpum. Dniem i nocą pędzili ci poganie, by zdążyć na dzień oznaczony. Odebrawszy wiadomość o pogrzebie, rzucili niezwłocznie rodziny i zajęcia i ruszyli w drogę, posłuszni wezwaniu stolicy.
A wielu z nich zdawało sobie widocznie sprawę z niebezpieczeństwa chwili, wojewoda bowiem dostrzegł pod togami i płaszczami noże i miecze. Nie z usposobieniem pokojowem nadciągnęli bałwochwalcy tak licznie do Rzymu. Mówiły to ich grożące spojrzenia, które Fabricyusz spotykał wszędzie, gdzie zebrała się większa gromadka.
Jego, żołnierza, nie przerażały te noże, miecze i spojrzenia. Gdyby przyszło do walki, utorowałby sobie on krwawą ścieżkę poprzez tłum bezładny. Wiedział o tem... Lecz olbrzymia fala pogańska spadłaby wówczas z gwałtownością podrażnionego zwierzęcia na nieprzyjaciół starych bogów i rozbiłaby ich w puch.
Odpowiedzialności za klęskę bezcelową nie mógł wziąć na siebie pełnomocnik chrześciańskiego imperatora, gdyż jego przednim obowiązkiem była opieka nad wyznawcami prawdziwego Boga.
To rozważywszy, zwrócił się Winfridus Fabricyusz ku Palatynowi, a kiedy stanął przed prefekturą, zeskoczył z konia i oddał go jednemu z żołnierzów, trzymających straż przed pałacem.
— O posłuchanie prosi wojewoda Italii — rzekł w przedsionku do wywoływacza. — Sprawa moja nie cierpi zwłoki.
Mimo takiego oświadczenia nie spieszył niewolnik z oznajmieniem. Nie ruszając się z miejsca, odparł niedbale:
— Prześwietny prefekt rozsądza właśnie spór między miastami Rawenną a Spiną. Nie wiem, czy będzie mógł dziś Twoją Znakomitość przyjąć.
— Czyń, co do ciebie należy! — rozkazał wojewoda.
Wywoływacz wzruszył ramionami.
— Nie wolno mi przerywać sądu prześwietnego prefekta — odpowiedział.
I oparłszy się plecami o ścianę, założył nogę na nogę.
Wojewoda zbladł.
Ten zuchwały sługus, z bezczelną twarzą dworaka, lekceważył go widocznie. I on był zapewne bałwochwalcą i nienawidził przedstawiciela rządu chrześciańskiego.
Winfridus Fabricyusz widział naokoło siebie szyderskie uśmiechy. Drwili z niego liktorowie i niewolnicy prefekta.
Więc schwycił wywoływacza za kark i wepchnął go do sali. wołając za nim:
— Czyń, co każę, nędzny robaku!
Na ustach służby zgasły natychmiast uśmiechy ironiczne. Liktorowie i niewolnicy wyprostowali się, jak żołnierze przed wodzem.
Z wewnątrz sali doszedł podniesiony głos prefekta. Strofował kogoś...
Niebawem wrócił wywoływacz i, rzuciwszy wojewodzie z pod czoła spojrzenie skarconego psa, uchylił przed nim kotary.
Nikomachus Flawianus rozsądzał rzeczywiście spór między dwoma sąsiadującemi z sobą miastami, lecz sprawa była już załatwiona.
Kiedy się wojewoda ukazał w sali, opuszczali ją właśnie dekuryonowie Rawenny i Spiny.
Prefekt spoczywał na krześle kurulnem, otoczony, jak zwykle, urzędnikami. Spostrzegłszy Fabricyusza, odezwał się:
— Twoja Znakomitość oznajmia się w sposób szczególny.
— Bo w szczególny sposób wita służba Twojej Prześwietności wysłańców imperatora — odpowiedział wojewoda.
— Wywoływacz będzie za zuchwalstwo ukarany — mówił Flawianus — ty jednakże, wojewodo, nie zapominaj, że obraża boskiego i wiecznego imperatora, kto narzuca się niecierpliwie jego bezpośredniemu zastępcy. Twoją gwałtowność tłómaczy tylko młodość.
Poprawił fałd togi, oparł prawe ramię na poręczy krzesła i dodał tonem urzędowym:
— Oznajmił mi wywoływacz, że twoja sprawa nie cierpi zwłoki.
— Sprawa moja obchodzi tylko prefekta prefekta pretoryum — wyrzekł Fabricyusz.
A kiedy Flawianus, domyśliwszy się, że chrześcianin nie chce mówić wobec świadków, kazał pisarzom i liktorom opuścić salę, zbliżył się i zaczął:
— Sługa cesarski przyszedł do sługi cesarskiego...
Ostatnie dwa wyrazy podkreślił znaczącem spojrzeniem, które utkwił w twarzy prefekta.
Przez kilka chwil patrzyli na siebie dwaj dostojnicy uważnie. Chłodny wzrok prefekta odpierał bez trwogi groźbę płomiennych oczu wojewody.
— Prosiłem przesławnego Juliusza Strabona — mówił Fabricyusz po dłuższej przerwie — aby odwiódł Twoją Prześwietność od pogrzebu nieszczęśliwych, którzy padli ofiarą nieporządków ulicznych. Sądziłem, że sługa cesarski zrozumie powody mojej prośby.
I znów podkreślił wyrazy „sługa cesarski” wymownem spojrzeniem.
Na policzki Flawiana wystąpił lekki rumieniec. Po raz wtóry przypominał mu Fabricyusz obowiązki jego urzędu, a on nie mógł skarcić zuchwalstwa tego młokosa, czuł się bowiem winnym wobec przedstawiciela rządu chrześciańskiego.
Urządzając pospołu z Symmachem demonstracyę pogańską, zgrzeszył rzeczywiście ciężko jako prefekt cesarski.
Przeto słuchał cierpliwie.
A Fabricyusz nie oszczędzał jego uczuć rzymskich. Podniósłszy głos, ciągnął dalej:
— Sługa cesarski powinien się był domyślić, że, nie życząc sobie owego pogrzebu, odgadłem wolę boskiego i wiecznego imperatora. Drażniąc rozmyślnie namiętności tłumów, opóźniacie wykonanie edyktu, którego już żadna siła tej ziemi nie cofnie. Nierozumnym uporem zmuszacie mnie do czynów gwałtownych.
Wydobywszy z za purpurowego pasa pargamin, podał go prefektowi.
— To własnoręczne pismo naszego pana Walentyniana objaśni Twoją Prześwietność — mówił — iż przybyłem do Rzymu z rozległem pełnomocnictwem. Oddaje ono w razie potrzeby pod moje rozkazy wszystkie urzędy Italii.
Ale Flawianus odsunął ręką dokument, który obniżał jego władzę.
— Prawdę słów twoich — odezwał się głosem chłodnym — potwierdza twoja bezwzględność, młodzieńcze. Gdybym słowom twoim nie wierzył, nie słuchałbym ich tak cierpliwie.
Pochylił głowę i szukał wyjścia z matni, w jakiej się znalazł niespodziewanie.
Nie wolno mu się było unieść, zapomnieć ani na chwilę, że mówi do wroga starych bogów, wiedział bowiem, że nierozważna groźba poszłaby natychmiast z pierwszym kuryerem do Wienny, powitana z radością przez dworaków chrześciańskich, czyhających na jego posadę. A on był teraz w Rzymie potrzebny...
Każdemu innemu dygnitarzowi odmówiłby poprostu dalszego posłuchania, lecz wobec wojewody, chociaż stał na drabinie urzędniczej o kilka szczebli wyżej od niego, traciło jego dostojeństwo blask. Bo ten pyszny żołnierz nie podlegał i bez szczególnego pełnomocnictwa imperatora jego rozkazom.
Cesarstwo samowładne, obawiające się ciągle rokoszów namiestników, odłączyło władzę wojskową od cywilnej, rozbiwszy jedność machiny rządowej dawnego Rzymu. Wojewoda odpowiadał za swoją działalność tylko przed naczelnym wodzem zachodniej prefektury, zanimby zaś Arbogast powstrzymał jego kroki, mogłaby jego gorliwość chrześciańska pokrzyżować plany zachowawców rzymskich.
Należało go więc ułagodzić, uśpić jego czujność.
— Wiadomo mi, że twoja wiara — odezwał się Flawianus — nie zabrania czci dla umarłych. I wy grzebiecie swoich nieboszczyków uroczyście, stawiacie im kaplice, szanujecie ich groby.
— Wielki Teodozyusz nie byłby cię postawił na tak wysokim stanowisku — odparł Fabricyusz — gdybyś nie umiał wnikać w cudze myśli. Mówisz do mnie, jak gdybyś mnie nie rozumiał, chociaż wiesz równie dobrze, jak ja, że ten pogrzeb nie jest zwykłym obrzędem religijnym. To jawny bunt, to podstępnie obmyślana zniewaga, zwrócona przeciwko świętym osobom boskich i wiecznych imperatorów. Dlaczego usiłujesz mnie odwieść z drogi obowiązku? Słyszałem w mieście, że Nikomachus Flawianus jest mężem uczciwym.
I pogardliwy uśmiech przewinął się po ustach wojewody.
Prefekt dostrzegł ten znak lekceważenia. Fabricyusz odgadł w jego słowach zdradę i gardził nią. Nowy człowiek, syn barbarzyńcy, był szlachetniejszym od niego, od patrycyusza...
I znów pochylił Flawianus głowę, ale tym razem w celu ukrycia gorącego rumieńca, który palił jego czoło ogniem wstydu.
Męczyła go rozmowa z chrześcianinem, obrażał go jego ton bezwzględny, a jednak musiał nad sobą panować. Od tego, co naczelnik siły zbrojnej Italii dziś postanowi, zależy przyszłość Rzymu. Gdyby chciał przeszkodzić pogrzebowi, przyspieszyłby przebieg wypadków. Podrażnione tłumy rzuciłyby się bez wątpienia na wojsko, a wówczas przysłałby Teodozyusz swoich Gotów i zdeptałby zwolenników dawnego porządku, zanimby się oni zdołali przygotować do obrony.
Szybko ogarnął Flawianus położenie. On czcił prawdę, ale więcej od niej miłował przyszłość Rzymu. Dla niej, dla tej najdroższej kochanki swojej, znosił cierpliwie obelgi chrześcianina i szukał wybiegu.
Trzeba skrępować koniecznie gwałtowność tego gorliwego sługi cesarskiego...
— Twoja młodość widzi burzę tam, gdzie świeci słońce dnia pogodnego — wyrzekł. — Wszystkie pogrzeby bywają w Rzymie uroczyste, o czem przekonasz się naocznie, gdy pobędziesz dłużej między nami.
— Na zwykłe pogrzeby nie ściąga cała Italia — odparł Fabricyusz.
— Italia spieszy zawsze do stolicy, gdy się spodziewa niezwykłego widowiska.
— Wszelkie liczniejsze zebrania wywołują nieporządki, których końca nie można przewidzieć.
— Jest w mocy twojej zapobiedz tym nieporządkom.
— Nie masz prawa żądać ode mnie, ażebym służył sprawie bogów, których nie uznaję.
— Ale mam prawo żądać od ciebie, od sługi cesarskiego, żebyś szanował spokój boskiego i wiecznego imperatora.
Wojewoda spojrzał zdziwiony na prefekta. On przypomina mu obowiązki sługi cesarskiego, on, naczelnik zuchwalców, opierających się woli imperatora?
Czując nową zdradę w słowach prefekta, milczał Fabricyusz.
A prefekt mówił dalej:
— Wroga postawa wojska podrażniłaby niezawodnie namiętność tłumów, które, jak się sam przekonałeś, napłynęły tak obficie do Rzymu, iż szczupła załoga Rzymu poniosłaby w boju ulicznym niewątpliwie klęskę, za coby ci nasz boski pan nie był wcale wdzięczny. Dla powagi rządu należy unikać wszelkiej walki wojska z ludem, losy bowiem takich walk bywają rozmaite. Niejeden już tron runął w proch, zdruzgotany gniewem motłochu.
Wojewoda zrozumiał, dokąd prefekt zmierza. Chciał go przerazić odpowiedzialnością za czyn nierozważny, którego niepomyślny skutek mógł osłabić powagę rządu chrześciańskiego. Wiedział on sam bardzo dobrze, iż stała załoga rzymska, licząca tylko trzy tysiące mieczów, nie wytrzymałaby nacisku tłumów, które zalały dziś miasto, zwłaszcza, że te tłumy przyniosły z sobą broń i nienawiść do wyznawców Chrystusa.
Ale dlaczego zwraca prefekt jego uwagę na trudne położenie? Jeżeli kto, to nie miał on prawa do napomnień i wyrzutów. Wszakże to trudne położenie było jego dziełem.
— Troska o spokój boskiego i wiecznego pana przywiodła mnie do ciebie, prześwietny prefekcie — wyrzekł Fabricyusz wyniośle. — Spodziewałem się u ciebie, u sługi cesarskiego, pomocy, a znalazłem zdradę, przemawiającą z chytrością węża. Gdybyś dbał o spokój naszego pana, kazałbyś obcym przybyszom opuścić niezwłocznie miasto i wstrzymałbyś uroczysty pogrzeb szaleńców, którzy odnieśli tylko zasłużoną karę za nienawiść do Boga prawdziwego... Ale ty tego nie uczynisz... Daremnie usiłujesz zmylić moją czujność słowem podstępnem...
Flawianus poruszył się na krześle. Bezwzględność chrześcianina zaczęła przekraczać miarę jego cierpliwości. Ten młokos sądził go ciągle i strofował.
— Jeżeli ów pogrzeb, którego się niepotrzebnie obawiasz — odparł — przysporzy trosk dworowi w Wiennie, będziesz ty za nieszczęście odpowiadał. Co do mnie, uczyniłem wszystko, by z tego zbiegowiska nie wynikły skutki, niepomyślne dla rządu. Straż miejska zamknie ulice śródmieścia i nie dopuści wichrzycielów do korowodu. Wystarcza odgrodzić wrogie sobie żywioły, aby zapobiedz nieporządkom. Niech i twoi żołnierze powstrzymają gwałtowność twoich współwyznawców, a cofniesz jutro słowa podejrzliwe, któremi mnie dziś obrażasz. Przybysze z prowincyi, oddawszy cześć umarłym, wrócą spokojnie do domów, unosząc z sobą pamięć zwykłego widowiska.
Długo patrzał wojewoda na prefekta, przeszywając go wzrokiem badawczym. Zrozumiał, że w razie rozruchów uczynią poganie chrześcian odpowiedzialnymi za krew przelaną.
Gdyby był pewnym zwycięstwa, nie lękałby się tego oskarżenia. Wszakże przybył do Rzymu z mieczem pogromcy... Ale ten miecz okryłby się dziś niezawodnie hańbą... Trzeba więc trzymać na wodzy gniew sprawiedliwy dopóty, dopóki legiony, rozrzucone po miastach Italii, nie wzmocnią załogi stolicy.
— Chytrość wasza obezwładniła mnie tym razem — rzekł Fabricyusz — ale mam nadzieję, że się to już więcej nie powtórzy. Opieracie się daremnie światłu prawdziwej wiary. Bogowie wasi muszą runąć, chociażby ulicami Rzymu miały płynąć potoki krwi winnej i niewinnej, albowiem tak postanowiono tam, gdzie się wyroki nigdy nie zmieniają.
Wskazał ręką przez otwór dachu na niebo i wybiegł z sali.
Flawianus siedział jeszcze jakiś czas na krześle kurulnem, pochylony, złamany, jakby odpoczywał po nadmiernej pracy, następnie podniósł się z trudem i odetchnął z głębi piersi.
Kłamstwo ciążyło jego dumie rzymskiej.
— Zuchwale przemawia twoja wiara, Galilejczyku — mówił półgłosem do siebie, schodząc wolno po stopniach tronu — ale i nasi bogowie nie zapomnieli jeszcze, że rozkazywali przez szereg wieków światu. Jowisz kapitoliński trzyma dotąd w ręku gromy i błyskawice.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak szybko opuścił wojewoda prefekturę, iż żołnierze nie zdążyli mu nawet oddać zwykłych honorów wojskowych. Zanim go spostrzegli, dosiadł już konia i popędził cwałem wzdłuż pałaców cesarskich na drugi koniec wzgórza palatyńskiego. Tu, w dawnym domu imperatora Augusta, naprzeciw świątyni Apolina, była główna kwatera naczelnego wodza Italii.
Prefekt wyrzucał mu bezwzględność, a on tłumił w sobie całym wysiłkiem woli gniew i zmuszał się do spokoju, którego w nim nie było.
Świeży Rzymianin, syn Allemana i Hiszpanki, muśnięty zaledwo z wierzchu przez cywilizacyę, szalał, jak burza jesienna, kiedy puścił wodze swojemu temperamentowi.
Gdyby chciał być bezwzlędnym, zadrżałby przed nim ten chłodny, podstępny senator, udający troskliwego sługę imperatora.
Zwrócił się do prefekta w nadziei, że nakłoni go do odwołania pogrzebu, a chytry poganin, uczynił go posłusznem narzędziem bałwochwalców. Bo nie było innego wyjścia.
Nie chcąc narazić wojska imperatora na klęskę w walce z motłochem, trzeba zasłonić wrogów prawdziwego Boga przeciw słusznemu gniewowi chrześcian. Tak mało potrzeba w większych miastach do rozdmuchania płomieni nienawiści... Wystarcza kilka słów obelżywych, garść rzuconych kamieni, jakiś nierozważny wykrzyknik... A rząd chrześciański nie powinien stracić uroku w oczach tłumów, jeżeli chce zamysły swoje skutecznie przeprowadzić...
Wszystko to rozważył wojewoda. Wiedział, że musi tym razem uledz przebiegłości pogan, a ta świadomość niemocy upokarzała jego dumę żołnierską.
Gdyby się nie wstydził przechodniów, byłby krzyczał. Tak go wściekłość rozpierała.
Potrzebując gwałtownego ruchu, uderzał konia piętami po bokach. Zdumione zwierzę stawało dęba, wierzgało tylnemi nogami, a on bił je pięścią po łbie. Pokryty pianą i kurzem, chrapiąc i parskając, zatrzymał się wspaniały ogier hiszpański przed domem Augusta.
Czterech pieszych żołnierzów z monogramami chrześciańskiemi na szyszakach, trzymało straż przed portykiem, na którym powiewał sztandar z portretami Teodozyusza i Walentyniana.
— Przeprowadzić konia i wytrzeć go dobrze z potu — rozkazał wojewoda odźwiernemu.
W przedsionku otoczyło go kilku niewolników. Jeden zdjął z niego płaszcz, drugi odpiął miecz, trzeci rozwiązał pas purpurowy, czwarty wziął szyszak.
— Czy rzemieślnicy skończyli robotę? — zapytał piątego.
— Nasi ludzie byliby już przed śniadaniem zatarli ostatnie ślady po zabobonach pogańskich — odpowiedział niewolnik — gdyby ich gorliwości nie był powstrzymał prokurator gmachów rządowych[28].
— Który prokurator? — fuknął wojewoda.
— Znakomity Wulpius.
— Kto z was ośmielił się wpuścić do domu obcego człowieka podczas mojej nieobecności? Czy ty, Hermanryku?
Wywoływacz, olbrzymi Alleman, padł na kolana.
— Ty wiesz, panie — wyszeptały jego pobladłe usta.
Już podniósł wojewoda nogę, aby kopnąć niewolnika, kiedy się za nim odezwał głos poważny.
— Pokój z tobą, wojewodo!
Fabricyusz drgnął, głos ten bowiem przypominał mu główną zasadę nauki Chrystusowej.
Opuścił nogę, nie uderzywszy sługi, i odwrócił się szybko.
W sali, do której się wchodziło wprost z przedsionka, ujrzał męża, przyodzianego w togę stanu rycerskiego.
— Ty jesteś znakomity Wulpius? — zapytał.
— Mówisz z rządcą gmachów cesarskich — odpowiedział obcy. — Byłbyś ukarał niewinnego, powinieneś bowiem wiedzieć, że prawo pozwala mi strzedz domów rządowych bez pozwolenia ich mieszkańców.
— Witaj, prokuratorze! Niech ci Dobry Pasterz wynagrodzi kiedyś w swojem królestwie, że powstrzymałeś mnie w samą porę od grzechu, ale pozwól sobie powiedzieć, że przekroczyłeś granice władzy prokuratorskiej. Nic mi nie wiadomo, by osobom, nienależącym do składu mojej rady przybocznej, było wolno przeglądać kąty głównej kwatery.
— Szybkie i nierozważne jest twoje słowo żołnierskie — rzekł prokurator. — Do tajnej straży prefekta miasta nie należę. Jest moim obowiązkiem czuwać nad gmachami rządowemi w obrębie murów Rzymu.
— To znaczy, iż sprowadziła cię do mnie obawa, abym nie uszkodził domu, oddanego mi na mieszkanie.
Prokurator wskazał ręką na ściany.
Stare freski słynnych mistrzów greckich, które zdobiły przez szereg wieków ulubioną salę imperatora Augusta, znikły, pokryte jednostajnem szarem tłem. Na jednej ze ścian wymalował jakiś mierny bazgracz Dobrego Pasterza, trzymającego na ramionach baranka. Do stóp gołowąsego młodzieńca, ubranego w rzymską tunikę i w sznurowane sandały, tuliło się sześć owieczek, a nad jego głową, ozdobioną wieńcem, pływało siedm ryb. I człowiek, i owieczki, i ryby przypominały rysunki chłopa, który nie ma jeszcze wyobrażenia o stosunku części do całości.
Malowidło drugiej ściany przedstawiało walkę Dawida z Goliatem. Ale ten Dawid domorosłego artysty przewyższał wzrostem olbrzyma z Pisma świętego.
— To się nie godzi, wojewodo — wyrzekł prokurator.
— Wyrażasz się śmiało, prokuratorze — odparł wojewoda, marszcząc brwi. — Pozdrowiłeś mnie słowem chrześciańskiem, a dziwisz się, że nie chcę obrażać oczu scenami z życia pogańskiego. Nie po raz pierwszy spostrzegam, iż chrześcianie rzymscy mają szczególne wyobrażenie o obowiązkach dla Boga prawdziwego.
— Wiara w prawdziwego Boga nie zabrania szanować zabytków sztuki i pamiątek wielkiej przeszłości — odparł prokurator.
— Gdyby tak było, jak mówisz, powinniśmy uszanować przedewszystkiem świątynie bałwochwalców, one bowiem są najwymowniejszemi świadectwami tej wielkiej przeszłości rzymskiej. Jak były jej kołyską, tak będą ich gruzy jej grobem.
— Wystarcza usunąć z tych świątyń wyobrażenia bożyszcz, aby przestały być pogańskiemi.
— W murach ich będzie wiał zawsze duch przeszłości, wrogi nauce Chrystusa.
Prokurator milczał. I on był chrześcianinem, ale, pochodząc z rodziny rzymskiej, kochał przeszłość, która wychowała jego przodków.
Wszakże w tej sali, zeszpeconej przez wojewodę, odpoczywał kiedyś imperator Augustus po trudach rządów. Tu grywał najchętniej w kości z senatorami, gawędził z Mecenasem, słuchał satyr Horacyusza. Tu przędły jego córki wełnę na tuniki i togi dla ojca.
Czterysta lat przeszło po tym domu, zmieniali się mieszkańcy, szalały naokoło niego burze rewolucyi i pożary, a on ostał się, szanowany przez gwałtownych Cezarów i mściwy motłoch.
Prokurator, który, jako budowniczy z zawodu, rozumiał sztukę, wodził smutnym wzrokiem po ścianach. Te niezdarne malowidła raziły jego oko, wykształcone na wzorach arcydzieł greckich. Z dawnej ozdoby sali została tylko mozaikowa posadzka, przedstawiająca sceny z mitologii grecko-rzymskiej. Zwłaszcza jedna z figur, płacząca Wenus, w postawie półleżącej, oparta prawą ręką na ziemi, a lewą odsuwająca z przepięknej twarzy zasłonę, przygnieciona głębokim smutkiem, była tworem wielkiego mistrza.
Miałażby i ta droga pamiątka uledz zniszczeniu?
Jeszcze prokurator myślał nad tem, w jaki sposób ocalić pamiątkę, kiedy wojewoda klasnął w dłonie.
— Dlaczego Fredegund nie uczynił, co rozkazałem? — zapytał wywoływacza.
Przerażony niewolnik wskazał oczyma na prokuratora.
— Podać mi młot! — rozkazał wojewoda.
I zanim prokurator zdołał przeszkodzić, uderzył z taką siłą w głowę bogini, że się drobne kamyczki rozprysły na wszystkie strony.
— Barbarzyniec! — wrzasnął prokurator, zasłaniając twarz połą togi.
Ale wojewoda, oddawszy niewolnikowi młot, odparł spokojnie, bez gniewu:
— Może ci się zdaje, chrześcianinie rzymski, że mnie tem przezwiskiem obrażasz. Nazwałeś mnie słusznie barbarzyńcą, mam bowiem w istocie wstręt do wszystkiego, co wasza przeszłość wydała. Dopiero na gruzach rzymskich obyczajów, zwyczajów i pamiątek rozwinie się kwiat świętej nauki Chrystusa w całej pełni, dopiero nad mogiłą zamkniętej na zawsze przeszłości błyśnie promienne słońce nowych czasów. Ale tego dzieła nie dokonacie wy, zniewieściali, wytworni Rzymianie, złączeni z przeszłością tysiącem wspomnień, poganie w upodobaniach mimo zasad chrześciańskich. Tę robotę przeznaczył Pan Panów dla nas, dla nowych ludzi, dla tych, których wy zowiecie pogardliwie barbarzyńcami. My to zburzymy waszą przeszłość, iż nie zostanie po niej ani śladu, iż świat o niej zapomni, jak gdyby nigdy nie istniała. Albowiem Bóg prawdziwy zapanuje dopiero wtedy nad całą ludzkością, gdy z powierzchni ziemi zniknie ostatnia świątynia pogańska. Teraz wiesz, dlaczego niszczę wasze dzieła, a jeżeli ci się moje postępowanie nie podoba, oskarż mnie w Wiennie. Gdybyś mnie chciał kiedykolwiek zaszczycić swoją osobą, jako gość, powitam cię z uprzejmością gospodarza, gdybyś się jednakże ośmielił przestąpić po raz wtóry próg głównej kwatery bez mojej wiedzy, każę niewolnika, któryby nie zamknął przed tobą drzwi, wbić na pal, ciebie zaś wyrzucą żołnierze na ulicę. Pokój z tobą, prokuratorze!
I nie skłoniwszy się nawet rządcy gmachów cesarskich, odszedł wojewoda do dalszych pokojów.
Jego słowa ostatnie brzmiały po brutalnej groźbie, jak obelga. Ale ten, którego miały przerazić, nie zauważył ich wcale.
Prokurator, splótłszy ręce na łonie, patrzył smutnym wzrokiem na wyszczerbioną posadzkę. Nie było już dzieła, które zachwycało tyle pokoleń...
Miał się poskarżyć w Wiennie?... Znalazłżeby tam wyrok sprawiedliwy na burzyciela pamiątek rzymskich? Wszakże ci imperatorowie samowładni byli tak samo nowymi ludźmi, jak wojewoda, jak całe ich otoczenie. Żadnemu z nich nie opowiadała tradycya o przodkach, którzy służyli Rzymowi przez szereg wieków. Nie byli oni potomkami patrycyuszów, jak Juliowie i Klaudyowie, ani rycerzów, jak Flawiowie i Antoninowie. W ich żyłach nie płynęła nawet krew plebejów „wilczego plemienia.”
Wyrzuceni na tron samowolą wojska, zmieniali się szybko, brodząc we krwi współzawodników, aż ktoś śmielszy, mocniejszy nie położył kresu ich rządom. Wczorajszy „boski i wieczny pan” walał się dziś w błocie, dawał gardło, ustępując miejsca szczęśliwszemu żołnierzowi. Pochodząc z różnych narodów i warstw, nie lubili Rzymu, owianego sławą lat tysiąca. Kołyska i twórczyni wielkości państwa przypominała im każdym gmachem, pomnikiem, kamieniem nieomal, pamiętającym czasy odległe, ich świeżą przeszłość. Głównie dla tego blasku, który opromieniał „wieczną, świętą, złotą Romę” przenieśli stolicę do Bizancyum i popierali „zabobon wschodni,” czując w nowej wierze pogromcę niemiłej im przeszłości. Rozumniejsi z pomiędzy nich, jak Konstantyn, starali się zachować pamiątki gasnącej cywilizacyi, przyozdabiając niemi rezydencye cesarskie.
Ale tych miłośników sztuki i literatury grecko-rzymskiej było niewielu pomiędzy imperatorami czwartego stulecia. Młody Walentynian, syn Panończyka, którego żadna nić serdeczna nie łączyła z „miastem miast,” otoczony Allemanami, Frankami i Gallami, nie zwróciłby prawdopodobnie nawet uwagi na skargę rządcy zabytków rzymskich. Cóż jego, chrześcianina i syna rasy barbarzyńskiej, mogła obchodzić jakaś mozaika, przedstawiająca boginię pogańską?
Wojewoda nie byłby tak śmiało przemawiał, gdyby nie był pewnym oklasku dworu w Wiennie. Zrozumiał to prokurator, przeto spojrzał jeszcze raz na starożytną posadzkę, westchnął i oddalił się krokiem wolnym.
Wojewoda przebiegłszy kilka pokojów, zatrzymał się w sali, która była niegdyś jadalnią Augusta. Znajdował się tu stół przy stole, a za każdym z nich siedział wojskowy.
— Chorąży Liciniusz! — zawołał.
— Ty rozkazałeś, wojewodo — odezwał się z kąta wezwany.
— Wyślesz natychmiast rozkaz do obozu!
Chorąży zbliżył się z tabliczką woskowaną.
— Zaraz po zachodzie słońca — dyktował wojewoda — zamkną piesze kohorty wszystkie ulice śródmieścia i nie dopuszczą do niego chrześcian. Gdyby się jaki wichrzyciel chciał przedrzeć przez łańcuch, związać go i czuwać nad nim dopóty, dopóki się pogrzeb nie skończy. Broni użyć dopiero w razie ostatecznym. Kohorty konne rozstawić na rynkach i na placach przed świątyniami. Pierwsza będzie ze mną towarzyszyła korowodowi. Ktoby z żołnierzów dał powód do bójki ulicznej, ten straci prawo do nagrody cesarskiej, przeznaczonej dla weteranów.
Podpisawszy rozkaz, udał się wojewoda do swojej pracowni. Jak w sali przyjęć, zatarła i tu ręka chrześciańska ślady po przeszłości pogańskiej. Na jednej ze ścian czernił się na białem tle duży krzyż, otoczony rybami i kotwicami.
Wojewoda usiadł przed stołem i wziął z niego grubą księgę. Był to spis legionów, rozłożonych w Italii.
W miarę, jak czytał, osnuwały jego czoło cienie troski. Po raz trzeci już przeglądał listy trybunów i setników, szukając między nimi współwyznawców. Ale daremnie odwracał karty. Obok wszystkich nazwisk stał dopisek „gentilis, ” co znaczyło „wyznający wiarę narodową.” Trzech tylko chorążych i jeden setnik należało do Kościoła Chrystusowego.
Wojewoda dziwił się tej nieostrożności imperatora.
Należało wysłać legiony rzymskie na kresy północne lub wschodnie państwa, a Italię oddać pod straż Allemanów, którzy, aczkolwiek poganie, nie oszczędzaliby w razie potrzeby zwolenników dawnego porządku, służąc bowiem tylko dla pieniędzy, bili każdego, kogo im wskazano.
Kiedy tak rozmyślał, wszedł do pokoju ten sam żołnierz, któremu polecił w niedzielę po nabożeństwie wyszukanie zręcznego człowieka.
Był to starzec średniego wzrostu, krępy, przysadzisty, z karkiem byka. Długie lata zbieliły mu włosy i brodę, ale nie wzięły jego opalonej, słońcem i wiatrem pociętej twarzy, zdrowej cery.
— To ty, Teodoryku? — odezwał się wojewoda głosem łagodniejszym, niż zwykle. — Chcesz ze mną mówić?
Spojrzenie, jakie rzucił z pod czoła prostemu legioniście, życzliwe, przyjazne, świadczyło, że ten starzec był jego sercu blizki.
— Widzę na czole mojego orła od samego rana troskę — mówił Teodoryk, zbliżając się poufnie do stołu. — Dawniej wiedział zawsze stary sługa, kiedy jego pana coś bardzo bolało. Może jaki poganin obraził Waszą Znakomitość, może potrzeba, żeby Teodoryk spróbował jeszcze, czy potrafi rozbić pięścią czerep zuchwalca. Rozkażcie, panie!
Wojewoda uśmiechnął się.
— Nie jesteśmy w lasach Allemanii — odparł. — W Rzymie strzegą pachołkowie miejscy życia ludzi.
— I tu są ciemne zaułki — zauważył żołnierz.
— Gdybyś chciał wszystkich wymordować, którzy mi zawadzają, nie starczyłoby twojego życia, chociażbyś zgładził codziennie z tego świata stu pogan.
— Ładne domy mają ich bogowie — mówił żołnierz — aż bierze ochota wejść. To przyjemnie modlić się w takich pałacach. A co tam złota, drogich kamieni, posągów i malowideł... Tylko patrzeć i podziwiać... Całe miasto możnaby wystawić z tych świątyń rzymskich. Jest ich sto sześćdziesiąt. Policzyłem.
— Zanadto pilnie oglądasz i liczysz świątynie pogańskie — zauważył wojewoda, niezadowolony z zachwytu starca. — Pamiętaj, że to nie są domy Dobrego Pasterza.
— Dlaczegoby się Dobry Pasterz nie miał cieszyć, że ludzie umieją stawiać takie śliczne domy? Wszakże stworzył sam cudowny świat, piękniejszy od najpiękniejszego pałacu.
— Prosiłem cię tyle razy, żebyś przyjął chrzest święty. Potrzeba ci, jak widzę łaski naszego Pana Jezusa Chrystusa, abyś nareszcie zapomniał o przeszłości pogańskiej. Przyrzeknij mi, stary, że ochrzcisz się tej zimy.
Teodoryk drapał się w głowę i milczał.
— Dlaczego się opierasz? — nalegał wojewoda. — Nauczyli cię nasi kapłani, że święta woda zmywa z duszy człowieka jego dawne grzechy i gasi w jego sercu upodobania i namiętności pogańskie.
— Będzie dosyć czasu na przyjęcie świętego chrztu — odpowiedział żołnierz — kiedy mnie śmierć schwyci za gardło. Obmyty z grzechów przed samym zgonem, czysty i niewinny, stanę przed Barankiem miłosiernym i sięgnę bez obawy po koronę niebieską. Gdybym się teraz ochrzcił, mógłbym jeszcze dużo nagrzeszyć i poszedłbym do królestwa Dobrego Pasterza brudny, jak baran, który się w kałuży wykąpał.
— Dlaczego masz grzeszyć?
— A bo to się człowiek może powstrzymać od grzechu? Wypadnie komu połamać żebra, rozbić łeb, wypruć jelita... Niewiadomo nigdy, co pobożnego chrześcianina może spotkać. I wino rozwesela serce i kości bawią od czasu do czasu, a nasi kapłani wołają na wszystko: grzech, grzech! Niech sobie grzech będzie grzechem, kiedy go święta woda zmyje.
Wojewoda słuchał z uśmiechem na ustach. Nie sam tylko Teodoryk rozumował w taki sposób. Znakomita większość chrześcian czwartego stulecia odkładała chrzest do chwili ostatniej, aby stanąć na sądzie Boskim bez zmazy. Nawet imperatorowie poddawali się obrządkowi dopiero na łożu śmierci.
Rób, jak chcesz — wyrzekł wojewoda — ale nie odwiedzaj świątyń pogańskich, bo to domy złych demonów. Te podstępne duchy mogłyby cię oczarować, a wtedy nie wszedłbyś razem ze mną do królestwa niebieskiego.
Teodoryk przeżegnał się.
— Utorowałbym sobie drogę pięścią — mówił — bo cobym robił na drugim świecie bez mojego sokoła.
— A gdyby ci pięść nie pomogła — zapytał, śmiejąc się, wojewoda.
— Tobym przed bramami królestwa niebieskiego jęczał i zawodził dopóty, dopókiby się Dobry Pasterz nade mną nie ulitował. On dobry, miłosierny, on nie może patrzeć na łzy nieszczęśliwych.
Wojewoda spojrzał serdecznie na żołnierza. Mógłże się gniewać na tego starego sługę, którego przywiązania doświadczał tyle razy?
Teodoryk, wolny Alleman, niegdyś towarzysz jego ojca, nosił go na rękach, uczył dosiadać konia, ciskać oszczepem, robić bronią. W pokoju i na wojnie strzegł jego głowy, oddany mu z wiernością psa. Dzieci, wnuków i zagrodę porzucił i przyszedł za nim do Rzymu.
— I ja błagałbym Dobrego Pasterza dopóty, dopókiby przed tobą bram królestwa niebieskiego nie otworzył — wyrzekł wojewoda głosem miękkim, pieszcząc włosy starca, który się do jego kolan schylił. — Tylko nie szukaj w Rzymie niepotrzebnej zwady. Znajdzie się dla twoich ramion jeszcze dużo roboty. Ale poprzednio dostaw mi owego człowieka, o którym ci mówiłem.
— Ten lis czeka właśnie na wasze rozkazy, — mówił Teodoryk. — Zdaje się, że będzie dobrze wietrzył, bo mu bogowie wypisali na gębie chytrość i zdradę.
— Bóg, mój stary! — poprawił wojewoda.
— Gdzieby tam nasz Dobry Pasterz stworzył takiego łotra, co chce swojego pana sprzedać za pieniądze. Tacy rodzą się tylko z nasienia demonów pogańskich.
— Idzie mi o człowieka, któryby wiedział wszystko, co się dzieje u pogan.
— Ten lis służy u prefekta pretoryum i nazywa się Simonides. Wydała go grecka ziemia i grecka podłość. Gdy mój sokół dobrze zapłaci, będzie wiedział wszystko, co mu potrzeba.
Teodoryk wyszedł i wrócił wkrótce z tłómaczem prefektury.
Simonides robił rzeczywiście wrażenie lisa. Idąc, zginał kolana, posuwał nogi, stąpał cicho, ostrożnie, jakby się skradał do upatrzonej ofiary. Jego małe, kose oczy rzucały z pod czoła szybkie, lękliwe spojrzenia. Rzadkie włosy sterczały na jego ściętej brodzie.
Ujrzawszy na ścianie krzyż, przeżegnał się i uderzył się trzy razy w piersi.
— Pokój z tobą, prześwietny wojewodo! — odezwał się.
— Pokój z tobą! — odpowiedział wojewoda szorstkim głosem, mierząc przybysza od czuba do stóp.
Jego twarz łagodna podczas gawędy z Teodorykiem, przybrała wyraz surowy.
— Jesteś chrześcianinem, a służysz u prefekta pretoryum? — wyrzekł.
— Głód nie pyta o wyznanie chlebodawcy — odparł Simonides. — Najlepsze posady mają w Rzymie bałwochwalcy do rozdania. Niech ich nasze piekło jak najrychlej pochłonie.
— Czy wiesz, czego od ciebie żądam?
— Twoja święta gorliwość chrześciańska chce wiedzieć wszystko, co się dzieje u pogan.
— Czy możesz mi dostarczyć potrzebnych wiadomości?
Simonides wahał się przez chwilę, zanim odpowiedział. Uśmiechnąwszy się chytrze, rzekł:
— Gdybym mieszkał w pałacu imperatora Augusta, jak ty, prześwietny panie, nie narażałbym się na gniew Nikomacha Flawiana. To pan potężny i srogi.
Wojewoda, zrozumiawszy, o co idzie, wydobył z za tuniki worek, napełniony złotem.
Małe oczy Simonidesa błysnęły, jak ślepie drapieżnego zwierzęcia, gdy się zbliża do żeru. Zgarbił się, obliznął i wyciągnął rękę.
Ale wojewoda schował worek.
— Bez zarobku nie ma zapłaty — mówił. Naprzód wiadomości, następnie pieniądze.
— Każda praca wymaga nakładów — wtrącił Simonides.
— Chcę się nasamprzód przekonać, czy będę mógł z twojej zręczności korzystać.
— Rozkazuj, panie.
— Jeśli mi doniesiesz, którzy senatorowie zbierają się u prefekta i nad czem obradują, przejdzie worek w twoje ręce.
— Ten worek należy już do mnie — odpowiedział Simonides.
— Czekam na wiadomości, ale pamiętaj, że będę je sprawdzał. Gdybyś kłamał, rozprawi się z tobą Teodoryk.
Stary Alleman mruknął coś pod nosem, a od tego mruknięcia przeszły po skórze Greka ciarki. Tak wyraża niedźwiedź swoje niezadowolenie, gdy go psy drażnią.
Simonides skurczył się, zmalał, cofał się ku ścianie, jakby się chciał w nią wcisnąć.
— Stanie się, co rozkazałeś, panie — wyrzekł głosem drżącym.
— Możesz zarobić jeszcze drugi worek, napełniony solidami — mówił wojewoda.
Grek nadstawił uszu.
— Dowiesz się dokładnie o porządku dnia w Atrium Westy. Chcę wiedzieć, o której porze kapłanki spełniają swoje czynności, która z nich pilnuje świętego ognia w dzień, a która w nocy, jak i kiedy się zmieniają.
Simonides słuchał zdziwiony. W jego oczach malowała się ciekawość, czoło fałdowało się. Widać było, że usiłuje zrozumieć cel tego polecenia. Co mogły chrześcianina obchodzić dziewice Westy?... A gdyby...
Uśmiechnął się do siebie nieznacznie.
— Bramy Atrium Westy nie otwierają się dla takich nędzarzów, jak ja — odezwał się, wpatrując się uważnie, z podełba, w twarz wojewody. — Gdyby mi Twoja Prześwietność zechciała wskazać tę z kapłanek, która ci jest potrzebna...
Wojewoda, domyśliwszy się, że go Grek bada, przerwał mu szorstko:
— Jest rzeczą twoją wejść wszędzie, gdzie rozkazuję, jeżeli chcesz zarobić drugi worek. A teraz możesz się oddalić i staraj się pozyskać moje względy.
Simonides przeżegnał się znów przed krzyżem, ukłonił się i wycofał się tyłem z pracowni.
— Każ mi podać obiad — rzekł wojewoda, gdy został sam z Teodorykiem.
Główny posiłek dnia nie zajął mu dużo czasu. Jak wszyscy ludzie żywego usposobienia, jadł szybko, nie rozkoszując się potrawami. Przywykły do trudów i zmian życia obozowego, nie zwracał uwagi na rodzaj pokarmów, który był dla niego tylko środkiem do zaspokojenia głodu. Dość często, kiedy go ważne zaprzątały sprawy, nie wiedział nawet, co mu służba podawała.
I dziś spieszył się z obiadem. To pogańskie zbiegowisko zatruło mu pierwsze dni pobytu w Rzymie.
Na samym wstępie swojej działalności spotkał się z przeszkodą, jakiej się nie spodziewał.
Świadek tryumfującego chrześciaństwa, nie miał on już w sobie uległości pierwszych wyznawców Chrystusa, którzy szukali w nowej wierze pociechy i zapomnienia. Dla niego nie była nauka Zbawiciela jedynie balsamem na rany duchowe i społeczne.
Potomek wolnego rodu, syn dostojnika z przybocznej straży cesarskiej, wnuk i prawnuk naczelników plemienia allemańskiego, nie doznał on na sobie bezwzględności urządzeń starego świata, tak okrutnych dla słabych i ubogich, świeża zaś cywilizacya nie zdążyła jeszcze zatruć jego serca sceptycyzmem.
Wniósł on do chrześciaństwa pierwotną siłę duchową i fizyczną ludów barbarzyńskich, nie mającą nic wspólnego z rezygnacyą wydziedziczonych i zrozpaczonych grecko-rzymskiego społeczeństwa, którzy znosili biernie prześladowanie istniejącego porządku.
Przylgnąwszy do nauki Chrystusa z całą gwałtownością i ufnością natury dziewiczej, pragnął Bogu, którego umiłował gorąco, służyć czynnie, bez względu na drogi i środki. Bóg, wybrany przez niego, miał rozkazywać całemu światu, ktoby się zaś tym sprawiedliwym rządom opierał, był jego wrogiem osobistym.
Krew matki Hiszpanki dodała do żywej, szczerej wiary wojewody przymieszkę fanatyzmu, który spotęgował w nim nienawiść do obrońców religii rzymskiej. Czuł on i rozumiał, iż dopóki tradycye przeszłości będą chodziły jawnie po ulicach dawnej stolicy państwa, dopóty nie zdusi chrześciaństwo upiora pogańskiego.
Jakby na urągowisko, wypadło właśnie jemu czuwać nad bezpieczeństwem korowodu, urządzonego przez patryotów rzymskich w celu podrażnienia namiętności tłumów.
Zmuszał go do tego rozum stanu, był on bowiem nietylko chrześcianinem, lecz także wiernym sługą imperatora. Przedwczesna gwałtowność mogłaby pchnąć pogan do rozpaczliwego buntu, któryby dworowi w Wiennie, zajętemu wojną z Frankami, przyczynił niepotrzebnych kłopotów.
Spożywając obiad, ogarnął wojewoda jeszcze raz w myśli położenie, jakie zastał w Rzymie i tłómaczył się przed sobą, przed swoją żarliwością chrześciańską z oględnego postępowania. Szukał innego wyjścia... Nie było go...
Zaklął zcicha, kiedy mu Teodoryk doniósł, że pierwsza kohorta czeka na jego rozkazy.
Przewiesił miecz, włożył na tunikę koszulkę ogniwkową, na głowę złocony szyszak z monogramem Chrystusa, ułożonym z drogich kamieni, zarzucił na ramiona jedwabny płaszcz grecki i wyszedł przed dom.
Tu powitał go szczęk oręża.
Ale on nie odpowiedział powitaniem na powitanie. Dosiadłszy konia w milczeniu, spojrzał w niebo.
Może przeszkodzi sam Bóg temu niecnemu widowisku, może spuści rzęsisty deszcz i ostudzi grzeszny zapał bałwochwalców.
Lecz ciemnych błękitów wieczornego nieba nie mącił najmniejszy obłoczek. Nawet skraj zachodni był wolny od szarych mgieł, któreby niespodziewany wicher mógł spędzić do kupy i złączyć w jednę, większą chmurę.
Cisza pogodnej nocy wiała nad miastem. Nic nie zapowiadało nagłej zmiany powietrza.
Wojewoda szarpnął konia ręką niecierpliwą i skierował go w stronę ulicy Tryumfalnej. W porządku, czterema szeregami, posunęli się za nim żołnierze.
Biedacy, którzy zginęli podczas rozruchów ulicznych, nie marzyli w najzuchwalszych snach o zaszczycie, jaki ich miał spotkać po śmierci. Sam konsul zapisał ich nieznane nazwiska w księgach świątyni Wenery Libityńskiej i zamówił przybory, potrzebne do drogi ostatniej[29]. Nabalsamowali ich głośni lekarze, ubrali w kosztowne suknie niewolnicy miasta, słynni artyści zdjęli z ich twarzy maski pośmiertne. Ubogich rzemieślników złożono na marach z kości słoniowej, pokrytych wschodniemi kobiercami i wystawiono na widok publiczny w amfiteatrze Flawiuszów. Młodzież wielkich rodów trzymała przez siedem dni straż przy zwłokach, najbogatsi i najmożniejsi panowie rzymscy przychodzili z hołdem, niosąc wieńce i korony obywatelskie.
Miasto tak gwarne przez cały dzień uspokoiło się po zachodzie słońca, jak gdyby fala obcych przybyszów odpłynęła znów bramami i rozlała się po kraju, tonąc w przestrzeni.
Wojewodę zastanowiła ta cisza. Mieliżby się poganie rozmyślić w ostatniej chwili? Może Flawianus rozważył jego słuszne zarzuty i przeszkodził gorszącej demonstracyi...
Lecz zaledwo zjechał ze wzgórza palatyńskiego, przekonał się, że łudził się daremnie. Po obu stronach drogi Tryumfalnej, wzdłuż chodników, czerniły się zbite masy ludzi, odcinające się wyraźnie od jasnego tła domów, osrebrzonych blaskiem miesiąca.
Stały tak zwarte, nieruchome, głowa przy głowie, ramię przy ramieniu, tworzyły tak jednolitą całość, iż robiły wrażenie długich murów.
Wojewoda spojrzał przed siebie ku łukowi Konstantyna, po za siebie w stronę Wielkiego Cyrku — wszędzie widział nieprzerwany łańcuch, który opasał domy i zamknął szczelnie boczne ulice.
Podniósł głowę dumnie i jechał wolno tym żywym szpalerem, rzucając z pod szyszaku na prawo i lewo błyski gniewu.
Przed amfiteatrem Flawiuszów czekał na niego dowódca załogi rzymskiej.
— Czy wszystko w porządku? — zapytał.
— Podług rozkazu, wojewodo — odpowiedział dowódca. — Śródmieście zamknęli nasi ludzie pospołu ze strażą miejską, ulice zaś, któremi korowód pójdzie, strzegą wyznawcy bogów narodowych.
— Bałwochwalcy — poprawił wojewoda.
Dowódca milczał. I on był Rzymianinem.
— Czy będziemy długo czekali? — spytał znów wojewoda.
— Pochód rozpocznie się wkrótce.
— Zostaniesz przy mnie.
— Ty rozkazałeś, wojewodo.
Plac przed amfiteatrem zalał tłum nieprzejrzany, a ta ruchliwa zwykle, hucząca fala, zachowywana się dziś tak spokojnie, jakby zastygła. Nawet oderwane wykrzykniki nie mąciły głuchej ciszy, z której wiał przygnębiający smutek. Jakaś niewidzialna, olbrzymia ręka spoczywała na tysiącach głów i przygniatała je swoim ciężarem.
Lud rzymski czuł, że się w tej chwili dzieje w prastarej stolicy państwa coś ważnego, z czego wyniknie szereg następstw, brzmiennych burzą.
Wszakże, grzebiąc uroczyście swoich poległych, wyzywał zemstę Teodozyusza. Groźny imperator podpisał już wyrok na tradycye przeszłości, a on, populus romanus, przywykły do rozkazywania światu, oparł się jego woli.
Słynny amfiteatr Flawiuszów przypominał poganom ich dawny blask. Wszystkie narody dostarczały dla tego gmachu gladyatorów i zwierząt, aby się lud rzymski mógł bawić.
Tu, w loży cesarskiej, zasiadali królowie i książęta, panujący za morzami i górami, i czuli się zaszczyceni oklaskiem motłochu wiecznej Romy. Tu ginęli obok ojcobójców i świętokradców pierwsi kapłani Galilejczyków.
Królowie i książęta ciągnęli od lat kilkudziesięciu do Konstantynopola, Galilejczycy siedzieli na tronie Cezarów, a on, lud rzymski, prawowity dziedzic panów świata, lękał się gniewu imperatora za to, że nie chciał się wyrzec wiary przodków. Co było jeszcze niedawno obowiązkiem, zasługą, stało się teraz grzechem, zbrodnią. Co przyświecało mnogim narodom przez lat tysiąc, jako prawda najwyższa, miało zgasnąć, nakształt dogorywającej pochodni.
Świadomość położenia była ową ciężką ręką, która zawisła nad zgromadzonym tłumem, odbierając mu mowę i paraliżując wrodzoną południowcom żywość ruchów. Poganie widzieli nad sobą groźbę nowych czasów, słyszeli głos Przeznaczenia, nieubłaganego nawet dla bogów. Nie panowie świata, dumni i pewni jutra, przybyli oddać ostatnią posługę swoim bohaterom, lecz niedobitkowie wielkiej rasy, straceńcy minionego porządku, chcieli przypomnieć teraźniejszości, iż jeszcze istnieją.
I cicho było wokoło, jak gdyby się obrzęd pogrzebowy miał spełnić nad całym ludem rzymskim.
Smutek szedł nad falą pochylonych głów, deptał zawiść, niezgodę, drobne sprawy dnia i podnosił najuboższego robotnika do wyżyn obywatela i patryoty.
Tę przykrą, głuchą ciszę stargały nagle dźwięki tub. Teraz poruszył się tłum i z głębi zbitych mas wypłynął przeciągły szmer, jak gdyby westchnienie olbrzymiej piersi.
— Rozwinąć się w łańcuch! — zakomenderował wojewoda głosem donośnym.
Szeregi konnych rozsunęły się i utworzyły długi szpaler.
— Miecz do ramienia! — rozległa się powtórna komenda.
Równocześnie zamigotało nad zebranym tłumem tysiące świateł i wieniec płomienny otoczył plac amfiteatralny. Dacliy domów, pałaców, świątyń stanęły w ogniu; luk Konstantyna gorzał, jak pochodnia.
Z gmachu Flawiuszów wysnuwał się wolno korowód pogrzebowy.
Przodem szło dziesięciu trębaczów, a za nimi ciągnęły płaczki. Sto niewiast z włosem rozpuszczonym, w podartych, brudnych, błotem ulicy i popiołem zbrukanych sukniach, z twarzami, umazanemi wilgotną ziemią, postępowało w trzech szeregach. Trębacze dęli w tuby, z których wypływała monotonna pieśń, zaś płaczki łkały zcicha.
Za płaczkami ukazał się orszak greckich wojowników. Prowadził go wysoki, urodziwy młodzieniec, jadący na złoconym rydwanie.
Histryon, przebrany za Achillesa, uderzył mieczem w tarcz miedzianą. Na znak ten ucichły tuby i zamilkły płaczki.
Wówczas rozbrzmią dźwięczny głos tragika:

Mirmidonowie waleczni, najmilsi walk towarzysze,
Nie odprzęgajcie mi jeszcze rumaków twardokopytnych,
Wpierw tu staniem pospołu z wozami i końmi rączemi,
Płakać Patrokla, bo taka się cześć umarłemu należy.
Gdy zaś łzami gorzkiemi ukoim żałość serdeczną,
Wtenczas z wozów rumaki odprzągłszy, do uczty zasiądziem.


Urwał... Odezwały się znów tuby, załkały płaczki. Jedna z nich wyciągnęła ręce do nieba i zawołała:

— Biada nam, biada!
— Biada nam, biada! — podjął chór niewiast, zawodząc coraz głośniej, rozpaczliwiej.
Skarga przebiła mur, utworzony z żołnierzów, rozlała się wokoło, a gdzie potrąciła o serce rzymskie, tam wydobyła jęk pokrewny.
Zdawało się, iż niezliczony rój pszczół przeleciał nad ludem. Szmer, zrazu niewyraźny, stłumiony, jak odddalony gwar zmieszanych głosów, rósł, zgęszczał się i nagle podniosło się do nieba tysiące rąk i z tysięcy piersi trysnął jeden wielki płacz, przesiąkły łzami.
— Biada nam, biada!
Było coś tak wstrząsającego w tym wybuchu gromadnej boleści, że wojewoda uchylił przed jej majestatem głowy.
Wrzawa opadała wolno, coraz cichsza, dalsza, a kiedy umilkła zupełnie, zadzwonił znów głos histryona:

.... zapłakali pospołu; Achilles rozpoczął:
Trzykroć wokoło zwłok objeżdżają końmi rączemi,
Łkając żałośnie; Tedyda okrutny im żal rozbudziła,
Piasek się zwilżył od łez i rynsztunki zwilżyły się mężów,
Opłakujących Patrokla, pogońcę nieporównanego.
Wśród nich syn Peleusza zawodzi i płacze najbardziej,
Dłonie mordercze składając na pierś towarzysza lubego...


Dalszy ciąg pieśni Homerowej przygłuszył turkot rydwanów, które wychodziły teraz z głównej bramy amfiteatru. Szły jeden za drugim, prowadzone przez słynnych woźniców cyrkowych, a każdy z nich wiózł jakąś postać historyczną, odtworzoną przez histryonów wiernie, z zachowaniem najdrobniejszych szczegółów.
Jechali Romulus i Remus, założyciele Rzymu, mając u stóp swoich wilczycę, jechał bogobojny Numa Pompiliusz, sędziwy Tarkwiniusz, nieugięty Brutus, genialny Juliusz Cezar, rozważny Augustus, Tytus i Trajan, Antoninus i Marek Aureliusz i długi szereg mężów, których potomność uczciła wdzięczną pamięcią.
Sto pięćdziesiąt wozów — cała przeszłość Rzymu, uzmysłowiona w jego najsłynniejszych wodzach, kapłanach, pisarzach, mówcach i obywatelach — przeciągnęło przed zdumionemi oczami wojewody. Ożyły posągi, zdobiące świątynie, kurye, place, rynki i biblioteki, zstąpiły pomiędzy lud swój największe cienie przeszłości.
W braku własnych przodków, których nędzarze nie mieli, poprzedzali ich zwłoki przodkowie narodu.
A gdy się ten milczący orszak, owiany czerwonem światłem i dymem pochodni, przesunął cicho, jak wojsko duchów, wówczas ukazały się łoża z kości słoniowej, ozdobione wieńcami. Nieśli je synowie rycerzów, a strzegli ich senatorowie.
Postępowali obok mar konsul i prefekt pretoryum, Kajus Juliusz Strabo i Konstancyusz Galeryusz, pretorowie i inni dostojnicy. Postępowali z głową odkrytą, posypaną popiołem, bez pierścieni, łańcuchów, naramienników, w czarnych, żałobnych togach, sięgających aż do ziemi.
Cały rząd Italii oddał cześć zwłokom pogan, zabitych przez chrześcian.
Wojewoda objął pięścią kurczowo rękojeść miecza. Oburzało go zuchwalstwo tych buntowników, co urągali jawnie imperatorowi.
Dla niego, dla nowego Rzymianina, który zawdzięczał wszystko łasce dworu cesarskiego, był „boski i wieczny pan” rzeczywiście zastępcą Boga na ziemi.
Nagle uczuł, że krew zalewa mu twarz, a serce bije w piersi tak gwałtownie, jakby ją chciało rozsadzić.
Na tle czarnych tog zamajaczyła biała plama. Cztery dziewice Westy szły za ostatniem łożem, otoczone żonami i córkami dostojników. Jedna z nich przewyższała resztę o całą głowę. Wojewoda poznał ją odrazu po wyniosłej postaci i falistości ruchów. To ona, to Fausta Auzonia...
Pochylił się na koniu i ogarnął kapłankę wzrokiem płomiennym. Może ona uczuje na sobie siłę tego spojrzenia i odwróci się do niego.
Ale Fausta Auzonia nie odjęła oczu od ziemi.
Wówczas zawołał głośno, wpatrując się uważnie w westalkę:
— Zamknąć korowód!
Byłożby to złudzenie? Fausta drgnęła. Tak mu się zdawało.
Skierowawszy konia na środek szpaleru, jechał tuż za gromadą niewiast. Za nim postępowali żołnierze.
I jak potok, zatrzymany przeszkodą, rzuca się natychmiast w otwartą szczelinę, tak popłynął za korowodem lud, tworząc jego ogon.
Strzeżony z obu stron przez straż obywatelską, okrążył orszak pogrzebowy trzy razy amfiteatr Flawiuszów i skierował się ulicą Świętą na główny rynek. Po drodze witały go wszędzie zamknięte sklepy i domy, ubrane gałęźmi cyprysowemi. Przed świątynią Romy i Wenery świecił posąg bogini miasta, z głową, przykrytą czarnym welonem.
Mury, otaczające Atrium Westy, uwieńczone niezliczoną ilością lamp, jaśniały, jak wstęgi ogniste.
Już się czoło orszaku zatrzymało na Forum Romanum, przed wielką mównicą, a ogon, wlokący się z tyłu, rósł ciągle, z każdą chwilą dłuższy.
Na ten ogon ciemnego węża oglądał się wojewoda od czasu do czasu. Wszakże doleciał jego uszu cichy brzęk broni. Ale tłum ruszał się miarowo, w porządku, jak karne wojsko, posłuszny nawoływaniom straży obywatelskiej.
Wolno wypełniał się rynek. Grajkowie, histryoni greccy i płaczki ustawili się po lewej stronie mównicy, senatorowie i westalki po prawej.
U stóp słynnej Rostry złożono mary: za niemi, w dwóch półkolach, na krzesłach z kości słoniowej, zajęli miejsca przodkowie narodu rzymskiego. Dalej rozwinął się łańcuch żołnierzów, który bronił ludowi przystępu do orszaku.
Teraz podnieśli liktorowie konsula pęki rózg do góry, zaś jeden z nich zawołał:
— Niech wargi wasze zamilkną!
Kiedy uczyniła się taka cisza, iż słychać było tylko łopot pochodni, wstąpił Aureliusz Symmachus na mównicę.
Księżyc stał właśnie nad samym rynkiem i obrzucił pyłem srebrzystym białe pałace i świątynie.
Symmachus spojrzał w niebo, milczał czas pewien, jakby się modlił, potem zaczął:
— Rzymianie! Z świątyń i pałaców, które was zewsząd otaczają, patrzy na was wielka przeszłość świętego Rzymu i przypomina wam, iż kochaliście najwięcej ze wszystkich narodów honor i sławę. Z Kapitolu spoglądają na was królowie i konsulowie, z Palatynu imperatorowie, a z tej mównicy przemawiają do was najznakomitsi obywatele ludu rzymskiego.
Obejrzał się wokoło i ciągnął dalej:
— Ubodzy mieniem i słabi liczbą, lecz silni bojaźnią bogów i cnotami obywatelskiemi, wyszliście z nizkich, drewnianych chat, by rzucić świat do stóp swoich. Zbroiły się przeciw wam potężne miasta i grody, łączyły się przeciw wam całe plemiona, wielkie państwa w końcu. Z lasów i gór wyroiły się tłumy barbarzyńców, a wy zdeptaliście wszystkie przeszkody, albowiem przed wami szła bojaźń bogów, prowadząc za sobą czystość obyczajów i miłość sławy. I padł świat przed wami w proch i przyjął wasze prawa...
Wskazał ręką na Kapitol, który wznosił się za jego plecami, cały błyszczący w świetle księżyca i wolał:
— Królowie i książęta z Azyi, Afryki i puszcz germańskich ciągnęli za rydwanami waszych tryumfatorów, spętani nakształt niewolników. Wam składały hołd powinny mnogie ludy, a wszystkiemi morzami płynęły okręty z daniną dla panów świata. Wy byliście narodem narodów, wybrańcem bogów nieśmiertelnych.
Zamilkł powtórnie.
Tłum, stojący dotąd nieruchomy, z powstrzymanym oddechem poruszył się, jak woda, w którą wpadł kamień. Zakołysała się czarna fala głów, wolno, poważnie i stłumiony szmer rozlał się wokoło. Tu i owdzie podniosło się smutne oko do nieba i popłynęło w górę ciche westchnienie.
A Symmachus mówił dalej:
— Ale nadeszły czasy, w których pycha ludzka, rozzuchwalona powodzeniem, chciała być rozumniejszą od bogów nieśmiertelnych. Świątynie opustoszały, na ołarzach[30] zabrakło ofiar, ogniska domowe pogasły. Tylko maluczcy i ci, których mędrcy tej ziemi zwali pogardliwie ciemnymi, modlili się, rano i wieczorem, do rządców świata i strzegli serc przed podłością, a rąk przed zmazą. Poszły w poniewierkę dawne zwyczaje i obyczaje, wydrwione przez bluźnierców i rozpustników. Miejsce praw boskich zajęły prawa ludzkie, schlebiające nieszlachetnym namiętnościom. Święty Rzym, przez szereg wieków ognisko cnót domowych i obywatelskich, stał się publicznym gorszycielem i lubieżnikiem, którego wszystkie myśli i siły pochłonęły uciechy stołu, dzbana i miłości. I odstąpili nas bogowie narodowi. Pogardzili nami, jak my nimi wzgardziliśmy. Nie do Rzymu ciągną królowie i książęta, nie z naszej krwi idą panowie, co rozkazują światu. Obcy przybysze, zrodzeni ze sług naszych sług, wczorajsi barbarzyńcy, narzucają nam, narodowi narodów, swoje prawa i depcą naszą przeszłość. W odwiecznym grodzie Jowisza i Marsa, w stolicy Romulusa, Numy, Cezara i Marka Aureliusza, w mieście, którego każdy kamień okupiła krew rzymska, stawiają Galilejczycy świątynie swoim zabobonom i urągają naszym bogom. Zewsząd otacza nas okrutna obręcz nieprzejednanych wrogów, coraz groźniejsza, bliższa. Czy słyszycie zwycięskie okrzyki Gotów, Franków, Wandalów? Już idą, już huczy straszliwa fala, chciwa naszych żon, dzieci i domów.
Zgarnął z mównicy kurz, posypał sobie nim włosy i brodę, rozdarł na piersiach tunikę, zwrócił się twarzą do świątyni kapitolińskiej i zawołał:
— O Jowiszu, Jowiszu, ojcze bogów, pozwól się ludowi swojemu przebłagać!
Smuga światła księżycowego, zmieszawszy się z dymem pochodni, które liktorowie nad nim trzymali, otoczyła jego głowę aureolą.
A przed nim falował głuchy szum, przelewający się z jednej strony rynku na drugą. Odparty filarami portyków i murami świątyń, wrócił na środek, skłębił się, zagotwał i strzelił do góry z łoskotem spienionego morza.
— O Jowiszu, Jowiszu! — krzyczał lud rzymski.
Mężowie targali na sobie suknie, niewiasty rozpuszczały włosy, dzieci kwiliły, przerażone wrzawą.
Wojewoda patrzał na to widowisko okiem zdumionem.
Zrozumiał, iż dość jednego nierozważnego słowa, ażeby z tego ogromnego żalu, który się sączył z bólu pogan, buchnęły płomienie buntu.
Kiedy Symmachus mówił o obcych przybyszach i o świątyniach, stawianych „zabobonom Wschodu,” spoglądał na niego chrześcianin, jak na obłąkanego. Ten wiarołomny dostojnik wyzywał jawnie zemstę „boskiego i wiecznego” pana... W głowie nowego Rzymianina, olśnionego blaskiem dworu cesarskiego, nie mogło się takie zuchwalstwo pomieścić.
W jego żyłach nie płynęła krew dawnych legionistów i wichrzycielów stolicy, którzy przewracali trony z błahych powodów. Syn Allemana iniał cześć bałwochwalczą dla zaciągniętego zobowiązania i dla władzy prawowitej. Przysiągł Walentynianowi posłuszeństwo i przysięgi tej dotrzyma.
Śmiałość Symmacha dziwiła go więcej, aniżeli oburzała. Ten szaleniec nie zdaje sobie chyba sprawy z potęgi imperatora, inaczej bowiem nie narażałby się tak lekkomyślnie na jego gniew sprawiedliwy.
Na konsula i na tych wszystkich, którzy podnoszą ręce do Jowisza, by dać świadectwo nienawiści do prawdziwego Boga, spadnie ciężki miecz „wiecznego pana,” iż nie pozostanie po nich ani śladu. Daremnie błagają swoich demonów. Ci demonowie poszli w służbę Chrystusa, słabsi od ludzi.
Tak wierzył wojewoda. Przeto słuchał cierpliwie buntowniczej mowy Symmacha, układając w myśli plan wojny, którą wypowie wkrótce pogaństwu. Przedstawi dworowi w Wiennie położenie Italii, poprosi, aby legiony łacińskie przerzucono do oddalonych prowincyi, a jemu przysłano Allemanów. (Idy będzie miał swoich ludzi...
Obrzucił rynek groźnem spojrzeniem.
— Zginiecie wszyscy — dopowiedział sobie w duszy albo ukorzycie się przed nowym porządkiem.
Wzrok jego, wracając do mównicy, padł na Faustę Auzonię. Stała z głową, przegiętą w tył, wpatrzona w świątynię kapitolińską.
Blask pochodni oświecał jej twarz niezwykle bladą, z której odrzuciła welon. W jej szeroko otwartych, ciemnemi obwódkami podkrążonych oczach, szkliły się łzy powstrzymywane, a na rozchylonych ustach zastygła jakaś bolesna, niema prośba.
Spowita w białe suknie, zbudowana, jak arcydzieło znakomitego rzeźbiarza, była podobną do posągu modlącej się Westy.
I ona wzywała pomocy Jowisza, a błagała go całą duszą o zmiłowanie nad „świętym Rzymem.” Była poganką i patryotką aż do najskrytszych tajników serca, oddaną każdą myślą tradycyom przeszłości.
Widział to wojewoda. Jego żarliwość chrześciańska oburzała się na ten upór pogański, ale jakaś siła, mocniejsza od jego nienawiści religijnej, pchała go do Fausty Auzonii. Zdawało mu się, że znał ją oddawna, że była mu blizką, tak blizką, iż dziwił się przeszkodom, które go od niej oddzielały.
— Ciebie jednej będę oszczędzał — obiecywał sobie.
Tymczasem spadały znów z mównicy na zebrany tłum buntownicze słowa Symmacha:
Głoszą nieprzyjaciele Rzymu — podburzał konsul — iż nasi bogowie nie byli nigdy bogami prawdziwymi. Warteż to śmieszne kłamstwo odpowiedzi? Odpiera je dostatecznie tysiąc lat chwały i tryumfów. Możliweż, by bogowie fałszywi dali swoim wyznawcom panowanie nad światem, wynieśli ich ponad wszystkie inne narody? Któryż bóg prawdziwszy? Czy ten, co przyoblekł swoje dzieci w purpurę królewskości, albo ten, co prowadził je z niewoli w niewolę? Nie myr całowaliśmy stopy Syryi i Palestyny, nie Jehowa Wschodu, lecz Jowisz, opiekun Rzymu, rozkazywał licznym ziemiom i morzom. Ukorzmy się znów przed potęgą bogów narodowych z wiarą naszych praojców, z wiarą dzieci posłusznych, wróćmy do dawnej czystości obyczajów, kochajmy więcej ojczyznę, niż siebie, więcej cnotę, aniżeli rozkosze tej ziemi, a świat przekona się rychło, iż stary Jowisz dzierży jeszcze w prawicy pioruny i błyskawice. Ho nie on stracił moc, jak uczą wrogowie Rzymu, lecz nasze to ręce osłabły, obezwładnione bluźnierstwem i rozpustą trzech wieków.
Wojewoda słuchał uważnie. W jego oczach błyszczała pogarda, po jego ustach przewijał się uśmiech szyderski. Mowa konsula robiła teraz na nim wrażenie niemocnego krzyku chorego człowieka, który miota się dlatego tak namiętnie, bo nie widzi przed sobą ocalenia. Być nie mogło, żeby Symmachus nie znał położenia państwa.
Wiedział on równie dobrze, jak on, że niedobitkowie narodu rzymskiego bronili się od lat stu przed służbą wojskową, jak przed nieznośnym ciężarem. Kto nie posiadał środków do przekupienia dekuryona, ten uciekał do barbarzyńców, byle nie służyć pod sztandarami imperatora, kogo zaś straż pograniczna zatrzymała, ten odbywał wprawdzie powinność obywatelską, ale bez radości. Najgorszego żołnierza dostarczała Italia.
Owi obcy przybysze, o których konsul mówił z takiem lekceważeniem, byli jedyną tarczą imienia rzymskiego.
Czem Italia w porównaniu z cesarstwem, czem jej nędzne legiony w porównaniu z najemnem wojskiem imperatora? Gdyby się nawet cały kraj podniósł, jak jeden mąż, gdyby się wszystkie ręce pogańskie uzbroiły, spełni się mimo to przeznaczenie nad tym hardym ludem, który olśniewa się daremnie blaskiem wielkiej przeszłości.
Wojewoda spojrzał po zebranym tłumie. Zbita masa tysięcy głów, pogrążona w cieniach, padających z trzech stron na rynek od kolumn portyków, owiana dymem pochodni, milcząca, skupiona, miała w sobie coś dziwnie smutnego.
Księżyc, który zeszedł tymczasem z pełnego nieba, rzucał z boku, z poza czarnych murów zamczyska Kaliguli, garść bladych promieni na twarze, zwrócone w stronę świątyni kapitolińskiej.
Kiedy tak patrzał przez mgłę, utkaną z dymu, zdawało się wojewodzie, iż widzi wojsko duchów, czekających zmiłowania przed bramami innego świata.
— Zginiecie, zginiecie wszyscy — myślał.
A Symmachus mówił dalej:
— Niech wam słowa imperatora Juliana, którego Galilejczycy nazywają Apostatą za to, że wzgardził ich zabobonem dla bogów narodowych, będą drogowskazem na resztę życia. Nie wierzcie w sprawach boskich ludziom, lecz tylko bogom, albowiem oni jedni wiedzą, co się dzieje w królestwie niebieskiem. Nie szukajcie nowych praw i przepisów życia, lecz szanujcie te, które dały przodkom waszym panowanie nad światem. Nie wstydźcie się wiary zgasłych pokoleń, gdyż owe czyste i mocne pokolenia wzięły je z najlepszego źródła... z rąk bogów nieśmiertelnych. A wy wskazał na mary — coście życiem przypłacili miłość dla świętej przeszłości Rzymu, świadczcie za nami, gdy was Charon przewiezie na drugą stronę czarnej rzeki. Powiedzcie cieniom mężów, zasłużonych dla ojczyzny, iż w grodzie Romulusa biją się jeszcze serca rzymskie, wierne cnotom, które prowadziły ich w radzie i w boju. Cześć wam i wdzięczna pamięć potomnych! Niech blask sławy opromieni wasze nieznane nazwiska, aby świeciły na kartach naszych dziejów, jak gwiazdy na niebie wieczornem. Żegnajcie nam. żegnajcie...
— Żegnajcie nam, żegnajcie! — podjęły płaczki, a tuby wtórowały lamentowi niewiast ponurem i dźwiękami.
Jeden z liktorów Symmacha podniósł pęk rózg do góry.
Na znak ten ruszyli trębacze i korowód posunął się w tym samym porządku wzdłuż rynków Juliusza Cezara i Trajana ku ulicy Szerokiej.
Miejsce Achillesa na rydwanie złoconym zajął inny histryon, przebrany za Patrokla i recytował głosem śpiewnym, podobnym do płaczu:

Śpisz, zapomniałeś, Achillu, o swym towarzyszu kochanym,
Nie opuszczałeś za życia, po śmierci teraz opuszczasz.
Grzeb mnie w ziemię czemprędzej, niech przejdę bramę Hadesu,
Dusze-bo mnogie dostępu mi bronią, cienie umarłych.
Nie przepuszają[31] przez Styks i połączyć się ze mną nie chcą,
Tak więc tułam się przed Hadesem wysokobramiastym.
Podaj dłoń nieszczęśliwemu druhowi: z otchłani podziemnej
Już nie powrócę do ciebie, gdy ogniem raz mnie ukoisz.


Jak na rynku, witały korowód i na ulicy Szerokiej zamknięte sklepy, warsztaty i domy. Nad każdemi drzwiami paliła się pochodnia. Wszędzie, gdzie do głównej arteryi miasta wpadały boczne uliczki, połyskiwały szyszaki, zbroje i miecze. Wojsko czuwało nad bezpieczeństwem pogan.
Była to ostrożność zbyteczna, chrześcianie bowiem, przerażeni niezwykłym napływem mieszkańców z prowincyi i groźną ich postawą, usunęli się sami z drogi podrażnionemu gniewowi wyznawców starych bogów Rzymu. Lękliwsi przybrali nawet swoje domy w gałęzie cyprysu.
Bez żadnej przeszkody doszedł korowód do łuku Klaudyusza i skręciwszy na lewo, pomiędzy świątyniami Marka Aureliusza i Hadryana, posuwał się główną aleją Pola Marsowego ku bramie Aurelijskiej. Tu, nad brzegiem Tybru, naprzeciw mauzoleum Hadryana, wznosił się olbrzymi stos, zbudowany w kształcie ołtarza. Zdobiły go kobierce i wieńce.
Kiedy się orszak zbliżał do tego ołtarza, zamilkły tuby i ustał lament płaczek. Trzy razy okrążyły go rydwany, wiozące przodków narodu rzymskiego; trzy razy schyliło wojsko miecze przed zwłokami zabitych pogan.
Wśród głębokiego milczenia tłumu wznieśli młodzi rycerze mary na stos i ułożyli nieboszczyków twarzami ku Wschodowi. Najstarsza z westalek pokropiła ciała wodą ze źródła Egeryi, a niewolnicy Symmacha i Flawiana sypali i lali na nie dopóty mirę, aloes, szafran, balsam jerychoński i różne inne kwiaty i olejki Arabii, Cylicyi i Indyi, dopóki zwłoki nie znikły pod kadzidłami.
Nawet słynny w historyi Rzymu pogrzeb Sulli nie widział tyle wonności.
Teraz wstąpił Symmachus po wschodach na szczyt ołtarza i wyciągnął ręce w stronę Kapitolu.
Nad zebranym ludem powiała znów taka cisza, że słychać było wyraźnie głuchy szum fal Tybru, łamiących się o filary mostu Aelijskiego.
— Jowiszu, opiekunie świętej Romy — wołał konsul — spojrz okiem łaskawem na wierne dzieci twoje! Wszakże składamy ci w ofierze naszą własną krew, przelaną dla twojej chwały. Za miłość, która płynie z serc naszych do twojego grodu niebieskiego, wróć nam dawną cnotę i moc, aby twoje gromy i błyskawice straszyły po wszystkie czasy złość demonów Wschodu i Północy. Wysłuchaj nas, ojcze bogów, wysłuchaj, wysłuchaj!
— Wysłuchaj! — powtórzyły za konsulem płaczki, targając na sobie suknie.
— Wysłuchaj! — modliły się westalki.
— Wysłuchaj! — prosili senatorowie.
Symmachus, wziąwszy z rąk niewolnika pochodnię, odwrócił twarz od stosu i cisnął ogień do jego wnętrza.
Łopot płomieni, które buchnęły z olbrzymiego ołtarza, pokryła wrzawa niezliczonych głosów.
— Wysłuchaj nas, wysłuchaj! — błagał lud rzymski.








VI.


Wojewoda siedział w swojej pracowni przed stołem i pokrywał duży zwój papyrusu grubem, zarnaszystem pismem. Od czasu do czasu podnosił głowę, zamyślając się, a wówczas padało brudne światło lampy olejnej na twarz rozgorączkowaną, popstrzoną ceglastemi plamami. Wyrzucał z siebie widocznie słowa namiętne, gwałtowne.
Skończył, odłożył pióro trzcinowe i rzekł:
— Pojedziesz drogą flamińską, ażebyś mógł wstąpić do Medyolanu, gdzie oddasz biskupowi Ambrozyuszowi list z pieczęcią żółtą.
— Ty rozkazałeś wojewodo — odezwał się młody żołnierz, czekając przy drzwiach w postawie wyprostowanej.
— Z Medyolanu udasz się do Wienny i wręczysz naczelnikowi straży cesarskiej list z pieczęcią białą. Gdybyś dworu naszego boskiego i wiecznego pana nie zastał w Wiennie, pojedziesz do Lugdunu, a gdyby go i tam nie było, do Paryża.
— Ty rozkazałeś, panie...
— Pokój z tobą...
Pożegnawszy żołnierzu, wyszedł wojewoda do ogrodu, skąd widać było wzgórza: Celijskie, Awentyńskie i Kapitolińskie.
Zbliżył się do muru i nasłuchiwał.
Cicho stała noc miesięczna nad Rzymem i cisza zalegała jego ulice. Z dołu, z Velabrium, nie dochodził najlżejszy szelest. Nawet zwykły po zachodzie słońca turkot wozów z ciężarami nie zakłócał dziś spokoju prastarej stolicy.
Od czasu tylko do czasu dolatywał z różnych stron miasta głośny szum, jakby się ogromne stada ptaków nagle zrywały, wzbijając się w powietrze.
— Jeszcze ucztują! — mówił wojewoda do siebie.
Przed nim, nawprost Palatynu, wznosiło się wzgórze kapitolińskie, pokryte cale białemi marmurami.
Olbrzymia świątynia Jowisza, oblana błękitnawem światłem księżyca, milcząca, tajemnicza, była podobna do sennego zjawiska. Jej mury zdawały się tak lekkie, jakby się na nie nie kamienie złożyły, lecz mgły srebrzyste.
Każde oko rzymskie zatrzymywało się z dumą i radością na tem mauzoleum „wilczego plemienia.”
Dary licznych narodów, rozwieszone na filarach i ścianach świątyni, opowiadały o głośnych czynach, wielkich cnotach i nieśmiertelnych zwycięstwach.
Ale do serca wojewody nie mówił nic ten przybytek sławy rzymskiej. On widział w nim tylko ostatnią warownię zabobonów pogańskich, którą trzeba zburzyć, by nie przypominała wrogom prawdziwego Boga grzesznej przeszłości.
Ilekroć go z miasta dolatywał ów szum mnóstwa skrzydeł ptasich, ściągały się jego brwi.
Znał on przyczynę tego szumu. To weselili się poganie na stypie pogrzebowej, podejmowani przez senatorów pod gołem niebem, w ogrodach i na rynkach. Zaraz po spaleniu zwłok zasiedli goście z prowincyi pospołu ze stałymi mieszkańcami Rzymu do uczty.
Już północ dawno minęła, a oni bawili się tak swobodnie, jak gdyby w Konstantynopolu nie było Teodozyusza, a w Wiennie Walentyniana.
Wojewoda nie mógł zrozumieć, dla czego imperatorowie chrześciańscy postawili na czele rządu italskiego Flawiana i Symmacha. Wszakże ich miłość do starych podań Rzymu była znaną powszechnie. Ani prefekt, ani konsul nie ukrywali się ze swoją nienawiścią do nowego porządku. I jednego i drugiego ukarał Teodozyusz już raz wygnaniem, a mimo to przywrócił ich do łaski swojej.
Dlaczego? Czy dlatego, że Italia szanowała ich cnoty obywatelskie i ludzkie, że przyświecali współwyznawcom prawością charakteru i czystem życiem? Właśnie dlatego nie należało im powierzać steru kraju, który opierał się najwytrwalej woli imperatora. Przykład mężów uczciwych a znacznych pobudza tłum do krnąbrności.
Wojewoda nie chciał w swojej żarliwości religijnej przyznać, że chrześciaństwo, aczkolwiek rozkazywało już światu z tronu Cezarów, nie ogarnęło jeszcze nawet połowy cesarstwa.
Ale wiedzieli o tem imperatorowie i dlatego nie spieszyli się z zastosowaniem środków gwałtownych do Italii. Teodozyusz, chociaż nakazał zamknąć świątynie pogańskie, nie posłał do Rzymu swoich Gotów, by poparli mieczem jego edykt.
Młodość wojewody zżymała się na zwłokę. Wysłał dziś do Walentyniana kuryera z dokładnym opisem położenia, jakie zastał w Rzymie i z prośbą o legiony gallijskie.
Z dołu, od strony wzgórza Celijskiego, płynęła znów do niego wrzawa biesiadników. Rozciągały się tam po drugiej stronie drogi Tryumfalnej ogrody Symmacha.
— Ucztujcie — mówił wojewoda. — To wasza stypa pogrzebowa...
Spojrzał na Kapitol. Biała warownia pogaństwa, cicha, rozmarzona, zdawała się śnić o przeszłej świetności. Tyle tryumfów widziała i tyle zasługi, nagrodzonej przez wdzięczny naród.
Całe dzieje Rzymu, lat tysiące szczęścia i chwały, przeciągnęły przed nią, składając u jej stóp wieńce, zdobyte w krwawych bojach.
Ale serce nowego Rzymianina nie ukorzyło się przed tym świadkiem cnót i bohaterstwa. Dla niego był to dom złych demonów, czyhających na duszę wiernego chrześcianina.
Więc pogroził świątyni Jowisza pięścią i wyrzekł:
— I po tobie zostanie kupa gruzów! Znikniesz z powierzchni ziemi, jak gdybyś nigdy nie istniała, a z tobą razem rozpadną się w proch wszystkie jaskinie demonów rzymskich. I twoja pomocnica Westa...
Nagle zasępił się i, podniósłszy ręce do nieba, szeptał:
— Przebacz mi, Boże miłosierdzia, ale nie mogę inaczej.
Oparł łokcie na murze, złożył głowę na dłoniach i pogrążył się w zadumie.
Od pierwszej chwili, kiedy ujrzał Faustę Auzonię, szła jej postać za nim z uporem cienia. Widział wszędzie, na jawie i we śnie, jej bladą, poważną twarz i przypominał sobie z rozkoszą jej ruchy, spojrzenia i dźwięk głosu.
Na ulicach, gdy mijał jaką lektykę i spostrzegł w niej białą suknię, czuł, że krew okrąża jego żyły prędzej, gorętsza, niż zwykle.
Na Polu Marsowem, na rynkach, pod filarami bazylik, przeciskał się przez tłum, bez względu na niezadowolenie motłochu, ilekroć mu się zdawało, iż gdzieś, w oddali, powiał welon. Kilka razy nawet przechodził rozmyślnie obok Atrium Westy w nadziei spotkania kapłanki.
Pracując ze swoimi podkomendnymi w głównej kwaterze, opuszczał nagle pióro i zamyślał się.
Trybunowie pozrywali wówczas szepty, sądząc, że wódz rozważa jakieś plany, a on uśmiechał się w duszy do Fausty Auzonii, którą widział tak wyraźnie przed sobą, jak gdyby w istocie przed nim stała.
Daremnie starał się zatrzeć w pamięci obraz westalki. Wszakże Fausta Auzonia była służebnicą zabobonów pogańskich i uwielbiała to, czego on nienawidził. Wolnoż jemu, chrześcianinowi i zwolennikowi nowego porządku, kochać nieprzyjaciółkę prawdziwego Boga? Ta grzeszna namiętność może zaprzepaścić jego duszę, zamknąć przed nim bramy królestwa niebieskiego.
Wojewoda walczył z rodzącą się w jego sercu miłością, odpychał od siebie obraz Fausty Auzonii, wmawiał w siebie wstręt do kapłanki Westy, lecz kiedy zasypiał, przypominał sobie znów jej bladą, poważną twarz, jej ruchy, spojrzenia i dźwięk głosu.
Dziś ssał w siebie jej postać przez kilka godzin.
Na głównym rynku stał tuż obok niej, na Polu Marsowem nie spuszczał z niej oczu. Coraz więcej zdawała mu się ta obca kobieta, niezłączona z nim ani wspólnemi tradycyami, ani celami życia, blizką, dawno znaną. Jakiś dziwny czar wiał z niej na niego i osnuwał jego wolę, iż traciła hart żołnierski i gwałtowność barbarzyńską.
A ona? Ona nie zwracała na niego uwagi. Nawet przelotnem spojrzeniem nie uszczęśliwiła go dziś, chociaż ocierali się prawie o siebie.
W trzy dni po pierwszych odwiedzinach zastukał po raz wtóry do furty Atrium Westy.
Nie przyjęto go. Wywoływacz oznajmił mu, że Fausta Auzonia spełnia właśnie swoje święte czynności.
Nie chciała go widzieć... I rzeczywiście... Jakiż stosunek mógłby się zawiązać między nim, chrześcianinem, a nią, kapłanką pogańską? Gdyby była niewolnicą, nie przedzielałaby jej od niego głębsza przepaść. Swobodę jej skrępowały śluby, myśli jej i czyny okuły obowiązki, wrogie miłości. Dopóki Fausta Auzonia będzie strzegła żnicza narodu rzymskiego, dopóty niewolno jej rozumieć jego pragnień.
Wszystko to powiedział sobie wojewoda zaraz po pierwszych odwiedzinach w Atrium Westy, a mimo to nie stracił nadziei zbliżenia się do Fausty Auzonii.
Wszakże kajdany ślubów kapłańskich prysną z chwilą, kiedy ogień Westy zgaśnie na zawsze, a ta chwila wisi już nad Rzymem, jak pełna, czarna chmura, brzemienna gromami. Wkrótce zahuczy burza nad gniazdem pogaństwa, posypią się pioruny na uparty gród i z ruin świątyń wykwitnie wolność Fausty Auzonii. Przysięga, złożona bogini, stanie się pustym dźwiękiem, gdy nowy porządek pozbawi tę boginię władzy karania wiarołomnych.
Ukrywszy twarz w dłoniach, modlił się wojewoda gorąco, błagając Boga o przyspieszenie owej chwili.
Wtem odezwał się obok niego głos troskliwy:
— Już miesiąc blednie na niebie, a wasze łoże. panie, jeszcze zimne.
Z poufałością starego powiernika dotknął Teodoryk ramienia wojewody.
— Należy się wam spoczynek po trudach dnia przykrego — dodał.
— Gniew zatruje mi każdy spoczynek — odparł wojewoda, wskazując na Kapitol — dopóki ta jaskinia głównego demona pogańskiego będzie naszemu Bogu urągała.
— Uczył mnie nasz kapłan, — rzekł Teodoryk — że Dobry Pasterz nie pożąda krzywdy nieprzyjaciół. Rozrzucił On na ziemi dary swoje dla wszystkich stworzeń żyjących.
— Ten kapłan!... — fuknął wojewoda i urwał.
Chciał powiedzieć „kłamał,” ale powstrzymał słowo nierozważne.
— Tak było dawniej, mój stary — mówił — kiedy nasz Dobry Pasterz, ścigany przez demonów pogańskich, ukrywał się w grobach podziemnych, ubogi pomiędzy ubogimi, słaby pomiędzy słabymi, dziś jednakże...
Przerwał sobie powtórnie, zakłopotany. I jego uczył kapłan chrześciański miłości dla wszystkich ludzi, bez względu na ich pochodzenie i wyznanie. Przypominano mu ciągle, że miał miłować nieprzyjacioły swoje i błogosławić tym, którzy go przeklinają... Jakże pogodzić to przykazanie z obowiązkami wysłańca cesarskiego, który musiał obrażać pogan, jeżeli chciał wykonać, co mu polecono.
Milcząc, szedł wojewoda obok Teodoryka. Na dnie jego duszy kłóciły się zasady wiary z gwałtownością żołnierza i nienawiścią fanatyka. I biskup Syrycyusz nie pochwalał jego gorliwości. Byłażby ona grzechem?
Oprócz pisma, przeznaczonego dla imperatora, wysłał dziś list do Ambrozyusza z prośbą o radę. Jedyny biskup medyolański wskaże mu najwłaściwszą drogę postępowania i zdejmie z jego duszy ciężar wątpliwości, który przygniatał go od czasu rozmowy z arcykapłanem rzymskim, niepokojąc jego sumienie.
Będzie czekał na odpowiedź Ambrozyusza, a tymczasem złoży troski swoje u stóp Chrystusa.
Gdy się znalazł w swojej pracowni, zgiął kolana przed wizerunkiem Boga ukrzyżowanego i modlił się z ufnością dziecka, spowiadającego się przed matką z doznanych wrażeń i zawodów.
W miarę, jak wnikał w siebie, bladły powoli i rozpływały się wypadki dnia dokonanego. Spór z Flawianem, nieprzejrzane tłumy, pogrzeb, mowę Symmacha, palący się stos, odgłosy stypy — cały ten obraz zuchwalstwa pogańskiego zakryła jedna biała postać.
Na jego źrenicach, w zwierciadle jego pamięci, stała Fausta Auzonia z głową, przegiętą w tył, z oczami, utkwionemi w świątynię Kapitolińską, z cierpieniem na twarzy, piękna w swojej boleści, jak posąg płaczącej bogini.
— Odwróć jej serce od tego gniazda złości i ciemnoty — prosił wojewoda — i spuść na nią światło Twojej prawdy, Boże bogów! Niech jej dusza umiłuje Ciebie z taką siłą, jak moja Ciebie ukochała. Spraw to, Panie, albowiem Twoja wola przemoże najpotężniejszy zabobon i skruszy najtwardszy upór.
W chwili, kiedy się wojewoda modlił o nawrócenie Fausty Auzonii, radziła ona z naczelnikami stronnictwa rzymskiego nad obroną wiary narodowej.
W pałacu Symmacha, na dziedzińcu, zebrało się po północy dwudziestu senatorów. Przybyli Flawianus, Kajus Julius Strabo i Konstancyusz Galeryusz, prefekt miasta, arcykapłan Jowisza i wikaryusz południowej Italii; stawili się wszyscy, których lud rzymski wymieniał, gdy mówił o swoich wodzach i dobrodziejach.
Do tego poważnego grona dopuszczono tylko dwie niewiasty, Faustę Auzonię i arcykapłankę Westy.
W półkolu, na drewnianych krzesłach bez wysłania i kosztownego obicia, jak Rzymianie z czasów królów i pierwszych konsulów, zasiedli najprzedniejsi panowie Italii, zawinięci w białe togi, bramowane szerokim szlakiem purpurowym. Tylko dziewice Westy spoczywały na sofach.
Dwóch młodych senatorów umieściło się przy drzwiach, aby czuwać nad bezpieczeństwem zgromadzenia. Od czasu do czasu uchylali oni kotary i śledzili, czy się jakie ciekawe ucho nie zbliża do dziedzińca.
Wszyscy ci możnowładcy rozkazywali tysiącom niewolników i posiadali rozległe włości, rozrzucone po całej prefekturze italskiej.
Pracowały na nich ziemie i fabryki, okręty i warsztaty. Każdy z nich był bogatszym od Teodozyusza i Walentyniana.
Mimo to wiedli życie skromne i czynne, oddani sprawom publicznym. Żaden z nich nie trwonił fortuny na rozpustę i grę w gości, na tancerki, śpiewaczki i histryonów. Naśladując Marka Aureliusza, na którym wzorowali się patryoci drugiej połowy czwartego stulecia i Juliana Apostatę, twórcę reakcyi starorzymskiej, wrócili do pierwotnej prostoty obyczajów i przyswoili sobie z chrześciaństwa jego cnoty. Olbrzymie dochody obracali na cele dobroczynne i obywatelskie, karmili i przyodziewali ubogich, stawiali świątynie i bazyliki, zabawiali lud igrzyskami, utrzymywali kapłanów pogańskich.
Jak Kajus Juliusz Strabo, spożywali najzwyczajniejsze potrawy, sypiali na twardem posianiu i modlili się codziennie przed ołtarzem domowym.
Gdyby duch jakiegoś Fabia, Klaudya, Julia, Kwintylia, Kornelia lub innego kwiryty z czasów królów mógł być obecnym na zebraniu zwolenników dawnego obyczaju, zdziwiłby się tak samo, jak się dziwił Winfridus Fabricyusz na uroczystości zaślubin córki Symmacha, daremnie bowiem szukałby twarzy i postaci, do których przywykł za życia.
Ci patryoci rzymscy nie przypominali, z wyjątkiem Flawiana, Strabona, Fausty Auzonii i arcykapłanki Westy, bynajmniej typu rzymskiego. Znaczna ich część pochodziła z rodzin cudzoziemskich, przeszczepionych na grunt Italii z różnych prowincyi cesarstwa.
Jedni, jak Symmachus, należeli do „wilczego plemienia” przez babkę lub matkę, inni, jak Konstancyusz Galeryusz tylko przez tradycye kilku pokoleń, osiadłych w Rzymie.
Ale każdy z nich miłował szczerze i gorąco przybraną ojczyznę i uważał się za prawowitego spadkobiercę kwirytów.
Urodzeni i wychowani na ziemi, przesiąkłej krwią łacińską, owianej tchnieniem wielkiej przeszłości, niezależni majątkowo, nie cisnęli się do dworów cesarzów chrześciańskich, których łaski nie potrzebowali, i odpychali od siebie ducha nowych czasów, nienawidząc w nim słusznie burzyciela dawnego porządku społecznego. Chociaż narażali dla swoich bogów życie i mienie, nie bronili właściwie tych bogów, fanatyzm bowiem religijny nie roznamiętniał nigdy praktycznej duszy rzymskiej. Jak dla Marka Aureliusza, było i dla nich pogaństwo tylko wiarą polityczną, narodową, zespoloną tak ściśle z istnieniem „świętej, wiecznej, złotej” Romy, iż nie wystawiali jej sobie bez Jowisza, Marsa i Westy. Przekonani, iż droga im przeszłość runie razem ze swoimi ołtarzami, uczepili się tych ołtarzów z rozpaczą straceńców.
Kiedy senatorowie spoczęli na krzesłach, zaczął Symmachus:
— Że nam grozi poważne niebezpieczeństwo, przesławni ojcowie, o tem mówić nie potrzebuję. Znamy wszyscy bardzo dobrze gwałtowność Teodozyusza, który dowiódł niejednokrotnie, iż potrafi się mścić i nie liczyć ofiar, gdy go gniew uniesie. I mówić wam także nie potrzebuję o doniosłości dzisiejszego pogrzebu. Zerwaliśmy most pomiędzy Rzymem a Konstantynopolem, obraziliśmy śmiertelnie Galilejczyków, którzy nam tej zniewagi nie przebaczą. Zdaje się że nie ma wpośród nas nikogo, ktoby się łudził możliwością utrzymania dalszej zgody z wrogami naszych bogów.
Zatrzymał się, czekając na odpowiedź, a kiedy mu nikt nie zaprzeczył, ciągnął dalej, zniżywszy głos:
— Milczenie wasze, przesławni ojcowie, uwalnia mnie od wyliczenia krzywd, jakich doznajemy od rządu Galilejczyków i ułatwia porozumienie. Mówi mi ono, iż oceniacie wszyscy ważność chwili i zgadzacie się ze mną na konieczność czynnej obrony.
Obejrzał się powtórnie wokoło. Ani jedna z białych postaci nie poruszyła się. Siedziały z pochylonemi głowami, skupione, wsłuchane w jego słowa.
— Już nie czas skarżyć się na Galilejczyków — mówił Symmachus prawie szeptem — bo ten ucisk godzi wprost na nasze życie, na nasze istnienie. Jeżeli nie zrzucimy z siebie jarzma, zgniecie nas ono, jak starło prowincye prefektur wschodnich. Teodozyusz nie ustąpi tym razem, inaczej bowiem nie przemawiałby Walentynian tak stanowczo.
Teraz zwróciło się na niego kilka twarzy. Ściągnięte brwi, groźne spojrzenia, zwarte usta świadczyły, że drażnił bez potrzeby uczucia pogańskie. Każdy z obecnych myślał tak samo, jak on.
— Idzie przedewszystkiem o to, by zyskać na czasie — mówił Symmachus. — W tym celu wybierzemy dziś z pomiędzy siebie poselstwo, które przedstawi Teodozyuszowi jeszcze raz prośbę ludu rzymskiego. Oprócz tego pojedzie ktoś zręczny do Arbogasta. Ci zaś, którzy zostaną na miejscu, przygotują wszystko do obrony. Którzy z was, przesławni ojcowie, chcą się podjąć przykrej drogi do Konstantynopola? Mnie, Nikomacha Flawiana i prefekta miasta wyłączcie, gdyż nasza rada będzie potrzebna w Rzymie.
— Wskaż nam poselstwo — odezwał się Flawianus.
— Uczynimy, co postanowisz — wtórowało prefektowi kilku senatorów.
Symmachus namyślał się. Po dłuższej przerwie rzekł:
— Przed Teodozyuszem powinni stanąć mężowie cierpliwi, aby nie podrażnili jego porywczości. Ten pyszny Hiszpan nie znosi gorętszego słowa, o czem wiem z własnego doświadczenia. Gdyby się Krispinus, Ruffiusz i Klaudyanus chcieli narazić na gniew Teodozyusza, bylibyśmy pewni, że nie przyspieszą jego zemsty. Rozwaga trzyma się siwych włosów.
Wymienieni senatorowie pochylili głowy na znak zgody.
— Z Arbogastem rozmówiłby się najskuteczniej Kajus Juliusz Strabo — radził Symmachus. — Zna on go dobrze z czasu swojego pobytu w Wiennie, a że umie zręcznem słowem otworzyć duszę najpodejrzliwszą, o tem wiemy wszyscy.
— Zanim słońce jutro zajdzie, będę w drodze do Wienny — odpowiedział Kajus Juliusz.
— Tu kres mojej rady — mówił Symmachus. — O dalsze wskazówki prośmy Nikomacha Flawiana, on bowiem wie z pomiędzy nas najlepiej, jak przygotować czyn śmiały.
Oczy senatorów zwróciły się na prefekta.
Ten obejrzał się na drzwi, a kiedy się przekonał, że stróże czuwają, zaczął:
— Do wszystkich miast, osad i siół Italii roześlemy naszych zaufanych, aby rozniecili w kraju nienawiść do Galilejczyków. Kogo nie przekona miłość do przeszłości Rzymu, tego zniewoli złoto lub obietnica posady. Uciśnieni nie mogą przebierać w środkach. Każdy czyn, nawet przekupstwo, jest godziwy, gdy prowadzi do wytkniętego celu. We wszystkich miastach, w których rządzą nasi dekuryonowie, trzeba nagromadzić znaczny zapas mieczów, włóczni, tarczy, zbroi i pocisków; prefekt stolicy zaopatrzy śpichlerze ziarnem, oliwą, winem i suszonem mięsem na wypadek oblężenia. Teodozyusz, chociaż zgnuśniał od pewnego czasu, ukołysany powodzeniem, mógłby sobie przypomnieć, że był kiedyś sprężystym i mężnym wodzem. Powinniśmy starać się przywiązać do siebie niewolników i nakłonić innych wielbicielów dawnego porządku, żeby tak samo czynili. Może będziemy potrzebowali wkrótce dużo ramion, zaś śmierć nie wybiera między ramieniem wolnem a niewolnem. Zanim jednak rozpoczniemy niebezpieczną robotę, należy pomyśleć przedewszystkiem o skarbie, bez pieniędzy bowiem nie pozyskamy ani jednego miecza. Sądzę, że wystarczy na początek, gdy każdy z nas złoży na ręce Symmacha po dziesięć milionów sesterców. Niech konsul będzie naszym skarbnikiem.
Żaden z senatorów nie zdziwił się znacznej sumie. Dawali oni więcej na cele mniej ważne.
— Zgadzamy się — odezwał się najstarszy z nich, Klaudyanus.
— Zgadzamy się — powtórzyli inni.
— Od tej daniny, do której nakłonimy wszystkich bogatych Rzymian — mówił Flawianus — zwolnimy tylko dziewice Westy, których modlitwie polecamy nasz smutek i naszą krzywdę.
— Od tej daniny, której od nas żąda ojczyzna _ wyrzekła Fausta Auzonia — nie może nikt. uwolnić Rzymianina, który posiada sumę oznaczoną. Mój rządca wręczy jutro konsulowi dziesięć milionów.
Spojrzeniem, pełnem szacunku, podziękowali senatorowie kapłance.
A ona, uniósłszy się na sofie, mówiła:
— Gdy mężowie radzą, powinny niewiasty strzedz ogniska domowego, ale ogniskiem domowem dziewic Westy jest Rzym, który zastępuje nam ukochanego małżonka i drogie dzieci. Przeto nie wolno nas pomijać, kiedy naszemu ognisku domowemu grozi niebezpieczeństwo. Radząc o sprawach ojczyzny, zapominacie zwykle, przesławni ojcowie, iż serce niewieście wspiera często bardzo skutecznie rozum męża. Pozwólcie i nam wziąść udział w waszej pracy, aby chwila stanowcza nie zaskoczyła Rzymianek bez przygotowania. I one powinny wiedzieć, iż nadszedł czas, w którym Rzym domaga się poświęceń nietylko od swoich synów, lecz także od córek. I kobiety cierpią, kiedy się mężowie narażają.
Bez lekceważącego uśmiechu słuchali senatorowie uwag Fausty Auzonii. Jej młodości i płci broniły przed krytyką męską suknie dziewicy Westy.
— Że oceniamy wysokie znaczenie pomocy naszych żon i córek — odparł Flawianus — dowodzi wasza obecność, świątobliwe panie. W ręce wasze skadarny serca Rzymianek. Wy sprawcie, aby się te serca nie zatrwożyły, gdy potrzeba publiczna zażąda od nich ofiar.
Atrium Westy zwycięży, albo zginie razem z wami, przesławni ojcowie — wyrzekła Fausta Auzonia.
Kiedy to mówiła, malowała się na jej twarzy taka stanowczość, iż nikt nie wątpił o prawdzie jej obietnicy.
I znów dziękowały jej spojrzenia, pełne szacunku.
Zwróciwszy się do senatorów, ciągnął Flawianus dalej:
— Z łaski wolnych Franków, których duch niespokojny zatrudnia dotąd Arbogasta, mamy dosyć czasu do przygotowania. I Gotowie Teodozyusza, osłabieni wojną z Maksymem, oparliby się nagłej wyprawie. Z tych dwóch względów nie potrzebujemy się obawiać niespodziewanego napadu. Zanim Arbogast poskromi Franków, co nie nastąpi przed wiosną, a Teodozyusz nakłoni Gotów do nowej roboty, możemy uzbroić całą Italię i kupić miecze kilku plemion germańskich, koczujących po drugiej stronie Dunaju. Tymczasem należy zwrócić baczną uwagę na działalność Fabricyusza i krzyżować jego rozporządzenia, nie szczędząc pieniędzy. Legiony, rozłożone w Italii, nie powinny w razie przedwczesnego wybuchu nienawiści naszego ludu, uledz rozkazom wojewody. Jego żarliwość chrześciańska, gdybyśmy nie osłabili jej siły, mogłaby nas zmusić do czynów nierozważnych. Kto z was, przesławni ojcowie, chce czuwać nad krokami tego Galilejczyka?
— Na biesiadach Waleryusza spotykałem zawsze dowódców załogi rzymskiej — zauważył Symmachus.
— Uczynię, czego ode mnie żądacie, przesławni ojcowie — odezwał się senator Waleryusz.
— A teraz — mówił Flawianus — kiedy wiemy, dokąd dążymy, zostaje nam już tylko wybór naczelnika, którego wola byłaby dla nas prawem najwyższem, jedynem. Gdy naród ostrzy miecze, powinien jeden rozkazywać, aby te miecze uderzały szybko i skutecznie. Wojna nie znosi przewlekłych rozpraw i długich namysłów. Zwycięstwo sprzyja śmiałym.
Zaledwo umilkł, wybiegło ze wszystkich ust jedno nazwisko:
— Flawianus!
— Ty prowadź wierne dzieci Rzymu — wyrzekł Symmachus — kiedy im Przeznaczenie każe bronić praw swoich na krwawem polu. Ty poprowadzisz je do zwycięstwa i chwały.
— Poprowadzę je do zwycięstwa i chwały! — zawołał Flawianus.
Podniósł się z krzesła, ujął połę togi, a opuszczając ją wolno ku ziemi, rzekł głosem uroczystym:
— W imieniu waszem, przesławni ojcowie, i ludu rzymskiego wypowiadam imperatorom chrześciańskim walkę na śmierć i życie. Jeśli nie złamię ich pychy, wrócą do was moje prochy...
Wtem stała się rzecz szczególna. Jedna z lamp, umieszczona na wysokiej bronzowej podstawie, zachwiała się bez żadnej przyczyny i spadła z łoskotem na posadzkę mozaikową. Przez kilka chwil tlił knot, potem błysnął jeszcze raz i zgasł pod samemi stopami Flawiana.
W sali uczyniła się cisza grobowa. Senatorowie spoglądali po sobie przerażeni, Fausta Auzonia zerwała się z sofy i stanęła za wujem, jak gdyby go chciała zasłonić przed ciosem niespodziewanym.
Flawianus patrzył jakiś czas na rozbite naczynie wzrokiem osłupiałym, następnie, uśmiechnąwszy się nieszczerze, wyrzekł do Symmacha:
— Masz niezręcznych lampiarzów, Kwintusie. Gdybyśmy byli przesądni, widzielibyśmy w tym wypadku przestrogę.
Symmachus mruknął coś niewyraźnego. Rozbicie lampy było rzeczywiście dla niego i dla wszystkich zebranych znakiem niepomyślnym, ostrzegającym Flawiana. Ostatni Rzymianie wierzyli tak samo, jak zabobonni towarzysze królów, w mowę wnętrzności zwierzęcych, lotu ptaków, niewytłómaczonych stuków i innych wskazówek tajemniczych.
Julian Apostata, najświatlejszy monarcha i najznakomitszy pisarz swojego czasu, obdarzony niezwykłym darem krytycznym i polemicznym, wskrzesił wszystkie wieszczby i misterye kwitnącego pogaństwa. Sam radził się przed każdą ważniejszą czynnością „potęg ukrytych” i powierzał w ciszy nocnej troski swoje bogom.
Senatorowie pochylili głowy, jak łan zboża, nad którym powiał nagły wicher. Wszystkie oczy błądziły po posadzce, unikając spotkania ze strzaskaną lampą.
To przykre milczenie przerwał głos ochrypły, podobny do krakania kruka:
— Duchy przodków biorą udział w naszem zebraniu. Prośmy ich, przesławni ojcowie, o wskazówki wyraźniejsze.
Z sofy podniosła się wysoka, chuda postać niewieścia i zbliżywszy się do Symmacha, szepnęła mu kilka słów. Konsul udał się natychmiast do jednego z bocznych pokojów, przylegających do dziedzińca.
— Pulcherya Placyda będzie rozmawiała z bogami — podawano sobie z ust do ust.
Pulcherya Placyda, arcykapłanka Westy, staruszka siedmdziesięcio-letnia, podniosła ręce i patrzyła przed siebie wzrokiem dalekim, który zdawał się przenikać mury i biedz na krańce świata widomego. Jej duże, czarne, przygasłe już, głęboko w czaszce osadzone oczy, szkliły się, jakby zaszły mgłą wilgotną. Orli nos, łączący się prawie z wystającą brodą nad bezzębnemi, zwiędłemi ustami, nadawał jej żółtej, pomarszczonej twarzy wyraz sowi.
Oderwana od ziemi, skupiona, wzywała bogów opiekuńczych Rzymu, aby ją natchnęli duchem proroczym. Ona wierzyła w obcowanie zmarłych z żywymi, w ich łaskawe lub wrogie pośrednictwo. Wszakże uczyła tradycya wielu wieków, że mieszkańcy krainy cieniów wracają pomiędzy ludzi na gorącą prośbę niepokalanych dziewic i odpowiadają na zapytania śmiertelników.
Zrazu stała arcykapłanka wyprostowana, z głową podniesioną. Po jakimś czasie opadły jej ręce i cała postać zaczęła się chylić do ziemi. Głębokie westchnienie wydobyło się z jej piersi.
Teraz wrócił Symmachus. Niósł on trójnóg ze świeżych gałęzi laurowych, srebrną miednicę, płaszcz płócienny i małe, złote naczynie.
Podszedłszy do Pulcheryi Placydy, trącił ją lekko w łokieć. Ona odwróciła się wolno, ociężale i utkwiła w nim oczy nieprzytomne. Wyglądała, jakby ją ze snu zbudzono.
— Postaw tam — wyrzekła, wskazując ręką na środek dziedzińca.
Konsul ustawił trójnóg, umieścił na nim miednicę i przysunął krzesło.
— Fausta Auzonia, Flawianus, Kajus Juliusz i Konstancyusz Galeryusz położą ręce na trójnogu — rozporządziła arcykapłanka.
Wziąwszy od Symmacha złote naczynie, wylała jego zawartość na posadzkę i mówiła wolno, oddzielając zgłoskę od zgłoski:
Tobie Hadesie, tobie Hekato i wam Erynnye składam w ofierze ten słodki miód, naszych kwiatów krew, abyście pozwolili duchom naszych przodków wrócić na ziemię i wesprzeć nas radą życzliwą.
Obeszła trójnóg trzy razy, mrucząc tajemnicze zaklęcia, następnie zakryła głowę płóciennym płaszczem i spoczęła na krześle.
Wymienieni przez nią senatorowie i Fausta Auzonia dotknęli końcami palców trójnoga; reszta otoczyła go wieńcem.
Patryoci rzymscy, wstrzymawszy oddech, wpatrzyli się w arcykapłankę, śledząc jej ruchy z wytężoną uwagą. Na ich twarzach malowało się gorączkowe zaciekawienie.
Nie wszyscy wierzyli w boskość bogów grecko-rzymskich, chociaż wszyscy uznawali nad sobą potęgi nieznane, silniejsze od człowieka.
Jedni z nich, jak Flawianus, stali przy Jowiszu, drudzy, jak Symmachus, dopełnili sobie religię narodową teoryami neoplatonizmu, inni w końcu, jak Kajus Juliusz, mieli własne pojęcia o porządku nadprzyrodzonym, lecz żaden z nich nie wątpił o możliwości obcowania zmarłych przodków z żywymi potomkami. Tej pierwotnej, najstarszej wiary rasy aryjskiej nie strawił nigdy w narodzie rzymskim sceptycyzm filozoficzny. Nawet znani w historyi bezbożnicy wzywali pomocy swoich Penatów.
W miarę, jak się milczenie przedłużało, zapalały się oczy senatorów, a na czoła ich występowały żyły, nabrzmiałe krwią. Nikt nie zmienił miejsca, nie odetchnął nawet swobodniej, by nie spłoszyć modlitwy arcykapłanki.
Długo zachowywała się Pulcherya Placyda tak spokojnie, jakby zemdlała. Nareszcie... Z pod płóciennego płaszcza wydobyło się nasamprzód głębokie westchnienie, potem zaczęło krzesło trzeszczeć. Westalka wyciągała to rękę, to nogę, ruszała się coraz gwałtowniej, aż zerwała się nagle i stanęła przed trójnogiem. Równocześnie spojrzeli senatorowie po sobie. Zdawało im się, że chłodny powiew musnął ich twarze.
Kilku z nich pobladło; kilku obejrzało się z trwogą po za siebie.
— Są — szepnął Symmachus.
— Pytajcie! — zawołała Pulcherya Placyda, podnosząc nad trójnogiem złoty sznurek, na którego końcu wisiał pierścień, spleciony z nici lnianych.
Wówczas pochylił się Symmachus nad miednicą. nakreślił wszystkie litery alfabetu i rzekł głosem przyciszonym:
— Stroskane dzieci świętego Rzymu błagają przodków swoich o znak z drugiego świata. Wy, co widzicie zakryte jutro, powiedzcie nam, czy gromy Jowisza zdruzgoczą krzyż Galilejczyków?
Wydobył z za tuniki woskowaną tabliczkę i wpatrzył się z wielką uwagą w miednicę.
W tej chwili zaczął się trójnóg chwiać, sznurek drgnął w ręku arcykapłanki, rozbujał się wolno i pierścień uderzył o brzeg naczynia, dotykając litery G.
Skwapliwie zapisał Symmachus oznaczoną literę na tabliczce.
Pierścień chodził teraz ciągle wokoło, lecz przeskakiwał tak szybko z litery na literę, iż konsul nie mógł rozróżnić, na którem miejscu się dłużej zatrzymywał.
Po jakimś czasie ustało bujanie sznurka — westalka spojrzała na obecnych wzrokiem sennym zmęczonym i osunęła się na krzesło.
— Czytajcie! — wyrzekła głosem gasnącym.
A kiedy senatorowie usiłowali z zapisanych liter złożyć daremnie zdanie zrozumiałe, wzięła tabliczkę od Symmacha, przypatrzyła się pismu uważnie i wygłosiła:
— Gdy dwa wielkie wojska staną nad małą rzeką, zginie bóg potężny...
— Bóg Galilejczyków! — zawołał Flawianus z radością. Tylko jego mogły mieć duchy opiekuńcze Rzymu na myśli. Owe dwa wielkie wojska, to nasze i Teodozyusza, owa mała rzeka, to jakiś potok górski. Spotkamy się niezawodnie u podnóża Alp Julijskich, na granicy prefektur wschodnich i zachodnich.
Nikt nie przeczył mu, człowiek bowiem wierzy zawsze chętnie w to, czego pragnie gorąco.
— Za cenę zwycięstwa nad Galilejczykami położę starą głowę bez żalu na polu chwały — mówił Flawianus! — Ziemia, przesiąkła krwią naszych wrogów, będzie mi posianiem milszem od mar z kości słoniowej. A teraz rozejdźmy się, ojcowie, i niech każdy z nas pamięta, iż nie wolno nam odtąd tracić ani jednej godziny.
Pieszo, bez zwykłego otoczenia służby, wracali senatorowie do domu. Kiedy się żegnali przed pałacem Symmacha, wysunęła się z po za węgła przeciwległego domu ciemna postać i przeszła obok nich wolno, zataczając się i giestykulując.
Żaden z senatorów nie zwrócił uwagi na wrzekomego pijanicę, on jednakże przypatrzył im się bardzo dobrze z pod kaptura brunatnego płaszcza.
Był to Simonides, szpieg wojewody.
Konstancyusz Galeryusz i Kajus Juliusz, którzy mieszkali na tej samej ulicy, postępowali obok siebie czas dłuższy w milczeniu. Powaga chwili odebrała im ochotę do gawędy.
Szli pustemi ulicami, zamyśleni, porządkując w sobie wrażenia dnia ubiegłego. Wiedzieli, że wschodzące słońce nie powita już takiego Rzymu, jaki wczoraj, zachodząc, żegnało.
Razem z różową jutrzenką podniosą się wszystkie nienawiści religijne i narodowe, uśpione od śmierci uzurpatora Maksyma. Burza wojny zahuczy znów nad prastarym grodem, zlepionym z krwi i ognia. A gdzie pioruny biją, tam walą się domy i giną stworzenia żyjące.
Pierwszy odezwał się Konstancyusz Galeryusz.
— Niejasna jest wyrocznia Pulcheryi Placydy — rzekł.
Kajus wzruszył ramionami.
— Jak wszystkie wyrocznie — odpowiedział. Znaczenie ich rozumie się dopiero wtedy, gdy się spełniły. Ale nie bylibyśmy Rzymianami, gdybyśmy nie wierzyli tak samo, jak Flawianus.
Tak... nie bylibyśmy Rzymianami... — mówił Konstancyusz półgłosem. — Ten Bóg potężny, to niezawodnie demon Galilejczyków...
Kajus milczał. Na dnie jego duszy budziła się obawa przed tajemnicą jutra. Widział on już kilka powstań ludu rzymskiego, a każde z nich kończyło się porażką. Zapał stygł szybko, wystudzony niepowodzeniem.
Lękam się uczciwości Arbogasta — zaczął znów Konstancyusz. — Barbarzyńcy łamią bardzo rzadko złożoną przysięgę.
Na upór uczciwości jest podstęp — odparł Kajus. — Trzeba będzie podrażnić dumę Arbogasta
— W lasach Allemanii nie wystarcza sam podstęp i dlatego nie puszczę cię samego do Arbogasta[32] Pojadę z tobą, aby być w razie potrzeby twojem ramieniem. Nie powstrzymuj mnie, nie odmawiaj... W Rzymie, gdzie czuwają Symmachus i Flawianus, jestem zbyteczny, tobie zaś mogę się w drodze przydać.
To droga uciążliwa — zauważył Kajus.
— Uciążliwsza dla ciebie, niezbyt silnego, aniżeli dla mnie, który znoszę bez przykrości trud ciała — odparł Konstancyusz. — Nie opieraj się, bo postanowienia już nie cofnę. Niechże i ja służę według sił i możności naszej wspólnej ojczyźnie.
— Godność Rzymianina zaczyna być ciężarem...
— Obowiązki obywatelskie nie były nigdy rozkoszą, a jednak spełniali je nasi przodkowie bez wstrętu.
Skoro sobie tego koniecznie życzysz, przyjmuję twoje towarzystwo z wdzięcznością. Jutro, przed zachodem słońca bądź gotów do drogi.
— Z mojej przyczyny nie spóźni się twoje poselstwo.
— Zabierz z sobą pełny trzos, bo może wypadnie nam pojechać do Wienny, a na dworze cesarskim nie rozmawiają z ludźmi, którzy przybywają z pustemi rękoma. I ja otworzę skrzynię.
Zbliżali się już do dworca Kwintyliów.
Zaspany wywoływacz odebrał od Kaja Juliusza w przedsionku togę i zapalił woskową świecę, aby go przeprowadzić do sypialni.
Ale na progu sali zatrzymali się pan i sługa zdziwieni.
Przez szczelinę kotary, zasłaniającej pracownię, w której oprócz gospodarza nie wolno było nikomu przebywać, wypływała smuga świetlista. Ktoś skorzystał widocznie z nieobecności pana i zakradł się do przybytku pamiątek rzymskich.
Kajus Juliusz, pomyślawszy, iż ręka niepowołana dotyka jego ukochanych skarbów, poczerwieniał z gniewu.
Cicho, na palcach, by nie spłoszyć zuchwalca, podszedł do kotary i odsunął ją nagle.
Lecz obraz, jaki się jego oczom przedstawił, zgasił w nich błyski gniewu i wywołał na usta uśmiech dobroci.
Na stole, złożywszy głowę na twardej księdze, spała Porcya, znużona widocznie czytaniem. Przed nią leżała duża lalka, zaś u jej stóp, zwinięta w kłębek, spoczywała Lydia.
Suka brytańska podniosła kudłaty łeb. Na widok pana zaczęła merdać ogonem.
Kajus Juliusz zbliżył się do siostry, pochylił się nad nią i pocałował ją w szyję.
— Porcyo! — wyrzekł głosem miękkim.
Dziewczyna przebudziła się, wytrzeszczyła na niego nieprzytomne oczy...
— Galilejczycy... Galilejczycy!... — bąknęła.
Ale poznawszy brata, rozśmiała się wesoło.
Śniło mi się, że Galilejczycy podpalili świątynię Jowisza kapitolińskiego — odezwała się, chwytając rękę brata. — Prawda, że to straszny sen?...
— Po główce mojej siostrzyczki chodzą myśli ponure — mowił[33] Kajus Juliusz — kiedy ją sny tak przykre straszą. Od jakiego to czasu czuwają dzieci po nocach? Widzę, że pozbawiłem cię zawcześnie opieki niańki.
Ogarnął jej twarz przybladłą wzrokiem troskliwym.
— Będziesz miała jutro oczęta czerwone.
Ona ocierała głowę o jego ramię, jak rozpieszczony kotek i odparła:
— Nazywasz mnie ciągle dzieckiem, jakbym się jeszcze bawiła...
Urwała i zarumieniła się pod same włosy, dostrzegła bowiem, że Kajus Juliusz spogląda drwiąco na lalkę.
Pochwyciwszy świadka swoich upodobań dziecięcych, cisnęła go na posadzkę.
— Lydia! Zabaw się po swojemu...
Pies rzucił się z radością na lalkę, a Porcya mówiła dalej:
— Nie jestem już dzieckiem, nie, nie... Zobaczysz, że potrafię być Rzymianką... Uśmiechasz się ciągle... Jesteś niedobry...
Kajus Juliusz uśmiechał się, bo przywykł widzieć w siostrze ukochane, rozpieszczone dziecko, z którem nie mówiło się nigdy o sprawach poważnych.
— Ty, Rzymianką? — wyrzekł, przypatrując się Porcyi z pod czoła.
— A czemże? — zawołała dziewczyna. — Może Greczynką, Germanką, Syryjką?... O! jak mnie twój niewierny uśmiech boli...
Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać.
— Porcyo! dziecino moja, siostrzyczko! — mówił Kajus serdecznie, obejmując głowę siostry. — Ty wiesz, że nie chciałbym zranić twojego serduszka... Tak mnie martwisz...
— To dlaczego nie chcesz wierzyć, że potrafiłabym być Rzymianką...
— Ale wierzę, wierzę, wierzę... Tylko nie płacz...
— Wierzysz?... Naprawdę?...
— Otrzyj łzy, a uwierzę natychmiast.
— A nie nazwiesz mnie już nigdy dzieckiem?
— Jeżeli ci to sprawia przyjemność, będę cię odtąd nazywał matroną.
— Zaraz matroną... Tak nie chcę...
— Zrobię wszystko, co tylko zechcesz... Tylko utul się i uśmiechnij się wesoło.
Porcya już się utuliła. Z łatwością temperamentu żywego, który przechodzi szybko z jednego usposobienia w drugie, otarła łzy i zwróciła do brata twarz uśmiechniętą.
— Czy tak dobrze? — zapytała.
Kajus pogładził jej włosy.
— Ale teraz powiedz mi — rzekł zkąd przyszły na ciebie myśli tak poważne.
Porcya wskazała ręką na otwartą księgę. Były to „Roczniki” Tacyta.
— Naokoło, w domu, gdy masz gości, u konsula, u prefekta, w świątyni w Atrium Westy, wszędzie — mówiła, spoważniawszy nagle — słyszę ciągle skargi na ucisk imperatorów. Nie zważacie na mnie, bo jestem dla was ciągle dzieckiem, ale ja chwytam każde wasze słowo i zapisuję je głęboko w pamięci. Bo ten Rzym, któremu zagraża złość nowych ludzi, jest i moją kołyską, bo w tych świątyniach, które mają ustąpić kościołom Galilejczyków, modlili się i moi przodkowie. Cóż dziwnego, że chciałam się dowiedzieć o przyczynach naszego nieszczęścia? Mówiła mi Fausta Auzonia, że wielki Tacyt nauczy mnie czuć i myśleć po rzymsku. Czuć i myśleć po rzymsku nie potrzebowałam się uczyć, w żyłach bowiem moich płynie tak samo, jak w twoich, krew Juliów, ale odkryłam w Tacycie źródło naszego upadku. Teraz wiem, iż cierpimy za winy ojców, którzy poświęcili dobro pospolite dla swoich spraw osobistych.
Zamilkła, oparłszy głowę na poręczy krzesła.
Ze zdumieniem słuchał Kajus Juliusz słów siostry. Po raz pierwszy odezwała się do niego tak poważnie, a odczuwała głęboko to, co mówiła, bo w głosie jej drżał ton szczerego smutku. I smutek wyzierał z jej szeroko otwartych, błyszczących oczu.
Porcya nie była już dzieckiem, pomimo wesołego usposobienia. Rozumiała ona położenie ludu, do którego należała, i cierpiała jego cierpieniem. Ta boleść dodała jej lat i doświadczenia.
— Tak, i ty jesteś Julią wyrzekł Kajus, tuląc głowę siostry do piersi. — I twoje serce zatruł duch naszej wielkiej przeszłości...
A Porcya ujęła jego prawicę w obie ręce swoje i mówiła z prośbą serdeczną:
— Będziesz się odtąd dzielił ze mną troskami Rzymianina, będziesz mi ufał i nie pogardzisz radą siostry, która kocha bogów narodowych tak samo, jak ty, jak Flawianus, Symmachus i Fausta Auzonia.
— I jak Konstancyusz Galeryusz — dodał Kajus.
Porcya milczała, spuściwszy wzrok na ziemię.
— Konstancyusz jedzie dziś ze mną do Arbogasta — mówił Kajus — chociażby nie potrzebował narażać się na trud dalekiej drogi. Czyni to z przyjaźni dla mnie i dla ciebie.
— On był zawsze dla ciebie dobry — szepnęła Porcya zamyślona.
— I dla ciebie, Porcyo. Jego dobroć zasługuje na twoją miłość.
Porcya przesunęła rękę po oczach.
— I Konstancyusza i ciebie i mnie czekają teraz sprawy ważniejsze — odparła wymijająco. — Jeżeli mnie kochasz, Kaju, zabierzesz mnie z sobą do lasów allemańskich, abym mogła czuwać nad twojem wątłem zdrowiem.
— Gdy obowiązki obywatelskie odwołują mężów od ogniska domowego, powinny go strzedz niewiasty. Zostaniesz w Rzymie. W ręce twoje składam na czas mojej nieobecności zarząd domu, przekonany, iż nie zawiedziesz mojego zaufania. Wiem już teraz, że przestałaś być dzieckiem.
Wdzięcznem spojrzeniem podziękowała Porcya bratu.
— Gdy wrócisz, zastaniesz dom w takim porządku, w jakim go opuściłeś — wyrzekła.








VII.


W mieście Comum, leżącem na północ od Medyolanu, wybierała gmina chrześciańska nowego biskupa.
Mimo drobnego, chłodnego deszczu, który prószył od samego rana, otaczało kościół wielkie mnóstwo ludzi. Kogo odźwierni nie chcieli wpuścić do środka, ten czekał pod mokrem niebem na skutek głosowania.
Tłum ten ruszał się ciągle, jak mrowisko. Od czasu do czasu ukazywał się na progu świątyni jeden z dyakonów, rzucał najbliższym kilka słów — bliżsi podawali je dalszym i szła wiadomość od ucha do ucha, od głowy do głowy, wywołując po drodze to uśmiech zadowolenia, to pomruk gniewliwy.
W miarę, jak się wybory przedłużały, rosła niecierpliwość wyborców. Potworzyły się gromadki, wszczęły się rozprawy, spory. Gorętsi skakali przeciwnikom do oczu, grozili im pięściami. Po nad tą wrzawą górowało kilka nazwisk.
— Hyeronima chcemy! — wołali jedni. — Piotra! drudzy. — Grzegorza! — inni...
Minęły czasy jednomyślności gmin chrześciańskich. Z chwilą, gdy nowa wiara z uściśnionej, przez prawo ściganej banitki, stała się wolną obywatelką, przebudziły się namiętności ludzkie, obezwładnione na czas pewien, przerażone grozą położenia. Od słynnego edyktu medyolańskiego Konstantyna, który zdjął z wyznawców Chrystusa klątwę trzech wieków, nie potrzebowało już chrześciaństwo w państwie rzymskiem bohaterstwa i cnót niezwykłych.
Nikt nie wlókł „Galilejczyków” przed sąd pretora, nie ciskał ich na arenę amfiteatru na pastwę dzikim, głodnym bestyom, nie gnoił ich w więzieniach, nie rozpinał na krzyżach.
„Zabobon wschodni” przechadzał się jawnie, bez obawy po ulicach i drogach całego cesarstwa, stawiał swoje kościoły obok świątyń pogańskich, zasiadał na krzesłach senatorskich, uznany przez rząd. Nawet imperator Julian, chociaż usiłował przywrócić helenizmowi dawny blask, nie dodał do wojska męczenników ani jednej nowej ofiary.
A kiedy młody Gracyan, powodowany żarliwością religijną, zniósł edykty tolerancyjne Konstantyna, Jowiana i Walentyniana I i zaczął pogan usuwać z posad rządowych, odmawiać ich kapłanom honoraryów, a świątyniom pozabierał dobra, wówczas straciło chrześciaństwo swój charakter pierwotny. Nie był to już cichy, uległy marzyciel, pocieszający się w nędzy swojej nadzieją nagrody na świecie innym, lecz możny pan, szafarz dostojeństw, tytułów, złota — dawca władzy i chleba.
I jak za każdym hojnym magnatem ciągnie zawsze zgraja pieczeniarzów, próżniaków i karyerowiczów różnego rodzaju, tak wciskały się teraz do chrześciaństwa wszystkiemi szczelinami szumowiny ludzkie, wnosząc z sobą pospolite samolubstwo, chciwość dóbr doczesnych, zawiść i podstęp.
Kapłan chrześciański nie ukrywał się już w norach podziemnych, ubogi i prześladowany. Imperatorowie oddali na jego użytek dobra świątyń pogańskich, a wierni zasypywali go legatami.
Biskup chrześciański nie nauczał już w grobach i szopach zapomnianych. Rząd wyznaczył mu mieszkanie w pałacach patrycyuszów, otoczył go opieką tronu i postawił w hierarchii tak wysoko, iż pierwsi dygnitarze państwa zazdrościli mu znaczenia.
Kto się poświęcił wzgardzonemu niedawno Bogu wydziedziczonych, począwszy od biskupa, a skończywszy na odźwiernym kościoła, tego uwalniało prawo od służby wojskowej i miejskiej, od podatków i wszelkich ciężarów gminnych.
Więc rzuciły się kruki, lisy, żmije i drapieżne ptactwo rodu ludzkiego na owoce trzechwiekowego bohaterstwa, na plon, który dojrzał, podlewany łzami i krwią wielu pokoleń.
Nikczemnicy, biorąc sobie do pomocy niezgodę i głupstwo, usiłowali zgarnąć zapłatę, wysłużoną przez szlachetnych.
Jak na rynkach, w komicyach i kuryach rzymskich za czasów rzeczypospolitej, tak wichrzyły teraz namiętności ludzkie w kościołach.
Każda wolna stolica biskupia wprawiała w ruch podległe jej miasta i osady. Tworzyły się stronnictwa, odbywały się zebrania przedwyborcze; bitemi gościńcami pędzili kuryerowie; poczta cesarska nie mogła nastarczyć koni dla agitatorów.
Wszyscy ojcowie kościoła czwartego stulecia, Św. Hyeronim, św. Atanazy, św. Grzegorz, św. Ambroży i wielu innych, skarżą się na zanik cnót chrześciańskich i przypominają wiernym zasady Boskiej nauki.
Nie cnoty chrześciańskie zanikały i więdły, nie Boska Nauka traciła swą moc, bo zaczynała dopiero rozkwitać, lecz jej idealne formy, stworzone przez święty zapał i natchnienie pierwszych wyznawców Chrystusa, przestały być hamulcem dla nieszlachetnych namiętności. Wszakże traci człowiek w szczęściu pamięć przebytej niedoli i psuje wszystko, czego się tylko dotnie...
Chrześciaństwo nie było już tropionem zajadle zwierzęciem, osaczonem w kniei ze wszystkich stron przez sforę psów krwiożerczych, i oto dlaczego przygasał jego blask nadziemski.
Równocześnie z samolubstwem i zawiścią podniosła niezgoda głowę niespokojną.
Ognista ziemia Afryki i sporami filozofów przesiąkła Grecya płodziły co chwila jakąś nową herezyę, która wstrząsała gmachem Kościoła, grożąc mu upadkiem. Z Aleksandryi i miast heleńskich rozlewały się na całe cesarstwo coraz to inne poprawki, zmiany, dodatki, komentarze, a każda z tych nowinek szła nad młodem chrześciaństwem na podobieństwo burzy jesiennej. Wpadła, jak nagła zawierucha na gminy, mąciła spokój, ciskała nieprzyjaźń do owczarni jednego pasterza... zakłócała porządek społeczny.
Już na soborze nicejskim zerwał się imperator Konstantyn, zgorszony kłótniami popleczników różnych odszczepieństw, z krzesła, podniósł ręce do góry i zawołał:
— O, zaciekłości ludzka!...
Daremnie napominał ciągle: „żyjcie w pokoju!” Daremnie powtarzali to samo Walentynian I i Julian Apostata. „Żyjcie w pokoju” — prosili, nakazywali imperatorowie, a Manicheusze, Pryscylianiści, Aryanie, Pół-Aryanie, Donatyści i trzydzieści innych sekt obrzucały się nawzajem klątwami, gdy zaś która z nich zdołała pozyskać dla siebie względy i poparcie rządu, ścigała przeciwników banicyami.
Pycha, niezgoda i samolubstwo wichrzyły znów po dawnemu, jak gdyby Zbawiciel nie zalecał nigdy miłości bliźniego, dobroci i pokory. I tym razem, jak zwykle, nie nauczył się człowiek w ogóle, z wyjątkiem wybranych, niczego od Boga...
Chrześciaństwo, które przyszło, by dać światu pokój i zbliżyć ziemię do nieba, szarpane przez niskie ambicye karyerowiczów i zaciekłość fanatyków, stało się kłótnicą, niewygodną dla państwa. W tej ciężkiej chwili dała Opatrzność Kościołowi dwóch znakomitych mężów, którzy zrozumieli, iż nadszedł czas ujęcia nowego porządku w mocniejsze, trwalsze formy. Jeden z nich, imperator Teodozyusz, gotował się w Konstantynopolu do ostatecznej rozprawy z pogaństwem i heretykami; drugi, Ambrozyusz[34], biskup medyolański, zbliżał się właśnie do miasta Comum.
Dużej urny z białego marmuru, ustawionej w środkowej nawie bazyliki, nie otaczała miłość braterska pierwszych apostołów i uczniów Chrystusa. Wrzała naokoło niej zawziętość stronnicza, podsycana mowami kandydatów na stolicę apostolską.
Było ich trzech: jeden duchowny i dwóch świeckich. Należeli wszyscy do gminy chrześciańskiej, ale tylko prezbiter Hyeronim stał przy wyznaniu wiary, nakazanem przez sobór nicejski. O retorze Piotrze wiedziano, że sprzyja skrycie herezyi Aryusza; zaś prokurator Grzegórz nie taił się wcale ze swojemi sympatyami dla Manicheuszów.
Starsi członkowie gminy wypełnili całą nawę środkową, oparłszy się z jednej strony o mur, odgradzający właściwy dom Boży od przedsionka, z drugiej o marmurową galeryę, która broniła przystępu do sanctuarium.
Zrazu unosił się nad zebraniem jednostajny gwar. Zwolennicy tego samego kandydata porozumiewali się szeptem, obliczali siły swoje i przeciwników.
Lecz gdy się okazało, iż żadne stronnictwo nie może być pewnem wygranej, wszystkie bowiem rozporządzały równą ilością głosów, wówczas zaczęła się fala ludzka niespokojnie ruszać. Ten i ów odczepił się od swojej gromady i zbliżył się do znajomych z innego obozu, usiłując ich przeciągnąć na swoją stronę. Wszczęty się dysputy, rosła wrzawa, czerwieniły się twarze, zapalały oczy...
— Hyeronim biskupem! — wołali prawowierni katolicy.
— Piotr będzie nas prowadził! — domagali się Aryanie.
— Grzegorz, Grzegorz! — krzyczeli Manicheusze.
— Cicho tam, heretycy! — odezwał się ktoś.
— Wy sami heretycy! — odpowiedział inny.
— Heretycy, heretycy! — padało ze wszystkich stron.
Przezwisko „heretyków” przelatywało od gromady do gromady, coraz groźniejsze.
Wtem wstąpił na kazalnicę retor Piotr, tłusty, rumiany młodzieniec, z włosami utrefionemi. Podniósł do góry rękę, ozdobioną pierścieniami i naramiennikami. Chciał mówić, ale oklaski, świstanie i śmiechy pokryły jego głos. Widać było tylko, że gestykuluje, otwiera usta, prosi o coś, gniewa się. Wzywał zgromadzonych do milczenia.
— Heretyk, heretyk! — wołali katolicy i Manicheusze. — Strącić go z kazalnicy! Niech nie bezcześci domu Bożego słowem przeklętem.
Bezskutecznie zachęcali Aryanie swojego kandydata oklaskami; przeciwnicy zmogli ich większością głosów.
A z dworu, z tłumu, zebranego przed kościołem, wracało echo wrzawy piekielnej, przenikając grube mury, jak szum morskiej fali, która uderza o brzeg skalisty.
Z krzesła kurulnego, ustawionego na podwyższeniu obok urny, spoglądał na to gorszące widowisko senator rzymski, wikaryusz Liguryi i Emilii, mianowany przez Flawiana. Mógł, powinien był wezwać rozszalałych wyborców do porządku, bo na to przybył z Medyolanu do Comum, ale on, poganin, niechętny „Galilejczykom”, wolał się bawić obrazem ich niezgody. Chociaż otaczali go strażnicy cesarscy, a jego boku trzymał się chorąży, nie kazał podnieść sztandaru z portretami imperatorów na znak, iż żąda, aby się uciszono. Rozparty wygodnie na krześle, z nogą założoną na nogę, wodził wokoło wzrokiem pogardliwym. Jego oczy mówiły: poźryjcie się, połknijcie, jak najprędzej...
Retor Piotr gestykulował ciągle. Chwilami, gdy wrzawa opadała, zapanował nad nią jego głos zmęczony.
— Pobuduję wam szpitale — obiecywał — wyproszę w Wiennie dla ubogich gminy hojną jałmużnę.
— Będzie żebrał dla swoich! — odpowiadali przeciwnicy i ponowna wrzawa wchłonęła jego słowa.
To samo powtórzyło się z kandydatem Grzegorzem. Jedno stronnictwo usiłowało przekrzyczeć drugie.
Już zbliżali się zapalczywsi do siebie z zaciśniętemi pięściami, gdy się senator podniósł nagle z krzesła i zwróciwszy się twarzą w stronę głównych drzwi, dał chorążemu znak. Złocisty sztandar błysnął nad jego głową — żołnierze przyłożyli miecze do ramion.
Najbliższe otoczenie przedstawiciela władzy świeckiej umilkło. Ten i ów wspiął się na palcach nóg i patrzył w kierunku jego wzroku.
A od drzwi środkowych, otwartych na rozcież, płynęło wielkie nazwisko. Płynęło na miękkich skrzydłach szeptu, ciche, prawie niepochwytne, lecz gdzie się na sekundę zatrzymało, tam działało, jak działa oliwa na wspienione bałwany morskie. Krzyk zamierał w gardle, rozwijały się pięści, grożące ręce opadały, złość gasła w oczach.
— Ambrozyusz! — podawano sobie z ust do ust.
Wyborcy, miotający się jak opętani, spoglądali teraz po sobie zatrwożeni. Zbity, skłębiony tłum cofał się ku filarom nawy, pokorny, uległy.
Szpalerem, który się utworzył, szedł wolnym krokiem mąż niskiego wzrostu, przyodziany w togę stanu senatorskiego. Szczupły, chudy, z bladością bezsennych nocy i umartwień cielesnych na twarzy, ujętej w ramki siwiejącej brody, robił mimo to wrażenie siły. Jego chód był sprężysty, zaś postać trzymała się prosto, jak u żołnierza. Pod wypełzłem, wysokiem czołem myśliciela, płonęły oczy apostoła, zapatrzonego w niebo, ale suchy orli profil rzymski i zwarte usta świadczyły, że ten myśliciel i apostół umie także rozkazywać i żądać posłuszeństwa.
Gdzie przechodził, tam pochylały się przed nim głowy, jak kłosy, muśnięte lekkim powiewem.
On szedł z głową podniesioną, z chmurą na czole, z głęboką zmarszczką pomiędzy brwiami, nie oglądając się ani w prawo ani w lewo.
Stanąwszy przed ołtarzem, ukląkł, wyciągnął ręce do krucyfiksu i modlił się wśród grobowego milczenia zebranych. Nikt nie śmiał mu przerwać głośniejszym oddechem. Nawet wikaryusz Liguryi i Emilii przestał się pogardliwie uśmiechać.
Bo ten nizki, chudy, wątły mąż był najpotężniejszym i najodważniejszym biskupem w cesarstwie rzymskiem. Gniew imperatorowej Justyny, wdowy po Walentynianie I, złamał, porywczość i dumę Teodozyusza upokorzył, zmienność Gracyana nagiął do swoich celów, nieustraszony w walce ze złością ludzką. Oddany każdą kroplą krwi, każdą myślą Kościołowi, nie oszczędzał majestatu „boskich i wiecznych panów”, kiedy nadużywali swojej władzy. Teodozyuszowi, splamionemu krwią niewinną, zabronił wstępu do katedry medyolańskiej i zażądał od niego pokuty publicznej.
I wielki imporator uległ posłusznie wielkiemu biskupowi, pierwszy z pomiędzy monarchów chrześciańskich.
Nie łasce rządu lub gminy zawdzięczał Ambrozyusz swoje wysokie stanowisko. Nie on ubiegał się o stolicę medyolańską, lecz gmina błagała go bardzo długo, zanim się do jej prośby przychylił.
Potomek wielkiego rodu rzymskiego, patrycyusz, syn prefekta pretoryum, krewny Symmacha i wielu innych dygnitarzów Italii, wychowany przez retorów i filozofów greckich, należał on w pierwszej połowie swojego życia do stronnictwa narodowego. Chrześcianinom został tylko wypadkiem.
Kiedy w Medyolanie umarł biskup Auksencyusz, wyznający herezyę Aryusza, rządził właśnie Ambrozyusz nad Liguryą i Emilią. Jako najwyższy dostojnik świecki prowincyi, przybył na wybory w celu utrzymania porządku, zaledwo jednak spoczął na krześle kurulnem, otoczony żołnierzami, zawołało jakieś dziecko:
— Ambrozyusz!
Zebrani w kościele chrześcianie, poznawszy we wskazówce dzieciny głos Ducha Świętego, okrzyknęli pogańskiego senatora biskupem.
Zdziwił się Ambrozyusz i nie przyjął wyboru, wymawiając się nieznajomością zasad wiary chrześciańskiej. Lecz daremnie opierał się Opatrzności, która potrzebowała jego cnoty rzymskiej do walki z niesfornością wichrzycielów. Daremnie uciekł z miasta, ukrywał się na wsi, starał się odwieść od siebie uwagę. Gmina medyolańska, wyczerpawszy wszystkie środki namowy i prośby, udała się w końcu po pomoc do tronu. Dopiero kiedy imperator Walentynian I rozkazał swojemu namiestnikowi objąć rządy nad duszami, poddał się Ambrozyusz przeznaczeniu.
Wskazówka dziecka była rzeczywiście głosem Ducha Świętego, nowy bowiem biskup wcielił wkrótce ideał pierwszych wyznawców Chrystusowych. Znaczne dobra swoje sprzedał i rozdał pomiędzy ubogich, zdjął z siebie złote łańcuchy, naramienniki, pierścienie, jedwabne tuniki i trzewiki, naszywane perłami, niewolników wyzwolił, pałace zmienił w szpitale, ochronki i szkoły, z duszy swojej wypędził dumę patrycyusza, z serca pogardę dla słabych, a z ciała wszystkie jego pożądliwości.
Ten wielki pan, zostawszy chrześcianinem, żył jak robotnik, dzieląc czas swój między modlitwę, uczynki miłosierne, obowiązki urzędu biskupiego i zgłębienie pism ojców Kościoła. Szary świt zastawał go nieraz nad księgami, a mimo to wykonywał codziennie, gdy był w Medyolanie, zaraz po zachodzie słońca, w kościele Świętą Ofiarę, odwiedzał chorych miasta i zanosił nieszczęśliwym słowo pociechy. Był to patrycyusz „dawnego obyczaju”, uszlachetniony przez chrześciaństwo.
Długo rozmawiał Ambrozyusz z Chrystusem, zapatrzony w znak Jego męki. Z krzyża spływały w jego duszę smutek i żal do ludzi za ich przewrotność.
On, były namiestnik cesarski, wszedł do Kościoła z poczuciem karności i porządku. Żelazną ręką ujął sprawy swojej dyecezyi. Wróg samowoli motłochu i kłótliwości wichrzycielów, tłumił bez miłosierdzia wszystkie objawy sekciarskie. Aryanów wypędził z Medyolauu, Manicheuszom i Prysoylianistom odebrał kościoły, swawolę retorów pogańskich ukrócił. W jego stolicy nie rozlegały się w łaźniach, w bibliotekach i na rynkach spory religijne. Duch niezgody przyczaił się, przerażony jego energią.
Wychowaniec starych tradycyj rzymskich, wiedział, że tylko karność i jednomyślność budują wielkie państwa i kościoły. Przeto czuwał bezustannie, jedyny z pomiędzy biskupów zachodniej prefektury, nad rozwojem chrześciańswa i wzywał imperatorów do ostatecznego utrwalenia nowego porządku. Jeden pasterz miał prowadzić całą owczarnię Chrystusa.
Tę jego robotę, której znaczenie dziejowe rozumiał i oceniał tylko Teodozyusz, obdarzony takim samym geniuszem organizatorskim, jak on, psuły mu ciągle swary gmin, oddalonych od Medyolanu.
Dotknąwszy głową trzykrotnie stopni ołtarza, podniósł się Ambrozyusz i wstąpił na kazalnicę.
Wszystkie oczy zwróciły się na niego. Aryanie i Manicheusze spoglądali z pod czoła, jak psotni żacy, przerażeni nagłem pojawieniem się nauczyciela.
A on zrobił nad wyborcami gminy komeńskiej znak krzyża świętego i zaczął:
Łaska wam i pokój niech będzie od Boga, Ojca naszego i od Pana Jezusa Chrystusa.
Ciszę, która zaległa kościół pruł głos szorstki, urywany, nadający się więcej do rozkazywania, niż do gładkiej mowy retora.
— Oto nazywacie się wyznawcami Chrystusa — ciągnął Ambrozyusz po krótkiej przerwie dalej — i polegacie na Zakonie i chlubicie się Bogiem. I znacie wolę Jego i rozeznajecie rzeczy różne od niej, wyćwiczeni będąc z Zakonu. I macie za to, że jesteście wodzami ślepych, światłością tych, którzy są w ciemności, mistrzami nierozumnych, nauczycielami niemowlątek, mając kształt znajomości i prawdy w Zakonie. Którzy tedy uczycie drugich, dlaczego siebie samych nie uczycie? Którzy się chlubicie Zakonem, dlaczego lżycie Boga przez przestępstwo tego Zakonu? Albowiem imię Boże bywa przez was bluźnione między pogany, jako napisano.
Z gromady Aryanów i Manicheuszów wypłynął głuchy szmer. Brwi heretyków ściągnęły się; spojrzenia ich stały się ponure.
— Albowiem imię Boże bywa przez was bluźnione między pogany — powtórzył Ambrozyusz głosem podniesionym, który brzmiał, jak komenda wojskowa, nieznosząca nieposłuszeństwa. — Zamiast siać ziarno zgody i jedności, czynicie rozerwania i zgorszenia przeciw świętej nauce naszego Pana Jezusa Chrystusa, stając się pośmiewiskiem bałwochwalców. Z waszej niezgody radują się czciciele zabobonów pogańskich, drwią ich retorowie i filozofowie. Zaliż obmierzła wara już wolność, którą was łaska Boga, naszego Ojca, obdarowała za cnoty i męczeństwo przodków? Żaliż chcecie koniecznie, żeby nasze ołtarze splamiła znów krew ofiar, konających pod nożem kapłanów Jowisza?
Ambrozyusz nie przekonywał, lecz gromił. Przemawiał on, jak przemawia wódz do zbuntowanego wojska. I jak zbuntowane wojsko, zawstydzone naganą ukochanego wodza, milczy, tak milczeli wyborcy gminy komeńskiej, przygnieceni ciężarem wielkiego nazwiska, które było chlubą całego chrześciaństwa. Wiedziano, że nawet barbarzyńscy królowie oddawali spory swoje pod sąd Ambrozyusza.
— W Rzymie podnoszą bałwochwalcy głowy nieprzejednane. Heleńscy demonowie wzywają pogan do zemsty za swoje pohańbienie. Nad Italią idzie gorący oddech wojny, a między wami wichrzą poswarki i rozerwania, jak gdyby wam nic nie groziło. Jeszcze Kościół Chrystusowy nie spoczywa na opoce, niewzruszony, jak ona, jeszcze oblewa go zewsząd przemożna fala pogańska, silniejsza, aniżeli to wasze oczy, oślepione zawiścią i pychą, mogą dostrzedz. Dość, by jaki czciciel Jowisza kapitolińskiego zasiadł na tronie Cezarów, a wrócą na nowo smutne dni niewoli. I będziecie znów służyli nieprzyjaciołom waszym, jako przegraża Pismo święte, w pragnieniu, w obnażeniu i we wszystkim niedostatku. I włożą jarzma żelazne na szyje wasze, przeto, iżeście nie służyli Panu Bogu swemu w weselu i w radości serdecznej, gdyście mieli dostatek wszystkiego. I będzie sługa równy z panem, niewolnica równa z panią swoją i kapłan z ludem i bogaty z ubogim i ten, co kupił mienie, równy z tym, co je sprzedał. I rzucą się na was bałwochwalcy, wołając: rozdzieliło się serce ich, teraz poginą...
Wyborcy zaczęli spoglądać po sobie wzrokiem niespokojnym, wieść bowiem o zaburzeniach rzymskich rozeszła się już po kraju. Gorący oddech wojny unosił się w istocie nad Italią; w miastach, osadach i siołach, w których mieszkała ludność mieszana, płynęła krew w bójkach ulicznych.
I nagle zrozumieli katolicy, Aryanie i Manicheusze, iż łączy ich jedna, wspólna sprawa. Byli wszyscy chrześcianami...
Zaciekłość stronnicza zaczęła w sercach ich stygnąć.
A biskup mówił dalej:
— Jakoście tu przybyli, szaty godowej, to jest zgody i jedności braterskiej nie mając? Pan Bóg puścił między was, zamiast Ducha Świętego, ducha wartogłowa i jesteście, jak pijani. Jednoście ciało i duch jeden, jednego macie Pana, Jezusa Chrystusa, jedną wiarę, jeden chrzest. Jeden nad wami Bóg i Ojciec wszystkich, który jest nad wszystko i przez wszystko i we wszystkich was. Przez imię Pana naszego, Jezusa Chrystusa, proszę was, bracia, abyście toż samo czynili wszyscy, a iżby nie było między wami rozerwania, ale abyście byli spojeni jednakim umysłem i jednakiem zdaniem. Braćmi sobie jesteście, a szkody sobie czynicie? Błagam was, chrześcianie, rzućcie od siebie wszelaką złość i zdradę i obludność i zazdrość i obmowę i módlcie się ze mną do Pana naszego, Jezusa Chrystusa, aby wam wrócił spokój i rozwagę.
Ambrozyusz prosił, lecz w jego głosie nie brzmiała miękka prośba. Tętnił w nim rozkaz wodza, który nawet nie przypuszcza, żeby się ktoś miał jego woli oprzeć. Stał z głową, cofniętą w tył, ze zmarszczoną pomiędzy brwiami, z podniesioną prawicą, jakby ją chciał spuścić na nieposłusznych.
I nikt z zebranych nie ośmielił się oprzeć woli pogromcy imperatorów. Czemże oni byli w porównaniu z Teodozyuszem?... Wszyscy — Aryanie, Manicheusze i katolicy padli na kolana.
A biskup wyciągnął ręce do ołtarza i modlił się:
— Wlej w nich ducha miłości, Panie, i daj im z dobroci Twojej zgodę. Oznajmij im drogę, którą iść mają i rzecz, którą czynić mają, aby im było dobrze, gdy usłuchają Twojego rozkazania...
Zamilkł. Z jego twarzy schodził wyraz stanowczości. Gorycz głębokiego bólu rozlała się na rozchylonych ustach, smutek ocienił czoło i oczy. Pasterz cierpiał za nieprawości owczarni...
Z dołu, z tłumu wyborców płynął ku niemu szept cichej modlitwy, zmieszany z westchnieniami. Duch zgody wstępował w serca chrześcian.
Nagle podniósł się jeden z Aryanów i zawołał:
— Daj nam ty biskupa, ojcze świątobliwy!
— Twoja wola będzie naszą wolą...
— Ty rozkaż, a uczynimy, co rozkażesz...
Wówczas odwrócił się znów Ambrozyusz do przedstawicielów gminy komeńskiej i rzekł:
— Każda dusza niech będzie zwierzchnościom wyższym poddana, jako mówi święty apostół Paweł, bo przełożeni nie są na postrach dobrym uczynkom, jeno złym. A chcesz się nie bać zwierzchności, czyń, co jest dobrego, a będziesz miał pochwałę od niej, Bożym ona bowiem tobie sługą jest ku dobremu.
Jego głos, gdy to mówił, był łagodny, jak głos ojca, który upomina dzieci ukochane.
Wskazał ręką na starego prezbitra katolickiego i dodał:
— Biskupem waszym będzie Hyeronim!
— Hyeronim biskupem! — odpowiedział mu okrzyk wyborców.
Nazwisko nowego biskupa runęło przed kościół i zatoczyło nad zebranym tłumem koło szerokie.
— Hyeronim, Hyeronim! — wołała cała gmina z radością, jakby się jej najskrytsze pragnienia spełniły.
Zaś ten, który tę jednomyślność sprawił, zstąpił z kazalnicy, padł przed ołtarzem na kolana i zaintonował własną pieśń, zrodzoną z jego natchnienia.
— Ciebie Boga chwalimy!... — śpiewał Ambrozyusz wśród kornego milczenia chrześcian.
Skończył, spojrzał jeszcze raz na krucyfiks i zwrócił się ku drzwiom. Teraz zgięły się przed nim wszystkie kolana. On szedł z dobrotliwym uśmiechem na ustach, czynił nad schylonemi głowami znak krzyża św. i mówił:
— Pokój z wami! Pokój z wami!...
Przed kościołem czekała na niego kareta podróżna, zaprzężona w cztery konie. Pobłogosławiwszy wiernych, którzy tłoczyli się do niego, całując skraj jego togi, rozkazał woźnicy:
— Do Medyolanu!
Duży, zamknięty wóz był wewnątrz tak urządzony, że można było w nim spać i pracować. Obok szerokiej ławki, zawieszonej na pasach, znajdował się stół, przymocowany do podłogi śrubami.
Ambrozyusz spoczął na ławce i usiłował zasnąć. Czuł się znużony. Całą noc dyktował swoim sekretarzom listy do biskupa rzymskiego i do Teodozyusza, a zaraz po nabożeństwie rannem wybrał się w drogę. Jego ciało, wycieńczone postami i ciągłym trudem, zaczęło mu od pewnego czasu przypominać, że człowiek nie powinien sił swoich nadużywać. Chociaż liczył dopiero lat pięćdziesiąt, zapadał coraz częściej na zdrowiu. Lekarze zalecali mu dłuższe wytchnienie.
Mógłże on wypoczywać? Wszakże widział niebezpieczeństwo, jakie zagrażało młodemu chrześciaństwu, w jego jednego wstąpił duch św. Atanazego, nieustraszonego obrońcy jedności Kościoła.
Wschodnie prefektury cesarstwa, poszarpane herezyami, przestały myśleć o posłannictwie nauki Chrystusowej, która przyszła, aby opasać całą ludzkość jedną wstęgą miłości, zaś w zachodniej wichrzył znów upiór heleński.
Wprawdzie zmusił Teodozyusz kłótliwość sekciarzów do milczenia i zdeptał dumę pogan, ale imperator był mimo swojej „boskości” i „wieczności” tylko śmiertelnikiem. Zmiana monarchy mogła zniweczyć owoce bohaterskich wysiłków czterech wieków. Dowiódł Julian Apostata, ile krzywdy potrafi wyrządzić jeden człowiek sprawie najświętszej. Panował on zaledwo trzy lata, a w tym krótkim czasie odpadło od Chrystusa tysiące serc, przerażonych niełaską imperatora. Gdyby Opatrzność, czuwająca nad dziełem swojem, nie była przecięła jego wrogiej dla Kościoła działalności, byłby bez tortur i więzień, bez sędziów i katów, jedynie mocą swojego stanowiska, cofnął prawidłowy rozwój nowego porządku o kilka pokoleń. Dowiódł także bunt uzurpatora Maksyma, iż poganie nie stracili jeszcze nadziei zwycięstwa.
Wszystko to widział Ambrozyusz, przeto troskał się i szukał środków do wzmocnienia chrześciaństwa, nie łudząc się powodzeniem chwili. Po Teodozyuszu i Walentynianie II mógł przyjść imperator pogański, a wówczas...
Myśl ta odebrała biskupowi ochotę do spoczynku. Podniósł się na ławce, odsunął zasłonę karety i puścił wzrok zadumany po bogatych równinach północnej Italii.
Mijały go szare sioła, murowane osady, marmurowe wille, przeglądające się w modrych zwierciadłach stawów i jezior, liczne stada rogatego bydła pasły się na łąkach, niezwarzonych jeszcze tchnieniem jesieni.
Niebo, dżdżyste w Comum, rozjaśniało się w miarę, jak się Ambrozyusz zbliżał do Medyolanu.
On nie zwracał uwagi na dostatek, który go zewsząd otaczał. Wszakże obchodziły go skarby tej ziemi tak mało, iż rzucił je precz od siebie, gdy postanowił hyc kierownikiem dusz, powierzonych jego opiece.
Zanim objął zarząd dyecezyi, zgłębił nasamprzód zasady nauki Chrystusowej, wziął je w siebie i ukochał z siłą gorącego, wielkiego serca. Był on prawdziwym wyznawcą Boga Ukrzyżowanego. Nie dla korzyści doczesnych, dla stanowiska biskupiego, jak to czyniło wielu innych, odwrócił się od tradycyi swego narodu.
Z chwilą, kiedy zasiadł na stolicy medyolanskiej, żył już tylko dla chrześciaństwa, pragnąc jego tryumfu.
Ambrozyusz zrozumiał, że czas pierwszego zapału minął i że należy teraz ująć rzeszę Chrystusową silną ręką, by jej kłótliwość i prywata ludzka nie rozbiły na wrogie sobie odłamy. Rzymski patrycyusz, który miał we krwi poczucie prawa i karności, odziedziczone po szeregu przodków, wprowadzał z całą świadomością genialnego organizatora do Kościoła rząd i ład. On to nakłonił Teodozyusza do wydania edyktów przeciw sekciarzom i poganom, on zastosował znakomity aparat rządowy cesarstwa w gminach chrześciańskich, on podniósł wysoko godność kapłańską i podporządkował władzę świecką władzy duchownej. Był on protoplastą późniejszych Papieżów, którzy rozkazywali światu.
I teraz, kiedy wodził wzrokiem zamyślonym po zielonych równinach północnej Italii, ogarniał jego geniusz wszystkie stosunki świata cywilizowanego i szukał broni do ostatecznego stłumienia niedobitków helenizmu. Obliczał siły chrześcian i pogan, przebiegał prowincye wschodnie i zachodnie, zestawiał legiony imperatorów z wojskiem najemnem, składającem się z Gallów, Franków, Allemanów i różnych innych plemion germańskich.
Od czasu do czasu przesuwała się po jego czole chmura troski. Najznakomitszy wódz cesarstwa, Arbogast, był poganinem... najbogatsi panowie Italii modlili się do bogów rzymskich...
Ambrozyusz nie łudził się... W razie wojny mogła się szala zwycięstwa przechylić na stronę wrogów chrześciaństwa.
Wzniósł oczy do nieba i patrzył długo w jasne, ciche błękity, jak gdyby je pytał o tajemnicę jutra. Jego usta poruszały się nieznacznie... Modlił się... Powoli rozpraszał promień nadziei na jego twarzy cienie wątpliwości.
— Nie na to zdjąłeś z dzieci tej ziemi grzechy długiej przeszłości — mówił do siebie — abyś tym grzechom tryumf gotował. Przyjdź Królestwo Twoje, o Panie, i niech się wola Twoja dzieje na niebie i ziemi...
Rącze konie szły, jak wicher, przebiegając bez wytchnienia liczne osady germańskie, rozrzucone po całej północnej Italii. Tu i owdzie tuliły się gromady domów do okazałych kościołów chrześciańskich, częściej jednak świeciły na tle zielonych gajów białe marmury świątyń rzymskich. Po obu stronach drogi wychylały się z klombów cyprysowych szare grobowce, czarne mogiły, posągi bogów, ogrodzone miejsca, uświęcone dotknięciem piorunu.
Wszędzie padał wzrok Ambrozyusza na żywe jeszcze świadectwa tej przeszłości, którą Pan świata skazał już na zapomnienie.
Na pola i łąki spływała cisza wieczoru. Spokój ogarniał ludzi, zwierzęta i przyrodę. Głos niewolników, nawołujących się wzdłuż drogi, zdawał się przytłumiony, jak gdyby był echem dalekiem. Drzewa stały bez ruchu, domy straciły jaskrawe barwy dnia.
Ambrozyusz oparł znów głowę na skórzanej poduszce i przymknął powieki. Jego ciało przechodziły zimne, przykre dreszcze wyczerpania nerwowego. Chciał zasnąć, ale do mózgu tłoczył się taki nawał myśli, że nie pozwoliły mu spocząć.
Cienie nocy objęły już Medyolan, kiedy się wóz zatrzymał przed pałacem biskupim, zbudowanym obok katedry. W świetle pochodni, z któremi służba wybiegła na powitanie pana, spostrzegł Ambrozyusz przed swoim domem złoconą karetę i kilku ludzi w szkarłatnych tunikach.
— Zdaje się, że to kareta konsula Symmacha? — rzekł do odźwiernego.
— Ty wiesz, świątobliwy ojcze — odpowiedział odźwierny. — Przesławny Kwintus Aureliusz Symmachus przybył przed godziną.
— Każ podać obiad polecił Ambrozyusz wywoływaczowi.
W sali przyjęć czekał na niego Symmachus. Przywitali się bardzo serdecznie. Chowali się kiedyś razem; byli rówieśnikami i krewnymi.
— Przywożę ci pozdrowienie całej rodziny i Flawiana, który należy do niej od dwóch tygodni — zaczął konsul.
— Mówiono mi, że złączyłeś Galię węzłami dozgonnemi z młodym Flawianem — odpowiedział Ambrozyusz i dziwiłem się, że nie wezwaliście mnie na uroczystość rodzinną.
— Obawialiśmy się odmowy.
— Mój Bóg nie jest wrogiem miłości rodzinnej. Ty wiesz, Kwintusie, że Gallę zawsze kochałem.
— I ona wspomina często wuja Ambrozyusza.
— Chciałbym ją kiedyś zobaczyć, a tymczasem zawieź jej moje błogosławieństwo.
Wywoływacz oznajmił, że podano obiad.
— Nie śmiem cię prosić do mojego ubogiego stołu — mówił Ambrozyusz — chociaż wiem, że i ty posilasz się tylko dlatego, by głód zaspokoić.
A zwróciwszy się do wywoływacza, rozkazał:
— Niech sobie kucharz przypomni swoje dawne, dobre czasy i niech sporządzi natychmiast posiłek obfitszy.
Ale konsul powstrzymał sługę.
— Jeśli o mnie idzie — odezwał się — niech sobie kucharz nie przypomina owych dawnych, dobrych czasów.
— Moim obiadem zgorszyłby się ostatni z twoich niewolników, Kwintusie — zauważył Ambrozyusz z uśmiechem. — Coraz mniej potrzebuję.
— Co podtrzymuje twoje pracowite życie, wystarczy i dla mnie — odpowiedział Symmachus.
— Wola gościa jest rozkazem dla gospodarza.
Biskup wziął konsula pod ramię i przeprowadził go do jadalni.
Nie było tu miękkich sof, wysłanych szkarłatnemi poduszkami. Po obu stronach długiego stołu znajdowały się zwykłe krzesła. Jedna duża lampa, zawieszona u sufitu na bronzowych łańcuszkach, oświecała dużą, ponurą salę.
Cały obiad najpotężniejszego biskupa chrześciańskiego składał się z ryby, chleba, owoców i czarki młodego wina. I jeden tylko wyzwoleniec służył patrycyuszowi, którego otaczał dawniej legion niewolników.
Konsul nie dziwił się bynajmniej temu dobrowolnemu ubóstwu, nie należało ono bowiem w drugiej połowie czwartego stulecia do rzadkich zjawisk. I poganie naśladowali ascetów chrześciańskich. Julian Apostata zaczął panowanie swoje od rozpędzenia dworaków, zaś wszyscy naczelnicy staro-rzymskiego stronnictwa z czasów Teodozyusza żyli tak skromnie i czysto, iż zjednali sobie szacunek nawet przeciwników.
Bez wstrętu pił Symmachus, najbogatszy pan Italii, cierpkie wino i spożywał chleb jęczmienny.
Na znak biskupa oddalił się wyzwoleniec. Gospodarz i gość zostali sami.
— Domyślam się, iż przywiodła cię do mnie sprawa ważna — zaczął Ambrozyusz, zmówiwszy po obiedzie krótką modlitwę — liczne bowiem zajęcia twoje nie pozwalają na uprzejmości rodzinne. Nie dlatego, żeby się na własne oczy przekonać, czy mi zdrowie służy, przybyłeś do Medyolanu.
Oparł się plecami na poręczy krzesła, utkwił w twarzy Symmacha wzrok badawczy, który umiał czytać w duszach ludzkich i czekał.
Nie odrazu odpowiedział Symmachus. Namyślał się, gniotąc w palcach okruchy chleba, zanim rzekł głosem miękkim:
— Chciałbym z tobą mówić, jak krewny z krewnym. Niańki i matki kołysały nas temi samemi pieśniami do snu i te same duchy opiekuńcze strzegły naszej młodości, Ambrozyuszu.
Biskup milczał, nie zdejmując z twarzy konsula wzroku.
— I chciałbym z tobą mówić, jak Rzymianin z Rzymianinem, jak obywatel z obywatelem, którego obchodzi dobro ojczyzny. Nie po to, by słyszeć odpowiedź kapłana chrześciańskiego, przybyłem do Medyolanu. Czy chcesz ze mną mówić, jak mąż świecki z mężem świeckim?
Ambrozyusz pochylił głowę na znak zgody.
— Słucham — odparł.
— I nie będziesz miał do mnie żalu, gdy z ust moich spadnie słowo żywsze? Nie zawsze wiem i czuję, co może dotknąć twoją wiarę.
— Jestem twoim krewnym, Symmachu, i chrześcianinem. Krewny kocha cię, a chrześcianin będzie pobłażliwym dla innowiercy.
Znów namyślał się konsul. Szukał widocznie argumentów, któreby trafiły do przekonania biskupa. Nagle potrząsł głową, jak gdyby się zniecierpliwił bezowocną robotą i zapytał wprost:
— Dlaczego ty nas prześladujesz, Ambrozyuszu?
— Kogo? — rzekł biskup głosem spokojnym.
— Nas, swoich krewnych i przyjaciół, nas, wychowanych przez te same matki, co ty, nas, Rzymian, wyznawców bogów narodowych — mówił konsul, przechylając się przez stół do biskupa.
— Jakich bogów? Czy tych, w których nie wierzycie?
Tak przenikliwie patrzyły oczy Ambrozyusza na Symmacha, że poganin zamilkł. Wiedział, iż ten wzrok płomienny sięga do najskrytszych tajników jego duszy.
— Czy tych, w których nie wierzycie? — powtórzył biskup. — Bo żaden z was nie wierzy w owych bogów narodowych, aczkolwiek wmawiacie w siebie, że serca wasze należą jeszcze do nich. Nawet imperator Julian, chociaż zarżnął własną ręką tysiące jałowic na ołtarzach ofiarnych, nie modlił się do bogów starego Rzymu. Jego bogowie byli tworami jego wyobraźni, o czem doskonale wiecie. I wy naczyniliście sobie bogów, odpowiadających waszym potrzebom i upodobaniom. Każdy z was wyznaje innego boga, który począł się nie z wiary, lecz z rozumu.
Wyznajemy wszyscy panowanie istot nadziemskich, silniejszych od człowieka — wtrącił Symmachus.
— Te istoty nadziemskie, silniejsze od człowieka, stroicie w strzępy filozofii i zabobonów gminu. Prowadzi was do nich tylko rozum i miłość przeszłości. Nie z żywą wiarą naszych ojców zbliżacie się do ołtarzów Jowisza, Junony, Marsa i Apollina.
— Mędrzec nie gardzi żadną drogą, byle wiodła do cnoty. Gdy znalazł drogę dobrą, nie pyta o to, jak się ona nazywa.
— Droga, wybrana przez rozum, bywa zawsze krótką i przystępną tylko dla jednostek, które trafią i bez niej do cnoty. Jedyna wiara żywa posiada moc odmłodzenia ludzkości, tą zaś wiarą nie jest helenizm, o czem wiesz tak samo, jak ja, Kwintusie.
Milczeli.
Symmachus nie przeczył, znał bowiem zbyt dobrze jasny umysł Ambrozyusza, by się mógł łudzić, że przekona go słowem obłudnem. I on czuł niedostatki odrodzonego pogaństwa.
— Mówiąc o bogach narodowych — odezwał się po dłuższej przerwie — mówię o Rzymie, o jego przeszłości i przyszłości. Z prośbą od tego Rzymu, od kołyski twoich przodków, przybyłem do ciebie, Ambrozyuszu. Być nie może, by zabobon wschodni...
Zatrzymał się i poprawił:
— Odpuść mi, bracie... Być nie może, by nowi bogowie wyssali z twoich żył krew rzymską i wszczepili w twoje serce miłość dla barbarzyńców. Zanim zostałeś chrześcianinem, byłeś Rzymianinem. W imieniu dzieci świętej Romy zanoszę do ciebie, patrycyuszu rzymski, prośbę serdeczną. Wpłyń na Teodozyusza, żeby cofnął swoje ostatnie edykty. Zostawcie nam nasze ołtarze i zwyczaje, albowiem bez nich zgaśnie Rzym, jak gaśnie lampa, której odjęto oliwę. Przodkowie twoi wołają do ciebie z krainy cieniów: szanuj starość bogów, co dali nam, ojcom twoim, tyle cnoty i chwały.
Symmachus mówił ciepło, serdecznie. Wyciągnął ręce do biskupa i powtórzył głosem podniesionym:
— Szanuj starość naszych bogów, Ambroży uszu!
Oczy biskupa, patrzące dotąd na konsula, zwróciły się w górę, a z jego ust spłynęły słowa ciche:
— Nie w ręku mojem, ani Teodozyusza spoczywają losy Rzymu. Ktoś mocniejszy odemnie i od niego postanowił waszą zagładę, my zaś jesteśmy tylko narzędziami tego Kierownika świata. Choćby Teodozysz cofnął ostatnie edykty, spełni się mimo to nad wami przeznaczenie. I tylko wtedy przedłuży Rzym swoje istnienie, tylko wtedy będzie rozkazywał dalej ludzkości, gdy rzuci się do stóp Chrystusa i stanie się jego synem najwierniejszym.
Wolno opadły ręce konsula. Pochylił głowę, zawiedziony i rzeki z wyrzutem:
— Prosiłem cię, abyś mówił do mnie językiem męża świeckiego.
— Mówię właśnie tym językiem — odpowiedział biskup.
— Słyszę mowę kapłana chrześciańskiego, wroga przeszłości rzymskiej.
— Słyszysz mowę Rzymianina, który umie czytać w obliczu teraźniejszości i rozumie głos przyszłości.
— Bogowie chrześcian odmienili twoje oczy i uszy.
— Posłuchaj uważnie, a może odmienią się i twoje oczy i uszy.
Symmachus utkwił w Ambrozyuszu wzrok zdumiony.
— Mówiąc o Rzymie — ciągnął Ambrozyusz dalej — macie na myśli nie Rzym dzisiejszy, lecz owego potężnego władcę, któremu hołdowały mnogie ludy. O panowaniu nad światem marzycie, o Rzymie pierwszych imperatorów. Ale gdzież ten Rzym, gdzie jego Cezarowie, patrycyusze, prawodawcy, wodzowie i legiony, gdzie jego cnoty i męstwo? Na tronie Juliów, Klaudyów, Flawiów i Antoninów siedzą wczorajsi barbarzyńcy; stary patrycyat pleśnieje w grobowcach; prawa dyktują nam synowie naszych wyzwoleńców; księgi piszą chrześcianie; na czele wojska stoją Frankowie, Gotowie i Allemanowie; nasze legiony gnuśnieją w obozach, niezdolne do czynu odważnego. Komu zawdzięcza cesarstwo od lat pięćdziesięciu swoją chwałę? Walentynian, Walens i Gracyan pochodzili z krwi panońskiej, Teodozyusz jest Hiszpanem, a naszych wrogów gromili i gromią Bauto, Meltobald, Wallion, Rikomer, Stylikon i Arbogast. Gdyby nie pomoc Gotów i Franków, podzieliliby się barbarzyńcy już dawno spuścizną naszych konsulów i Cezarów. Gdzież więc ten Rzym, którego wielkość płoszy sen z waszych powiek i czyni was głuchymi na wyraźny głos nowych czasów? Wszystko na tej ziemi kończy się, i człowiek i naród, skała nawet kruszeje. Rzym przeszłości skończył się, skruszał...
Konsul zrobił ręką ruch przeczący.
— Wiem, co mi odpowiesz — mówił biskup. — Powiesz mi, że w Rzymie biją dotąd dla naszej przeszłości serca gorące, wskażesz Flawiana, siebie, Juliusza, Galeryusza i stu innych senatorów, którzy położą w każdej chwili szlachetne głowy za dawny Rzym; powiesz mi, że obok was stanie połowa Italii i rzuci na ostatnią stawkę mienie i życie. Nie przeczę, iż tak będzie. Słońce, zanim gaśnie, oblewa jeszcze raz płomieniami swojemi zachodni skraj nieba. Lecz czemże wy jesteście, wy, dawnego porządku zwolennicy, w porównaniu z całą potęgą cesarstwa? Jedna wygrana bitwa złamie wasz opór na zawsze. A tej bitwy nie wygracie wy, bo przeszłość spełniła się bezpowrotnie. Innym narodom powierzył już Bóg kierownictwo nad ludzkością.
— Mówisz o Bogu Galilejczyków — odezwał się konsul z przekąsem.
— Mówię o Bogu prawdziwym, o stwórcy i rządcy świata, który istniał zawsze, chociaż Go ludzie nie znali.
— I ten to Bóg postanowił naszą zagładę?
— Ten Bóg postanowił uwolnić ludzkość od ciasnych praw i pojęć przeszłości, od jej samolubstwa i okrucieństwa.
Symmachus targał niecierpliwie purpurowy szlak swojej tuniki. Wyraz jego twarzy zmieniał się ciągle, to zdumiony, to szyderski.
— Twierdzisz tedy stanowczo — rzekł przez zaciśnięte zęby — iż Rzym Cezarów należy już do bezpowrotnej przeszłości?
— Twierdzi to za mnie obecny stan cesarstwa odpowiedział Ambrozyusz. — Którzy byli sługami sług naszych przodków, stali się naszymi panami; którzy uczyli się od nas męstwa i karności, świecą nam przykładem cnót obywatelskich i żołnierskich.
— I lud rzymski nie bluźni już bogom i nie tarza się w rozpuście. Zmartwychwstały cnoty naszych praojców.
— Zmartwychwstały za późno. Z rozbudzoną świadomością ludów barbarzyńskich, które zalały cesarstwo, nie walczyć nam, niedobitkom dogorywającego plemienia. Tworzymy zastęp tak szczupły, iż bylibyśmy nierozumni, gdybyśmy chcieli narzucać ludzkości swoją wolę.
— Towarzysze naszych królów tworzyli zastęp jeszcze szczuplejszy, a mimo to podbili świat.
— Podbili świat, bo dawali mu w zamian za odjętą wolność prawo i porządek, dziś jednakże zmieniło się położenie. I barbarzyńcy umieją już sądzić i rozkazywać. Nasze cnoty zwiędły. Światu potrzeba cnót innych, większych, szerszych...
Zamilkli. Konsul, podniósłszy się z krzesła, chodził szybkim, niespokojnym krokiem po sali, rzucając od czasu do czasu na biskupa spojrzenie ukośne. Po jakimś czasie zatrzymał się przed nim, założył ręce poza siebie i rzekł z drwiącym uśmiechem:
— Więc radzisz nam, abyśmy się rzucili do stóp twojego Boga i zapomnieli o przeszłości? Za tę cenę obiecujesz nam panowanie nad ludzkością?
Na bladą twarz biskupa wystąpiły ceglaste rumieńce. Męczyła go rozmowa z poganinem. Mimo to odpowiedział bez gniewu:
— Nad ludzkością panuje zawsze ten, kto rozumie głos Boga i wciela posłusznie Jego zamiary. Bogu spodobało się rozszerzyć godność człowieczeństwa, którą dawny Rzym zagarnął dla swoich dzieci, na całą ludzkość i podnieść śmiertelników do siebie za pomocą cnót, nieznanych naszym przodkom. Jeżeli się Rzym stanie rzecznikiem tego nowego przykazania, wówczas będzie dalej panem świata...
— A jeżeli się nie ukorzy przed mądrością niewolników? — podchwycił konsul.
— Wówczas zostaną po nim w krótkim czasie tylko ruiny i groby.
Symmachus patrzył długo z żalem na biskupa. Potem załamał ręce i zawołał:
— Ty nie jesteś już Rzymianinem, Ambrozyuszu!...
I zaczął znów chodzić po sali krokiem szybkim, niespokojnym, unoszony gniewem, który wrzał w jego duszy.
Wiedział on bardzo dobrze, co biskup nazywał nowemi cnotami i nowym porządkiem, jawność bowiem nauki Chrystusowej zdjęła z niej oszczerstwa pierwszych l rzęch wieków. Żaden z oświeconych pogan czwartego stulecia nie wierzył w plotki przeszłości o czci dla oślej głowy, o zabijaniu niemowląt, zatruwaniu studni i nienawiści dla rodzaju ludzkiego. Zasady chrześciaństwa stały się własnością powszechną.
Jak Ambrozyusz, pojmował i Symmachus, że siła reformatorska nowej wiary polegała na zrównaniu wszystkich ludzi w obliczu jednego Boga, bez względu na ich pochodzenie narodowe i społeczne, ale właśnie to wyzwolenie człowieka było jego duszy rzymskiej wstrętne. Święta, wieczna Roma, pani świata, miałaby się podzielić przywilejami swojemi z motłochem barbarzyńskim? Mogła ona rzucić okruchy swoich praw, zdobytych przez krwawy trud wieków, głodnej rzeszy cudzoziemców, mogła się okazać łaskawą, pobłażliwą, nawet hojną, gdyby taka była jej wola, lecz nie powinna się była zniżyć do braterstwa z narodami, skazanemi na służbę.
— Gdybym nie wiedział, kim jesteś — odezwał się Symmachus, biegając po sali, jak wilk w klatce — nie uwierzyłbym nigdy, iż mówię z patrycyuszem.
— I patrycyusz rodzi się, żyje i umiera tak samo, jak niewolnik — rzekł Ambrozyusz łagodnie. — Dziwi mnie, że ty tego nie chcesz uznać, ty, którego oko umie wniknąć w istotę rzeczy. Jeżeli kto, to powinieneś ty, pisarz i myśliciel, szanować w każdym człowieku człowieka.
— Mógłbym ci na to odpowiedzieć, że tak samo, jak patrycyusz, rodzi się, żyje i umiera każde zwierzę, a mimo to zabijamy je i zjadamy. Bo nieznany Pan świata kazał wszystkiemu, co istnieje na ziemi, służyć człowiekowi, zaś barbarzyńców uczynił narzędziami Rzymu.
— Było tak niegdyś, obecnie jednak postanowił Bóg inaczej.
— O, ten wasz Bóg...
Ambrozyusz powstrzymał bluźnierstwo Symmacha spojrzeniem nakazującem.
— Jestem chrześcianinem — odezwał się znów tym samym szorstkim głosem, którym spiorunował wyborców gminy komeńskiej. — Chciałeś, żebym mówił do ciebie językiem świeckim... Zgodziłem się na twoje żądanie... Teraz jednakże uczyń ty, czego ja żądam... Imienia mojego Boga nie bierz nadaremno...
W sali zapanowała cisza. Stali naprzeciw siebie, biskup i konsul — pierwszy spokojny, wyniosły, drugi wzburzony, z błyskawicami gniewu w oczach, z rumieńcem gorączki na twarzy. Bliscy krwią, wychowaniem i tradycyami tego samego narodu, spoglądali na siebie, jak ludzie obcy, których nie łączy żaden wspólny cel życia. Rozdzieliły ich odmienne pojęcia i rozbiegły się dusze ich tak daleko, jak gdyby byli dziećmi innych ras i epok innych. Symmachus, pogrążony w cieniach przeszłości, nie widział, co się dzieje naokoło niego; Ambrozyusz, skąpany w różowych blaskach przyszłości, czytał w jej zamkniętej jeszcze księdze i słyszał głos przeznaczenia.
— Wiedziałem, że nie złamię twojego uporu — odezwał się pierwszy Symmachus. — Ale Flawianus prosił i uległem... Nie będę cię więcej trudził... Jesteś znużony... Spocznij i śnij o klęsce Rzymu, o upadku twojej ojczyzny...
Usta jego poruszały się, jak u dziecka, które dławi płacz tłumiony, głos drżał, słowa wydobywały się z gardła z wysiłkiem, urywane, coraz cichsze...
Wziął z krzesła togę, zarzucił ją na siebie i zwrócił się ku drzwiom.
— Kwintusie! — zawołał za nim Ambrozyusz. — Sen pod moim dachem natchnie cię sprawiedliwszemi myślami. Może cię jutro łatwiej przekonam.
Ale Symmachus potrząsł głową przecząco.
— Pod twoim dachem wylęgłyby się w sercu mojem tylko żmije nienawiści — odpowiedział. — Zadusiłoby mnie powietrze, którem ty oddychasz, raniłyby mnie sprzęty, których się ty dotykasz.
— Będę się modlił, aby Stwórca świata oświecił waszą pyszną duszę.
— Oszczędź sobie trudu, Galilejczyku! Modlitwy twojej nie pragniemy, a z zabobonem twoim rozmówimy się po rzymsku!
I wybiegł Symmachus z sali.
Głowa Ambrozyusza opadła na piersi, ręce jego obwisły, cała postać chyliła się ku ziemi, złamana, przygnieciona ciężarem groźby Symmacha. Jego usta wyszeptały:
— I znów popłynie krew ludzka... rzymska...
Ten żarliwy chrześcianin i sługa Boży miał serce rzymskie, chociaż mu konsul zarzucił, iż przestał być Rzymianinem, On kochał stary gród Romulusa, jak Flawianus i Symmachus, i bolał nad jego upadkiem.
Chwiejącym krokiem udał się Ambrozyusz do kaplicy domowej, w której ukrzyżowany Zbawiciel zajął miejsce duchów opiekuńczych jego rodu.
Alabastrowa lampa, przyćmiona czerwoną tkaniną indyjską, rzucała krwawe światło na Chrystusa, rozpiętego na drzewie hańby.
Długo pił Ambrozyusz smutnemi oczami boleść z twarzy Syna Bożego, potem zgiął kolana i prosił spieczonemi usty:
— Zmiłuj się, Panie, nad tym nieszczęsnym ludem, który nie chce się ukorzyć przed Twoją dobrocią i jest ślepy na blask Twojej prawdy. Ty wiesz, o Wszechmocny i Wszechmądry, iż na jego pychę złożyły się wieki chwały i panowania.
I przypadł twarzą do ziemi i modlił się, jak mąż z gminu, westchnieniami, urywanemi słowami, bólem serca, gorąco, usilnie aż do zupełnego wyczerpania ciała.
Pokonany całodziennym trudem, złożył stroskaną głowę na marmurowej posadzce kaplicy i zasnął.
A we śnie był w Rzymie, w bazylice lateraneńskiej, zmieszany z tłumem pobożnych. Drzwiami środkowemi wchodziły, jedne po drugich, poselstwa ze wschodu, zachodu, z północy i południa. Ciągnęli królowie Europy, Azyi i Afryki, szli książęta ludów, o których Ambrozyusz nigdy nie słyszał, błyszczały zbroje, których nigdy nie widział.
Cała ta świetna rzesza, zbliżywszy się do ołtarza, padła na kolana i wyciągnęła ręce błagalne do sędziwego biskupa, który spoczywał na krześle kurulnem, otoczony licznym dworem. Miał on na sobie białą suknię rzymskiego obywatela, na ramionach purpurowy płaszcz rzymskiego imperatora, a nad jego głową świeciło słońce tak duże, tak jasne, iż napełniało promieniami swojemi całą ziemię.
Biskup podniósł się, zrobił nad rzeszą wiernych znak krzyża i wyrzekł wolno, dobitnie językiem Rzymu:
Urbi et orbi...








VIII.


— Ty pamiętasz moją, matkę, Teodoryku?
Stary Alleman, który przywiązywał klęcząc do stopy wojewody purpurowe, perłami naszywane sandały, podniósł głowę i spojrzał zdziwiony na pana.
— Wykradałem ją razem z waszym ojcem, panie odpowiedział.
— Więc to prawda, że ojciec zabrał matkę przemocą z domu jej rodziców?
— Mówiono o tem w całej Gallii.
— I ja słyszałem coś o przygodach młodości mojego ojca, ale nie znałem dokładnie szczegółów owego porwania. Była to podobno zuchwała wyprawa.
Twarz Teodoryka rozjaśniła się, jak gdyby na nią padł odblask pochodni. Uśmiechnąwszy się z zadowoleniem, rzekł:
Były to czasy, panie, były to czasy... Dla waszego ojca i dla mnie nie było rwących potoków i gór niebotycznych. Najszersze rzeki przebywaliśmy wpław, po skałach iberyjskich pięliśmy się, jak dzikie kozy, z kniei wyprowadzaliśmy turów za rogi... Pamiętam, raz...
— Miałeś mówić o porwaniu mojej matki — przerwał mu wojewoda.
— O, wasza matka... Piękna to była pani, tak piękna, że jej sama imperatorowa Justyna zazdrościła urody. Kiedy przybyliśmy z nią na dwór cesarski do Medyolanu, potracili nawet senatorowie mądre głowy. Dawano dla niej biesiady, igrzyska, sprowadzano histryonów z Rzymu, śpiewaków z Aleksandryi, skoczków z Konstantynopola. Ale wasz rodzic, panie, nie lubił, żeby ktoś obcy sięgał po jego własność, chociażby tylko spojrzeniem pożądliwem. Bauto Fabricyusz nie znał się na żartach. Było niebezpiecznie narazić się jego gniewowi. Pamiętam, raz...
— Ojciec mój spotkał się z moją matką w południowej Gallii przerwał mu znów wojewoda.
— Polowaliśmy z imperatorem Gracyanem w lasach, rozciągających się u stóp Pirenejów. Wy wiecie, panie, że boski Gracyan miłował nadewszystko łowy i otaczał się najchętniej mężami naszego plemienia, za co ściągnął na siebie zemstę Rzymian. Biedny pan... Gdyby nie był tak młodo zginął, nie byliby się Frankowie Arbogasta rozgospodarowali w Gallii, jak u siebie. Allemanom zaczyna być duszno na dworze w Wiennie...
Wojewoda poruszył się niecierpliwie na krześle.
— Przypominam ci po raz trzeci — wtrącił iż czekam na powieść o porwaniu mojej matki.
— Zaraz, zaraz — mówił Teodoryk, podnosząc się z ziemi. — Mój sokół przyspieszyłby, gdyby to było w jego mocy, bieg czasu, tak samo, jak Bauto Fabricyusz. Zaraz, zaraz... I Bauto Fabricyusz nie lubił czekać. Krew w nim ciągle wrzała, a ramię było tak szybkie, iż uderzało dość często niewinnych. Ale potem żałował i starał się krzywdę wynagrodzić.
Wojewoda przygryzał wargę.
— Nie doczekam się dziś twojej powieści — mruknął. — Starzejesz się, Teodoryku.
— Aha, owe porwanie — mówił sędziwy wojak, pocierając czoło ręką. — A tak... Spotkaliśmy waszą matkę po raz pierwszy w południowej Gallii...
W pobliżu Tolozy — poddał mu wojewoda, który się coraz więcej niecierpliwił.
— Tak, w pobliżu Tolozy... Przybyła z ojcem swoim z Iberyi, z kraju Wasków, aby się przypatrzyć dworowi imperatora Gracyana. A było na co patrzeć, bo szliśmy zawsze na łowy, jak na wojnę. Wasz rodzic, gdy ją ujrzał, zbladł, zatrząsł się cały, potem rzekł do mnie: „Czy widzisz tę Iberyjkę?” — „Widzę, panie!” — odpowiedziałem. A on dalej: „Ta Iberyjka będzie twoją panią, albo rozbiję tobie czerep maczugą, sobie zaś wepchnę miecz pod piąte żebro.” — Ja na to: „Ta Iberyjka będzie moją panią, choćby była córką rzymskiego imperatora. Małoż to u nas lasów? Jest się gdzie skryć, nawet przed zemstą boskich władców?” — Więc uśmiechnął się wasz rodzic i mówił: „Najlepszy koń z mojej stajni będzie pod tobą chodził, najostrzejszy miecz z mojej zbrojowni będzie błyszczał przy twoim boku.” On tak zawsze: jedną ręką groził, drugą obdarzał. — „Dowiesz mi się, kto ona?” — rozkazał.
— I dowiedziałeś się? — pomagał wojewoda, aby przyspieszyć rozwlekłe opowiadanie starego sługi.
— Jeszcze tego samego dnia wiedzieliśmy, że owa sarenka była córką kapłana jakichś zabobonów pogańskich. Bo w Iberyi istnieją podobno dotąd różne, osobliwe zabobony. Opowiadano, że wasz dziad czcił jakoby słońce, czy miesiąc, bo nie wiem dobrze, do jakiej gwiazdy się modlił.
Oczy wojewody zwróciły się zdziwione na Teodoryka.
— Mówisz, że matka moja była poganką — rzekł — ja zaś pamiętam, że uczyła mnie sama zasad naszej wiary.
— Bo wasz rodzic poznał był już wówczas naszego Dobrego Pasterza — odparł Teodoryk — a on nie lubił, żeby ktoś w jego domu wierzył inaczej od niego.
— Czy się moja matka poddała bez oporu?
— Wy wiecie, panie, że niewiasta poddaje się zawsze bez oporu miłości. Kocha ona tego boga, którego jej umiłowany małżonek uwielbia.
— Tak sądzisz?
— Miłość jest najmocniejszą wiarą niewiasty, a wasz ojciec otoczył waszą matkę taką miłością, że zapomniała w jego objęciach o zabobonach lat dziecinnych. Ktoby tam pytał niewiastę o jej wolę?
Wojewoda zasępił się. Myśli jego przedarły się do Atrium Westy i wpatrywały się uważnie w oblicze Fausty Auzonii. Byłażby i ona tak uległa, jak jego matka, kochałażby i ona Boga swojego małżonka? — pytała jego tęsknota.
Z surowej twarzy kapłanki biła taka stanowczość, że nie zachęcała wcale jego nadziei.
— Nie wszystkie niewiasty poddają się rozkazowi mężów — odezwał się półgłosem.
Ale Teodoryk potrząsł siwą głową.
— Wszystkie, panie — mówił — jeśli mąż jest mężem prawdziwym.
— Czy nie widziałeś nigdy niewiast, opierających się mężom?
— Widziałem takich dużo, wówczas jednakże nie byli ich mężowie mężami.
— Mówiłeś, że mój ojciec...
— Wasz rodzic, panie — wtrącił Teodoryk żywo — wykonywał zawsze to, co sobie postanowił. Gdy powiedział: tak będzie! to tak było. Kiedy mu wasz dziad odmówił córki, zmarszczył się tylko i spojrzał na mnie. Ja domyśliłem się zaraz, co to spojrzenie znaczy. Wychodzimy z domu onego kapłana pogańskiego, dosiadamy koni i pędzimy jakiś czas w milczeniu, jakby nas śmierć ścigała. Nagle zatrzymał się wasz rodzic, osadził ogiera jednem szarpnięciem wodzów na tylnych nogach i westchnął, niby tur raniony. Aż mnie ciarki przeszły po skórze. Chyba zapali temu czcicielowi słońca, czy miesiąca dach nad łbem upartym, pomyślałem sobie. Wzdychał, sapał, mruczał, wreszcie krzyknął: „jeszcze dziś wrócimy...”
— I wróciliście? — zapytał wojewoda, który słuchał z rosnącem zajęciem.
— Mówiłem wam, panie, że wasz rodzic nie żartował. Wróciliśmy nocą, porwaliśmy pisklę z ciepłego gniazdka, a stary ptak groził tylko ogonom naszych koni. Tyle nas widział.
— A moja matka?
— Płakało zrazu biedactwo, wyrywało się do domu, zwyczajnie jak niewiasta, wkrótce jednak osuszyły pocałunki waszego ojca jej łzy, lecz kiedy zasmakowała w miłości, zapomniała o słońcu, księżycu i wszystkich gwiazdach iberyjskich. Wy wiecie, panie, że umiłowała naszego Dobrego Pasterza z namiętnością wyznawczyni.
Wojewoda, podniósłszy się z krzesła, chodził po ubieralni niepewnym krokiem człowieka, którego całą uwagę zajęły jakieś myśli, rodzące się dopiero w jego głowie. Czasem zatrzymywał się przed Teodorykiem i patrzył na niego pytającym wzrokiem, ale nie pytał.
I on wykonywał zawsze to, co postanowił, i on rzucał się bez namysłu, na oślep, w paszczę niebezpieczeństwa. Lecz jego wrodzoną gwałtowność skrępowała misya, z jaką przybył do Rzymu. Pełnomocnikowi imperatora nie wolno było narażać godności władzy dla celów osobistych. Zawiódłby położone w nim zaufanie rządu, gdyby mu miłość przytomność odebrała.
Ale śmiałość można połączyć z ostrożnością. Obszary cesarstwa są tak rozległe, iż przepadają w nich nawet zbrodnie bez wieści. W głuchych lasach Gallii i Frankonii, w skałach i górach nadmorskich ukrywają się do tego czasu zwolennicy uzurpatora Maksymusa, drwiąc z potęgi imperatorów.
Wojewoda przebiegał w myśli swoje dobra, rozrzucone w prowincyach zachodnich. Nad brzegiem morza Śródziemnego, na drodze do Nicei, usłał jego ojciec w górach zaciszne gniazdko, oddalone od gwaru ulicy. Nikt nie zaglądał do tego zapomnianego przez prawo ustronia, ani pachołek gminy wiejskiej, ani dekuryon, ani nawet poborca i dzierżawca ceł. Ptaszka, któregoby tam osadził, nie odnalazłby najczujniejszy pies gończy ze sfory prefekta Rzymu. Jego ludzie zresztą broniliby skarbu pana przed ciekawością natrętów.
Myśli wojewody, zrazu niejasne i chwiejne, stawały się z każdą chwilą wyraźniejsze. Dlaczegóż nie miałby i on wydrzeć z zawistnej ręki losu swojego szczęścia, jak to uczynił jego ojciec? Jegoż winą, że obraz Fausty Auzonii wziął mu spokój? I cóż z tego, że miłość do westalki była w Rzymie świętokradztwem? Chrześcianina nie obowiązywały przesądy bałwochwalców.
— Czy matkę moją, uczył ojciec zasad naszej wiary? — zapytał Teodoryka.
— Wasz ojciec oddał waszą matkę pod opiekę prezbitera Sewerusa — odpowiedział stary Alleman.
— Czy długo trwało, zanim moja matka porzuciła błędy swojego narodu?
— Wasza matka kochała zanadto waszego rodzica, iżby się długo głosowi prawdy opierała. Po miesiącu nauki zażądała sama białej sukni katechumenki.
— Prezbiter Sewerus nie utrudził się zbytecznie.
— Miłość pruje czas na orlich skrzydłach.
— Może... — szepnął wojewoda.
— Jeszcze się o tem mój sokół sam przekona, bo młodość bez miłości byłaby jak wiosna bez słowika. W latach dojrzalszych...
Teodoryk machnął ręką.
Wojewoda milczał.
Szukał on ciągle sposobności zbliżenia się do Fausty Auzonii, lecz stanowisko wrogie, jakie zajął wobec pogaństwa, zamknęło mu do niej drogę. Ilekroć zastukał do furty Atrium Westy, kapłanka albo spełniała swoje czynności, albo była na mieście, zaś z domami patrycyuszowskiemi, które odwiedzała, nie miał żadnych stosunków. Arystokracya rzymska nie dopuszczała go do siebie.
Odcięty od całego otoczenia Fausty Auzonii, spotykał ją tylko od czasu do czasu na ulicy i wówczas bronił mu do niej przystępu liczny dwór i obyczaj. Ta nietykalność westalki drażniła jego niecierpliwość.
Gdy tak przemyśliwał nad środkami usunięcia przeszkód, dzielących go od Fausty Auzonii, pomógł mu wypadek. Do Rzymu przybył w przejeździe z Konstantynopola do Wiennny komes[35] Walens, naczelnik przybocznej straży imperatora Teodozyusza, który zajmował kiedyś w dawnej stolicy jego stanowisko. Komes nie był widocznie tak gorliwym sługą prawdziwego Boga, jak on, bo hulaszcza młodzież rzymska urządziła na jego cześć biesiadę w domu tragicznej histryonki Emilii, znanej w całem cesarstwie z rozpusty. Na tę ucztę zaproszono i wojewodę Italii, ulegając żądaniu gościa.
Jeszcze przed kilku tygodniami nie byłby Fabricyusz korzystał z uprzejmości pogan, dziś jednakże, trawiony żądzą zbliżenia się do Fausty Auzonii, pochwycił skwapliwie sposobność. U wesołej wykonawczyni smutnych arcydzieł Sofoklesa, Euripedesa i Eschylosa spotka on niezawodnie jakiego krewnego lub znajomego westalki, bo wiadomem było powszechnie, iż się u głośnej histryonki zbierała najbogatsza młodzież Rzymu — zawrze z nim znajomość i wejdzie z jego pomocą do atriów patrycyuszowskich.
— Podaj mi płaszcz — rozkazał. — Za lektyką pójdzie dziesięciu legionistów.
Kiedy się Teodoryk oddalił, włożył Fabricyusz na szyję złoty łańcuch z portretem Walentyniana i przejrzał się w polerowanem srebrnem lustrze.
Godzina oznaczona minęła już dawno, ale wojewoda spóźniał się rozmyślnie, by nie zadawać zbyt długo gwałtu swojemu wstrętowi do biesiad pogańskich.
W pół godziny potem posuwał się ulicą Szeroką, w górę, ku Polu Marsowemu, świetny orszak. Przodem biegło w żółtych tunikach dwóch wyrostków, którzy rozpędzali gapiów długiemi trzcinami, nawołując ciągle:
— Miejsce dla wojewody Italii!
Za lauframi postępowało w trzech szeregach piętnastu niewolników, rudowłosych olbrzymów z lasów Gallii, przywdzianych w płaszcze ze skór lamparcich. Lektykę z drzewa cytrusowego niosło ośmiu czarnych Nubijczyków z dużemi złotemi kolczykami w uszach. Dalej szło znów piętnastu niewolników, na samym końcu błyszczały zbroje legionistów.
Ciepły wieczór jesienny wywabił uboższą ludność na ulicę. Na progu sklepów i warsztatów siedzieli kupcy i rzemieślnicy, radując strudzone oczy widokiem dzieci, które bawiły się na chodnikach. Ojcowie gwarzyli półgłosem, matki czuwały nad swawolą swoich pociech, młodzież hasała z pustotą źrebiąt, wypuszczonych na pastwisko.
Na to jasne tło wypoczynku padł orszak Fabricyusza, jak pada cień nagłej chmury na krajobraz pogodny. Tam, gdzie przechodził, mierzchły wszystkie twarze i milkł gwar. Dzieci nawet przerywały zabawę i spoglądały z pod czoła na jawnego wroga tradycyi rzymskich.
Wojewodę znało już całe miasto. Mówiono o nim w pałacach i na poddaszach, w świątyniach i teatrach. Możni i maluczcy wiedzieli, w jakim celu przybył do stolicy Jowisza.
A on, drażniąc rozmyślnie uczucia pogan, otaczał się, gdy występował publicznie, zawsze symbolami swojej wiary. I dziś kazał laufrom, tragarzom, niewolnikom i żołnierzom przypiąć do tunik i szyszaków monogram Chrystusa i ozdobić nim lektykę. Drwił widocznie z bólu Rzymian.
Jak w Atrium Westy, witało go i na ulicy ponure, przykre milczenie. Tu i owdzie tylko uśmiechnęła się do niego para oczu niewieścich.
Rozłożony niedbale na białych poduszkach, zawinięty w błękitny, jedwabny płaszcz, lśniący złotem i drogiemi kamieniami, zbudowany posągowo, był on wcieleniem męskiej urody. Bujne, jasne, starannie utrefione włosy spadały mu w puklach na obnażone, muskularne ramię, którem podpierał głowę.
Na nieprzyjazne milczenie Rzymian odpowiedział Fabricyusz chłodnem, pogardliwem spojrzeniem. Niechby tylko który z bałwochwalców ośmielił się znieważyć w jego osobie przedstawiciela rządu chrześciańskiego — skinąłby na legionistów i nauczyłby tę hałastrę szacunku dla wysłańca imperatora.
Ale na ulicy nie podniosła się ani jedna ręka. Wszakże nakazał Flawianus ludowi spokój i cierpliwość, a prefekt wiedział najlepiej, jak się należy w ciężkiem położeniu zachować. On i Symmachus myślą za wierne sługi bogów narodowych. Gdy nadejdzie pora właściwa, podadzą oni sami dzieciom Romy broń do ręki.
Fabricyusz lekceważył niechęć, z jaką się wszędzie spotykał. Kiedy orszak skręcił na Pole Marsowe, zalane o tej porze tłumami, kazał się nieść główną aleją, przez najgęstszą ciżbę, nie zwracając pozornie uwagi na obrażone spojrzenia, które ścigały monogramy chrześciańskie. Widział je bardzo dobrze i bawił się ich złością niemocną.
Histryonka Emilia mieszkała w własnym domu, w pobliżu teatru Pompejusza.
Słynnej tragiczki nie podziwiał wojewoda nigdy na scenie, bo jego nienawiść do wszystkiego, co przypominało dawny Rzym, omijała teatry, amfiteatry i hipodromy stolicy, lecz słyszał o niej dużo. Mówiono o niej często w Wiennie, zachwycając się jej urodą i talentem lub gorsząc się zgubnym wpływem, jaki wywierała na bogatą młodzież rzymską. Kapłani nazywali ją publiczną gorszycielką i domagali się od imperatora, aby rozpustną tragiczkę ukarał banicyą.
Bez ciekawości zbliżał się Fabricyusz do domu Emilii. Dla niego było mieszkanie histryonki jaskinią grzechu, zaś ona sama wcieleniem występku.
Ta jaskinia grzechu nie robiła na zewnątrz bynajmniej wrażenia brudnej nory, zbrukanej orgiami. Lektyka zatrzymała się przed portykiem, którego kolumny okręciła umiejętna ręka wieńcami mirtowemi. We drzwiach, otwartych na rozcież, stał olbrzymi Germanin w tunice barwy perłowej, trzymający długą trzcinę ze złotą gałką.
— Wojewoda Italii! — krzyknął jeden z laufrów, podbiegłszy do oddźwiernego.
Germanin odwrócił się i powtórzył głośno:
— Wojewoda Italii!
Natychmiast wypadło z przedsionka dwóch murzynków i pomogło wojewodzie wysiąść z lektyki.
Na progu sali przyjęć wskazał mu dalszą drogę Grek, przez kurytarz przeprowadził go Syryjczyk; każdą nową kotarę odchylał niewolnik innej narodowości. A wszyscy mieli na sobie jasne suknie, na głowach wieńce, na twarzach zdrowie i zadowolony, pogodny uśmiech.
Histryonka Emilia była widocznie panią łaskawą, gdyż roztaczała naokoło siebie wesele.
Kiedy wojewoda wszedł do jadalni, zalała mu oczy taka fala migotliwego światła, iż nie mógł w pierwszej chwili nic rozróżnić, ani ludzi, ani sprzętów. Zewsząd płynęły ku niemu czerwone, fioletowe, żółte i zielone smugi, tryskające z alabastrowych lamp, osłoniętych przezroczystemi tkaninami. W tę powódź różnobarwnych półcieni wpadały jasne prądy, które, łącząc się z niemi i mięszając, wprawiały powietrze, przesycone silną wonią nardu w ciągłe drganie.
Wojewoda podniósł rękę do oczu i obrzucił jaskinię „publicznej gorszycielki” badawczem spojrzeniem.
Zadziwiła go jej postać niezwykła. Duża sala, zbudowana w półkolu, miała wygląd groty. Jej ściany tworzyły skały, obwieszone krzewami indyjskiemi, popstrzone purpurowemi ślimakami. W samym środku znajdowała się fontanna, wyrzucająca z siebie strumień wody, która wracała pyłem do basenu z miedzi korynckiej. I strumień i pył mieniły się barwami tęczy.
Z trzech stron fontanny, złożone w podkowę, były trzy stoły, jeden krótszy, dwa dłuższe. Przy stołach, na łożach z czarnego drzewa, pokrytych haftami chińskiemi, spoczywali goście Emilii.
Wojewoda obliczył się dobrze z czasem. Biesiada miała się już ku końcowi, o czem świadczyły znużone twarze bogaczów, otaczających histryonkę świetnym dworem. W mieście wiedziano powszechnie, że każdy z nich cieszył się kolejno względami Emilii.
Ale gdzież ona, ta rozpustnica, o której mówiono tyle w Wiennie?
Fabricyusz, nie spostrzeżony dotąd przez gospodynię, szukał jej ponurem spojrzeniem. Zasłaniała ją fontanna. Na łożu, ustawionem w zagięciu półkola, widać było tylko żółtą suknię i drobne stopy, ubrane w czerwone sandały, iskrzące się rubinami. Z tego miejsca bił taki blask, jak z kaplicy Jowisza kapitolińskiego, na ścianie bowiem lśniły złote wieńce laurowe, maski tragiczne i tablice z napisami. Były to trofea histryonki.
Służba obnosiła wino i owoce, po które nikt nie sięgał. I nikt też nie zwracał uwagi na dwie prześliczne, zupełnie obnażone Andaluzyjki, tańczące taniec miłości. Milczenie wyczerpania panowało nad stołami.
Wtem odezwał się jeden z gości:
— Mówiono dziś w kuryi, że młody Klaudyusz przeciął sobie w łaźni żyły. Będziemy mieli wspaniały pogrzeb.
— Emilia powinna się przyodziać w suknie wdowy i prowadzić orszak płaczek — zauważył ktoś drugi. — Jej to niestałość obrzydziła temu chłopcu młode życie.
— Grał w ostatnich czasach z rozpaczy bez pamięci i stracił prawie całą fortunę — dodał trzeci. — Jeśli się Walentynian dowie o tej nowej ofierze naszej uroczej przyjaciółki, gotów nas pozbawić jej towarzystwa. Słyszałem, że sam biskup Ambrozyusz domaga się wydalenia Emilii z Rzymu.
— Gdyby tak było — wtrącił czwarty — grozi Emilii rzeczywiście jaki nieprzyjemny rozkaz z Wienny, Ambrozyusz bowiem opętał do tego stopnia Walentyniana, że młody imperator spełnia jego życzenia z uległością posłusznego dziecka. Nie umiem sobie wystawić naszej gosposi pod dozorem kapłanów chrześciańskich. Ci głupcy mają podobno wstręt do pięknego ciała.
— Tylko starość i niedołęstwo okłamują się pogardą miłości, jak gdyby się ona o ich względy ubiegała — odezwała się teraz Emilia. — Gdziekolwiekbym się znalazła, nagięłabym do swoich upodobań całe otoczenie.
— Jesteś zbyt pewną siebie...
— Małoż to chrześcian całowało moje stopy, żebrząc o uśmiech obiecujący? — mówiła histryonka. — Jest na ziemi tylko jeden bóg, któremu człowiek będzie składał zawsze ofiary, a temu bogu na imię Amor.
Fabricyusz wytężył wzrok w stronę Emilii. Jej głos powiał na niego, jak echo drogiej pieśni. Był to pełny, altowy głos Fausty Auzonii.
Spojrzał i otworzył szeroko oczy zdumione. Gdyby nie wiedział, gdzie się znajduje, wziąłby słynną grzesznicę za westalkę. Tak podobną była Emilia do siostrzenicy Flawiana.
Już go histryonka spostrzegła. Przez pewien czas przypatrywała się mu uważnie przez zmrużone powieki, potem uniosła się na łożu i wyrzekła:
— Walecznego syna Marsa witają wiecznie młode i zawsze uśmiechnięte Muzy. Apollo żyje z Marsem w zgodzie.
— Pozdrowienie tobie, piękna Emilio — odpowiedział wojewoda, a ukłoniwszy się zebranym, dodał: — i wam, przesławni panowie.
Emilia klasnęła w dłonie. Gdy się na znak ten ukazał niewolnik, rozkazała:
— Podaj puhar ofiarny!
A nachyliwszy się do naczelnika przybocznej straży Teodozyusza, który spoczywał obok niej, mówiła szeptom:
— Ustąp swojego miejsca tej wcielonej czystości chrześciańskiej. Uczyń to dla mojej i waszej zabawy, Walensie. Wynagrodzę ci to jutro.
— Chcesz na tym gorliwcu spróbować swoich sił? — odparł komes. — Życzę ci powodzenia, chociaż o niem wątpię, bo to wielbiciel Ambrozyusza.
— Wiadomo ci, że przeszkody podniecają mistrzów. Znudziły mnie łatwe zwycięstwa.
Zwróciwszy się do Fabricyusza, wskazała mu histryonka ruchem ręki opróżnione miejsce.
— Rzadkim gościom należą się szczególne względy gospodyni — wyrzekła.
Wolnym krokiem zbliżał się wojewoda do łoża Emilii, przeprowadzany znaczącemi uśmiechami Rzymian. Widać było, że się waha, że mu uprzejmość „publicznej gorszycielki” nie sprawia przyjemności.
Emilii nie uszło jego zakłopotanie.
— Mówiono mi, iż nie straszni są dla twojej odwagi wszelacy barbarzyńcy — odezwała się. — Miałżebyś się lękać jednej, bezbronnej niewiasty.
Utkwiła w nim duże, czarne, promienne oczy, tak głębokie i niewinne, jak gdyby się wznosiły tylko do nieba. Odtwarzała ona w teatrze boginie i bohaterki historyczne.
Fabricyusz, zrozumiawszy, że byłby śmiesznym, gdyby się dłużej opierał, ułożył się obok histryonki.
— Rzadkie zestawienie! — zawołał Walens. — Gorąca modlitwa obok gorącej miłości, dusza obok ciała.
— Dusza bez ciała jest cieniem, zaś ciało bez duszy obrzydliwym trupem — odpowiedziała Emilia.
— To znaczy, że kto się modli, ten powinien kochać.
— Albo kto kocha, ten się modli.
— Wynika z tego, że Emilia jest z nas wszystkich najbogobojniejszą.
W sali zatrzepotał wesoły śmiech. Śmiali się goście, śmiała się gospodyni.
— Ubóstwimy Emilię po śmierci! — zawołał ktoś.
— Za życia, za życia! — domagała się Emilia.
— Wystawimy świątynię przeczystej dziewicy, która się tak gorliwie na ziemi modliła.
— Nasze wnuki i prawnuki będą paliły kadzidła na jej ołtarzu.
— Białe jałowice będą dla niej nieszczęśliwi kochankowie zarzynali.
— O, Emilio, boska, nieśmiertelna Emilio, wstaw się za nami do matki Wenery!
I wyciągnęli patrycyusze rzymscy ręce do histryonki i nucili półgłosem pieśń kapłanów bogini miłości.
— O, Emilio, boska, nieśmiertelna Emilio! — powtarzali za każdą zwrotką.
Ona wzięła ze stołu złotą lutnię, dotknęła palcami srebrnych strun i recytowała wolno, głosem śpiewnym, ustęp z „Antygony”:

Miłości! Twoja potęga
Niezłomna wszędzie dosięga,
Urok na licach dziewicy,
W wieśniaczej składasz świetlicy;
Na morskie zstępujesz tonie,
Każdego moc twa owionie.

Bóg nieśmiertelny na niebie,
Na ziemi człowiek nietrwały,
Nie ustrzegą się od ciebie,
Przeszyjesz ich swojemi strzały.
A w kogo wpadnie twój strzał,
Tym zaraz owłada szał.


Deklamując, rzucała na Fabricyusza z pod długich rzęs szybkie, badawcze spojrzenie i zaledwie dostrzegalny uśmiech przesuwał się po jej ustach, bo z twarzy chrześcianina spływała stopniowo chmura zasępienia. W jego oczach, które nie schodziły z jej postaci, zapalały się jasne światła, jakby powstrzymywanego zachwytu odblaski. Przekonana, że ten wewnętrzny ogień płonie dla niej, uczyniła swój głos jeszcze giętszym, śpiewniejszym i recytowała dalej:

Przez cię nawet męże godni
Idą oślep drogą zbrodni.
Ot i dziś przez ciebie właśnie
W całym rodzie dzikie waśnie.
Lecz któż oprzeć się ośmieli,
Gdy weń wzrok dziewicy strzeli?
U przybytków nawet prawa
Pośród władców miłość stawa.
Afrodyta — to bogini
Takie z ludzi żarty czyni.
Dusza, wbrew prawu, wzburzona
Łez w oku wstrzymać nie może,
Gdy widzę, jak Antygona
Na śmiertelne dąży łoże.


Przegięła głowę w tył, rozchyliła lekko usta, utkwiła oczy wilgotne w suficie, tak doskonale zasmucona, że stała się jeszcze podobniejszą do Falisty Auzonii.
Tak smuciła się westalka podczas pogrzebu, na głównym rynku, gdy Symmachus wzywał pomocy Jowisza.
Fabricyusz pożerał ją wzrokiem. Widział tuż obok siebie żywe odbicie kobiety, której obraz przesłaniał mu od dni kilkunastu całą płeć piękną ziemi. Czasami zdawało mu się, że się myli, że to nie głośna tragiczka spoczywa obok niego, lecz Fausta Auzonia i wówczas przysuwał się do niej, by się otrzeć suknią o jej suknię. Ona nie uroniła ani jednego z jego ruchów, chociaż miała oczy wzniesione do góry. Zbliżała się do niego nieznacznie, dotykając włosami jego twarzy lub ręką ręki.
Podstępną walkę zalotności z cnotą chrześcianina śledził uważnie komes Walens i bawił się jej skutkami.
Podczaszy Emilii wniósł duży puhar, napełniony winem greckiem.
— Biesiadę rozpoczęliśmy od libacyi na cześć boskich i wiecznych imperatorów — mówiła Emilia, podając wojewodzie kryształowe, artystycznie rżnięte naczynie. — Obraziłyby nasze uczucia wiernopoddańcze, ktoby nie spełnił tej ofiary.
Kłamała rozmyślnie, wiedziała bowiem, że tylko kłamstwem zmusi Fabricyusza do wychylenia ogromnej czary. Nowy Rzymianin nie odmówi libacyi dla imperatorów.
Wojewoda wahał się przez kilka sekund. Trzymając się ściśle przepisów swojej wiary, był tak umiarkowany w uciechach dzbana, iż przeraził się rozmiarami naczynia. Odurzy się, upije się odrazu...
— Cześć i chwała, naszym boskim imperatorom! — zawołała Emilia!
Fabricyusz strząsnął szybko kilka kropel na posadzkę i wlał w siebie, napój ognisty.
— Niech Bóg prawdziwy zachowa jak najdłużej naszych wiecznych panów dla chwały państwa i świętej wiary Chrystusa! — wyrzekł.
— Niech ich zachowa! — wtórował mu Walens.
Rzymianie milczeli...
Żaden z młodych bogaczów, należących do stałych gości Emilii, nie brał udziału w sprawach publicznych i nie troszczył się o taką lub inną wiarę, wszyscy wyznawali tylko kult stołu, dzbana, gry i pięknego ciała niewieściego, lecz i na ich obojętne dusze padł cień groźnej chwili i oni nie lubili imperatorów, którzy zaprzysięgli zgubę dawnemu porządkowi.
— Niech ich ów bóg nędzarzów i barbarzyńców przeniesie jak najprędzej do królestwa niebieskiego Galilejczyków — odezwał się jeden z paniczów półgłosem.
— Nie pozazdrościmy im chwały w krainie cieniów — mruknął drugi.
Salę zaległa przykra cisza, świadcząca, że się do towarzystwa wcisnął obcy, niepożądany żywioł. Poganie i chrześcianie spoglądali na siebie z pod czoła.
Emilia, zmiarkowawszy, iż potrąciła o przedmiot drażliwy, kazała napełnić puhar powtórnie i mówiła:
— Godzi się nowicyusza wtajemniczyć w nasze misterya. Wiedz i pamiętaj, wojewodo, że w granicach mojego państwa nie ma miejsca dla bogów. Wszyscy, prawdziwi i fałszywi, wielcy i mali, uznani przez imperatorów lub tylko łaskawie znoszeni, zostają za drzwiami mojego domu, wszyscy bowiem są nudni, do zrzędzących starców podobni.
Fabricyusz otworzył usta, by przeczyć, lecz zamknęła mu je drobna ręka.
— Nudni i nieznośni są mieszkańcy niebiescy — ciągnęła Emilia dalej — albowiem śladami ich postępuje zaciekłość, z której rodzą się: niezgoda, gwałt i nienawiść. Oni zatruwają rozkosz życia, strasząc śmiertelnika karami innych światów, oni zmieniają kwiecistą ziemię w krwawą jaskinię, oni mieszają języki, rozumy, cnoty — swarliwi, jak filozofowie.
Powtórnie chciał się Fabricyusz odezwać, lecz znów dotknęły jego ust białe palce.
— I za drzwiami mojego domu zostają — mówiła Emilia, uśmierzając wojewodę zalotnym uśmiechem — stare, ponure, bezzębne wiedźmy, zwane cnotami obywatelskiemi, smutek, ubóstwo, wszelakie głupstwa i nędze tej ziemi i wszystkie kłamstwa, któremi się człowiek oszukuje. Co uprzykrza życie, nie ma przystępu do naszego bractwa, złączonego żądzą rozkoszy. Jedną tylko mieszkankę niebios witamy zawsze z radością, bo z nią wchodzi wesele, szał i zapomnienie. Bogini nieśmiertelnej, zawsze młodej, niezmiennie pięknej miłości składam to szlachetne wino w ofierze...
Wylała całą zawartość naczynia na posadzkę i klasnęła w dłonie trzy razy.
Zewsząd, z prawej i lewej strony, z góry i z dołu, z poza wszystkich kotar, tłoczyły się do sali ciche, stłumione dźwięki fletów. Zdawało się, że cały dom grał. A gdy miękkie, słodkie tony umilkły, zadzwonił srebrny głos niewieści:

Żyjmy, kochajmy, moja Lesbio miła,

Mniejsza o zrzędę surowej starości,
Słonce zachodzi i wstaje w światłości,

Nam, gdy pomrzemy, nie będzie świeciło.

— Nam, gdy pomrzemy, nie będzie świeciło — powtórzyli chórem za ukrytą śpiewaczką goście histryonki.

Gwiazda żywota, noc przejdzie bez końca,

Więc daj całusów tysiąc, sto tysięcy,
Znów drugi tysiąc i stem jeszcze więcej,
Potem znów tysiąc, potem pół tysiąca.

A kiedy wiele już tysiąców zliczę,
Zagubim liczbę, ażeby zazdrosny
Nie zajrzał mojej pieszczoty miłosnej,

Aby nie wiedział, jaki skarb dziedziczę.

— Nie ma już dziś Katullów — odezwał się jeden z patrycyuszów.
— Bo spłoszyły ich śmieszne spory religijne, wymyślone przez głodomorów i niedołęgów — odpowiedziała Emilia. — Zostawmy bogów w pokoju. Jeśli są potężniejsi od nas, wówczas obywają się doskonale bez ludzkich hołdów. Cóż im po naszych ofiarach, kadzidłach i modlitwach?
Rozłożyła się wygodnie na sofie, splotła ręce pod głową i zwróciła się twarzą do Fabricyusza.
On leżał z przymkniętemi powiekami.
Wszystko, co słyszał, było dla niego tak nowe, iż nie wiedział, jak się zachować. Wyjść lub zostać w tej błyskotliwej jaskini grzechu i bluźnierstwa? Wszakże ta zuchwała histryonka drwiła z rzeczy boskich, a komes Walens, najbliższy towarzysz imperatora Teodozyusza, wtórował jej zachęcającym uśmiechem, chociaż nosił na tunice, na prawem ramieniu, jedwabiem wyszyty monogram Chrystusa.
Powinien był rzucić towarzystwo, które obrażało jego uczucia i przekonania... Ale Walens nie zapomniałby mu zniewagi, a może będzie potrzebował niedługo jego pomocy przeciw bałwochwalcom prefektury zachodniej. Wpływ naczelnika przybocznej straży dworu konstantynopolitańskiego na starzejącego się imperatora był znanym w Wiennie.
A potem... Ta jawnogrzesznica, chełpiąca się bezwstydnie swoją rozpustą, przykuwała go do siebie każdym ruchem, każdem spojrzeniem. Jakże była podobną do Fausty Auzonii, kiedy się smuciła nad niedolą Antygony? Fabricyusz wiedział, że Emilia gra, a mimo to zamknął oczy, by przytrzymać na źrenicy jej obraz i odurzać się rozkosznem złudzeniem.
Grzeszył... Powtarzał to sobie ciągle w duszy, przyznawał się przed sobą sam do winy, lecz ta wina była tak słodka, iż odbierała truciznie występku gorycz...
Złoży w przyszłą niedzielę na ręce biskupa znaczną ofiarę dla ubogich, i będzie błagał Boga szczerze o przebaczenie. Dobry Pasterz przebaczy, bo wszakże to On powiedział, iż nawet święci nie są bez zmazy...
Myśli te krzyżowały się szybko w głowie Fabricyusza. Sumienie chrześciańskie kazało mu opuścić dom histryonki, zaś młodość, zdrowie i stare wino, które szalało w jego żyłach, przytrzymywały go na miękkiem, pachnącem łożu, obok pięknej kobiety.
Kiedy tak spoczywał, śniąc o Fauście Auzonii, uczuł na swojej twarzy gorący powiew.
Otworzył powieki i krew uderzyła mu do głowy. Tuż nad nim błyszczało dwoje oczu, tak płomiennych, jak namiętność, i uśmiechały się usta, tak zmysłowe, jak rozkosz.
Te usta zbliżały się do jego ust, paląc je żarem oddechu.
— Więc daj całusów tysiąc, sto tysięcy — szeptały dyszącym szeptem pożądania — znów drugi tysiąc i stem jeszcze więcej — potem znów tysiąc, potem pół tysiąca...
Fabricyusz chciał się zerwać z sofy, ale jego głowę objęły białe ramiona i na jego piersi oparła się pierś falująca.
— Żyjmy, kochajmy, mój Winfridzie miły! — szeptały usta, coraz bliższe, coraz gorętsze — mniejsza o zrzędę surowej starości — słońce zachodzi i wstaje w światłości — nam, gdy pomrzemy nie będzie świeciło...
A naokoło, z poza wszystkich kotar, lały się znów do sali słodkie dźwięki fletów, mieszając się z szumem fontanny.
— Żyjmy!... kochajmy!... — kusiła Emilia.
Fabricyusz spojrzał na histryonkę. Fausta Auzonia!... Tylko nie ta blada, smutna, odtrącająca od siebie chłodną powagą, lecz różowa, gorąca, namiętna...
I zapomniał chrześcianin o zasadach swojej wiary. Młodzieniec, pijany winem, pieśnią, muzyką, zapachem zdrowego ciała, widział przed sobą tylko młodą, piękną kobietę, schyloną nad nim z uległością kochanki, więc porwał ją w objęcia i przygarnął do siebie, jak swoją własność. I byłby ssał z jej ust rozkosz bez końca, aż do utraty przytomności, gdyby go z tego szału nie były przebudziły grzmiące oklaski.
Klaskał Walens, klaskali Rzymianie.
— Cnota w objęciach rozpusty! — wołał komes, który zanosił się od śmiechu.
Fabricyusz rzucił się na łożu, jak śmiertelnie ranione zwierzę. Odepchnął od siebie Emilię i zerwał się na równe nogi.
Zrozumiał... Ta hulaszcza hałastra bawiła się jego słabością. Dał z siebie widowisko graczom i pijakom.
Wytrzeźwiał odrazu.
— Nie ciebie pieściłem, wszetecznico! — wyrzekł.
Na słowa te odpowiedział śmiech powszechny.
— Kogo? Może widmo zmarłej kochanki? — odezwał się jeden z patrycyuszów.
Wstyd i gniew przebudziły w Fabricyuszu barbarzyńcę.
— Milcz, ty psie pogański! — huknął.
W sali uczyniła się cisza grobowa. Nowy Rzymianin, półbarbarzyniec, znieważył rzymskiego patrycyusza.
Na puste dusze gości Emilii padł nagły blask. Rozwidniło się w nich... Więc doszło już do tego, że pierwszy lepszy przybysz, zależny od kapryśnej łaski imperatora, że cudzoziemiec śmiał lżyć zuchwale dzieci Rzymu? Tego dotąd nie było. Nawet imperatorowie chrześciańscy, chociaż usiłowali zepchnąć przesławną stolicę świata z piedestału władczyni, korzyli się przed majestatem jej wielkiej przeszłości. Wjazd tryumfalny do Rzymu nie przestał być najwyższym zaszczytem dla wodza, ozdobionego wawrzynami wielu zwycięstw; język łaciński panował niezmiennie w całem cesarstwie; prawa, ustanowione przez „senat i naród,” obowiązywały zarówno prefektury wschodnie, jak zachodnie. Konstancyusz, Jowianus i Walentynian I, aczkolwiek żarliwi chrześcianie, nie ośmielili się targnąć na zwyczaje i obyczaje „wiecznej Romy.” Pierwszy Gracyan odmówił świątyniom narodowym opieki rządu, lecz ukarała go za to zemsta zwolenników dawnego porządku. Nawet Galilejczycy uznawali prymat Rzymu. Wszakże ich arcykapłanem, biskupem biskupów, był naczelnik gminy rzymskiej.
Jeszcze nie zgasł urok „pani świata.” Lwica została lwicą do ostatniego tchnienia. Do obywatelstwa rzymskiego cisnęli się dotąd cudzoziemcy skwapliwie. Bogaci dorobkiewicze wszystkich narodów płacili miliony za purpurę senatorską i rozdawali miliony ludowi rzymskiemu, aby im przebaczył obce pochodzenie.
A ten Alleman, przebrany wczoraj z skór dzikich zwierząt w strój cywilizowanego narodu, śmiał znieważyć rzymskiego patrycyusza, jak się znieważa niewolnika... Tacy, jak on, tarzali się kiedyś — niedawno temu — w prochu amfiteatrów, mordując się nawzajem dla zabawy „panów świata.”
Więc słusznie podbudzali Flawianus i Symmachus dzieci Rzymu do obrony? Nawoływania ich nie były zrzędzeniem starców, podrażnionych trwogą przed zbliżającą się śmiercią?
Prefekt i konsul nie mylili się... Barbarzyńcy, rozzuchwaleni łaską imperatorów, którzy wyszli z ich łona, zaczęli dawnych panów lekceważyć...
Najpłomienniejsza mowa najzdolniejszego retora nie byłaby podziałała skuteczniej od trzech obelżywych słów Fabricyusza. Odświeżyły one znużonych, wytrzeźwiły pijanych. Ci rozpustni bogacze byli mimo swojej rozwiązłości Rzymianami. Na dnie ich serc drzemała stara duma pogromców świata, uśpiona tylko życiem bezmyślnem.
Ten, którego Fabricyusz nazwał psem pogańskim, ochłonąwszy z osłupienia, zeskoczył z łoża, porwał kryształowy puhar i cisnął go na wojewodę.
— Wyrzucić na ulicę tego żołdaka! — wrzasnął.
— Barbarzyniec!
— Galilejczyk!
— Sługus Panończyka!
— Za drzwi z nim, za drzwi! — wołano.
I ze wszystkich sof zrywali się patrycyusze, chwytali ze stołów, co było pod ręką: noże, dzbany, świeczniki i szli ku wojewodzie.
Obrażona duma narodowa zrównała tych wytwornych paniczów z motłochem. Jak wyrobnicy w szynku na Zatybrzu, wrzeszczeli, machając rękami.
— Związać go... wyrzucić!...
— Połamać mu kości...
Fabricyusz, blady bladością gniewu, stał z podniesioną głową, z latającemi nozdrzami, jak koń bojowy, kiedy usłyszy głos tuby. Szukał przy boku miecza... Nie miał go... Zostawił broń w przedsionku... Spojrzał szybko naokoło... Niedaleko od niego paliła się lampa, ustawiona na wysokim, bronzowym trójnogu. Lampę strącił na ziemię, trójnóg pochwycił i zasłonił nim głowę.
— Testament niech wpierw napisze, kto się chce do mnie zbliżyć! — krzyknął.
Nie żartował... Świadczyły jego oczy płonące, brwi ściągnięte i drapieżny wyraz twarzy, że wykona groźbę. Zabije bez namysłu pierwszego, który się przysunie do niego na odległość ramienia.
Ale ślepa wściekłość nie widzi niebezpieczeństwa.
— Zamknąć mu gębę zuchwałą!
— Skarcić tego niedźwiedzia germańskiego!
— Za drzwi z nim, za drzwi! — huczeli Rzymianie i otaczali wojewodę półkolem.
On oparł się plecami o mur i czekał spokojnie na napastników. Już podniósł trójnóg, zamierzył się...
Wtem zapanował nad wrzawą głos donośny:
— Uciszcie się, w imieniu boskiego i wiecznego imperatora! — zawołał ktoś obcy.
I wojewoda i Rzymianie obejrzeli się na drzwi.
Na progu stał liktor z podniesionym do góry pękiem rózg. Oznajmiał widocznie jakiegoś wykonawcę prawa.
Po chwili rozsunęła się kotara i do sali wszedł prefekt miasta. Miał on na sobie togę urzędową a w ręku pargamin, zaopatrzony pieczęcią purpurową.
Widok prefekta miasta i czerwonej pieczęci ostudził zapalczywość przeciwników, prefekt bowiem był najwyższą władzą policyjną Rzymu, zaś pieczęci purpurowych używała tylko kancelarya cesarska.
Wojewoda opuścił trójnóg, Rzymianie zamilkli.
Gdy nastała cisza, odezwał się prefekt głosem rozkazującym:
— Histryonka Emilia!
Emilia, która, przerażona niespodziewaną burdą, schowała się za duży wazon, wyszła teraz z ukrycia. Przybrawszy pozę królowej teatralnej, wyrzekła:
— W samą porę przychodzisz, prefekcie. Będę ci wdzięczną, jeżeli poskromisz tych szaleńców, którzy zachowują się w moim domu, jak pijani gladyatorzy.
— Sprawy domowe nie należą do mnie — odparł prefekt tonem urzędowym. — Przynoszę tobie, histryonko Emilio, rozkaz naszego boskiego pana. Jutro ze świtem udasz się do Wienny, gdzie dowiesz się o dalszej woli imperatora. Oddział pachołków miejskich będzie ci towarzyszył.
Prefektowi i gościom Emilii zdawało się, że. wiadomość: ta wywrze na histryonce piorunujące wrażenie. Lecz ona odpowiedziała obojętnie:
— Naszemu boskiemu panu podziękuję w Wiennie osobiście za miły sercu mojemu rozkaz, jeśli mnie Jego Wieczność raczy dopuścić przed swoje oblicze. Mówiono mi, że młody imperator jest bardzo przystojny.
Uśmiechnęła się do siebie. „Dam sobie z nim radę” — drwił jej uśmiech zalotny.
A zwróciwszy się do swoich gości, rzekła:
— Może się wam zdaje, że będę po was płakała? Wiedzcie tedy, iż nudziliście mnie zawsze swojemi zazdrościami i wymaganiami, nie rozumiejąc, że wolna miłość powinna być swobodną, jak myśl, której lotu nie powstrzymuje żadna przeszkoda. Żądaliście za swoje złoto wierności! Głupcy! Serca kobiety nie kupuje się za pieniądze. Byliście zawsze nieznośni, a teraz, kiedy i wasze robaczywe dusze ogarnął trawiący płomień nienawiści religijnej, staniecie się śmieszni. Gdzie wchodzą wasze nudne cnoty obywatelskie, tam wychodzi wesele. Opuszczam Rzym bez żalu, bo ta ucieszna niegdyś rozkosznica staje się na starość pobożnisią. Idźcie i wy do prefekta Flawiana! On szuka po całej Italii Rzymian starego obyczaju. Przyodziejcie się w czarne togi, posypcie puste głowy popiołem i wyjcie razem z prefektem pretoryum i z konsulem: O Roma, Roma, Roma... Należy się wam, zdechlaki, po moich biesiadach odpoczynek, mnie zaś odświeży zmiana po waszem towarzystwie. Jak wy kochacie, wiem już; jak kochają Galilejczycy i wczorajsi barbarzyńcy, dowiem się wkrótce. Gdyby który z was za mną zatęsknił, niech przywiezie z sobą do Wienny bardzo dużą szkatułę, bo tylko w takim razie przypomnę sobie, iż znałam go w Rzymie.
Patrycyusze słuchali z głowami spuszczonemi. Znieważył ich nowy człowiek, urągała im histryonka...
Ten, którego Fabricyusz nazwał psem pogańskim, wyjął z za tuniki kiesę i cisnąwszy ją pod nogi Emili[36], rzekł:
— Należy ci się zapłata za biesiadę dzisiejszą. W Wiennie nie czekaj na mnie, bo idę do prefekta Flawiana, by się od niego dowiedzieć, jak psy pogańskie kąsają.
— Idziemy do prefekta Flawiana! — odezwało się kilku innych.
— Szczęśliwej drogi! — zawołała Emilia. — A gdy wam cnoty obywatelskie zbrzydną, pamiętajcie o owej dużej szkatule.
— Ową dużą szkatułę każę zanieść jutro do konsula Symmacha — rzekł jeszcze „pies pogański” i zwrócił się ku drzwiom.
Za nim opuścili wszyscy Rzymianie dom histryonki.
— W samą porę nadszedł rozkaz imperatora — mówiła Emilia. — Cóżbym teraz w Rzymie robiła? Możesz przysłać swoich pachołków zaraz po wschodzie słońca. Będę gotowa do drogi.
Ukłoniwszy się prefektowi miasta, znikła za jedną z kotar.
Fabricyusz wyszedł razem z Walensem i wsiadł do jego lektyki. Gdy tragarze ruszyli z miejsca, odezwał się komes:
— Postąpiłeś sobie nierozważnie, wojewodo, drażniąc tych ludzi. Znieważeni przez ciebie, pójdą do Flawiana i wzmocnią swojemi fortunami wrogie nam stronnictwo. Ty wiesz, że pieniądze znaczą dziś w cesarstwie więcej, aniżeli odwaga. Za pieniądze kupuje się miecze Gotów, Franków i Allemanów.
— Nie nauczyłem się dotąd znosić śmiechu obelżywego — odpowiedział Fabricyusz.
— Wiele musi znosić, kogo łaska imperatora postawiła na tak drażliwem stanowisku, jak twoje.
— Boski Walentynian nie zalecił mi cierpliwości starca.
— Młodość boskiego Walentyniana, podżegana przez samolubnych dworaków, nie chce rozumieć, że naszemu rządowi jest obecnie pokój wewnętrzny bardzo potrzebny. Prefektury zachodnie niepokoją Frankowie, zaś w wschodnich burzy się znów ta hałastra gocka. Barbarzyńcom nie dość złota; zachciewa im się panowania. Gdyby Italii przyszło teraz na myśl wypowiedzieć naszym imperatorom posłuszeństwo, znaleźlibyśmy się w trudnem położeniu. Nie wiadomo, po czyjej stronie stanęliby Gotowie i Frankowie, a nasze legiony są lak przetrzebione od czasu wojny z Maksymusem, iż nie mogłyby stawić czoła złączonym siłom barbarzyńców.
— Arbogast nie zdradzi Teodozyusza — zauważył Fabricyusz.
— Nie zdradzi go z własnej woli — odpowiedział Walens — lecz może go do tego popchnąć młodzieńcza porywczość Walentyniana. Doniesiono nam, że wasz imperator chce ograniczyć władzę Arbogasta, zazdroszcząc mu jego wawrzynów i znaczenia u wojska. Wysłano mnie właśnie do Wienny, abym pośredniczył między imperatorem i jego naczelnym wodzem, Arbogast bowiem nie poddałby się rozkazom Walentyniana. To nie zwykły najemnik. To król walecznego ludu, który służy pod naszemi orłami więcej dla sławy, aniżeli dla złota.
— Gdyby zdradził naszych imperatorów, zdruzgotałby go gniew prawdziwego Boga.
Walens poruszył się niecierpliwie na poduszkach lektyki.
— Jesteś żołnierzem, a wyrażasz się, jak przegorliwy prezbiter, który chciałby w ludzi wmówić, że nasza wiara zgasiła słońce, spaliła płody ziemi, zatruła wino, wydarła z serca miłość, pokonała wszystkie pragnienia i żądze. Słońce świeci niezmiennie, ziemia rodzi owoce, wino rozwesela, miłość daje rozkosz, namiętności wichrzą, jak wichrzyły. Zostaw język świątobliwy kapłanom, ty zaś bądź namiestnikiem cesarskim w Italii. Jako taki miej oko orła, ucho zająca, nos psa i chytrość węża, abyś panu swojemu nie przyczynił trosk niepotrzebnych. Gdy nadejdzie pora właściwa, pomyśli Teodozyusz sam o ostatecznym tryumfie naszej wiary, on bowiem jeden ogarnia sprawy całego cesarstwa, oblicza siły rządu chrześciańskiego i patrzy w przyszłość. Nie rzeczą twoją, ani moją, ani Walentyniana uprzedzać bieg wypadków. Rzeczą naszą słuchać.
Fabricyusz milczał zakłopotany. Wszakże mówił do niego członek najwyższej rady wschodnich prefektur, ocierający się codziennie o Teodozyusza. Jeśli kto, to znał on dokładnie zamiary wielkiego imperatora, wiadomem zaś było powszechnie, iż nie Wienna rządziła w cesarstwie, lecz Konstantynopol. Walentynian nie ośmieliłby się nigdy oprzeć woli swojego szwagra — dlaczegóż więc posłał go do Rzymu z tak rozległem pełnomocnictwem? Rozporządziłbyż się w tym wypadku bez zasięgnięcia rady Teodozyusza?
— Inaczej myślą i mówią w Wiennie — odezwał się po dłuższej przerwie.
— Wiem o tem — rzekł komes. — Walentyniana otacza zgraja dworaków, która drażni dla swoich celów osobistych jego młodą dumę. I nasi kapłani zapomnieli o głównej cnocie chrześciańskiej, o pokorze. Dworacy i kapłani, czychający na spuściznę po wielkim Rzymie, nie zastanawiają się nad tem, że zarówno potomkom dawnych panów cesarstwa, jak nam, ich następcom, grozi jedno wspólne niebezpieczeństwo. Otacza nas zewsząd fala barbarzyńców, świadomych już dziś swojej siły i przewagi. Gotowie, Frankowie, Gallowie i Allemanowie, wykształceni w naszej szkole wojennej, karniejsi, wytrzymalsi i waleczniejsi od naszych legionów, rozbiją nas w puch, gdy się pomiędzy nimi znajdzie wódz z głową i sercem Armina. Chociaż i ty i ja należymy dopiero od dwóch pokoleń do państwa rzymskiego, mimo to nie sądzę, iżbyś chciał całować stopy jakiegoś Fritigerna, Bauta, Hermana lub innego herszta hałastry germańskiej, zwącego się królem. Jesteśmy wprawdzie nowymi Rzymianami, lecz korzystamy z tysiącletniej pracy twórców cesarstwa i dlatego powinniśmy bronić narodu, który nas do swojego blasku dopuścił. Klęska cesarstwa byłaby i naszą klęską, zwycięzcy bowiem barbarzyńcy zdeptaliby nas tak samo, jak synów wilczego plemienia. Dla nich nie istnieją starzy i nowi Rzymianie. Kto służy wiernie imperatorowi rzymskiemu, ten jest ich wrogiem dziedzicznym.
Fabricyusz nie pragnął w istocie całować stóp jakiegoś Fritigerna, Bauta lub Hermana.
Jak wszyscy synowie przybocznych strażników cesarskich, był i on szczerym sługą korony rzymskiej. Wszakże ten rząd obsypał go łaskami i przywilejami i postawił wysoko w hierarchii wojskowej. Łączyła go z nim nadto wspólna wiara.
Cóż go mogli obchodzić pogańscy ziomkowie, sprzedający swój miecz każdemu, kto dobrze płacił? Między nim a plemieniem, z którego wyszedł, nie było już żadnej spójni. Wychowany w pobliżu dworu cesarskiego, uważał się za Rzymianina i jeśli nienawidził mieszkańców Italii, to tylko dlatego, że nie chcieli się ukorzyć przed Bogiem nowych czasów i odmawiali jemu tytułu Rzymianina.
Lecz możliweż, aby barbarzyńcy zawładnęli kiedykolwiek cesarstwem?
Fabricyusz, który patrzał od lat najwcześniejszych na blask, roztaczany na dworze cesarskim, który widział mnogich królów i książąt u stóp „Jego Wieczności,” i prowadził do boju Franków i Allemanów, mordujących własnych ziomków dla chwały imperatora, nie podzielał obaw Walensa. Któżby się ośmielił podnieść rękę na najpotężniejsze państwo świata.
— Odpuść mi, komesie — rzekł — że mam lepsze mniemanie o sile cesarstwa od ciebie. Barbarzyńcy są dotąd dziczą, która, mimo swej dzielności wojennej, rozpadnie się na strzępy, na wrogie sobie plemiona i plemionka, gdy jej zabraknie naszego przewodnictwa. Są oni groźni tylko w naszem ręku.
— To przewodnictwo zaczyna im już zawadzać — odparł Walens. — Gdybyś walczył, jak ja, pod Adryanopolem i był świadkiem popłochu, jaki panował po owej strasznej bitwie w Konstantynopolu, nie lekceważyłbyś potęgi barbarzyńskiej. Tej dziczy potrzeba tylko dobrego wodza, aby nas zmiażdżyła. Sam Arbogast dałby nam radę i dlatego postąpił Walentynian nieroztropnie, że posłał cię do Rzymu bez jego wiedzy. Nie należy drażnić dumy Arbogasta.
— Nasz boski pan nie może być zależnym od dumy swojego wodza.
— Każdy imperator powinien być zależnym od dobra państwa.
— Arbogast nadużywa swoich zasług.
— Mniejsi od niego nadużywają swojego stanowiska, a Teodozyusz udaje, że nie wie nic o ich zuchwalstwie, cała bowiem sztuka męża stanu polega na tem, by znosić wszystko do czasu. Jest w Tracyi, w głównym obozie Gotów, gołowąsy chłopiec, którego ta szarańcza mianuje księciem. Imię Alaryka nosi ten dzieciak. Ów Alaryk rzucił nam przed kilku tygodniami tę samą obelgę w twarz, jaką ty dziś znieważyłeś patrycyuszów. Psami rzymskimi nas nazwał, dworakami, sługusami, a Teodozyusz kazał zapomnieć obrazy. Czy wiesz dlaczego? Bo za tym młokosem stoi miłość Gotów, którzy czekają tylko na śmierć starego Fritigerna, aby go królem swoim obwołać. Dla spokoju państwa należało połknąć i strawić psa rzymskiego, dworaka, sługusa, choć działo się to pod bokiem wielkiego imperatora, nie odznaczającego się, jak ci zapewne wiadomo, bynajmniej łagodnością i cierpliwością. Zapomnij i ty swojego wstrętu do pogan i do potomków dawnych Rzymian i postępuj z rozwagą męża dojrzałego. Pamiętaj, że łączy nas w tej chwili z bałwochwalcami wspólna sprawa. Im i nam zagrażają ci sami wrogowie.
— Oni lekceważą naszego Boga — wtrącił Fabricyusz.
— Już ci mówiłem — fuknął Walens — żebyś się nie wdzierał w dzierżawy kapłanów. Ich rzeczą krzewić prawdy boskie i walczyć z przesądami pogan. Czynią oni to doskonale, lepiej, aniżeli potrzeba, bo niepokoją swoją wrzawą świątobliwą wszystkie miasta cesarstwa, włóczą się po wszystkich drogach, kłócą się na wszystkich rynkach. Naczelnik poczty wschodnich prefektur nie może dla nich nastarczyć koni. Prawie codziennie odbywa się gdzieś jakieś zebranie pobożne, które kończy się zwykle bójką i wzajemnem wyklinaniem. Od czasu do czasu wpada pomiędzy tych krzykaczów, spierających się nie wiadomo o co, rozkaz Teodozyusza i ostudza ich zapał, lecz któż zdołałby okiełznać rozpędzone języki niewiast i retorów? Żarliwcy religijni służą źle naszej wierze i cesarstwu. Zamiast bałwochwalców przyciągać, odtrącają ich od siebie niezgodą. Nie utrudniajże i ty zbyteczną gorliwością położenia, które staje się z każdym rokiem niepewniejsze. W Wiennie nie chcą rozumieć, iż się grunt pod nami chwieje.
— Rozkazuj, komesie — odezwał się Fabricyusz. — Będę ci wdzięcznym za wyraźne wskazówki.
— Miej czujne oko i ucho i donoś natychmiast o każdym ruchu Rzymian do Wienny. Nie drażnij patrycyuszów, nie obrażaj przesądów ludu, usuwaj powoli z wyższych stanowisk wojskowych bałwochwalców i zastąp ich chrześcianami. Staraj się sobie zjednać miłość legionów Italii, by w razie potrzeby biły, kogo im wskażesz. Zajmie ci to może rok, dwa, dziesięć, nie wiem ile, będzie to bowiem zależało od twojej zręczności, ale jeśli ci się uda uśpić podejrzliwość pogan i pozyskać żołnierza, zasłużysz sobie na wdzięczność naszego rządu. Niech cię odpowiedź, dana w Konstantynopolu ojcom, wysłanym przez senat rzymski, nie łudzi. Teodozyusz nie przychyli się do prośby pogan, o czem wiem z góry, będzie żądał wykonania zeszłorocznego edyktu, lecz nie będzie także karał, jeśli go Rzymianie nie usłuchają. Dopóki Arbogast nie złamie potęgi Franków, wiedz, iż nie wolno ci zakłócać wewnętrznego pokoju państwa.
— Twoja mądra przezorność jest bardzo cierpliwa, komesie — zauważył Fabricyusz.
— Cierpliwość zwycięża skuteczniej od nierozważnego pośpiechu — odpowiedział Walens. — Ale niech się twoje młode lata nie obawiają zgnuśnienia w bezczynności. O robocie dla twojej odwagi pomyśli wkrótce Teodozyusz, który czeka tylko na uśmierzenie Franków i uspokojenie Gotów, aby poprzeć swoje edykty siłą. Nie zejdzie on z tego świata przed stanowczym pogromem bałwochwalców, dzieło to bowiem jest najwyższym celem jego życia.
Do lektyki przystąpił wywoływacz.
— Czy Twoja Prześwietność każe się zanieść na Palatyn? — zapytał?
— Na Wyminał, do senatora Prudencyusza — odparł komes.
A zwróciwszy się do Fabricyusza, rzekł jeszcze półgłosem:
— Wskazówki moje zapisz sobie głęboko w pamięci i nie zapomnij, iż odpowiadasz przed Teodozyuszem za spokój Rzymu. Ty wiesz, że wielki imperator umie hojnie nagradzać, lecz także karać z gwałtownością hiszpańską, gdy ktoś jego zamiary krzyżuje. Pokój z tobą, wojewodo!
— Pokój z tobą, komesie!
Pożegnali się. Walensa nieśli nubijscy tragarze na Wyminał; Fabricyusz zwrócił się pieszo ku Palatynowi.
Jeszcze żyła ulica. Z szynków, z poza płóciennych zasłon dochodziła wrzawa motłochu, hałasującego przy dzbanie kwaśnego wina. Na progach warsztatów siedzieli rzemieślnicy bez wierzchnich tunik i sandałów, otoczeni rodziną. Przelatywały śmiechy z domu do domu, tu i owdzie odzywał się flet lub śpiew jakiejś dziewczyny.
Fabricyusz szedł wolno, z opuszczoną głową, nie zwracając uwagi na ruch ulicy. Całą jego myśl zaprzątały wskazówki Walensa, które zapadły głęboko w jego duszę.
Nie pierwszy komes zalecał mu cierpliwość i przezorne postępowanie. Tak samo przemawiał do niego biskup Syrycyusz, tak samo jego podkomendni. Tylko z Wienny nalegano go do pośpiechu.
Którąż drogę wybrać?
Wprawdzie był on wysłańcom Walentyniana i od niego tylko odbierał rozkazy, ale Teodozyusz mógł cofnąć rozporządzenia swojego szwagra i odwołać jego wojewodę. Wszakże działo się to niejednokrotnie.
Kogo słuchać?
Jeżeli Walens czytał dobrze w duszy swojego pana, to nie pochwali Teodozyusz gorliwego sługi Walentyniana. Czemu Wienna przyklaśnie, to zgromi Konstantynopol...
Błędne koło...
Jedyny Ambrozyusz mógłby go z niego wyprowadzić, on bowiem jeden zastawiłby go swoją powagą przed gniewem Teodozyusza, ale biskup medyolański milczał.
Czyby i święta żarliwość wielkiego kapłana przygasła i ostygła?
Fabricyusz zaklął zcicha. Młodość, wiara, miłość i temperament żołnierski przypinały mu skrzydła do ramion, podbudzając do śmiałego lotu, zaś rozum stanu kazał mu pełzać po ziemi, być wężem, lisem, szpiegiem, donosicielem.
Nie o takiej działalności marzył, gdy jechał do Rzymu. Zdawało mu się, iż uda się odrazu na Kapitol, strąci ze złocistego tronu Jowisza i zatknie na Jego miejscu Krzyż, prawdziwej wiary świadka wymownego. Gdyby się bałwochwalcy opierali, zdepcze ich, zetrze w proch i rozpędzi na wszystkie wiatry. Miał przecież w ręku wojsko, siłę...
Kilkotygodniowy pobyt w dawnej stolicy państwa nauczył go, że Wienna przeceniała swoją możność. Żołnierz, wyznający w znacznej części bałwochwalstwo, podżegany przez agitatorów Flawiana, mógłby mu odmówić posłuszeństwa, gdyby od niego zażądał, aby podniósł miecz na starych bogów — senat stał dotąd wiernie przy tradycyach Rzymu — lud nienawidził chrześcian, zowiąc ich pogardliwie Galilejczykami.
Co robić, co robić?... Czuwać i czekać, jak Walens radził?
Ta podziemna robota szpiega i donosiciela była wstrętną jego naturze żołnierskiej, a jednak nie widział innego wyjścia. Gdyby jego wola kierowała losami świata, nie wahałby się, nie ociągał. Chociaż Walens mówił, że cierpliwość zwycięża skuteczniej od nierozważnego pośpiechu, rzuciłby się on bez namysłu na pogan. Śmiałym sprzyja zawsze szczęście.
Ale ster państwa nie spoczywał w jego dłoni. Był on tylko jednym z wioślarzów, których najwyższą cnotą — bierne posłuszeństwo.
Miotany sprzecznemi myślami, rzucany z wątpliwości w wątpliwość, nie zauważył Fabricyusz, że się ulica stopniowo uciszała. Dopiero, gdy zupełnie zamilkła, podniósł głowę.
Tuż przed nim rysował się na szarem tle wieczoru wysoki mur, tak cichy i poważny, jak gdyby za nim śmierć mieszkała.
Serce Fabricyusza uderzyło żywiej i lekkie drżenie przebiegło jego ciało.
Atrium Westy!
Spojrzał na prawo, na lewo. Ulica była pusta.
Wziął z rąk wywoływacza pochodnię i wyrzekł:
— Wracajcie do domu!
Służba, przywykła do karności wojskowej, oddaliła się szybko, nie dziwiąc się niespodziewanemu rozkazowi. Kiedy się cienie niewolników zlały z mrokami nocy, obejrzał się Fabricyusz jeszcze raz uważnie wokoło, potem skoczył na mur i przedostał się na drugą stronę.
Uczuwszy pod stopami ziemię, przykucnął i słuchał.
Z ogrodu westalek nie dochodził go najlżejszy szelest. Drzewa stały bez ruchu, jak zaklęte. Tylko wierzchołki czarnych cyprysów, odcinające się tak wyraźnie od jaśniejszego nieba, iż widać było dokładnie ich rąbek koronkowy, kołysały się nieznacznie.
Fabricyusz, przytulony do muru, wytężył wzrok w stronę domu westalek, którego białe ściany przeświecały z daleka przez szczeliny szpalerów mirtowych. Serce latało mu w klatce piersiowej tak niespokojnie, jak gdyby chciało uciec przed trwogą, która je pochwyciła.
Wtargnął świadomie do przybytku Westy, bronionego przez tradycye długich wieków przed grzeszną ciekawością mężczyzny. Gdyby go oko rzymskie dostrzegło w tem miejscu, nie uszedłby przed zemstą śmiertelnie obrażonych pogan. Żywcem by go nikt nie wziął — miał przecież miecz przy boku — lecz jego trupa zawleczonoby na Pole Hańby i rzucono głodnym zwierzętom na pożarcie. Z paszczy rozjuszonego motłochu nie wydarłyby go pargaminy cesarskie. Zanimby się Walentynian dowiedział o nieszczęściu swojego wysłańca, rozniosłyby już psy i kruki jego kości po całem mieście.
Fabricyusz zdawał sobie dokładnie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa. Wiedział, że dopuszcza się największego zuchwalstwa, jakiego się można było w Rzymie dopuścić. Gdyby był wpadł konno w pełnej zbroi, do świątyni kapitolińskiej i zdruzgotał posąg Jowisza, nie dotknąłby boleśniej uczuć pogan. Wiadomem było powszechnie, iż w przeciągu tysiąca lat znieważyła stopa męska w porze nocnej tylko ośmnaście razy ogród dziewic Westy.
Śmierci się nie lękał. Wszakże zawarł z nią przymierze żołnierskie. Nie dziś, to obejmie go jutro, pojutrze ta najwyższa władczyni wszelkiego życia ramieniem lodowatem. Lecz jego nierozwaga mogłaby przyśpieszyć wybuch gniewu bałwochwalców, mogłaby przyczynić rządowi chrześciańskiemu trosk niespodziewanych, a on był namiestnikiem imperatora, odpowiedzialnym za spokój kraju, powierzonego jego opiece.
Fabricyusz wiedział, że zdradza w tej chwili położone w nim zaufanie Walentyniana. Nie dla szukania przygód miłosnych posłano go do Rzymu...
Kiedy oddalał służbę, nie zastanawiał się nad tem, co czyni. Ujrzawszy nagle przed sobą mury Atrium Westy, uczuł nieprzezwyciężoną chęć zbliżenia się do Fausty Auzonii. Może ucieszy oko jej widokiem. Nie oglądał jej tak dawno — od trzech dni...
Dopiero, gdy go cisza ogrodu, odciętego od świata, owiała, uroczysta cisza miejsca, poświęcone go nieskalanej namiętnościami ludzkiemi bogini — wówczas oprzytom niał. Wszakże uszanowała to schronisko cnoty nawet chciwość pospolita. Wozy przekupniów, ciągnących wszystkiemi bramami do uśpionej stolicy, omijały troskliwie dom westalek. Jednostajny szmer ruchu kołowego dopływał tu stłumiony, głuchy, złagodzony przez oddalenie.
Fabricyusz zgasił pochodnię. Żółte światło drażniło go, robiło na nim wrażenie brudnej plamy na jasnej sukni.
Przycisnął rękę do serca. Jak ono latało!... Tłukło się w swojej klatce. To rzucało się w bok, to skakało do góry, do gardła, usiłując się wydobyć na wolność.
Byłażby to zwykła trwoga, blady strach tchórza?
Nie, on nie lękał się ani siły, ani groźby ludzkiej. Gdyby rząd chrześciański nie był skrępował jego odwagi urzędem, który wymagał ostrożności, poszedłby wprost pod ściany tego białego domu i czekałby dopóty, dopókiby się Fausta Auzonia nie ukazała.
Więc może lepiej wrócić?
Lecz Fabricyusz czuł na ustach żar pocałunków Emilii, a w jego żyłach kipiało dotąd wino.
Tęsknota, mocniejsza od jego woli, od obowiązków, od trwogi przed odpowiedzialnością, przykuwała go do tego ogrodu, którego ścieżki uświęciły stopy Fausty Auzonii.
Widzieć ją, choćby tylko z ukrycia, wessać łaknącem uchem szelest jej sukni, dźwięk głosu, oddychać powietrzem, przez nią wdychanem, być blizko niej, najdroższej, najukochańszej, a potem...
A potem co?
Fabricyusz przestał rozumować, pytać, lękać się. Wszystkie cele jego życia wchłonęło, strawiło jedno pragnienie, tak potężne, iż przesłoniło mu całą przyszłość. Nie był w tej chwili ani chrześcianinem, ani namiestnikiem imperatora, ani wrogiem Rzymu.
Wyciągnął ramiona do Atrium Westy i szeptał z pożądliwością pierwszej miłości:
— Kocham cię... kocham... kocham...
Nagle uczuł na twarzy gorący płomień wstydu. On miłował tę przeczystą westalkę, a obejmował rozpustnicę, zbrukaną uściskami graczów i pijaków.
— Nie do ciebie tuliłem się, wszetecznico! — tłómaczył się przed sobą.
Wycierał płaszczem usta... Pocałunki histryonki paliły go ciągle. Tarł policzki z taką wściekłością, jak gdyby chciał z nich skórę zedrzeć... Żar nie ostygał.
— Przebacz mi, Fausto — mówił — ale ona do ciebie tak podobna, a ty unosisz się tak wysoko, tak daleko nade mną...
Dźwignął się ostrożnie z kolan i nasłuchiwał.
Schronisko Westy zdawało się w głębokim śnie pogrążone. Nawet lekki wietrzyk przestał kołysać wierzchołkami cyprysów.
Schylił się i skradał się pod drzewami, wybierając pnie najgrubsze. Od czasu do czasu przystawał i zwracał ucho w stronę domu.
Od Atrium dochodził go tylko jednostajny szum fontanny.
Szedł dalej...
Wtem zadrżały pod nim kolana i oddech zamarł mu w piersi. Jakaś biała postać błysnęła w klombie mirt. Zatrzymał się, wytężył wzrok. Postać nie ruszała się. Podsunął się bliżej. Był to posąg jakiejś zmarłej westalki.
Rzecz szczególna... Jako chrześcianin lekceważył wszystko, co szanowało pogaństwo, a mimo to nie mógł się pozbyć przykrego uczucia winy. Było mu, jakby stąpał po świętych grobach, jakby znieważał coś bardzo czcigodnego.
Im więc oddalał się od muru, tem częściej odpoczywał, chwytając ustami powietrze. Każdy nowy posąg działał na niego tak samo, jak pierwszy. Kamienne dziewice spoglądały na niego z wyrzutem, z niemą prośbą.
— Nie zakłócaj nam spokoju! — zdawały się mówić.
Ale jego pchała tęsknota, silniejsza od zabobonnej trwogi, podnieconej ciszą nocy i powagą otoczenia. Żegnał się i posuwał się dalej.
Nagle zaszeleściło coś. Fabricyusz przypadł do ziemi. W szczelinach krzewów zamigotały czerwonawe światła. Ktoś wychodził z domu.
Fabricyusz przyczołgał się pod rozłożyste drzewo i wychylił głowę z poza jego pnia.
Niedaleko od niego przesunęły się trzy postacie. Dwie, ubrane w ciemne suknie, świeciły latarniami, trzecia, spowita w biały welon, postępowała za niemi.
Serce Fabricyusza uderzało młotem. Poznał królewską postać Fausty Auzonii i jej ruchy wyniosłe.
Przeszła obok niego o kilka kroków i znikła we drzwiach świątyni.
Długo leżał Fabricyusz na wilgotnej murawie. Może ujrzy Faustę jeszcze, może ona wyjdzie sama, bez służby.
Ale schronisko westalki milczało znów, jak grób zapomniany.
Kiedy tak czekał daremnie, trawiony gorączką niepokoju, wracała mu powoli przytomność.
Gdyby nie był dawniej wiedział, jaka przepaść dzieli go od Fausty Auzonii, byłby się tego dziś nauczył. On udawał się do histryonki, w nadziei, że zbliży się do patrycyuszów rzymskich, a oni odtrącili go od siebie z pogardą. Nazwali go niedźwiedziem germańskim, Galilejczykiem, sługusem Panończyka. Chcieli go wyrzucić na ulicę, jak pijanego klienta. Żaden z tych pysznych panów nie oddałby mu dobrowolnie siostry lub córki. Dla nich był on tylko synem barbarzyńcy, wyniesionym przez kaprys nienawistnego im monarchy.
Oprócz dumy rodowej stała między nim a Faustą jej godność kapłańska — mur nieprzebyty, dopókiby w Rzymie starzy bogowie rządzili.
Po tem, co słyszał od Walensa, stracił nadzieję rychłego pogromu bałwochwalstwa. Zanim Teodozyusz powoła chrześcian do ostatecznej rozprawy z pogaństwem, może szron starości przyprószyć jego skronie, chłód lat sędziwych wystudzić jego serce.
A on pożądał tej kobiety każdą kroplą krwi niecierpliwej. Pragnienie nie przestanie palić dopóty jego łona, dopóki nie zgasi tych płomieni słodycz jej ust ukochanych.
Fabricyusz nie łudził się. Wiedział, że do Fausty nie zaprowadzi go droga prosta. Tylko gwałt, wsparty przez podstęp, rzuci w jego objęcia tę dziewiczą kapłankę i wyniosłą patrycyuszkę.
Już postanowił...
Porwie Faustę, ukryje ją tak dobrze, iż jej najciekawsze oko pogańskie nie odnajdzie, utuli, uśmierzy jej gniew miłością bez miary, nauczy ją uwielbiać Boga prawdziwego, a gdy kapłanka Westy złoży dobrowolnie zabobony swoje u stóp Dobrego Pasterza, wówczas zasłoni ją i jego wszechmocna ręka imperatora przed zemstą bałwochwalców.
Z chwilą, gdy w nim zamiar wykradzenia Fausty dojrzał, uczuł się Fabricyusz spokojniejszym. Zdawało mu się, że jest bliższym celu, który płoszył od kilku tygodni sen z jego powiek.
Śmielej, aniżeli przyszedł, wracał tą samą drogą.
Księżyc wysunął się tymczasem z poza olbrzymich murów zamczyska Kaliguli i rozproszył szare cienie wieczoru. Jeszcze wyraźniej rysowały się kontury drzew, a marmurowe posągi zmarłych westalek nabrały w jego srebrzystych blaskach lekkości.
Ilekroć Fabricyusz mijał którą z kamiennych kapłanek, żegnał się i pochylał, robiły bowiem na nim wrażenie widm z innego świata. Tak powiewne były zdaleka i czyste i milczące. Czasami zdawało mu się, że się poruszają, nie dotykając stopą ziemi.
Wiedział, że go wzrok łudził, a mimo to śpieszył się, aby się wydostać z tego dziwnie uroczystego miejsca. Jakiś tajemniczy głos szedł ku niemu z posągów, z drzew, z całego otoczenia świątyni Westy i wnikał do najskrytszych zakątków jego serca. Nie mógł stłumić przykrego uczucia spełnionego świętokradztwa.
A może zawinił rzeczywiście? — szeptało w nim sumienie żołnierskie. Może nie powinien był zakłócać spokoju dziewic, poświęconych wcielonemu geniuszowi wielkiego narodu?
Te dziewice są kapłankami bogów fałszywych uspokajało go samolubstwo miłości. — Zasłuży się przed Bogiem prawdziwym, kto jedną z nich nawróci do wiary Chrystusa.
Dopadł muru i wyjrzał ostrożnie na ulicę. Była pusta... Wziął zatkniętą w ziemi pochodnię i przeskoczył na drugą stronę.
Odetchnąwszy po raz wtóry z głębi piersi, oddalił się szybko.
Lecz zaledwie uszedł kilka kroków, usłyszał za sobą szelest, podejrzany. Schwycił za sztylet i odwrócił cię ruchem gwałtownym.
Jakiś cień przesuwał się pod murem... Ktoś śledził go, był świadkiem jego zuchwalstwa... Nikt nie powinien wiedzieć, że wojewoda Italii znieważył święte schronisko westalek.
Fabricyusz rzucił się na szpiega i pochwycił go za gardło, ale jego podniesioną rękę ujęła druga, równie silna, jak kleszczami.
Nie zabijajcie wiernego sługi! — odezwał się głos chrapliwy.
Fabricyusz opuścił sztylet.
— Siedzisz moje kroki, Teodoryku? — mruknął z niechęcią.
— Czuwam nad waszą głową, panie — odpowiedział stary Alleman spokojnie. — Dowiedziawszy się od Hermanryka, że odesłaliście niewolników przy ogrodzie westalek, przybiegłem natychmiast, aby być przy waszym boku, gdybyście mnie potrzebowali. Mówiono mi w mieście, że jedna tylko śmierć nie obawia się przekroczyć nocą tych murów. Zanadto lekceważycie swoje młode życie, panie.
— Skąd mogłeś wiedzieć, że znajdziesz mnie w ogrodzie Westy? — fuknął Fabricyusz.
— Oko starego sługi bywa tak bystre, jak oko matki. Zbyt długo zatrzymujecie się na ulicy, gdy przechodzą dziewice Westy i zbyt często stukacie do furty Atrium, abym nie spostrzegł, w którą stronę zwracają się wasze tęskne myśli. Wybaczcie mi, panie, lecz nie z ciekawości zakradam się do waszych tajemnic. Od pierwszej chwili, kiedy przybyliśmy do Rzymu, okrąża nas głucha nienawiść. Widzę ją we wszystkich spojrzeniach, słyszę jej groźbę we wszystkich pomrukach motłochu. Bałwochwalcy czychają tylko na sposobność, aby wam zapłacić upokorzeniem za upokorzenie, a wy...
Fabricyusz zmarszczył brwi.
— Nadużywasz mojej słabości do ciebie — przerwał Teodorykowi.
Lecz stary Alleman nie uląkł się jego gniewu.
— Czuwam tylko nad waszą głową — odparł — jak czuwałem nad nią wówczas, gdy była mniejsza od mojej pięści. Dziewica Westy nie jest córką jakiegoś nieznanego kapłana iberyjskiego, o czem raczcie pamiętać, panie.
Fabricyusz pamiętał bardzo dobrze o tem i dlatego nie był w pierwszej chwili zadowolony z domyślności Teodoryka. Nawet ten wierny sługa nie powinien był czytać w jego duszy.
Zastanowiwszy się jednak nad położeniem, jakie mu miłość zgotowała, przebaczył Teodorykowi zbytnią gorliwość. Jakiegoś pomocnika musiał mieć koniecznie, jeśli jego zamiary miały dojść do skutku. Sam nie mógł Fausty porwać, kroki bowiem jego śledziła tajna straż prefekta pretoryum. Gdyby się wydalił na czas dłuższy z Rzymu, ułatwiłby wyżłom bałwochwalców poszukiwania...
Objął poufale szyję starego żołnierza i rzekł:
— A jednak będzie jedna z dziewic Westy twoją panią, albo... Czy chcesz, żebym ci powtórzył groźbę mojego ojca?
Teodoryk przyłożył palec do ust i obejrzał się wokoło.
— W tych stronach mają podobno nawet kamienie uszy — szepnął.
Przyspieszyli kroku. Gdy minęli ogród westalek, odezwał się Teodoryk.
— Ta z dziewic Westy, którą mi wskażecie, będzie moją panią, lecz nie wy ją porwiecie. Gdyby się takiemu staremu wilkowi, jak wasz wierny sługa, przy tej niebezpiecznej robocie coś ludzkiego przytrafiło, nie byłaby wielka szkoda. Czas mi już do Dobrego Pasterza. Prawie codziennie nawiedzają mnie w nocy, w śnie, ojcowie. Słyszę granie jakichś ogromnych rogów i szum jakichś bezmiernych lasów. Ktoś mnie woła...
Zamilkł, jakby się wsłuchiwał w owe granie i w ów szum innego świata, potem mówił dalej:
— Nie wy ją porwiecie. Was szkoda, panie. Rozkażcie tylko, co należy uczynić, a stanie się. Teodoryk nie zawiedzie zaufania swojego sokoła.
Fabricyusz namyślał się. Po dłuższej przerwie rzekł:
— Mówiono mi, że jedna z dziewic Westy udaje się raz na miesiąc do Tibur, aby tam dopełnić jakiegoś obrzędu bałwochwalczego. Dowiesz się, kiedy przyjdzie kolej na Faustę Auzonię. Zapisz sobie dobrze to nazwisko w pamięci. Fausta Auzonia, siostrzenica prefekta pretoryum.
— Nie zapomnę, panie. Fausta Auzonia.
— Dowiesz się także, kto towarzyszy kapłance, oprócz liktora.
— Jutro będziecie wiedzieli, czy zbrojni pachołkowie strzegą w drodze dziewicy Westy.
— Wyłowisz z szumowin Rzymu kilkunastu łotrów, którzy za pieniądze zamordują rodzonego ojca. Tylko tacy podniosą w tem gnieździe bałwochwalstwa rękę na westalkę. Nory tych głodnych bestyi wskaże ci niezawodnie Simonides. Ale niech twój język pamięta, że nikczemnik, który zdradza jednego pana, zdradzi i drugiego.
— Bystre oko tego lisa nie wśliźnie się do mojej duszy. Mówiąc z nim, będę stał na straży myśli i języka.
— Pieniędzy nie żałuj. Owych łotrów miej pod ręką, abyśmy byli w każdej chwili gotowi do napadu.
— Stanie się podług waszego rozkazu, panie.








IX.


Słońce zachodziło już za wzgórzem Janikulskiem, kiedy się Teodoryk wybrał nazajutrz do Simonidesa. Minąwszy Wielki Cyrk, zagłębił się w sieci zaułków, wijących się od stoków Awentynu aż do Tybru.
Okryty starym, dziurawym płaszczem żołnierskim, przedzierał się wolno przez gromady proletaryatu, który wyroił się ze swoich nor, aby odetchnąć świeżem powietrzem.
Szczególnego rodzaju było to świeże powietrze ubogiej dzielnicy Rzymu. Środkiem uliczek tak wąskich, iż zaledwo jeden wóz mógł się w nich poruszać, biegły ścieki, służące gospodyniom za zlew ogólny. Nieczystości i odpadki wszystkich kuchen walały się na bruku, usuwane tylko raz na tydzień przez niewolników miasta.
Teodoryk szedł ostrożnie wzdłuż kamienic, co chwila bowiem powstrzymywała jego kroki kupa śmieci lub cuchnąca kałuża. Chociaż sędziwy żołnierz przywykł w stajniach i obozach do różnych zapachów, mimo to zatykał nos i usta, dziwiąc się, jak ludzie mogli żyć w tem błocie obrzydliwem. Jego zdumienie urosło jeszcze więcej, gdy zauważył, że proletaryat rzymski nietylko oddychał bez przykrości zatrutem powietrzem, lecz bawił się nawet doskonale.
Wprawdzie widział wszędzie blade, wynędzniałe twarze, zapadłe oczy i chude ramiona, ale słyszał także nieopatrzny śmiech, który dzwonił bezustannie w ulicy. Gdzie się zebrała gromadka obdartusów, tam gestykulowano żywo, gawędzono swobodnie.
— Hojność imperatora nie starczyła na zakrycie twoich ran, zarobionych w jego służbie — drwił jakiś drab, chwytając go za połę płaszcza.
— Jacy imperatorowie, takie wojsko — odezwał się drugi. — Tylko psy barbarzyńskie stoją dziś na dwóch łapach przed tymi panami od wczoraj. Dla nich i dziurawych płaszczów za wiele.
Teodoryk łypnął z podełba złem okiem podrażnionego wilka. Łachmany spadały z pleców drapichrusta, który urągał jego odzieży; jednem pchnięciem pięści zwaliłby go z cienkich nóżek...
Lecz burda cofnęłaby go z drogi, a jemu było śpieszno do Simonidesa. Przeto połknął obelgę i ruszył dalej.
Im więcej zbliżał się do środka dzielnicy, tem wstrętniejszym stawał się zapach i głośniejsza otaczała go wrzawa. Z szynków wylatywały klątwy, tu i owdzie odzywał się krzyk rozpaczliwy, jakby kogoś mordowano.
Teodoryk oglądał się coraz częściej poza siebie i sięgał mimowoli za tunikę, gdzie ukrył nóż obosieczny.
— Nie każdy, kto wchodzi do tego piekła, wychodzi z niego cały — pomyślał. — Bezpieczniej w lesie.
Co kilka domów oświecała lampa olejna obszerną, brudną izbę, otwartą od ulicy. Siedziały tam na wysokich krzesłach lub leżały na progu młode, prawie nagie kobiety, które zaczepiały każdego przechodnia.
— Ogrzejesz przy mnie swoje stare kości! — wołała jedna za Teodorykiem.
— Przypomnisz sobie młode lata! — wabiła druga.
— Za dziesięć sesterców ucałuję cię.
— Ja za pięć...
Dziewicza dusza barbarzyńcy, nie splamiona rozpustą cywilizacyi, odwracała się z obrzydzeniem od tego targu przedajnej miłości.
Nie troszcząc się o brutalne drwiny, które szły za nim z ulicy w ulicę, posuwał się Teodoryk ciągle dalej, aż dotarł do otwartego miejsca, na którego środku paliła się przed jakąś figurą mała lampka.
Tu zatrzymał się i rozglądał się wokoło.
Wiedział, że Simonides mieszka w jednym z tych ponurych, ważkich, tak wysokich domów, iż zdawały się opierać dachami o sklepienie niebieskie, nie pamiętał jednak, w którym. W każdej innej dzielnicy ułatwiłby mu pachołek miejski poszukiwanie, lecz w zaułki nadtybrzańskie zapuszczała się straż bezpieczeństwa tylko wtedy, gdy jej nakazano obławę, a wówczas wpadała zawsze niespodzianie i gromadnie, ilekroć bowiem jakiś odważniejszy liktor ośmielił się wtargnąć sam do królestwa nędzy rzymskiej, nie oglądało go już nigdy oko ludzkie. Proletaryat stolicy nie lubił nadzoru władzy i uważał jej wykonawców za swoich wrogów osobistych.
Teodoryk stał jakiś czas bezradny, potem zbliżył się do lampy, aby zapalić o nią latarnię, którą niósł pod płaszczem. Pod samą figurą potknął się o coś miękkiego.
Schylił się i sięgnął ręką. Jakiś człowiek leżał na bruku...
Cofnął się przerażony... W tych stronach nie było trudno o zbrodnię.
Lecz nagle podniosły się ze wszystkich stron ciemne postacie i wyciągnęły ręce do figury. Migotliwe światło lampki padało na twarze, wyssane przez głód i cierpienie.
— O dobroczynna Cerero, córo przedwiecznego Saturna, dawczyni skarbów ziemskich, nie odwracaj swojego boskiego oblicza od naszych łachmanów! — prosiła jakaś kobieta głosem, przesiąkłym łzami.
Teodoryk stanął na uboczu i czekał cierpliwie. W tem bagnisku nędzy, niechlujstwa i występku biły serca czyste, które składały z korną ufnością troski swoje u stóp bogini, a on, syn lasów, miał zabobonną cześć dla wszelkiej modlitwy. Dopiero, gdy się jeden z pogan dźwignął z bruku, odważył się na zapytanie:
— Czy nie mógłbyś mi wskazać domu. w którym mieszka tłómacz prefektury, Grek Simonides?
Chodź za mną — odparł Rzymianin.
Wkrótce potem piął się Teodoryk, świecąc sobie latarnią, po wąskich, kamiennych wschodach, wydeptanych po środku, jak ścieżka polna. Dotarłszy do czwartego piętra, znalazł się w długim korytarzu, w którym ciągnął się szereg izb, zamkniętych płóciennemi kotarami. Tylko jedna z nich miała drzwi dębowe, zaryglowane szczelnie.
Do tych drzwi zbliżył się Teodoryk i zajrzał przez dziurkę od klucza. Wewnątrz paliło się światło i brzęczało, jakby ktoś liczył pieniądze. Lecz gdy stary Alleman zastukał, zgasło światło natychmiast i ustał brzęk kruszcu.
— To ja, Teodoryk...
W izbie panowała cisza.
— Wiem, że jesteś w domu. Otwieraj!
Nikt się nie odzywał.
— Otwieraj! — krzyknął Teodoryk — bo wejdę hez twojego pozwolenia.
I oparł się z taką siłą plecami o drzwi, że deski dębowe zaczęły trzeszczeć.
Teraz rozległ się w izbie łoskot, jakby ktoś skrzynię z gniewem zatrzasnął. Po chwili zaskrzypiał klucz w zamku.
— Twój pan nie piąci tak hojnie, żeby miał prawo niepokoić ludzi po nocach — mówił Simonides, wpuszczając Teodoryka do izby.
— Moim panem sobie gęby nie wycieraj — oburknął się Alleman — bo za to, co dotąd od niego wziąłeś, mógłbyś sobie kupić domek z ogródkiem, ale ty wolisz zaczekać, aż się uzbiera na kamieniczkę.
— Mówisz, jak gdybyś nie wiedział, iż w Rzymie topnieją pieniądze w garści. Grosz tu tańszy, a zarobek trudniejszy.
— Twoja przebiegłość znajdzie wszędzie robotę korzystną.
Simonides milczał. Otarłszy brudnym gałganem jedyne krzesło, jakie się znajdowało w izbie, podsunął je gościowi. Oprócz tego sprzętu miał tylko drewniane łóżko, zasłane podartą kołdrą, stół i dużą skrzynię, okutą żelaznemi obręczami.
— Tak się zamykasz, jak gdybyś strzegł skarbów cesarskich — odezwał się Teodoryk. — Tych gratów nie bronisz chyba przed okiem zawistnem. Uciułało się trochę grosiwa, uciułało... Przyznaj się stary.
Wskazał ręką na skrzynię.
Simonides, który stał przed ową skrzynią, usiadł na niej z pośpiechem.
— Mów, z czem przyszedłeś — bąknął zakłopotany.
Teodoryk roześmiał się wesoło.
— Nie lękaj się — rzekł, wydobywając z za tuniki skórzany worek. — Twoje skarby nie drażnią mojej ciekawości. Jeśli mi pomożesz, dorzucę jeszcze do nich mój żołd miesięczny.
Pokazał Simonidesowi z daleka złoty pieniądz.
— Prawdziwy aureus. Przeszedł do moich rąk prosto z mennicy imperatora. Żaden handlarz nie opiłował jego brzegów.
Rzucił monetę na podłogę.
— Słyszysz, jak brzęczy? Słodka to muzyka dla twojego ucha.
Oczy Greka latały niespokojnie, jak ślepie kota, który śledzi z ukrycia ruchy ptaszka. Przyczaił się, wyciągnął szyję, rozdął nozdrza.
— Żaden człowiek rozumny nie gardzi uczciwym zarobkiem — rzekł. Od przybytku nie zabolała jeszcze nikogo głowa.
— Tej samej prawdy nauczyło mnie długie życie, spędzone w służbie imperatora odparł Teodoryk. — Ludzie kłaniają się tylko pełnemu workowi. Już czterdziesty rok wycieram wszystkie obozy zachodnich prefektur, tłukę się po wszystkich kniejach Gallii i Frankonii, sypiam pod gołem niebem — i cóż mam za to? Trzy razy nadziali mnie Frankowie na włócznię, jak robaka, raz wyrąbał mi miecz Galla taką dziurę we łbie, że dusza przez nią uciekała — i czemże wynagrodziła mnie łaska imperatora za wierność i krew przelaną?
Potrząsł wytartym płaszczem.
— Ten stary łachman wolno mi kłaść na grzbiet, gdy nie jestem na służbie. Nawet lepszy przyodziewek zdziera setnik z żołnierza i zamyka go do skrzyni, aby starczył jak najdłużej. Oszczędni! Sami kąpią się w zlocie i purpurze, a z biednego człowieka toby jelita wypruli, gdyby mogli z nich wycisnąć rozkosz dla siebie.
Simonides słuchał z niewiernym uśmiechem na ustach. Jego przebiegłość domyślała się, że stary Alleman chce ją podejść, ale nie mogła jeszcze odgadnąć, w jakim celu.
— Nie samemu tylko imperatorowi służysz — wtrącił, wpatrując się w twarz Teodoryka. — Wojewoda jest podobno dla swoich ludzi hojnym panem.
Teodoryk skrzywił się pogardliwie.
— Wojewoda? — odpowiedział. — Taki on, jak wszyscy inni panowie. Gdzie chodzi o jego własną zabawę, tam nie szczędzi, gdy jednak trzeba jakiemu biedakowi pomódz, przypomina sobie zaraz, że nędzarze powinni pracować. Kiedy pracować, to pracować! Dlaczego nie? Każdy pracuje, jak umie. Tobie dał Dobry Pasterz rozum, a mnie siłę. Porządny nóż, trzymany w mocnej garści, potrafi także pracować. I jak jeszcze! W Wiennie zarobił mi mój nóż kilka razy kawał grosza. Pchnęło się szybko i była setka złotników, jak dmuchnął.
Wydobył z za pasa długi sztylet.
— To doskonały robotnik, a przytem miłosierny, bo kogo się on dotknie, tego pozbawia raz na zawsze wszystkich trosk doczesnych.
Simonides usiłował daremnie odgadnąć cel odwiedzin Teodoryka. Dobroduszna twarz Allemana nie dawała żadnych wskazówek
— Nie wiedziałem, że z ciebie taki mistrz — odezwał się. — Masz w ręku znakomite rzemiosło.
— Jak gdzie i jak kiedy — odpowiedział Teodoryk niedbale. — Najlepsze rzemiosło próżnuje bez stosunków. W Wiennie znalazła się od czasu do czasu do czasu lepsza robota, bo mam tam liczne znajomości, ale w Rzymie jestem dotąd obcy. Przyszedłem cię właśnie prosić, żebyś mnie wprowadził w uczciwe towarzystwo.
Simonides zerwał się ze skrzyni, przerażony.
— Z mordercami nie łączą mnie żadne stosunki! — zawołał.
— Wiem, że wolisz bystre oko i długie ucho — mówił Teodoryk spokojnie — ale nie byłbyś tak mądry, jak jesteś, gdybyś nie miał przyjaciół pomiędzy mistrzami noża. Najprzezorniejszemu rozumi[37] musi czasem odwaga dopomódz. Nie żądam od ciebie wiele. Zaprowadzisz mnie do szynku, w którym zbierają się porządni ludzie, zapoznasz mnie z jakim dobrym chłopcem i możesz sobie odejść, jeżeli ci nasze towarzystwo nie będzie smakowało.
— Nie znam takich szynków — bronił się Grek.
— Dajże pokój, stary. Ty byś nie wiedział, gdzie radzą odważni mężowie, jak ująć ciężaru zbyt pełnym szkatułom bogaczów? Nie posądzam cię nawet o taką głupotę. Nie opieraj się, bo potrzeba mi w tym tygodniu koniecznie większych pieniędzy. Zachciało mi się na starość młodej niewolnicy. Kładź na siebie tunikę.
— Te nocne szynki nie są bezpieczne — rzekł Simonides.
— Ze mną możesz rżnąć w pysk największego zucha. Starczę za dziesięciu. Albo może wolisz, żebym sobie u ciebie ową niewolnicę zarobił?
Mówiąc to, zbliżył się Teodoryk do skrzyni, usiadł na niej i zaczął jej zamek oglądać.
— Mocne pudło — zauważył — ale otworzyłbym je jednem uderzeniem pięści.
— Nie bardzobyś się zbogacił — szepnął Grek drżącym głosem.
Na pobladłe czoło wystąpił mu pot kroplisty.
— Skrzynia się pod tobą załamie — jęknął.
— Jeżeli będziesz marudził, to może się i załamie — odparł Teodoryk obojętnie. — Kładź na siebie tunikę, bo mogłoby mi przyjść do głowy przekonać się, czy twoje oszczędności starczą na młodą, ładną niewolnicę. Co myślisz, stary?
Simonides myślał tylko o tem, jak się pozbyć zbyt ciekawego gościa. Szukał z gorączkowym pośpiechem tuniki. Nie mógł jej znaleźć... Ręce latały mu; dygotał cały...
— Leży na łóżku — pomógł mu Teodoryk.
Grek schwycił suknię, ale włożył ją na siebie stroną odwrotną. Zmiarkował omyłkę... zerwał tunikę i... wsunął głowę w rękaw.
— Żeby cię ogień piekielny spalił! — zaklął.
Szamotał się. jak dzikie zwierzę, ujęte w samotrzask.
— Wolno, bo nie zejdę ze skrzyni przed wschodem słońca — śmiał się Teodoryk.
Na wesoły śmiech żołnierza, odpowiedział Simonides spojrzeniem jadowitem. „Zapłacę ja ci za ten strach” — groziły jego złe oczy.
Ubrał się nareszcie, skoczył do drzwi i odsunął rygle.
— Chodźmy! — wyrzekł głosem zdławionym.
Kiedy go na ulicy owiało chłodne powietrze nocy, odetchnął z głębi piersi. I teraz dopiero przypomniał sobie wynagrodzenie, ofiarowane mu przez Allemana.
— Kto szuka dobrowolnie guza, ten powinien swoje długi naprzód płacić — rzekł — bo dzisiejszych śmiałków nie ogląda zawsze słońce jutrzejsze.
Wyciągnął rękę do Teodoryka.
— Jesteś przezorny — mówił stary Alleman, kładąc na dłoń Greka złotą monetę — ale twój rozum nie obroniłby cię przed moim nożem, gdybyś chciał zadrwić z łatwowierności żołnierza. Prowadź i pamiętaj, że w razie zdrady zastukasz przede mną do bram królestwa niebieskiego.
Ulice były już puste i ciche. Tylko z nor nierządnic, zasłoniętych płóciennemi szmatami i z szynków wydobywał się na zewnątrz gwar pijanych głosów.
Simonides, ochłonąwszy ze strachu, zaczął szukać powodów, które sprowadziły Teodoryka do niego.
Wiedział dotąd tylko tyle, że Alleman chciał zawiązać bliższą znajomość z ludźmi, ściganemi przez prawo. Potrzebował ich pomocy, ale dlaczego i dla kogo?
Usiłując uśpić jego czujność dziurawym płaszczem i opowieścią o tajnych zarobkach w Wiennie, okłamywał go stary wojak rozmyślnie. Odgadł to odrazu. Znał zanadto dobrze serdeczny stosunek, łączący Teodoryka z wojewodą, by uwierzył w jego nędzę. Służba Fabricyusza nie skarżyła się na skąpstwo pana.
Więc nie dla pieniędzy narażał się Alleman na skutki niebezpiecznej wyprawy. Ktoś zawadzał mu na ziemi...
Ale któż mógłby zawadzać barbarzyńcy z gminu, który stanął już dawno u celu swojej drogi? Choćby Teodoryk wymordował pół Rzymu, nie posunąłby się ani o jeden szczebel wyżej. Życie jego było już zamknięte.
Simonides spojrzał z ukosa na Allemana. Ten niedźwiedź germański chciał wywieść w pole jego, Greka, wychowańca wschodniej chytrości...
Myśl ta zabawiła go tak bardzo, iż byłby parsknął śmieciłem, gdyby go ciekawość nie była powstrzymała. Teodoryk ubrał się widocznie w skórę lisa i mordercy z rozkazu swojego pana, a z tajemnic bogaczów można wycisnąć zawsze dużo złota.
— Powiadasz, że zachciało ci się młodej i ładnej niewolnicy? — zaczął Simonides po dłuższem milczeniu. — Dałbyś pokój, stary. W naszym wieku jest wygodne łóżko najlepszą niewolnicą.
— Niech każdy mówi za siebie — odparł Teodoryk. — Wygodnego łóżka mi jeszcze nie potrzeba, ale niewolnice mogę zmieniać co tydzień, byleby były młode i ogniste. Im młodsza i ognistsza, tem lepsza.
— Eh! Taki to z ciebie jeszcze zuch? Patrz, nie sądziłem. Zdawało mi się, iż myślisz już tylko o królestwie niebieskiem, w którem wyznaczono dla ciebie kącik zaciszny.
— Nie wiadomo, komu z brzega.
— Mistrzom noża należy się zawsze pierwszeństwo, bo kto morduje, ten bywa czasem kołem tłuczony i zjadany w amfiteatrze przez dzikie bestye.
— Za zbója mnie masz, albo co? — wybuchnął Teodoryk.
Simonides zaśmiał się zcicha. „Jaki ten żołdak głupi — pomyślał. — Nawet przez półgodziny nie potrafi dobrze kłamać.”
— To może wrócimy do domu — rzekł — bo dziewic Westy i pobożnych ascetów nie znajdziesz w nocnych szynkach.
Teodoryk ugryzł się w język.
— Daleko jeszcze? — zapytał.
— Zaraz będziemy, ale może się namyślisz. Twoi przyszli towarzysze zdziwiliby się bardzo, gdybyś się w ich obecności obraził za godność zbója. Mordercy kochają honor i sławę.
Teodoryk milczał zakłopotany. Czuł, że go Grek przeniknął, że nie wierzy jego opowieści i gniewał się na swoją niezręczność.
— Jeszcze czas się cofnąć. Wybij sobie z głowy ową ładną niewolnicę — drwił Simonides. — Z kobietą wchodzi do domu zawsze niepokój. Pierwszy lepszy młokos przyprawi ci wkrótce rogi. Na co tobie taki kłopot? Uczciwie radzę.
— Prowadź! — mruknął Teodoryk zawstydzony.
Simonides wzruszył ramionami.
— Jak chcesz...
Przerwał badanie, zrozumiał bowiem, że rozbudziwszy podejrzliwość Allemana, nie wydobędzie teraz z niego już nic więcej. Ale postanowił patrzeć i słuchać uważnie. Coś bardzo niebezpiecznego przedsiębrał wojewoda, kiedy jego powiernik milczał tak uparcie.
Wciśnięty pomiędzy dwie kamienice, stał niewielki domek, tak ciemny i cichy, jak gdyby wszelkie życie w nim zamarło. Mieszkańcy używali widocznie po dniu przepracowanym uczciwie zarobionego spoczynku.
Przed tym domem zatrzymał się Simonides i zwróciwszy się do Teodoryka, zapytał:
— Ale poczęstunek bierzesz ty na siebie?
— Możesz sobie dziś użyć na mój rachunek — odrzekł Alleman.
— Jeśli masz przy sobie więcej złota, nie pokazuj go. Płać tylko srebrem. A nóż miej w pogotowiu. Nie można nigdy wiedzieć, czy nie będzie potrzebny.
Simonides podniósł młot i uderzył siedm razy w bramę. Na znak ten odezwało się nasamprzód warczenie psa, potem odsunęła się klapa, umieszczona nad progiem.
— Gołąb, czy wydra? — odezwał się głos ochrypły.
— Biały gołąb — odpowiedział Simonides.
Drzwi odemknęły się bez szelestu. Ogromny drab, uzbrojony w siekierę, podniósł do góry latarnię. Ujrzawszy Simonidesa, kopnął psa, który szczerzył zęby na przybyszów i rzekł:
— Dawno nie zaszczyciłeś nas swoją godną osobą, szanowny radco. Wulkan stęsknił się już za tobą.
— Miałem robotę w innej stronie miasta — odparł Simonides. — Dużo dziś gości?
Drab wydął usta pogardliwie.
— Sama dotąd hołota. Trzech złodziei, kilka panienek, dwóch, czy trzech nowicyuszów w wysokim kunszcie noża. Rzym podleje. Coraz mniej u nas porządnych ludzi.
— Czy nie ma ani jednego patrycyusza?
— Jest tylko Kalparniusz[38], ale czegoś zmartwiony. Spił się i drzemie na ławie. Podobno wymknął mu się wczoraj z pod noża jakiś tłusty handlarz. Aż płakał biedak ze wstydu.
Simonides skinął odźwiernemu poufale głową i podniósł drzwi, znajdujące się w podłodze sieni. Z głębi, z podziemia płynął w górę gryzący dym, zmieszany z wyziewami potraw i napojów.
— Schodź ostrożnie — upominał Grek Allemana — bo ten pies Wulkan skąpi na porządną drabinę. Można kark skręcić, zanim się dostanie do jego nory.
Wschody, prowadzące z ziemi do piwnicy, chwiały się rzeczywiście, jakby się miały każdej chwili załamać.
— Żeby go prawdziwy Wulkan rozciągnął na swojem kowadle — klął Simonides. — Już bestya wrzeszczy. Pewno chce wydrzeć ostatniego asa jakiemu biedakowi.
Z dołu, z ciemnej przepaści, dochodził podniesiony głos męski, przepleciony krzykiem kobiety.
Gdy Teodoryk uczuł pod sobą ziemię, ujrzał obszerną kwadratową izbę, którą oświecała pochodnia, utkwiona w kupie piasku.
W pierwszej chwili nie mógł rozróżnić ani sprzętów, ani ludzi, gęsty bowiem dym pokrył wszystko, jak mgłą. Słyszał tylko ów głos męski i krzyk kobiety.
— Patrzcie ją, dziewica Westy! — wołał ktoś. — Obrzydła jej miłość pijaków... Mo ci sprowadzić patrycyusza, albo samego imperatora... A jeść to chcesz i sandałów zdzierasz tyle, jakbyś się w cyrku ścigała... Ruszaj mi zaraz na ulicę! Może zarobisz sobie jeszcze na wieczerzę.
— Żeby ciebie Erynnye rozszarpały, ty krwiożercza pijawko! — odpowiadała kobieta. — Małoś się nałykał moich sesterców? Tysiące ci już zarobiłam, a ty gnasz mnie i gnasz, zazdroszcząc chwili spoczynku i skąpiąc łyżki strawy.
— Erynnyami ty mnie nie strasz, ropucho, bo ci pociły ozór wepchnę tak do gardła, że nie będziesz nim więcej mełła. Wynoś się, pókiś cała. U mnie nie ma miejsca dla próżniaków.
Teodoryk, którego oczy przyzwyczaiły się tymczasem do dymu i ciemności, spostrzegł niskiego, krępego człowieka, który siedział za długim stołem, pilnując dzbanów różnej wielkości. Przyskakiwała do niego młoda dziewczyna, ubrana w czerwoną tunikę, podkasaną tak wysoko, iż nie sięgała nawet do kolan.
— Tylko się do mnie zbliż — wołała dziewczyna — a tak ci lisie ślepie urządzę, że nie będziesz mógł więcej swoich skarbów przeliczać.
— Julia! — zawołał mężczyzna.
Z pod stołu podniósł się duży pies brytański i spojrzał na pana zakrwawionemi oczami.
— Jeszcze jedno słowo, a rozprawi się z tobą moja Julka.
— Żeby cię mór zadusił, ty zbóju!... — krzyknęła dziewczyna i wybiegła na wschody.
Poszedł za nią ordynaryjny śmiech kilkunastu osób, leżących pod ścianami na gołej ziemi.
Teraz zbliżył się Simonides do stołu i podał rękę owemu człowiekowi.
— Pozdrowienie znakomitemu Wulkanowi — rzekł. — Bo tytuł rycerski ozdobi niezawodnie niedługo twoje zasługi. Mówiono mi, że chcesz kupić złoty pierścień dla swojego jedynaka.
— Witaj, już cię dawno nie widziałem — odparł Wulkan — a wiesz przecie, że lubię towarzystwo mężów rozumnych. Masz u mnie zawsze dzban albańskiego i kiszkę grochową, jeśli przyjdziesz z dobrą radą. Chciałbym się w istocie wycofać z tego zakładu. Dojadło mi już próżniactwo tych łajdaków. Wystaw sobie, że nie zarobiłem w ostatnim tygodniu nawet tysiąca sesterców. Te niedołęgi straciły węch na dobrym chlebie.
Zwrócił się do jakiegoś obdartusa, który przysuwał się chyłkiem do stołu i wrzasnął:
— Jeszcze się tu wałęsasz? Nie mówiłem ci, żebyś się wynosił? Egipski piesek, delikacik. Powiada, że zaziębił się nocy wczorajszej, że go coś we wnętrznościach piecze. Nie ukradł od dwóch dni marnej togi, a zachciewa mu się wina. Nie dam już ani czarki na kredyt. Tym chłystkom zdaje się, że mam piwnicę dla nich. Z tą hałastrą złodziejską biada największa — mówił, zwracając się do Simonidesa. — Tchórze. Uciekają przed pierwszym lepszym strażnikiem, na widok krwi dostają mdłości, kiedy się dobierają do cudzych zamków, trzęsą się im łapy, a żreć toby chcieli za trzech. Ale kogoś to do nas przyprowadził? (wskazał na Teodoryka).
Simonides uśmiechnął się złośliwie.
— Wstań i pokłoń się temu patrycyuszowi — rzekł głośno, żeby go wszyscy słyszeli — bo tacy mistrzowie zaszczycają rzadko twój zakład szanowny. Trzech kapłanów galilejskich zarżnął mój przyjaciel w Wiennie, dwóch senatorów powiesił na suchej gałęzi, żonie jakiegoś komesa wypruł nasamprzód jelita, a potem poobcinał uszy z kolczykami, palce z pierścieniami i przyrządził z nich obiad dla swoich piesków.
Spojrzał z pod czoła na Teodoryka. Stary Alleman czerwieniał i bladł, otwierał usta, jakby chciał przeczyć i zamykał je, zmuszając się do milczenia.
— Szło mu doskonale w Wiennie — opowiadał Simonides dalej — ale kiedy się dobrał do skarbca biskupa, przypięła się do jego pięt cała sfora wyżłów imperatorskich i dlatego wolał im pokazać plecy.
Z pod ścian pozrywali się złodzieje i otoczyli Teodoryka kołem, przypatrując mu się z niemem uwielbieniem. Kobiety szeptały pomiędzy sobą, a Wulkan kłaniał się nisko.
— Wielki zaszczyt dla mojego domu, wielki zaszczyt — mówił gospodarz szynku. — Cały mój zakład jest na twoje usługi, znakomity gościu. Mam nadzieję, że upodobasz sobie nasze zaciszne schronisko, a tymczasem pozwól wypić swoje szacowne zdrowie najlepszem winem, jakie mam w piwnicy.
Skoczył za stół i wydobył z kosza kamienny dzban, pokryty pleśnią.
— Tylko dla najzasłużeńszych mam ten boski napój, któryby nawet posąg marmurowy rozgrzał.
Wulkan nalał trzy czarki. Jedną z nich podał Teodorykowi, drugą Simonidesowi, trzecią podniósł sam do ust.
— Obyś kwitł jak najdłużej — prawił — sobie na pożytek, a bractwu odważnych zuchów na chwałę i wzór zachęcający.
Teodoryk miał ochotę palnąć tego draba w kark, ale przypomniawszy sobie rozkaz wojewody, wypił wino i odparł:
— Niech cię Fortuna wynagrodzi za dobre słowo takim worem złota, żeby go sto mułów nie uciągnęło.
— Gdyby nasze miasteczko zaszczyciło więcej takich godnych mężów, jak ty, spełniłoby się twoje życzenie wkrótce — odpowiedział Wulkan. — Ale dzielność zanika w Rzymie. Uważaj mój dom za swój i rozgość się, jak u siebie. Zaraz każę podać wieczerzę.
Wyrwał pochodnię z kupy piasku i poświecił Teodorykowi do drugiej izby. Na złodziejów, którzy tłoczyli się za nim, fuknął:
— Odczepcie się, łajdaki, bo Julka będzie miała robotę! Nie dla takich chłystków, jak wy, towarzystwo bohaterów. Długie palce powinny podziwiać zdaleka mistrzów noża.
W izbie drugiej było kilka stołów i ław. Zamiast pochodni, paliła się tu lampa, zawieszona u sufitu.
— Odpuść mi, szanowny gościu, że nie będę ci sam usługiwał — mówił Wulkan do Teodoryka — ale ty wiesz, że oko gospodarza podwaja zarobek.
Odciągnąwszy Simonidesa na stronę, szeptał:
— Niech ja o tem wiem, gdy twój przyjaciel będzie miał jaką porządną robotę. Pamiętaj, że znajdziesz u mnie zawsze dzban albańskiego.
Simonides poklepał Wulkana protekcyonalnie po ramieniu.
— Możesz być pewnym mojej życzliwości. Tylko nie dawaj na wieczerzę śmierdzącej kiszki i zgniłej ryby.
Gdy się Wulkan oddalił, zwrócił się Teodoryk do Simonidesa.
— Pleciesz, jak gdyby ci kto płacił za kłamstwo — odezwał się przyciszonym głosem.
— Źle ci z mojem kłamstwem? — odparł Grek z uśmiechem. — Gdybyś był tryumfatorem, nie doznałbyś lepszego przyjęcia. Nie rozumiem zresztą twojego niezadowolenia. Jeśli jesteś takim mistrzem, jak sam o sobie opowiadasz, to mogłeś dokonać jeszcze odważniejszych czynów. Wyprucie wnętrzności z kobiety nie jest rzeczą tak niezwykłą, iżby zasługiwała na podziw.
Teodoryk, czując na sobie szyderskie spojrzenie Simonidesa, udawał, że rozgląda się uważnie po izbie.
— No... tak... zapewne... — bąkał — robiło się rzeczy większe... Ale gdzież ten Kalpurniusz. o którym mówił odźwierny?
Pod samą lampą, z głową opartą na stole, siedział na ławie człowiek, zawinięty w płaszcz gallijski. Spał widocznie, bo chrapał, jak koń zmęczony. Oprócz niego, znajdowało się w izbie jeszcze dwóch drapichrustów, którzy grali w kości.
Simonides uderzył śpiącego zbója pięścią w kark i huknął mu nad uchem:
— Straż prefekta miasta!
Rabuś zerwał się na równe nogi, pochwycił nóż, leżący obok niego i wytrzeszczył nieprzytomne oczy. Poznawszy Simonidesa, warknął:
— Zawsze się ciebie głupie żarty trzymają, stara łasico, ale nie przebieraj miarki, bo mógłbym kiedy zapomnieć, że wydobyłeś mnie raz z sieci tego łotra Flawiana.
— Groź takim kundlom, jak ty, głupcze! — odpowiedział Simonides, siadając na ławie. — Gdybyś wiedział, kogo ci przyprowadziłem, postawiłbyś dzban najlepszego albana. Dopiero pod kierunkiem takiego mistrza możesz wyjść na ludzi. Przetrzyj pijane ślepie i przypatrz się dobrze mojemu przyjacielowi. Trzech biskupów wysłał do królestwa niebieskiego, pięciu senatorom podciął nożykiem gardziołka, dziesięć świątyń puścił z dymem, cały oddział strażników przepędził. A ty co, niedołęgo? Zadusiłeś w kącie jakiegoś tam marnego kupczyka i otworzyłeś dwom starym babom żyły, a szczekasz, jak gdybyś dorównał najzasłużeńszym. Bohater...
Kalpurniusz zmierzył Teodoryka od stóp do głowy wzrokiem, w którym łączył się podziw z zazdrością.
Był to człowiek jeszcze bardzo młody, nie liczący więcej nad lat dwadzieścia, niski, szczupły, z twarzą, pozbawioną zupełnie zarostu. Tu i owdzie tylko sterczało na górnej wardze i na brodzie kilka włosów. Czaszkę miał szpiczastą, wklęsłą w skroniach, uszy ogromne, odstające, oczy wyłupiaste, szczęki nadmiernie wysunięte.
— Nie moja wina, że nie nadarzyła mi się dotąd robota porządna — odezwał się głosem cienkim, kobiecym, podając rękę Teodorykowi. — Pozdrowienie tobie, mistrzu... Nie wzgardź w razie potrzeby moją pomocą, a przekonasz się, że nie gołębica mnie wylęgła.
Teodoryk wahał się przez chwilę, czy uścisnąć rękę, splamioną krwią starych kobiet. Wstrętnym był mu ten młokos, rzucający się z poza węgła na upatrzoną ofiarę, ale wszakże takich wyrzutków ludzkości kazał mu wojewoda szukać.
— Zobaczymy, zobaczymy — mówił i klasnął w dłonie.
Natychmiast przybiegła z drugiej izby zupełnie naga dziewczyna, przepasana tylko na biodrach przezroczystą, czerwoną tkaniną.
Stanęła przed stołem i zaczęła się do starego wojaka zalotnie uśmiechać.
— Ty rozkazałeś, mistrzu? — zapytała, ocierając się ramieniem o jego ramię.
On odsunął się od niej, jak od brudnego zwierzęcia i rzekł szorstko:
— Trzy miary starego albana!
— A dla mnie?
— Ruszaj do...
Resztę klątwy połknął.
— Chce ci się ładnej przyjaciółki, a ta jeszcze wcale niczego — zaśmiał się Simonides, który szczypał dziewczynę w plecy.
— Za stara dla mnie — odpowiedział Teodoryk.
— Patrzcie go, młodzieniaszek! — syknęła niewolnica. — Skończył wczoraj dziesiątą wiosnę...
— Idziesz ty zaraz! — zawołał Alleman.
— Idę już, idę, stary grzybie. Może ci posłać po niemowlę?...
Teodoryk zasępił się. Bezwstyd, wyzysk i zbrodnia ruszały się naokoło niego z taką swobodą, jak gdyby on sam był cząstką bagna, w które się dostał. A on nie miał dotąd na sumieniu żadnej nikczemności. Jeśli zabijał, to w otwartym boju, jeśli nadłamał czasem jakiemu śmiałkowi żeber, to w publicznej zwadzie, w obecności licznych świadków. Był barbarzyńcą, ale nie godził nigdy podstępnie na cudzą własność, mordował, lecz nie dla pieniędzy.
Niewolnica przyniosła wino i odeszła, wzruszywszy pogardliwie ramionami. Dziwnym wydawał się jej ten słynny mistrz noża, który nie zwrócił nawet uwagi na jej wdzięki.
Druga izba, przeznaczona dla „patrycyuszów,” dla morderców, zapełniała się tymczasem różnemi postaciami, z których każda, zanim usiadła, obrzucała zebrane już towarzystwo z podełba szybkiem, badawczem spojrzeniem. Odzywały sic teraz ciągle głośne wołania, rozkazy, klątwy, brutalne śmiechy. Brzęczały blaszane czarki i miski, przymocowane do stołów żelaznemi łańcuszkami.
— Jeszcześ wąsisków nie umoczył w winie, a już zaczynasz drzemać — odezwał się Simonides, trącając Teodoryka w łokieć. — Może opuścimy ten szanowny zakład?
Drwiący głos Greka przypomniał Allemanowi cel, dla którego przybył do jaskini zbrodniarzów. Napełnił szybko kubki i podsunąwszy jeden z nich Kalpurniuszowi, mówił:
— Dopuściłbym cię chętnie do współki, gdybym wiedział, że kochasz sławę nadewszystko. Bo w każdem rzemiośle znaczy honor więcej od zarobku.
— Twoje zdrowie, mistrzu! — zawołał zbój. — Słyszę słowa męża. I ja chciałbym dokonać jakiego wielkiego czynu.
— A cóż ty nazywasz wielkim czynem? — zapytał Teodoryk.
Kalpurniusz namyślał się jakiś czas, zanim odpowiedział:
— Gdyby mi się udało dopaść w jasny dzień na głównym rynku którego z senatorów, wytoczyć z niego juchę i ujść bez guza przed pachołkami miasta, byłbym z siebie zadowolony.
Wyłupił oczy na Teodoryka, przekonany, że go swoim pomysłem olśnił. Ale stary żołnierz machnął ręką lekceważąco.
— Tę sztukę potrafi każdy — rzekł — kto zna dokładnie główny rynek i wie, w którą stronę uciekać. Na taką pospolitą robotę szkoda mojego czasu.
— A gdyby wtargnąć podczas ofiary do świątyni kapitolińskiej i posłać do Charona jednego z kapłanów?
Bezwąsą twarz zbója rozjaśnił uśmiech tryumfujący. „Teraz cię zadziwiłem” — mówiły jego oczy tygrysie.
— Zapewne — odpowiedział Teodoryk niedbale — jest to już coś, ale jeszcze nie to, czegobym żądał od mojego wspólnika. Odwaga męża zasługuje tylko wtedy na podziw, gdy drwi z gniewu bogów i demonów. Z człowiekiem da sobie człowiek zawsze radę, nie w taki, to w inny sposób.
Simonides, który zajadał kiszkę grochową, popijając ją winem, wyciągnął uszy i słuchał uważnie.
— Gdyby ci naprzykład ktoś dobrze za to zapłacił, żebyś ukradł złotą brodę Jowisza kapitolińskiego, albo potrzaskał jego błyskawicę, albo porwał jednę z dziewic Westy...
Mówiąc, śledził Teodoryk wyraz twarzy Kalpurniusza. Przy „dziewicach Westy” pokryta czoło zbója nagił bladość, a jego wzrok opadł na ziemię.
— A widzisz, jaki to z ciebie zuch — ciągnął Teodoryk dalej. — Cóż cię tak przestraszyło? Czy broda i błyskawica Jowisza, które śmiałe ręce już nieraz kradły, czy porwanie dziewicy Westy? Prawdziwa odwaga nie lęka się nawet Merkurego, w chwili, gdy sprawdza śmierć cieniów.
— Ale... dziewice... Westy... — odezwał się Kalpurniusz głosem przyciszonym.
— Cóż to tak szczególnego te wasze dziewice Westy? Kobiety, jak wszystkie inne. Że podtrzymują święty ogień? I ten święty ogień jest ogniem, jak każdy inny. Możesz sobie przy nim zupę ugotować. Ty chciałbyś ze mną razem pracować? Tobie dzieci niańczyć, młokosie...
Kalpurniusz podniósł głowę.
— Co prawda, to prawda — mówił — kobiety, jak wszystkie inne. I ten ogień jest ogniem, jak każdy inny. Gdyby ktoś bardzo dobrze zapłacił, możeby się w Rzymie znalazło kilku zuchów, którzyby sobie uwarzyli wieczerzę przy ogniu Westy, a jej kapłankę zmusili do wyprania brudnej tuniki.
— Ale ty nie należałbyś do tych zuchów — drażnił Teodoryk ambicyę zbója.
Kalpurniusz uderzył w stół pięścią z taką złością, że miski i kubki podskoczyły.
— A skąd ty możesz wiedzieć! — zawołał — żebym się uląkł Jowisza, Westy lub innego boga? Nie w samej tylko Wiennie żyją mężowie.
Teodoryk napełnił kubek Kalpurniusza winem.
— Twoje zdrowie, bracie! — rzekł. — Teraz wiem, że mogę ci ufać, gdyby się znalazła jaka lepsza robota.
Zbój, ucieszony uznaniem starego mistrza, wypił gorący napój duszkiem.
— Może zamówił już kto u ciebie brodę Jowisza, łuk Dyany lub dziewicę Westy? — zapytał, przechylając się poufale do Teodoryka. — Morfeusz będzie mnie omijał dopóty, dopóki sobie nie zasłużę na twój szacunek.
Zapóźno przypomniał sobie Teodoryk, że Simonides siedział obok niego. Grek, który cykał powoli wino, nie stracił ani jednego słowa z rozmowy. Oparłszy głowę na dłoni, słuchał z wytężoną uwagą.
— Nikt nie zamawiał dotąd u mnie brody Jowisza, łuku Dyany lub dziewicy Westy — odparł Teodoryk — ale dobry robotnik powinien być na wszystko przygotowany. Chciałem cię tylko doświadczyć.
Gdyby był dostrzegł ironiczny uśmiech, który przewinął się po ustach Simonidesa, byłby się po raz wtóry rozgniewał na swoją niezręczność. Ale Grek zasłonił twarz ręką.
Zestawiwszy polecenie, jakiem go wojewoda obarczył, z tem, co mówił Teodoryk, domyślił się Simonides wszystkiego. Pan chciał znać dokładnie porządek dnia i nocy w Atrium Westy — sługa badał zbója, czy targnąłby się bez obawy na westalkę... Znaczyło to, że tajne zamiary wojewody krążyły dokoła schroniska dziewic świątobliwych.
„Jaki ten niedźwiedź germański głupi — śmiał się Simonides w duszy — gdy chce być dowcipny. Grubą łapą żołdaka uderza odrazu w sam środek tajemnicy. Niech uderza! Z głupoty głupców korzystają roztropni.”
W izbie robiło się coraz gwarniej. „Patrycyusze” rzeczy pospolitej zbrodniarzów bawili się tak swobodnie, jak gdyby w Rzymie nie było sądów. Nagie dziewczyny obnosiły ciągle wino, kości obracały się na stołach, pijane krzyki rosły z każdą chwilą. Z tą wrzawą mnóstwa głosów łączył się bezustanny brzęk łańcuszków, któremi przezorny Wulkan przytroczył swoje naczynia do sprzętów.
Teodorykowi zdawało się, że słyszy brzęk kajdanów.
Wtem zawrzała przy jednym ze stołów głośna kłótnia. Dwóch drabów zerwało się z ław i skoczyło sobie do oczu.
— Szóstka była moja! — wołał pierwszy.
— Kłamiesz, psie hiszpański! — krzyczał drugi.
— Stul pysk, żmijo syryjska!! Ja rzuciłem szóstkę!
— Nie po raz pierwszy oszukujesz!
— Milcz, bo ci gębę zamknę na wieki!
— Pilnuj ty swojej!
Błysnęły dwa noże.
Zanim inni zbóje zdołali nadbiedz, tarzał się jeden z graczów w kałuży krwi, kopiąc ziemię nogami.
Do izby wpadł Wulkan. Zobaczywszy trupa, machnął ręką.
— Żeby was kruki rodziobały na Polu Hańby! — zawołał. — Nie mówię przetrącić jaką kostkę, ale zaraz mordować! Tylko ciągły kłopot ma się z tymi łajdakami.
— Od łajdaków nie wymyślaj, pijawko odpowiedział ten, który zabił towarzysza — bo i twoje cielsko nie jest z kamienia. Każ usunąć to ścierwo i wracaj do swoich garnków.
— Ty mi będziesz groził, ty? — wrzasnął Wulkan, dobywając z za pasa noża. — Żółtodziób! Jeszcześ wróblom wydłubywał oczy, kiedy ja już tłuste gardła podcinałem.
Rzucił się na zbója, ale kilka rąk silnych pochwyciło go wpół i wypchnęło do pierwszej izby.
— Do garnków!... do garnków! — wołano zewsząd.
Klnąc, wygrażając pięścią, zajął Wulkan swoje miejsce za stołem.
— Trupa do Tybru! — rozkazał odźwiernemu.
Wkrótce potem obnosiły znów nagie dziewczyny wino, obracały się kości, brzęczały łańcuszki, rozlegały się śmiechy, jak gdyby nic nie było zaszło.
Simonides, który przypatrywał się tej scenie z poza pleców Teodoryka, odezwał się półgłosem:
— Zarobiłem sobie rzetelnie twojego aurea.
— Zemdlił cię widok krwi? — drwił stary żołnierz.
— Nie lubię grubijaństwa.
I Teodoryk, chociaż był nieraz świadkiem takich „grubijaństw,” miał na dziś dosyć towarzystwa „patrycyuszów” cechu zbrodniarskiego. Umówiwszy się z Kalpurniuszem o czas i miejsce spotkania, opuścił szynk Wulkana.
Kiedy płacił w pierwszej izbie za wino, skarżył się Wulkan:
— Wartoż to się za tych łajdaków poświęcać? Kanni sic ich i pasie, jak senatorów, broni przed wyżłami prefekta miasta, a oni zapłaciliby swojemu dobrodziejowi nożem, gdyby nie miał sam szybkiej ręki. To najmłodsze pokolenie nie szanuje już lat i zasługi.
Na ulicy rzekł Simonides do Teodoryka:
— Zamiast udawać chytrego lisa, do czego nie masz żadnych zdolności, mógłbyś mnie przypuścić do spółki. Za dobre pieniądze dostarczę ci tylu zuchów, ile ich będziesz potrzebował.
Widzisz, że umiem sobie sam radzić — odpowiedział Teodoryk.
— Nie bardzo to widzę.
— Nie lubię się z nikim dzielić zarobkiem.
— Żebyś swojej chciwości nie pożałował. Powinieneś już wiedzieć, że jestem bardzo ciekawy.
— A ty powinieneś wiedzieć, że nanie wygodną[39] ciekawość istnieją środki skuteczne.








X.


Ciemna, pochmurna noc stała nad ogrodem westalek. Od czasu do czasu wypadał z poza Kapitolu wicher północny, wstrząsał konarami drzew, chwytał resztki zwiędłych liści i gnał je przed sobą, zmieszawszy z kurzem ulicy.
W okrągłej świątyni, w celi środkowej, na niskim, marmurowym ołtarzu, palił się w glinianych naczyniach święty ogień. Nie iskra, wywabiona z kamienia ręką ludzką go roznieciła, lecz promienie słoneczne. Z nieba pochodził.
Strzegł go z jednej strony posąg bogini, a z drugiej Fausta Auzonia, spoczywająca na złoconem krześle, podobnem do kurulnych.
Do kolan kapłanki tuliła się czternastoletnia dziewczyna. Złożywszy głowę na łonie Fausty, łkała zcicha. I ona miała na sobie suknię dziewic Westy, lecz bez welonu i opaski. Była nowicyuszką[40].
— Świadomość spełnionego obowiązku stłumi w sercu twojem wkrótce ten żal pierwszej młodości, który ci przypomina, iż przyszłaś na świat z prawami kobiety — mówiła Fausta Auzonia głosem miękkim. — Szybko przemija życie na ziemi, lecz kara bogów trwa wiecznie.
Nowicyuszka podniosła do kapłanki twarz, zroszoną łzami.
— Mojaż wina, że mnie ten żal ściga w dzień i niepokoi nocą? — skarżyła się. — Naokoło mnie, na ulicy, w teatrach, wszędzie wyciąga do mnie życie ramiona kuszące. Szczęśliwy uśmiech moich sióstr, gdy pieszczą dziatwę, dumny błysk ich oczu, gdy słyszą pochwałę swoich mężów, cichy szept narzeczonych, posągi i malowidła, elegie naszych poetów, słodkie pieśni doryckie, rozkoszny taniec aleksandryjski i wszystko przypomina mi prawa młodości i kobiety. Daremnie powtarzam sobie twoje mądre rady. piję je, ssę w siebie, by wsiąkły w krew i ostudziły jej płomień. Ta krew gorąca ciągnie mnie pomiędzy ludzi, do ich radości i smutków, do ich szaleństw i rozczarowań. Pomóż mi zwalczyć te straszne pokusy, Fausto. Ty byłaś dla mnie zawsze taka dobra i pobłażliwa. Przed tobą jedną nie lękam się otworzyć serca grzesznego.
I objęła kolana kapłanki i prosiła:
— Pomóż mi, pomóż!...
Fausta gładziła jej włosy ręką pieszczotliwą.
— Ofiara nie byłaby ofiarą — odrzekła tym samym miękkim głosem — gdyby nie zabierała człowiekowi szczęścia. Dla dobra całego narodu musimy my, stróżki jego Palladium, przejść przez życie bez zwykłych radości ludzkich.
— Potrzebaż narodowi koniecznie ofiary z łez niemocnego dziecka? Tylu mężów doświadczonych poświęca myśli swoje ojczyźnie... Cóż Rzymowi po rozpaczy drobnej, szarej ptaszyny, tłukącej główkę o ściany klatki? Ofiara przymuszona nie może być miłą bogini, a mnie nie pytał nikt o moją wolę, gdy mnie zamykano w tym grobowcu złoconym. W szóstej wiośnie życia oddał mnie okrutny rodzic w służbę Westy. Dlaczegóż wybrał arcykapłan właśnie mnie, której dusza nie znosi samotności i załamuje się pod brzemieniem ofiary?
— Zakryte są dla oczu ludzkich zamiary bogów. Godność dziewicy Westy przyniosłaś ze sobą na świat, skoro wybór arcykapłana padł na ciebie.
— Czemże mogłam zasłużyć na łaskę bogini, ja, której serce wyrywa się do rozkoszy i swobody? Jeśli Westa upodobała sobie mnie z pośród tłumu dziewcząt, to dlaczego nie zgasiła we krwi mojej ludzkich pożądań? Ten żar trawi mnie, dusi, pożera. Nie czuję w sobie ducha świątobliwości...
Nowicyuszka rozwiązała u szyi taśmy tuniki, jak gdyby ją rzeczywiście coś dusiło, i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Nie wytrzymam w tem więzieniu, nie wytrzymam! — wołała.
Fausta objęła jej głowę ramieniem i przygarnęła ją do siebie. Przez pewien czas milczała, pozwalając płynąć łzom dziewczyny bez przeszkody. Potem schyliła się nad płaczącą i mówiła szeptem:
— Łez nie cofaj, gdy będą się tłoczyły gorzkie i gorące do oczu twoich, albowiem łzy gorzkie i gorące oczyszczają duszę. Kiedy cię młodość będzie kusiła obietnicami złudnemi, zamknij się w swojej celi i płacz dopóty, dopóki ci znużenie sił nie odbierze. Ale niech nikt nie widzi twojej rozpaczy. Ona jedna ulituje się nad tobą i wynagrodzi cię za płacz samotny spokojem. Z gorącemi i gorzkiemi łzami spłyną powoli wszelkie pożądania lat wiosennych i odstąpią cię pokusy grzeszne. Smutkom swoim nie złorzecz, tylko bowiem wielkie, głębokie cierpienie zwalcza skutecznie złych demonów, którzy mieszkają w każdym człowieku.
— Prawdaż to, Fausto? — pytała nowicyuszka, podnosząc znów bladą twarz do kapłanki. — Dożyjęż ja tej chwili, w której złe demony nie będą miały do mnie przystępu?
— Dożyjesz, dożyjesz — pocieszała ją Fausta. — Serdeczny ból wypali w tobie żal, który ci się dziś wydaje nieznośny, łzy gorzkie i gorące wystudzą z czasem płomień, który cię obecnie trawi, ciągła modlitwa i wielkie cierpienie wyniosą cię w końcu po nad zwykłe szczęście ludzkie, iż będziesz spoglądała ze szczytów beznamiętnego obowiązku na rozkosze ziemi z łagodnym uśmiechem pobłażliwości.
— O, ten obowiązek dziewicy Westy jest tak twardy i zimny, jak kamienne oblicze naszej bogini mówiła nowicyuszka, obrzucając trwożnem spojrzeniem marmurowy posąg Westy.
— Twardy i zimny jest wszelki obowiązek, domagający się ofiary ze szczęścia osobistego — odrzekła Fausta — ale tylko taki obowiązek — obowiązek kapłana i obywatela — zbliża nas do bogów nieśmiertelnych. Wszystko inne posiada człowiek wspólnie ze zwierzęciem, i miłość i głód i pragnienie. Skarby wody, ziemi i powietrza, dobroczynne ciepło słońca i kojące ciemności nocy dzielimy z ptakiem, rybą, czworonożnym mieszkańcem pól i lasów, z płazem nawet. Jedna tylko ofiara z pragnień osobistych, zdeptanych dla cudzego dobra, wznosi nas po nad całe żywe stworzenie. A my, dziewice Westy, poświęcamy się dla dobra nieprzejrzanych tłumów, bo dla szczęścia narodu rzymskiego. Nasze łzy zmywają grzechy tysięcy tysiąców, nasza modlitwa dodaje otuchy strapionym dzieciom przesławnej Romy. Dla takiego celu warto się wyrzec owych przemijających wzruszeń, które ludzie rozkoszą nazywają. Ilekroć ci tęsknota młodości uprzykrzy służbę przy żniczu narodowym, przypomnij sobie, iż jesteś Rzymianką, a żal twój roztopi się w boskiem uczuciu spełnionego obowiązku.
Nowicyuszka słuchała z wytężoną uwagą, oparłszy łokcie na kolanach Fausty. Łzy zasychały na jej policzkach. Tylko usta drgały boleśnie i broda podnosiła się, jak u nieutulonego jeszcze dziecka.
— Słowa mądre płyną z warg twoich — mówiła głosem zmęczonym — ale tak zimne i bezlitosne, jak rozum starców. Nie każdemu dano panować nad pragnieniami młodości z siłą dojrzałego męża. Mojego ciała nie wyrzeźbili bogowie z kamienia.
Na dworze zawył wiatr, sypiąc na świątynię tumany liści. Przez odemknięte drzwi wcisnął się do celi[41] prąd chłodnego powietrza, wpadł na ołtarz i rozdmuchał święty płomień. Czerwony blask oświecił marmurową twarz Westy, pogrążoną dotąd w cieniach.
Nowicyuszka zasłoniła pierś rękami, jakby się chciała bronić przed ciosem.
— Jak ona patrzy!... — szeptała ze zgrozą. — Litości nie znalazłaby u niej rozpacz ludzka... O, Fausto, Fausto, jak strasznie w tej klatce złoconej!...
— Przywykniesz zczasem do ciszy naszego schroniska — odpowiedziała Fausta łagodnie.
— Nie przywyka się do ciszy grobu, gdy się jest żywym człowiekiem — zaprzeczyła.
— Legion dziewic zgasł w tym grobie, składając szczęście swoje bez skargi u stóp żnicza narodowego.
— Ofiarę naszych poprzedniczek łagodziła wiara, która...
Nie dokończyła, bo ręka kapłanki zamknęła jej usta.
— Milcz, nieszczęsna! — przerwała jej Fausta. — Moja pobłażliwość cofa się przed bluźnierstwem.
Głęboka bruzda utworzyła się na jej czole powyżej orlego nosa. Jej dźwięczny głos stał się suchy, twardy, gdy mówiła:
— Przez trzy dni będziesz sobie odmawiała po karmów i miękkiego posłania. We łzach i modlitwie będziesz błagała bogini o przebaczenie za myśli grzeszne. Wracaj do swojej celi.
Z przerażeniem spojrzała na nią nowicyuszka.
— Ty mnie nie zdradzisz — prosiła, rzuciwszy się do stój) Fausty — ty mnie nie wydasz w ręce arcykapłana. Wiem... Zawlekliby mnie na Pole Hańby i zakopali żywcem... Niktby się nademną nie zmiłował, nikt, nikt...
I z piersi jej trysnął płacz tak obfity, iż zalał łkaniem całe sanctuarium świątyni.
— Przebacz, boska... To nie ja złorzeczyłam żniczowi naszego narodu... Coś się we mnie rwie, targa, coś huczy, szaleje... Nie moja wina, nie moja... Opętały mnie złe demony...
Surowy wyraz spływał powoli z twarzy Fausty, ustępując miejsca współczuciu. I znów miał jej głos tony miękkie, kiedy odrzekła:
— Nie śmierci twojej pragnie bogini, lecz wiernej służby. Podnieś się i odejdź bez obawy. Arcykapłan nie dowie się nigdy o twoim błędzie.
Nowicyuszka dźwignęła się z kolan i pochyliwszy głowę przed świętym ogniem, oddaliła się chwiejnym krokiem. Lecz zanim doszła do progu, odwróciła się nagle:
— Powiedz mi Fausto — zapytała — czy i ciebie męczyły kiedyś pokusy nieczyste? Powiedz, że i ty musiałaś walczyć ze złymi demonami, a zniosę odważniej moją rozpacz.
— Nawet bogowie nie są wolni od pokus — odpowiedziała Fausta wymijająco.
Kiedy została sama, rzuciła na ołtarz kilka gałązek laurowych, zawinęła się w płaszcz i utkwiła wzrok w świętym ogniu.
Już siedmnasty rok służyła symbolowi geniuszu narodu rzymskiego. Nie miała jeszcze sześciu lat, kiedy ją wuj, Nikomachus Flawianus, zamknął w Atrium Westy.
— Czy i ją męczyły kiedyś pokusy nieczyste? — pytała owa nieszczęśliwa dziewczyna.
Po ustach Fausty przewinął się uśmiech bolesny.
Wszakże i w jej żyłach płynęła gorąca krew italska, tak gorąca i gwałtowna, iż zdawało się jej nieraz, że zadusi ją żarami swojemi. I dla niej świeciło słońce, kwitła wiosna, śpiewały słowiki, marzyły noce miesięczne — i jej wyobraźnię drażniły elegie, pieśni doryckie, taniec i teatr, życie i sztuka — i ona patrzała zbliska na szczęście ludzkie. Suknia kapłanki Westy nie wydarła z jej piersi serca niewieściego.
Bywało, że znużona długiem czuwaniem w świątyni, zamykała powieki, aby dać folgę oczom. Wówczas osnuwała ją zdradziecka fantazya powiewną przędzą tęsknot dziewiczych. Przed okiem jej duszy przesuwali się urodziwi młodzieńcy z odwagą na orlem obliczu, z wawrzynem zwycięzców na czole. Szli, a który ją mijał, kładł u jej stóp swoje laury i wyciągał ręce, jakby o coś prosił.
Jeden z owych wyśnionych bohaterów, najpiękniejszy, najzasłużeńszy, zbliżał się do niej, zginał kolana i szeptał dziwnie melodyjne słowa. Śpiewały one słodziej od najsłodszej muzyki, a były przytem tak mocne, że obejmowały ją kleszczami.
Daremnie broniła się jej wstydliwość dziewicza. Słodki szept łamał powoli jej opór, naginał wolę, aż padła w objęcia zwycięzcy. Wtedy ogarniały ją płomienie, od których zapalała się krew, gasła przytomność, ale ten szał przepełniał ją taką rozkoszą, iż pragnęła, żeby trwał bez końca. I tuliła się do kochanka, wpijała się ustami w jego usta, oddana, uległa bez miary.
Ktoś wchodził do świątyni... sługa lub kapłanka. Fausta otwierała oczy i zimny dreszcz wstrząsał jej ciałem. Bo naprzeciw niej, za ołtarzem, bielił się posąg Westy, oświecony odblaskiem strasznego ognia. Wyrzec musi się wszelkich tkliwych uczuć i radości ludzkich, kogo przeznaczono na służbę tego ognia; zdeptać musi w sobie serce, spętać zmysły, komu powierzono straż nad symbolem cnoty rzymskiej.
Wszakże powtarzano to nowicyuszce codziennie przed modlitwą poranną i grożono jej w razie nieposłuszeństwa żywym grobem na Polu Hańby.
Więc zamykała się Fausta w swojej celi, rzucała się na mozaikową posadzkę i szamotała się dopóty z bólem, dopóki się sen nie zmiłował nad jej niedolą. Nazajutrz uciekała przed uroczemi marami, jak przed wrogiem śmiertelnym. Za drogo opłacała złudną rozkosz chwilowego zapomnienia.
Nie skarżyła się nigdy nikomu, we krwi jej bowiem mieszkała, oprócz pożądań ludzkich, duma rzymska, odziedziczona po szeregu wojowników. Jak jej przodkowie, przeszyci na polu bitwy włócznią lub mieczem, umierali spokojnie, by nie dać z siebie widowiska szczęśliwemu zwycięzcy, tak zamykała i ona ból swój na dnie duszy. Nikt z jej otoczenia nie domyślał się nawet, ile cichych westchnień popłynęło z jej celi do nieba, ile gorzkich łez zrosiło jej posłanie.
W miarę, jak przekraczała granicę pierwszej młodości, milkł w niej, zastygał żal do Przeznaczenia za to, że ją, pozbawił szczęścia kobiety, a wzmagała się duma, wsparła wkrótce przez inną, równie potężną silę.
Coś musiało ukochać jej serce gorące. Przeto umiłowało żnicz narodowy, jako ognisko, w którem zbiegały się wszystkie tradycye Rzymu.
Fausta, należąca do rodu, znanego z cnót obywatelskich, zrozumiawszy znaczenie kultu Westy, przywiązała się do swojej bezbarwnej doli z uległością patryotki. I w niej, jak w Julianie Apostacie, w Flawianie i Symmachu, odżyła stara virtus romana, której Rzym zawdzięczał swoją wielkość.
Z chwilą, gdy obowiązek obywatelski wypełnił duszę Fausty, nawiedzały ją pokusy zmysłów rzadziej. Od czasu jednak do czasu budziła się w niej kobieta i dopominała się od dziewiczej kapłanki praw swoich ze zdwojoną gwałtownością.
Dziś poruszyła skarga nowicyuszki w jej sercu popioły spalonych snów wiosennych.
Byłyż te sny urocze już popiołami? Stłumiłaż duma pospołu z obowiązkiem w istocie wszystko, co zostało w kapłance Westy ludzkiego? Nie wróeąż nigdy owe słodkie mary, aby przypomnieć dziewicy, iż nie piła jeszcze z szumiącego kielicha miłości?
Fausta wpatrywała się w święty ogień szeroko otwartemi oczami. Zdawało się, że nie widzi nic oprócz migotliwego płomienia, który pochłaniał z żarłocznością głodnego zwierzęcia gałązki laurowe, ruchliwy, jak żmija.
Na dworze wstrząsał wicher jesienny coraz silniej konarami drzew i pędził przed sobą coraz gęstsze tumany zeschłych liści. Ilekroć go marmurowe filary, otaczające świątynię zewsząd, powstrzymały w rozpędzie, skręcał nagle i rzucał się ze wściekłością na ogród.
Fausta otuliła się płaszczem szczelniej. Jednostajny szum, który przenikał ściany i cichy łopot płomienia działały na nią, jak narkotyk. Powoli osuwała się jej głowa na tylne wysłanie krzesła, zamykały się powieki, opadały ręce bezwładnie na łono.
Pracowna prządka, złotoskrzydlna wyobraźnia, zaczęła się do niej ostrożnie skradać. Przypomniała jej nasamprzód lata, spędzone w domu wuja, niańkę, która ją zabawiała lalkami, towarzyszki, strojące się w ślubne welony starszych sióstr, chłopczyków, przenoszących dziewczynki przez próg domu. I ją, maleńką Faustę, pochwycił kiedyś synek Flawiana w objęcia i umieścił w kurniku, gdzie sobie zbudował pałac z odłamków cegieł gabińskich. „Ty jesteś moją żoną, ja twoim mężem” — wołało swawolne dziecko.
Fausta uśmiechnęła się z rozkoszą do tych wspomnień niewinnych.
A prządka pracowała dalej.
I znów, jak kiedyś, jak w pierwszych latach jej kapłaństwa, przesuwali się przed okiem jej duszy urodziwi młodzieńcy, z odwagą na orłem obliczu, z wawrzynem zwycięzców na czole. Jeden z nich najpiękniejszy, najdzielniejszy, zbliżył się do niej, zgiął kolana i szeptał dziwnie melodyjne słowa. Bujne, jasne włosy spadały w puklach na jego ramiona, czarne, płomienne oczy świeciły na tle śniadej twarzy.
Już nachylił się, by ją w gorącym objąć uścisku.
Fausta wyprostowała się nagle w krześle, przetarła oczy i wyciągnęła przed siebie ręce, jakby kogoś odpychała. Bo tym urodziwym młodzieńcem był Fabricyusz, wróg jej wiary i narodu.
Nie po raz pierwszy mącił obraz tego nienawistnego Galilejczyka jej spokój. Szedł on za nią od pewnego czasu z uporem wyrzutu sumienia, wciskał się do jej snów nocnych i myśli dziennych.
Dlaczego postawiło Przeznaczenie właśnie jego na drodze jej grzesznych marzeń? — pytała się Fausta niejednokrotnie. Wszakże tylko nienawiść mogła patryotka rzymska czuć do wyznawcy zabobonu wschodniego. Czyby ją bogowie chcieli doświadczyć?
Fausta podniosła oczy do posągu Westy.
— Uwolń mnie od tej mary, o przeczysta! — prosiła.
Jakiś szelest odezwał się za drzwiami. Fauście zdawało się, że słyszy ostrożne kroki ludzkie. Było to niezawodnie złudzenie... Nowa kapłanka zluzuje ją dopiero po wschodzie słońca, zaś służba nie ośmieliłaby się zbliżyć do przybytku bogini bez wyraźnego rozkazu pani.
— Weź z przed oczu moich tę pokusę — modliła się Fausta — i zniszcz w sercu mojem resztki tęsknot dziewiczych. Niech mi pożądania nieczyste nie uprzykrzają służby twojej, o boska!
Za drzwiami znów coś zaszeleściło. Ktoś chodził w przedsionku.
Fausta obejrzała się zdziwiona. Czy by nowicyuszka wróciła?
Przechyliła się i słuchała... Szmer ustał...
To rzuca niezawodnie wicher liście na wschody i naśladuje chód ludzki...
Fausta oparła głowę na dłoni i pogrążyła się w zadumie.
Ta biedna dziewczyna skarżyła się słusznie, gdy nazwała obowiązek twardym i zimnym. Wszakże i ją, Rzymiankę dawnego obyczaju, wpatrzoną w świetlane wzory przeszłości, uciskał nieraz i ziębił urząd kapłanki Westy. Śmiertelnik nie jest bogiem. Trudno mu wytrzymać długo na chłodnych wyżynach poświęcenia. Gdyby ojczyzna zażądała od niej życia, oddałaby je bez namysłu, lecz ciągła walka z naturą ludzką nużyła ją niesłychanie. Łatwiej zginąć odważnie na polu bitwy, aniżeli opierać się przez szereg lat pokusom krwi.
Powtórnie zasunęły się powieki Fausty.
Grzeszne widziadła są jedyną okrasą smutnej doli kobiety, wydziedziczonej z uciech tego świata. Jeżeli trzeba za nie pokutować, to opłaca je dziewica Westy dostatecznie samotnością lat wiosennych i dojrzałych.
Tak przekonywał Faustę człowiek pospolity, usiłujący podkopać w niej kapłankę i patryotkę.
Marzenie — to jeszcze nie czyn, pragnienie miłości, to jeszcze nie miłość. A zresztą... I bogowie upajają się rozkoszą ziemi.
I znów podsuwała zdradziecka prządka Fauście pożądane przez każde serce niewieście widziadła. I znów zbliżył się do niej kochanek, łamał jej opór, naginał wolę. Jasne włosy spadały w puklach na jego ramiona, a ona pieściła te włosy.
Teraz nie omylił jej słuch... Ktoś stąpał rzeczywiście po wschodach... otworzył drzwi...
Fausta podniosła głowę i oddech zamarł jej w piersiach... Na progu świątyni stał Fabricyusz. Cieńźe to jego lub twór jej wyobraźni?
To był on, żywe wcielenie tego, którego widziała przed chwilą w śnie rozkosznym. Odrzucił z głowy kaptur płaszcza, przypadł do niej, zgiął kolana i mówił szybko, dyszącym głosem namiętności.
— Nienawiść i przesądy całych wieków oddzielają mnie od ciebie górą nieprzebytą, ale dla miłości mojej nie ma gór nieprzebytych, zemsty twoich bogów, kary twojego narodu, hańby i śmierci. Miłość moja pójdzie za tobą przez góry i morza, zdusi przesądy i groźby, jak zawistne gadziny, zdepcze wszystkie przeszkody i ogarnie cię takim płomieniem, iż się w nim twoje dumne serce roztopi i zleje z mojem. Fausto, ja ciebie kocham. Kocham cię, jak nic na ziemi, więcej od sławy żołnierza, od obowiązku sługi cesarskiego, od pamięci matki. Ty jesteś duszą mojego ciała, krwią mojego serca, pierwszą i ostatnią, jedyną myślą moją. Twój obraz idzie przedemną w dzień, kołysze mnie do snu wieczorem, mieszka we mnie w nocy. Bez ciebie zmienią się dla mnie woda i powietrze w truciznę. O, Fausto, Fausto!..
Rzucił się twarzą na posadzkę i zmiatał włosami proch z pod jej stóp.
— Kochaj mnie, bądź moją! — szeptał.
Ona zapomniała w tej chwili, że wróg Rzymu i Galilejczyk obraża w niej swoją miłością patryotkę rzymską i kapłankę Westy. Widziała przed sobą tylko wcielenie swoich marzeń, ukochany twór wyobraźni, któremu zagraża wielkie niebezpieczeństwo.
Stała się rzecz niesłychana. Mężczyzna ośmielił się wtargnąć w porze nocnej do przybytku Westy, niepomny okrucieństwa prawa.
— Wyjdź ztąd, wyjdź, nieszczęsny! — zawołała pobladłemi ustami. — Opuść natychmiast to straszne miejsce, które śmierć hańbiąca okrąża. Miej litość nad sobą!
On podniósł do niej ręce i mówił dalej:
— Niech obawa o mnie nie zatrważa twojego serca. Oko i ucho wiernego sługi bronią mnie przed nagłą napaścią. Nikt nam nie przeszkodzi. Od kilku tygodni szukałem sposobności, aby się do ciebie zbliżyć, lecz twoja suknia kapłańska stoi między mną a tobą, jak smok z paszczą ognistą. Rzuć tę suknię nienawistną, która cię pozbawiła swobody, rzuć to smutne więzienie, w którem młodość twoja zwiędnie przedwcześnie, rzuć te spróchniałe przesądy rzymskie, albowiem ostatnia ich godzina już wybiła. W objęciach moich czeka cię życie, szczęście, rozkosz i wiara prawdziwa wiara nowych ludów, przeznaczonych przez Boga do panowania nad światem. Pójdź ze mną! Nad modremi wodami morza Śródziemnego uścielę dla ciebie takie gniazdko, iż ci go najwięcej ukochane niewiasty będą zazdrościły i służyć ci będę z uległością najwierniejszego niewolnika.
Dotknął spieczonemi wargami stóp Fausty, ale ona podniosła się szybkim ruchem z krzesła i cofnęła się za ołtarz.
Już oprzytomniała.
Przez pewien czas stała blada, drżąca, zdumiona tem, co ją przed chwilą czarowało.
Prawdaż to? Barbarzyniec ośmielił się zdeptać najświętszy zakaz Rzymu, przekroczył próg przybytku bogini czystości i znieważył ją, kapłankę tej bogini, oświadczynami miłosnemi. A ona, Fausta Auzonia, najgorliwsza ze służebnic Westy, słuchała jego grzesznej mowy bez oporu?
Jakże się to stać mogło? Opętałyżby ją demony galilejskie, czyhające na cnoty Rzymianek?
Ciemny rumieniec wstydu oblał twarz Fausty. Wyprostowała się, wyciągnęła rękę w stronę drzwi i rzekła:
— Zbyt długo obrażało twoje zuchwalstwo moją cześć kapłańską. Oddal się, jeśli nie chcesz, abym zadęła w tubę trwogi. Krwi twojej nie pożądam.
Fabricyusz, który się zerwał z kolan, pożerał ją błyszczącemi oczami. Wyniosła, dumna, z rumieńcem na twarzy, z falującemi ze wzruszenia piersiami, była tak piękna, że nie mógł od niej oderwać wzroku. Patrzył na nią, jak na obraz cudowny i modlił się, jak do cudownego obrazu.
— Zmiłuj się nademną, najdroższa, najukochańsza! — prosił, pochyliwszy głowę spójrz na mnie łaskawie, aby mi trud życia był snem rozkosznym. Nie obraża, kto ubóstwia. A ja ciebie ubóstwiam, czczę bez miary.
Chciwem uchem ssała kobieta w Fauście te słowa kuszące. Nikt jeszcze nie przemawiał do niej w sposób podobny. Ale kapłanka Westy nie miała prawa do słabości.
Pochwyciła srebrną tubę, leżącą na stopniach ołtarza i odparła:
— Krew twoja spadnie na twoje sumienie!
Chciała wybiedz tajnemi drzwiami, które prowadziły na kurytarz świątyni, lecz Fabricyusz zastąpił jej drogę.
— Krew moja zmiesza się z twoją — rzekł, wydobywając z pod płaszcza miecz — zanim cię służba uwolni z moich objęć. Nie drażnij mojej gwałtowności, jeśli nie chcesz, by Rzym miał jutro niezwykłe widowisko. Dwa trupy, twój i mój, spoczną obok siebie w uścisku miłosnym w obliczu waszej bogini czystości.
Fausta spojrzała na niego przerażona. Byłżeby on zdolny do czynu tak okropnego? — pytał jej wzrok osłupiały. Gdyby zabił siebie i ją, poszłaby za nią w krainy cieniów klątwa narodu rzymskiego. Umarli nie mogą dowieść swojej niewinności. Nikłby nie uwierzył, że Fabricyusz podniósł na nią rękę bez jej przyzwolenia. Kochała go, wyznaczyła mu schadzkę i odebrali sobie razem życie — zawyrokowałaby złość ludzka.
Groźba hańby pośmiertnej była dla Fausty tak straszna, że odebrała jej członkom władzę.
Ten barbarzyniec zabije ją i siebie... Zdradzała to chmura, zbierająca się na jego czole i błyskawice, zapalające się w jego źrenicach.
Wojewoda mówił dalej:
— Gwałcąc z miłości dla ciebie wasze prawa, wiedziałem, na co się narażam i przygotowałem się nawet na szaleństwo. Postąpiłem nierozważnie, ale moja tęsknota była silniejszą od rozumu. Oko moje pragnęło twojego widoku, ucho twojego głosu, dusza twojego uśmiechu. Przeto stałem się głuchy na przestrogi rozwagi i przyszedłem do ciebie, żeby ci powiedzieć, iż jesteś mi droższą nad wszystko, co dotąd uwielbiałem. Możesz mnie od siebie odtrącić, lecz shańbić się nie pozwolę. Jeżeli mi przeznaczono zginąć śmiercią niesławną, podzielisz ty ze mną tę dolę niewolniczą.
Fausta ochłonęła z przerażenia. Ten barbarzyniec groził jej hańbą i chciał ją zmusić do powolności?...
Zakipiał w niej gniew. Nie byłożby wyjścia z tej matni?
Obejrzała się dokoła... Na ścianie wisiał święty puklerz i miecz Juliusza Cezara.
Zanim się Fabricyusz domyślił, co chce uczynić, zerwała ze ściany miecz i puklerz i stanęła uzbrojona przy ołtarzu.
Zabić możesz mnie — zawołała lecz hańba nie pójdzie za mną do grobowca Auzoniów. Będę się broniła z rozpaczą gladyatora, by lud mój wiedział, że uległam przemocy. Zbliż się, jeśli twoja wiara pozwala przelać krew kobiety.
Uderzyła celniej, aniżeli się spodziewała.
Fabricyusz zbladł, słowa bowiem Fausty przypomniały mu Boga dobroci i cierpliwości. Szatan, czyhający na jego duszę, odebrał mu rozum, aby go zgubić.
— Nie śmierci twojej pożądam — odezwał się głosem smutnym — lecz miłości. Nie opieraj się szczęściu, Fausto, albowiem kwiat szczęścia kwitnie tylko raz w życiu.
— Dla mnie nie zakwitnie ten kwiat nigdy — odparła Fausta — przeto zwróć myśli swoje w inną stronę. Tyle niewiast stworzyli bogowie.
— Fausto, Fausto! — błagał znów Fabricyusz.
— Oddal się, oddal...
— Nie opuszczę cię bez słowa nadziei...
— Nadzieja twoja znieważa kapłankę.
— Kapłaństwo twoje może się skończyć jutro, pojutrze...
— Skończy się ono tylko z mojem ostatniem tchnieniem.
Ktoś stuknął trzy razy do drzwi.
Fabricyusz zakrył głowę kapturem.
— Odchodzę — rzekł — ale spotkamy się wkrótce w innem miejscu. Zdala od tej jaskini zabobonów pogańskich przebudzi się w tobie serce kobiety i ulegnie miłości mojej.
— Prędzej pochłonie mnie ten święty ogień, aniżeli się twoje grzeszne nadzieje spełnią — odparła Fausta.
Przez odemknięte drzwi wtargnął po raz wtóry prąd zimnego powietrza, dmuchnął na ołtarz i rozwiał płomień, który otoczył Faustę płaszczem ognistym.
— Nie wywołuj gniewu zawistnych demonów — zawołał Fabricyusz.
Stukanie powtórzyło się, szybsze, mocniejsze.
Ujął miecz w prawicę i wybiegł ze świątyni.
Kiedy się szelest jego kroków oddalił, upadła Fausta na krzesło i opuściła głowę na piersi. To, co się stało, było tak niezwykłe, iż potrzebowała dłuższego czasu, zanim ochłonęła z wrażenia. Galilejczyk, oświadczający nocą w przybytku Westy miłość swoją kapłance... Takiego wypadku nie zapisała jeszcze historya w księgach Rzymu.
Obowiązkiem jej było zanieść na Fabricyusza skargę do arcykapłana i senatu. Patryotów rzymskich nie powstrzymałoby stanowisko wojewody od zastosowania do niego surowości prawa. Flawianus i Symmachus oddaliby go bez wahania na pastwę obrażonych tłumów, zadowoleni, że pozbywają się niewygodnego intruza.
Pod tym względem nie miała żadnych wątpliwości. Zanim słońce jutrzejsze zajdzie, rozniosą psy kości Fabricyusza na Polu Hańby.
Ciałem Fausty wstrząsnął dreszcz. Wyobraźnia pokazała jej głowę, rozbitą przez kata drągiem żelaznym tę samą głowę, którą ona pieściła w chwilach słabości niewieściej. Głodne kruki szarpałyby usta — te same usta, które ją czarowały słodką mową miłości.
Fausta ukryła twarz w dłoniach i szeptała:
— Nie... nie... niech żyje... Niech mnie jego cień nie przeklina w królestwie Plutona. — Jego śmierć okrutna wyrzuciłaby moje prochy z grobowca Auzoniów...
A jednak było jej obowiązkiem ukarać wroga ludu rzymskiego. Kapłanka powinna bronić przybytku Westy przed skalaniem, zaś patryotka grzeszyła ciężko, litując się nad gorliwym sługą chrześciańskich imperatorów.
Duma patrycyuszki i obowiązek kapłanki staczały w Fauście zacięty bój z sercem kobiety.
Jeżeli Fausta Auzonia, która była dotąd chlubą dziewic Westy, ulegnie podszeptom samolubstwa niewieściego wyrzucał jej głos obowiązku to któż będzie stał na straży tradycyj rzymskich, zagrożonych przez zabobon wschodu? Rzymiance nie wolno mieć serca kobiety w chwili ciężkiej dla ojczyzny.
A serce kobiety przekonywało:
— Ten odważny żołnierz naraził dla ciebie cześć swoją i życie. Nienawiści nie złożył u stóp twoich, lecz miłość, najrozkoszniejszy sen, najgorętsze pragnienie niewiasty. Któraż z cór wilczego plemienia nie chciałaby być tak namiętnie kochaną i pożądaną? Miłość nie znieważa nigdy kobiety. Nie płać mu srogością za uczucie, którego sami bogowie zazdroszczą śmiertelnikom.
Miotana burzą wewnętrzną, rzuciła się Fausta na stopnie ołtarza:
— Nie mogę... nie mogę... — mówiła. — Swoje lata młode oddam bez oporu ojczyźnie, gdy ich ona odemnie zażąda, ale on niech żyje... Jeżeli grzeszę, spuść na mnie rękę kamienną, o, przeczysta, i zgruchocz to podłe ciało, trawione jeszcze pożądaniami ludzkiemi. Nie mogę płacić okrucieństwem za miłość... kobietą jestem... Własne marzenia poświęcę, zdepczę w sobie serce, złożonej przysięgi dochowam, lecz niech się jego głowa nie wala na Polu Hańby sponiewierana przez motłoch.
Pierś Fausty podnosiło ciche łkanie.
— Przebacz mi, niepokalana! — modliła się, wyciągnąwszy ręce do posągu Westy. — Wszakże skarżę się tylko tobie.
Fabricyusz, wybiegłszy ze świątyni, skinął na Teodoryka, który stał na straży. Przypadli obaj do ziemi i zaczołgali się do najbliższego drzewa.
Gdy ich gruby pień dębu zasłonił, zapytał wojewoda szeptem:
Czy słyszałeś jaki szelest podejrzany?
— W tem strasznem miejscu jęczy coś ciągle i płacze i szumi — odszepnął Teodoryk — jak gdyby się drzewa i kamienie skarżyły demonom pogańskim na nasze zuchwalstwo. O, panie, dlaczego upodobaliście sobie tę bladą kapłankę? Ona jest własnością bogów, a z bogami nie walczyć człowiekowi. Wolałbym spać na polu bitwy, wpośród tysięcy trupów, aniżeli przepędzić jedną noc w tym ogrodzie.
— Jeśli nie przestaniesz zawodzić, jak stara niewiasta, upatrująca wszędzie strachy, odeślę cię do naszych lasów. Czas już na ciebie kołysać wnuki.
Rzekłszy to, podniósł się wojewoda i oddalił się szybko wzdłuż szpaleru mirtowego. Pod murem ogrodu zatrzymał się i rozkazał:
— Sztylet w zęby! Nieszczęśliwy, któregoby los postawił na naszej drodze, niech nas widzi po raz ostatni na tej ziemi.
Teodoryk mruknął coś pod nosem, wdrapał się na mur i nasłuchiwał.
— Ulica pusta — szepnął po jakimś czasie.
Ulica nie była pusta. Kiedy wojewoda i Teodoryk zniknęli w cieniach nocy, odczepiła się od ściany jednego z domów, stojących naprzeciwko ogrodu westalek, ciemna postać i zaśmiała się zcicha.
— Jesteś odważny, znakomity wojewodo — mówił szpieg do siebie — ale twój pokorny sługa nie byłby wychowańcem greckiej mądrości, gdyby nie wycisnął z twojej odwagi mająteczku dla siebie. Za miłość do dziewicy Westy trzeba drogo płacić.
Był to Simonides.



KONIEC TOMU I-GO.






I.



Na prawym brzegu rzeki Moselli, niedaleko od granicy wolnej Frankonii, rozłożyło się na bezdrzewnej równinie miasto Totonis, otoczone murem obronnym[42].
W czasach spokojnych odbywały się tu targi, na których kupcy allemańscy i frankońscy wymieniali swoje towary. Ale burza wojny stargała w ostatnim roku przyjazne stosunki sąsiedzkie i wymiotła z miejscowości pogranicznych tchórzliwy naród handlarski.
Plemiona frankońskie, rozrzucone po obu stronach Renu aż do wybrzeża morza germańskiego, tak samo bitne i niespokojne, jak Markomanowie drugiego stulecia, pozazdrościły kwitnącym ziemiom cesarstwa ich dobrobytu. Parte z północy przez Sasów, rzuciły się na prowincye rzymskie, aby oderwać od ciała chorego olbrzyma części najzdrowsze. Wpadły one z taką gwałtownością na dzierżawy Allemanów, sprzymierzonych z imperatorem, iż sam Arbogast, naczelny wódz siły zbrojnej zachodnich prefektur, zastąpił im drogę ze swojemi legionami.
Już blisko rok trwały krwawe zapasy. Rozproszeni na jednem miejscu, gromadzili się Frankowie na drugiem. Sioło po siole, gród po grodzie wydzierał im Arbogast, o każdą piędź ziemi staczał z niemi bój zacięty, posuwając się z niesłychanym trudem ku północy. Wprawdzie oczyścił w przeciągu kilku miesięcy Allemanię i wyparł napastników z granic cesarstwa, lecz nie złamał dotąd ich odwagi. Frankowie, zaskoczeni w polu przez zimę, cofnęli się do lasów Ardeńskich z groźbą powrotu na wiosnę.
Z tej przerwy korzystał Arbogast z przezornością wytrawnego wodza. Dawne obozy, zaniedbane od śmierci Juliana Apostaty, obwarowywał, zdziesiątkowane legiony dopełniał ochotnikami germańskimi, sforę, swoich wywiadowców i szpiegów puścił na ziemie frankońskie z rozkazem czuwania nad ruchami nieprzyjaciół. Sam zajął posterunek najniebezpieczniejszy, narażony na pierwsze uderzenie barbarzyńców.
Frankowie szli zwykle prawym brzegiem Moselli i przekraczali granicę rzymską w pobliżu Totonis.
W ostatnich dniach stycznia zbliżał się do tego miasta od strony wschodniej liczny tabor.
Przodem jechało na małych koniach dwóch mężów, tkwiących od czuba do pięt w skórach różnych dzikich zwierząt. Na głowie mieli łby turze z rogami, piersi owinęli niedźwiedziem, ręce wilkiem, nogi rysiem.
Tuż za nimi ciągnęła rzymska kareta podróżna, zaprzężona w sześć klaczy hiszpańskich, opięta tak szczelnie kobiercami, iż nie można było wiedzieć, kto się w niej znajduje. Dalej snuł się długi szereg wozów i ludzi, pieszych i konnych. Z wozów wyglądały namioty, rydle, sprzęty kuchenne i skrzynie, zaś ludzie nieśli tarcze i włócznie. Na samym końcu postępowało stado wołów.
Dzień był mroźny. Śnieg, który pokrył całą równinę toniską, skrzypiał pod kołami wozów; z ust ludzi, z pysków zwierząt wydobywała się para, osiadająca białym szronem na brwiach, brodach i grzywach.
Kiedy tabor stanął przed bramą miasta, zadął jeden z mężów, którzy go poprzedzali, w róg myśliwski. Na znak ten ukazał się na wieży żołnierz i przechyliwszy się przez baryerę, zawołał:
— Miasto Totonis jest zamknięte dla podróżnych. Jedźcie dalej!
Ale z dołu odpowiedziano:
— Bramy otworzą się dla przyjaciół twojego pana. Przesławni Kajus Juliusz Strabo i Konstancyusz Galeryusz, senatorowie rzymscy, przybywają w gości do króla Arbogasta.
— Chorąży zaniesie królowi nazwiska twoich panów — rzekł żołnierz i cofnął się do wieży.
W kwadrans potem wjeżdżał tabor do miasta. Ulice, któremi się posuwał, wąskie, wyłożone płytami bazaltowemi, roiły się od wojskowych. Wszędzie było widać ludzi zbrojnych.
Na dużym, czworobocznym placu stal niski dom, zbudowany w stylu rzymskim. Złoto orły cesarskie błyszczały nad jego drzwiami, oddział legionistów trzymał wzdłuż portyku straż z dobytą bronią.
Kiedy się kareta zbliżyła do tego domu, rozległa się komenda. Żołnierze wyprostowali się i opuścili miecze.
Równocześnie ukazał się pod filarami portyku wysoki starzec, ubrany w szkarłatną tunikę i w długie spodnie germańskie, tkwiące w butach wojskowych. Białe włosy spadały na jego ramiona, biała broda spływała na pierś wypukłą. Z tych ram starości wyglądała twarz czerstwa, świeża, ożywiona parą szarych, przenikliwych oczu, osadzonych głęboko pod szerokim czołem, przeciętem zmarszczką pionową.
Starzec, ujrzawszy liczny tabor, uśmiechnął się nieznacznie.
Z karety wysiedli Kajus Juliusz i Konstancyusz Galeryusz, tak zaszyci w skóry niedźwiedzie, iż ruszali się z trudnością.
Juliusz zdjął z głowy kaptur i odezwał się głosem ochrypłym:
— Symmachus i Flawianus przysyłają tobie, szlachetny królu, pozdrowienie od senatu i ludu rzymskiego. Oby cię bogowie zachowali jak najdłużej dla chwały państwa.
Mówiąc to, trząsł się, jak w febrze.
Powtórny uśmiech przemknął po ustach starca.
— Pozdrowienie senatu i ludu rzymskiego jest dla mnie najzaszczytniejszą nagrodą za trud, poniesiony w służbie państwa odparł. Oby bogowie dali Symmachowi i Flawianowi starość pogodną.
Poczem zeszedł ze stopni progu i ucałował Juliusza w obydwa policzki.
— Witaj mi — rzekł — i zapomnij pod moim namiotem o przykrościach uciążliwej drogi.
A zwróciwszy się do Konstancyusza Galeryusza, dodał:
I dla ciebie, senatorze, niech mój namiot będzie ogniskiem domowem. Wysłaniec Symmacha i Flawiana jest, przyjacielem Arbogasta.
Skinął na straż. Żołnierze uderzyli tarczami o tarcze, mieczami o miecze. Trębacze zagrali fanfarę.
W przedsionku przypadli do senatorów niewolnicy i rozebrali ich z futer.
— Zgotować dla przesławnych panów ciepłą kąpiel — rozkazał Arbogast. — I niech kucharz przyspieszy posiłek wieczorny.
Wziął Juliusza pod ramię i wprowadził go do sali, w której żarzyły się w bronzowych naczyniach węgle, przysute popiołem.
Przedewszystkiem ogrzejcie skostniałe członki mówił, gdy został sam ze swoimi gośćmi. Mróz tnie tego roku i szczypie, jak już dawno nie pamiętam.
Dziwno mi, że nie zamieniłem się jeszcze w kawał lodu — odezwał się Juliusz, rozcierając zgrabiałe palce. — W górach Recyi ogarniała mnie już taka senność, iż byłem przekonany, że spocznę na zawsze pod śnieżną pościelą. Jak wy możecie oddychać tem straszliwem powietrzem? Szpilki i noże wchodzą do płuc, głos marznie w gardle, nogi i ręce sztywnieją.
Przyklęknął obok jednego z naczyń branżowych, rozdmuchał popiół i obracał się do węgli, to twarzą, to plecami. Od czasu do czasu wstrząsały nim dreszcze.
— Mróz wyłazi że mnie, jak grzech z pokutującego Galilejczyka — dowcipkował.
— Wypędzi go z ciebie ciepła kąpiel i stare wino — pocieszał go Arbogast. — Jutro będziesz wspominał z przyjemnością przebyte niewygody, bo tylko miniony trud zostawia po sobie dobrą pamięć. Jeśli nie znajdziesz u mnie miękkich łóżek i wykwintnych potraw, niech mnie wojna wytłómaczy. Bogatych taborów, jak ci zapewne wiadomo, nie zabieram z sobą nigdy w pole, wszelkie bowiem niepotrzebne rupiecie krępują ruchy żołnierza. Natomiast znajdziesz pod moim namiotem serce życzliwe. Wychylałem z tobą zawsze chętnie dzban uczciwego wina, chociaż z ciebie lichy pijak.
Juliusz, podniósłszy się z kolan, ujął prawicę Arbogasta i odpowiedział:
— Twojemu przyjaznemu dla mnie usposobieniu zawdzięczam poselstwo zaszczytne. Flawianus i Symmachus. znając głęboką cześć, jaką żywię dla ciebie, szlachetny królu, złożyli w ręce moje serdeczny ból narodu rzymskiego.
— Domyśliłem się, iż nie dla przyjemności podróży naraziliście się na chłostę mrozu i na śmierć, czychającą w górach w każdej rozpadlinie na odważnych. Spocznijcie teraz, przesławni ojcowie. Poselstwa waszego wysłucham przy wieczerzy uchem życzliweni.
Kiedy się Arbogast oddalił, zwrócił się Juliusz do Konstancyusza:
— Pozwól mnie mówić, ty zaś dotrzymuj naszemu gospodarzomi towarzystwa przy dzbanie, tę, bowiem sztukę potrafisz lepiej ode mnie. Jest w prawej duszy Arbogasta tylko jedna struna, która dźwięczy złowrogo, gdy na niej zręczna ręka zagra. Za wszystkie skarby i zaszczyty świata nie starga ten wierny sprzymierzeniec węzłów, łączących go z Teodozyuszem, ale kto podrażni jego dumę zaprowadzi go, dokąd zechce.
— Czy Arbogast lubi uciechy dzbana? — zapytał Konstancyusz Galeryusz.
— Pije chętnie i dużo, jak każdy żołnierz, nie widziałem go jednak nigdy bez przytomności. Ci barbarzyńcy mają zdrowie naszych przodków z epoki królów.
W dwie godziny potem wprowadził sam Arbogast swoich gości do małego, niskiego pokoju, którego Bałem umeblowaniem był stół, kilka krzeseł, pokrytych skórami jeleniemi i lampa z miedzi korynckiej. zwieszająca się z pułapu na złotych łańcuszkach.
Ta więcej niż skromna sala jadalna zdziwiła Konstancyusza. Wszakże posilał się w niej mąż najpotężniejszy w cesarstwie po Teodozyuszu. Wiadomem było powszechnie, iż nawą państwa zachodniego sterował nie Walentynian, lecz Arbogast.
Król, którego bystry wzrok spostrzegł zdumie nie[43], malujące się na twarzy senatora, uśmiechną! się dobrotliwie i rzekł:
— Przypominam wam jeszcze raz, iż jesteście w obozie. Są wprawdzie w tym domu sale większe, lecz zajęli je moi pisarze i kuryerowie, których muszę mieć pod ręką. I niech was skromny posiłek nie gorszy, bo wojna wypłoszyła na kilkadziesiąt mil wokoło wszystkich dostawców. Żywimy się od dwóch miesięcy tylko tem, co sami ułowimy lub upolujemy.
Stary niewolnik wszedł ze srebrną miednicą, drugi wniósł na złotej tacy kryształowy dzban i rybę.
Arbogast, myjąc ręce mówił:
— Nie potrzebujecie przy tych ludziach (wskazał oczami na niewolników) nakładać hamulca na myśli i języki. Oni nie drgnęliby nawet, gdyby piorun w dom uderzył. Ponieważ mnie sprawy państwa niepokoją dość często w godzinach spoczynku, przeto wożę z sobą wszędzie dwóch głuchych starców, by moi powiernicy mogli mówić ze mną bez obawy. Zanim jednak otworzycie serca zbolałe, posilcie się nasamprzód i rozgrzejcie się falernem, za którego wiek sędziwy ręczę słowem królewskiem.
Jeden z niewolników postawił przed Arbogastem, który zajął przy stole miejsce pomiędzy senatorami, głowę dzika, chleb, dużą, omszałą amforę i trzy puhary ze szkła aleksandryjskiego.
Kiedy gospodarz i goście zaspokoili pierwszy głód, wziął Juliusz naczynie, napełnione płynem złocistym i rzekł:
— Twojemu duchowi opiekuńczemu, wielki królu, poświęcam ten napój szlachetny.
Przechylił szybko puhar i wylał połowę wina pod stół, sądząc, że Arbogast nie spostrzegł tego ruchu.
— Mój duch opiekuńczy dziękuje ci za obfitą libacyę — odpowiedział Arbogast, podkreślając głosem wyraz „obfitą.” — Nie zadawaj gwałtu swojemu wstrętowi do wina, chociaż jeden puhar wina nie zaszkodziłby ci po dalekiej drodze.
Podniósł kielich do światła, przyłożył go do ust, roztarł wino językiem na podniebieniu i wypił je aż do ostatniej kropli.
— Wy tam w Rzymie zapomnieliście już, co dobre — mówił, podsuwając niewolnikowi naczynie. — Nawet swojego falerna, którego bogowie dali ludziom w chwili łaskawej, nie umiecie uszanować.
Ale kiedy Konstancyusz uczynił to samo, co on, spojrzał na niego z pod brwi krzaczastych i uśmiechnął się przyjaźnie.
— Cofam obelgę — rzekł. — Mówcie mi teraz o świętej stolicy waszego narodu, o jej smutkach i nadziejach, bo serce moje kocha was, chociaż straciliście dużo z dawnego hartu. Opuszczeni przez imperatorów, skazani przez nowe czasy na zagładę, przypominacie sobie od czasu do czasu, że rozkazywaliście kiedyś światu. Lubię dumę, albowiem ona prowadzi męża do chwały, zaś niewiastę strzeże od hańby. Na cześć Rzymu wychylam puhar drugi.
Wypróżnił naczynie i podstawił je niewolnikowi, który stał za jego plecami z amforą.
I znów wtórował mu Konstancyusz.
A Juliusz, umoczywszy usta w winie, zaczął:
— Byłoby zbytecznem mówić tobie, który jesteś właściwym imperatorem zachodnich prefektur o naszem położeniu. Ty wiesz równie dobrze, jak my, co nas boli i czego pragniemy. I byłoby rzeczą zbyteczną prosić ciebie o czynną pomoc przeciw potędze Teodozyusza, wiadomo bowiem w całem cesarstwie, iż król Arbogast umie być wiernym sprzymierzeńcem. Osaczeni zewsząd przez wrogów naszej przeszłości, postawieni między jawnym buntem a zdradą naszych bogów, wyciągamy do ciebie ręce z prośbą o radę życzliwą.
Arbogast, który słuchał uważnie, pijąc teraz wino małemi haustami, namyślał się jakiś czas, zanim odpowiedział.
— Nie rozumiem — mówił — co sobie Teodozyusz uwidział w tej wierze wydziedziczonych. Był to zawsze dobry żołnierz, a jakże może wojownik pogodzić swoje rzemiosło z przykazaniami Galilejczyków? Te przykazania wytrącają z dłoni miecz zemsty i nazywają męską dumę grzechem. Tylko niewolnicy, zazdroszczący zwycięzcom panowania, mogli wymyślić tak płaczliwą wiarę. Przekonania moje i upodobania są po waszej stronie, lecz pomódz wam nie mogę. Powiedziałeś sam, iż król Arbogast umie być wiernym sprzymierzeńcem. Słowa, danego Teodozyuszowi, chociaż nie pochwalam jego obłędu galilejskiego, nie złamię.
— O radę prosiłem — wtrącił Juliusz.
Arbogast wzruszył ramionami.
— Na upór Teodozyusza jest rada trudna. Wywiecie, że jego nie odwiedzie nikt od raz powziętego zamiaru. Mógłbym się co najwyżej za wami u mego wstawić, prosić go o odroczenie wyroku, bo o cofnięciu ostatnich edyktów nie może być mowy. Teodozyusz nie cofa nigdy swoich rozkazów. Rada i pomoc ludzka nie odwrócą już od was ciosu, przygotowanego w Konstantynopolu. Tylko bogowie, usuwając z waszej drogi starszego imperatora, mogliby was ocalić.
— Śmierć Teodozyusza nie zdjęłaby z nas nienawiści Galilejczyków — mówił Juliusz. — Starszego imperatora zastąpiłby młodszy.
Arbogast uśmiechnął się z lekceważeniem.
Dopóki ja żyję, nie grozi wam z tej strony żadne niebezpieczeństwo — odrzekł. — Nie bylibyście mężami, gdybyście się lękali gołowąsego chłopca.
— Temu gołowąsemu chłopcu przybywa po każdym zachodzie słońca nowy dzień, zaś lalt składają się z szeregu dni. Walentynian nie będzie zawsze posłusznem twojej woli narzędziem.
— Władzę nad zachodniemi prefekturami wziąłem z rąk Teodozyusza i tylko on jeden może odwołać moje rozporządzenia, czego nie uczyni, bo wie bardzo dobrze, iż z chwilą, gdybym ja ustąpił ze stanowiska naczelnego wodza, rozszarpaliby barbarzyńcy Gallię, Hiszpanię i Brytanię na strzępy. Cóżby Walentynian robił bezemnie? Ten dzieciak umie się tylko modlić i pokutować za winy niepopełnione. Bo Galilejczycy wyrzucają sobie jakieś grzechy, o których sami nie wiedzą.
— W żyłach tego dzieciaka płynie szalona krew jego ojca, znanego gwałtownika i zabójcy. Opowiada w Rzymie Winfridus Fabricyusz, że się Walentynianowi twój nadzór sprzykrzył.
Arbogast spojrzał zdziwiony na Juliusza.
— Kogo nazwałeś? — zapytał.
— Mówię o jednym z twoich poddowódców, o Winfrydzie Fabricyuszu.
— Fabricyuszowi powierzyłem w październiku komendę nad legionami środkowej Hiszpanii.
— A w listopadzie przysłał go Walentynian do nas jako wojewodę Italii.
— To być nie może! — zawołał Arbogast gwałtownie.
A jednak mówię prawdę — odparł Juliusz spokojnie.
Nad stołem zapanowało milczenie.
Senatorowie wpatrywali się z powstrzymanym oddechem w króla, który przyłożył puhar do ust i ssał chciwie napój ognisty. Pił długo, a kiedy podstawił niewolnikowi naczynie, był zupełnie zmieniony.
Wyraz jego twarzy, dotąd łagodny, przyjazny, stał się twardy, pionowa zmarszczka uwydatniła się na czole jeszcze więcej, brwi zsunęły się nad nosem, tworząc jedną linię, dolna warga wydęła się pogardliwie.
Rzucił Juliuszowi spojrzenie tak zimne, jak błysk sztyletu i rzekł:
— Jeśli chcesz kłamstwem pozyskać moją pomoc dla waszej sprawy, wracaj natychmiast, skąd przybyłeś, abym nie zapomniał o obowiązkach gospodarza. Dusza moja nienawidzi podstępu.
Groźba nie przeraziła Juliusza.
— Tylko głupiec zastawiałby sidła kłamstwa na potężnego króla, któremu służy legion wiernych sług — odpowiedział. — Jeżeli mnie podejrzywasz o zdradę, poślij do Rzymu swoich kuryerów, a dowiesz się, że Fabricyusz jest od listopada nietylko wojewodą Italii, lecz nawet pełnomocnikiem imperatora, przyodzianym we władzę nieograniczoną.
— Jakiego imperatora? — zawołał Arbogast.
— Naszego boskiego i wiecznego pana, Walentyniana — odrzekł Juliusz z drwiącym uśmiechem na ustach.
— Tylko moja wola rozkazuje w prefekturach zachodnich...
— Innego zdania jest Walentynian.
I znów uczyniła się cisza. Senatorowie porozumiewali się wzrokiem, król gładził drżącą ręką brodę, zapatrzony przed siebie.
Jeśli Juliusz mówił prawdę, to spotkała go śmiertelna zniewaga. Tylko on jeden, naczelny wódz, był najwyższym sędzią i panem siły zbrojnej cesarstwa zachodniego. Nikt nie miał prawa rozporządzać jego żołnierzami. Nie dopuścił się tego nigdy nawet Teodozyusz, ufając jego długoletniemu doświadczeniu i wypróbowanej wierności. Wszakże nie przegrał dotąd ani jednej bitwy i nie sięgnął ani razu po koronę imperatora, chociaż mu ją wojsko niejednokrotnie ofiarowało. Służył państwu rzymskiemu dla sławy i dla przyjaźni Teodozyusza.
A teraz, kiedy dobiegał kresu zasłużonego żywota, przyszedł młokos, wychowany przez kapłanów. gołowąsy chłopiec, który nie widział nigdy krwawego pola i rwał ręką niezręczną przędzę jego planów.
Obrażona duma władcy i wodza ogarniała duszę Arbogasta płomieniem trawiącym.
W ten ogień złowrogi wpadały słowa Juliusza, jak krople oliwy.
— O ile mogę wnioskować z tego, co słyszałem po drodze — mówił senator wolno, cedząc słowo po słowie — zamierza cię Walentynian usunąć zupełnie od rządów. Korzystając z twojej długiej nieobecności, wziął sam ster państwa w ręce nieudolne. Zakopany w śniegach Allemanii, odcięty od świata, nie wiesz, co się dzieje w Wiennie. Podobno ściąga Walentynian do swojej stolicy wszystkie legiony Gallii, aby złamać twój gniew sprawiedliwy siłą, gdybyś się nie chciał poddać jego rozkazom. Czekają cię po ukończeniu wojny niespodzianki, na które twoja cnota żołnierska nie zasłużyła. Sława wodza drażniła po wszystkie czasy zazdrość imperatorów.
Drżąca ręka Arbogasta gładziła brodę coraz szybciej.
— Legiony Gallii powinny być już blisko mojego obozu — rzekł. — Posłałem po nie Arbitria. Dziś, jutro przybędą.
— Jeśli ci legiony Gallii są potrzebne do zwycięstwa, cofnij się, dopóki jeszcze czas, ku południowym granicom Allemanii, bo zdaje mi się, że czekasz daremnie na pomoc z Wienny.
— Byłaby to zdrada państwa! — zawołał Arbogast.
Senator wzruszył ramionami.
Pycha imperatorów pomijała już nieraz dobro państwa — odpowiedział.
Arbogast wybiegł na kurytarz i klasnął w dłonie. Senatorowie słyszeli, jak rozkazywał komuś głośno:
— Patrycyusz Eugeniusz niech się stawi natychmiast przedemną!
Kiedy wrócił, napełnił sobie sam próżny puhar, wypił go i zaczął chodzić ociężałym krokiem naokoło stołu. Od czasu do czasu zatrząsł się cały i wyrzucał z siebie słowa urywane:
— Niewdzięczne psy... podłe gady... łotry...
Taki gniew buchał z jego oczu, że senatorowie nie śmieli do niego przemówić.
Do pokoju wszedł cichą stopą czterdziestoletni, szczupły, niski brunet, od którego bił blask złota i drogich kamieni. Na szyi miał łańcuch z portretem Teodozyusza, na ramionach mnóstwo pierścieni, na nogach wykwintne sandały, naszywane perłami. Jego białą, jedwabną tunikę, spiętą pod szyją dużym rubinem, obramowaną szerokim Szlakiem stanu senatorskiego, podtrzymywał na biodrach pas purpurowy.
— Ty rozkazałeś, królu — odezwał się, stanąwszy przed Arbogastem.
Arbogast zwrócił się do Juliusza i rzekł:
— Powtórz Eugeniuszowi, coś mnie oznajmił.
— Mówiłem królowi — odpowiedział Juliusz — że Walentynian mianował Fabricyusza wojewodą Italii i że bierze sam ster państwa w ręce nieudolne.
Eugeniusz spojrzał zdziwiony na senatora.
— I cóż ty na to, naczelniku moich pisarzów i wywiadowców — syczał Arbogast przez zaciśnięte zęby — cóż ty na to, moja prawa ręko, moja głowo?
— Nic nam o tem z Wienny nie doniesiono — bąknął Eugeniusz zakłopotany. — Nawet we wczorajszych sprawozdaniach prefekta pretoryum nie ma żadnej wzmianki o nowem dostojeństwie Fabricyusza.
— Bo otaczają mnie głupcy i niedołęgi! — huknął Arbogast — bo czego sam nie dostrzegę i nie zwietrzę, tego nie dostrzeże i nie zwietrzy nikt. Czy obwiesiłem cię na to złotemi łańcuchami, obsypałem drogiemi kamieniami i postawiłem na najwyższym szczeblu drabiny urzędniczej, abyś odczytywał bezmyślnemi oczami kłamliwe sprawozdania prefekta? Nie wiesz-że to oddawna, iż ten podły dworak, ten lis galilejski pisze piórem, maczanem w jadzie podstępu? Od czego żywię cały legion szpiegów?
Na śniadą twarz Eugeniusza, okoloną czarną, krótko przystrzyżoną brodą, wystąpił blady rumieniec.
— Nie moja wina, że... — bronił się.
— Milcz! — przerwał mu Arbogast, podnosząc rękę. — Nie drażnij mojego gniewu, głupcze! Zejdź mi z oczu, niedołęgo, i wyślij natychmiast najzręczniejszych wywiadowców do Wienny. Żebym w przeciągu miesiąca znał dokładnie stan rzeczy. Niech się twoje wyżły spieszą, jeżeli nie chcą użyć kąpieli pod lodami jeziora totoniskiego.
Dygnitarz cofnął się przerażony do drzwi, lecz nie opuścił pokoju.
— Jeszcześ tu? — krzyknął Arbogast, chwytając za puhar.
— Arbitrio wrócił przed chwilą, królu — mówił Eugeniusz pobladłemi ustami — i czeka na twoje rozkazy.
Arbogast postawił puhar na stole i wyrzekł spokojniej:
— Arbitrio? Niech wejdzie...
Kiedy Eugeniusz znikł za kotarą, ukazał się młody trybun wojskowy w srebrnej zbroi, ze złoconym szyszakiem na głowie. Wzrostu wysokiego, szeroki w ramionach, z twarzą, pociętą przez mróz i wichry, był wcieleniem zdrowia i siły cielesnej. Jasne włosy i rudawa broda zdradzały pochodzenie germańskie.
Wyprostował się na progu i czekał na zapytanie wodza:
Arbogast wpatrywał się w niego z takiem wytężeniem, jakby się chciał wzrokiem wedrzeć do tajników jego mózgu. Lękał się widocznie złej nowiny. Opóźniał ją... Szukał na twarzy swojego posła zaprzeczenia wiadomości, przywiezionych przez Juliusza.
Ale kiedy nieruchoma twarz Arbitria nie mówiła nic, odezwał się głosem stłumionym, w którym drżała ukryta obawa:
— Nie wątpię, że legiony Gallii ciągną twoim śladem.
— Legiony Gallii nie wyruszyły dotąd z obozów zimowych — odpowiedział trybun.
Arbogast pochylił głowę i milczał przez jakiś czas. Jego pierś oddychała szybko, palce u rąk otwierały się i zamykały, jakby coś miażdżyły.
Drgnął, wyprostował się i rzekł:
— Nie wyruszyły?! Wszakże kazałem ci powiedzieć komesowi Gallii, że bez pomocy jego legionów nie zasłonimy państwa przed nadmierną ilością Franków, że zginiemy wszyscy, co do nogi, w tych śniegach i lodach, ku radości Franków, czyhających na zgubę cesarstwa.
Głos gotował się mu w gardle, jak wrząca woda.
— Czy powiedziałeś to w Wiennie, Arbitrio?
— Uczyniłem, co rozkazałeś, królu.
— Uczyniłeś? A komes nie wysłał mimo to żądanych legionów?
— Odpowiedział, że złożył przysięgę imperatorowi.
— Imperatorowi?!
Głos Arbogasta stawał się coraz cichszy. Na jego czoło wystąpiły grube, sine żyły, w oczach żarzył się blask ponury.
— I ty, Arbitrio, najmilszy z moich trybunów, ty moje dziecko pieszczone, nie wepchnąłeś temu łotrowi miecza w serce — mówił. — Ty nie udałeś się do obozów zimowych i nie przyprowadziłeś sam mojego wojska wiernego? Zdrajco!
Porwał puhar i cisnął go w trybuna. Szkło rozprysło się na zbroi, wino oblało twarz pobladłą.
Z gardła Arbitria wypadł chrapliwy krzyk drapieżnego zwierzęcia, ranionego śmiertelnie; jego prawica pochwyciła rękojeść miecza. Ale zanim zdążył wydobyć broń, uderzył go Arbogast tak silnie pięścią w pierś, że zachwiał się i pochylił, jak podcięty kłos.
— Psie! — szalał król, wyrywając mu z za pasa miecz. — Na wodza świętokradzką rękę ściągasz?
Juliusz i Konstancyusz, którzy przypatrywali się dotąd tej scenie obojętnie, zerwali się z krzeseł.
— Krwią niewinną sumienie swoje splamisz — zawołał Juliusz.
Arbogast opuścił podniesiony już miecz i obejrzał się na senatorów nieprzytomnym wzrokiem.
— Ten waleczny trybun nie zawinił — mówił Juliusz. — Nie on zasłużył na twój gniew niesprawiedliwy.
— Nie zawinił... nie on... — szeptał Arbogast, jak człowiek, który budzi się ze snu.
Spoglądał to na senatorów, to na Arbitria, który stał pod ścianą z nieruchomością słupa. Bladość śmierci pokryła oblicze młodego żołnierza, nieprzejednana nienawiść tliła w jego oczach.
Arbogast odetchnął ciężko.
— Dziękuję ci, Juliuszu — wyrzekł głosem zmęczonym. — Powstrzymałeś w samą porę rękę starca, który byłby splamił siwe włosy krwią niewinną. Wzmocniłeś tym czynem szlachetnym węzły, jakie nas łączą.
A zwróciwszy się do Arbitria, przypiął sam miecz do jego boku i mówił:
— Odpuść staremu wodzowi chwilę zapomnienia.
Po krótkim namyśle dodał:
— Mówił mi Eugeniusz, że obawiasz się prosić o województwo południowej Gallii. Podpiszę jutro dla ciebie nominacyę na wojewodę południowej Gallii.
Arbitrio nie dziękował za dygnitarstwo; oczy jego nie rozjaśniły się. Strzepnął z płaszcza okruszyny szkła i oddalił się, obrzucając Arbogasta spojrzeniem, pełnem nienawiści. Nie odpuścił staremu wodzowi zniewagi...
Król, zostawszy sam z senatorami, rzekł do Juliusza:
— Doniosę Flawianowi i Symmachowi, iż wywiązałeś się znakomicie ze swojego zadania. Nie mogli przysłać do mnie lepszego rzecznika waszej sprawy. Będę się starał odwrócić od was gniew Teodozyusza i uczynię wszystko, co jest w mojej mocy, aby złagodzić surowość edyktów zeszłorocznych. Lecz tylko pośrednictwem mogę wam służyć. Gdyby się Teodozyusz nie chciał przychylić do mojej prośby, radźcie sobie dalej sami. Nierozum Walentyniana nie zmusi mnie do zerwania przymierza z Teodozyuszem. A teraz spocznijcie, bo zarobiliście sobie na sen pod dachem bezpiecznym.
Wydał głuchym niewolnikom jakiś rozkaz na migi i oddalił się chwiejnym krokiem.
— Dnia dzisiejszego nie straciliśmy — odezwał się Konstancyusz.
— Tego Arbitria — mówił Juliusz — przysłały nam duchy opiekuńcze Rzymu. Jego nieudane poselstwo posunęło naszą sprawę dalej, aniżeliby to najwymowniejsze sprawiły słowa. Reszty dokonają przedwczesne ambicye Walentyniana, które należy rozdmuchać w płomień niszczący. W tym celu udamy się natychmiast do Wienny, aby nas Teodozyusz lub Ambrozyusz nie uprzedzili. Arbogasta możemy zostawić jego obrażonej dumie. Będzie ona żarła jego serce dniem i nocą, będzie się ryła w jego mózgu, aż strawi i starga wszystkie zobowiązania, łączące go z rządem Galilejczyków. Znam go dobrze. Tego, co zowie swojem prawem, nie pozwoli sobie odebrać, chociażby miał runąć pod gruzami gmachu, który zbudował.
Obrażona duma zaczęła już trawić serce Arbogasta i ryć się w jego mózgu. Opuściwszy swoich gości, kazał on sobie w przedsionku podać złoty szyszak, miecz, długi płaszcz sobolowy i wyszedł z domu.
Czynił to codziennie. Posterunki, rozstawione na murach, wiedziały, że stary król nie ułoży się do snu, dopóki nie sprawdzi sam ich czujności.
Gdy się Arbogast ukazał przed domem, powitała go straż okrzykiem.
— Cześć tobie, ojcze wojska! — rozległo się w ciszy nocnej.
Ojciec wojska zatrzymywał się zwykle, uszczęśliwiał gorliwych żołnierzów słowem przyjaznem, oglądał broń, pytał o zdrowie. Dziś minął swoją straż przyboczną w milczeniu. A nie szedł, jak zawsze, szybkim, elastycznym krokiem, z głową podniesioną, lecz posuwał się wolno, zgarbiony, jak gdyby mu nagle lat przybyło.
Był on królem plemienia frankońskiego, które, osiedliwszy się na mocy przymierza, zawartego szcze[44] z Julianem Apostatą, w północnej Gallii, służyło cesarstwu rzymskiemu wiernie i pożytecznie.
Od lat trzydziestu walczył na czele swojego ludu na wszystkich polach bitew, na których rozgrywały się losy państwa. Kilka razy odwrócił klęskę od imperatorów. Najgroźniejszego z buntowników, Maksymusa, rzucił pod stopy Teodozyusza, najstraszniejszych z pomiędzy sąsiadów, niespokojnych Franków, trzymał zdala od granic imperium. Gdyby nie jego geniusz wodza i dzielność żołnierska, gdyby nie cześć, jaką barbarzyńcy mieli dla niego, stałaby się Gallia już dawno łupem Franków. Był on tarczą cesarstwa i głową zachodniej prefektury.
A za to?...
Arbogast szedł pustemi ulicami z głową pochyloną. Od czasu do czasu podnosiło jego pierś ciężkie westchnienie.
W pobliżu jednej z bram obronnego muru paliło się ognisko. Siedziały naokoło niego, na skórach niedźwiedzich, dzikie, brodate postacie, zagrzewające się piwem. Czerwony płomień przeglądał się w ich żelaznych szyszakach i napierśnikach, czarny dym unosił się nad ich głowami gęstym obłokiem.
Na kupie chrustu i gałęzi leżała stara kobieta, poobwijana gałganami. Zwrócona zwiędłą, pomarszczoną twarzą do ognia, ruszała bezzębnemi ustami, jakby coś żuła.
— Opowiedz nam, matko, opowiedz, jak to bywało dawniej — odezwał się jeden z żołnierzów. — Piwa ci skąpić nie będziemy. Serce wojownika cieszą stare powieści.
— Opowiedz, matko — prosili inni.
Kobieta wzruszyła ramionami.
— Już wam wszystko opowiedziałam — mruknęła. — W gardle mi zaschło.
Szybko podał jej najbliższy żołnierz wydrążony róg bawoli napełniony sokiem jęczmiennym.
— Odwilż, matko, gardło i uciesz nasze serca starą powieścią. Widziałaś tyle świata i słyszałaś tyle dziwnych rzeczy.
Kobieta, nie odrywając wzroku od ognia, kiwała głową.
Widziałam dużo świata i słyszałam dużo dziwnych rzeczy mówiła półgłosem, jakby do siebie — tak, tak... Pieścili mnie w Rzymie i w Konstantynopolu panowie, obsypani drogiemi kamieniami, przemawiali do mnie gładkim językiem, nazywali swoją ukochaną... Ale lata zgasiły blask moich oczu, wysuszyły ciało, przerzedziły włosy i teraz piorę wasze grube tuniki, łatam płaszcze, bo wierzyłam owym lśniącym wężom.
Przyłożyła róg do ust i piła.
Po jakimś czasie zaczęła bezdźwięcznym głosem starości:
— Chcecie starej powieści? Słuchajcie, co spotkało króla Hilderyka... Był dawno temu... o bardzo dawno... najstarsi ludzie nie pamiętają kiedy... młody, jak wiosna w lesie, piękny, jak polanka, skąpana w blaskach miesiąca, waleczny, iż mu tylko bóg wojny dorównywał... był król Hilderyk, wolnych Franków wódz ukochany. Gdy skinął mieczem i zadął w srebrny róg, poruszyły się lasy na dwieście mil wokoło. Z tysięcy siół ciągnęli zbrojni mężowie i szli za swoim królem, jak idą łanie za jeleniem — posłuszni, oddani. Szli wszędzie, na wschód i zachód, na północ i południe, a gdzie zaszumiał ich okrzyk wojenny, tam padali sędziwi książęta do stóp młodego Hilderyka. Nie było po obu stronach Renu szczęśliwszego pana nad króla Hilderyka.
Ustala, krzepiąc się piwem.
Zajęci powieścią starej baby, nie zauważyli wojownicy, że Arbogast zbliżył się do ogniska.
Stanął pod murem i słuchał.
— Wieść o zwycięstwach szczęśliwego Hilderyka — ciągnęła baba dalej — doszła do uszu rzymskiego imperatora. Przeto wysłał do naszego króla swoich panów z darami i pokłonem i w te do niego kazał przemówić słowa: „Szkoda twojej młodości i waleczności w lasach Frankonii. Z cnót twoich nie wykwitnie tam dla ciebie taka sława, jaką ci bogowie przeznaczyli. Jeśli chcesz, by blask twojego imienia olśnił cały świat, przyjdź do mnie ze swoim ludem, a ja postawię cię nad mnogimi narodami, które będziesz sądził i prowadził.”
Baba zaśmiała się szydersko.
— He, he, he... Złe duchy króla Hilderyka stały obok niego w chwili, kiedy wysłańcy imperatora przemawiali, złe duchy obałamuciły jego prawe serce, iż uwierzył Rzymianom. Imperatorowi chodziło tylko o potężnego sługę, a królowi Hilderykowi zdawało się, że zdrajca szuka jego przyjaźni[45] Jak niegdyś... dawno temu, tak dawno, iż tylko stara pieśń zachowała pamięć tej hańby... jak przed wielu, wielu wiekami... rodzili się nasi przodkowie z obrożą na szyi, z kajdanami u nóg, i rośli na to, aby zabawiać śmiercią okrutną motłoch rzymski, tak giniecie teraz wy na polach bitew dla chwały tego nikczemnego narodu, który już miecza i tarczy sam dźwignąć nie potrafi. Głupcy! Kiedyż zrozumiecie nareszcie, że nie imperator jest panem cesarstwa, lecz wy...
Żołnierze zerwali się na równe nogi... Do ogniska zbliżał się Arbogast.
Baba, ujrzawszy króla, splotła ręce nad głową, jak gdyby ją chciała zasłonić przed ciosem. Podburzała żołnierzów rzymskich przeciw imperatorowi, na którego orły przysięgli... Dopuściła się zbrodni, karanej w obozie, podczas wojny, śmiercią na palu.
Skulona, złamana przerażeniem, czekała na wyrok, jęcząc zcicha.
Lecz stała się rzecz niespodziewana... Arbogast popatrzył na babę i żołnierzów jakimś dziwnym wzrokiem i poszedł dalej, nie rzekłszy słowa.
Snuł się wzdłuż murów z oczami, spuszczonemi w ziemię, głuchy na wołanie straży, które podawały sobie na widok króla hasła nocne. Czasem zatrzymywał się, spojrzał w niebo gwiaździste, szeptał i posuwał się dalej,[46]
W jego sercu brała się obrażona duma za barki z uczciwością. Wolny Frank, potomek nieprzejednanych wrogów cesarstwa rzymskiego, mocował się w nim ze sprzymierzeńcem Teodozyusza.
Kiedy wrócił do domu, zapytał wywoływacza, który drzemał na ławie w przedsionku:
— Czy się przesławny Eugeniusz już udał na spoczynek?
— Przesławny Eugeniusz pracuje jeszcze, boski panie — odpowiedział niewolnik na klęczkach.
Arbogast wszedł do dużej sali, zastawionej trzema rzędami stołów. Przy jednym z nich siedział Eugeniusz, schylony nad stosem pargaminów, które przeglądał.
Ujrzawszy króla, podniósł się szybko z krzesła.
— Wyślesz jutro — mówił do niego Arbogast — dwa poselstwa. Prezbiter Apoloniusz pojedzie do Konstantynopola, do imperatora Teodozyusza, aby odwrócić jego zagniewaną rękę od Rzymu. Trzech twoich najwymowniejszych radców stanu senatorskiego uda się do króla Frawitty z darami odemnie i dobrem słowem. Chcę zawrzeć na pewien czas przymierze z Frankami, bo widzę, że obecność moja potrzebniejsza jest w Wiennie, aniżeli nad Mosellą. Poselstwu do Franków będzie towarzyszył Arbitrio ze swoim legionem.
— Stanie się podług twojego rozkazu, królu — odpowiedział Eugeniusz, pochylając głowę.








II.


Winfridus Fabricyusz leżał w swojej sali przyjęć na miękkiej sofie i wpatrywał się bystro w chudą, zwiędłą przedwcześnie twarz niskiego męża, który stał przed nim, zawinięty niedbale w brudną togę.
— Mówiono mi, że jesteś gorliwym sługą prawdziwego Boga — zaczął Fabricyusz, nie podnosząc się z sofy.
— Wszystkie myśli moje i wszystkie godziny dnia poświęciłem Stwórcy nieba i ziemi i Jego ukrzyżowanemu Synowi a naszemu Panu, Jezusowi Chrystusowi — odpowiedział dyakon Prokopiusz.
Był to ten sam fanatyk, który podburzył w dniu zaślubin córki Symmacha motłoch chrześciański przeciw poganom.
— Mężowi tak biegłemu w naszym Zakonie — mówił Fabricyusz — nie potrzebuję przypominać, że Dobry Pasterz cieszy się więcej z odnalezienia jednej zbłąkanej owieczki, aniżeli z dziewięćdziesięciu dziewięciu posłusznych. Czy podjąłbyś się nawrócenia poganki, obałamucanej przesądami bałwochwalców?
Już niejedną czcicielkę zabobonów rzymskich przyodziałem w suknię katechumenki.
— Ale tej, którą chcę powierzyć twojej opiece, nie przekonasz słowem dobroci i miłości. Powinieneś znać drogi i środki, wiodące do rozumu.
— Zanim zostałem dyakonem, byłem retorem.
Fabricyusz przypatrywał się znów Prokopiuszowi, jakby szukał w jego rysach potwierdzenia obietnicy.
Na tle żółtej twarzy dyakona świeciły chłodne oczy człowieka, który nie cofa się przed żadną przeszkodą.
Jeśli dokonasz trudnego dzieła — mówił Fabricyusz, zadowolony z badania — polecę cię boskiemu Walentynianowi i postaram się dla ciebie o biskupstwo w Gallii. Ale żądam za to nietylko twojej wymowy. Dopóki nie nawrócisz owej poganki, dopóty nie będziesz pytał o nic, posłuszny moim rozkazom z uległością niewolnika.
Gdy wojewoda wspomniał o biskupstwie, zamigotał w oczach Prokopiusza szybki błysk radości.
— Będę patrzał tylko w duszę owej poganki — odpowiedział — i wsłuchiwał się tylko w jej grzeszne myśli, by znaleźć drogę do jej rozumu, głuchy i ślepy na wszystko, co się naokoło mnie będzie działo. Rozkazuj swojemu niewolnikowi.
Wojewoda skinął na Teodoryka, który strzegł drzwi, prowadzących do sieni, przed ciekawością służby i rzekł:
— Skarbnik wypłaci bogobojnemu dyakonowi tysiąc sesterców, szatny wyda mu dwie ciepłe tuniki, kołdrę futrzaną i płaszcz żołnierski.
Zaś do Prokopiusza odezwał się tonem rozkazującym:
— Opuścisz jeszcze dziś Rzym drogą aurelijską, nie mówiąc nikomu, dokąd wyjeżdżasz. W Lunie zatrzymasz się w gospodzie pocztowej i zaczekasz na tego oto sługę mojego i powiernika (wskazał ręką na Teodoryka) i udasz się tam, dokąd ci on wskaże. Wola tego starca jest moją wolą. W Lunie nie będziesz zawierał żadnych znajomości. Przybywszy na miejsce, nie szczędź wymowy i modlitwy, abym cię mógł za nawrócenie poganki wynagrodzić jak najrychlej biskupstwem w Gallii. Pokój z tobą, dyakonie.
— Będę błagał przedwiecznego Boga, aby włożył w głos mój płomienie, zaś w słowa potęgę prawdy. Pokój z tobą, wojewodo.
Kiedy się Prokopiusz oddalił, podniósł się Fabricyusz z sofy, wyjrzał sam do sieni i na boczne kurytarze, a przekonawszy się, iż nie ma nigdzie uszu niepotrzebnych, stanął lak blisko Teodoryka, że ocierał się prawie ciałem o jego ciało.
— Czy wszystko gotowe? — zapytał szeptem.
— Jak rozkazaliście, panie — odpowiedział Teodoryk takim samym głosem przyciszonym.
— Owi zbrodniarze?
— Jest ich pięciu, a żaden z nich nie cofnie się przed zabójstwem rodzonego ojca.
Czy jesteś o tem przekonany?
— Drżą z niecierpliwości, aby mi dowieść, że nie lękają się bogów.
— Nasze niewolnice?
— Służbę żeńską wysłałem już wczoraj na noc do Luny. Towarzyszy jej Hermanryk.
— A lektyki, łoża, kobierce, posadzki?
Hermanryk zabrał z sobą całe urządzenie domu.
— Więc jutro, zaraz po wschodzie słońca?
— Jutro ze świtem udaje się świątobliwa Fausta Auzonia do Tibur. Osoby jej strzeże jeden tylko liktor i dwóch niewolników. Rzymianie wierzą, iż góry, rzeki i kamienie przydrożne bronią kapłanki Westy przed napaścią.
Zapytania i odpowiedzi wypadały z ust wojewody i Teodoryka szybkie, ciche, jakby strwożone. Mówiąc, oglądali się ciągle na drzwi.
Zamilkli.
Twarz wojewody oblał ciemny rumieniec; jego serce rzucało się gwałtownie w klatce piersiowej.
Jutro starga on kajdany, które przykuwają westalkę do przeszłości rzymskiej, a reszty dokona jego miłość. Nie odda już Fausty nikomu, nikomu... Jedna śmierć wydrze ją z jego objęć...
Lecz gdyby owi zbrodniarze, którzy ją mają porwać, zdradzili jej kryjówkę?...
Wojewoda zamyślił się. Jego brwi ściągnęły się, nadając twarzy groźny wyraz. Zbliżył znów głowę do głowy Teodoryka i mówił:
— Wdzięczność zbrodniarzów bywa zmienna, jak wdzięczność drapieżnych zwierząt. Oswojony wilk kąsa dziś rękę człowieka, którą wczoraj lizał. Dopóki Fausta Auzonia nie skąpie swojego pięknego ciała w źródle wiecznego żywota, dopóty nie powinny nawet wichry wiedzieć, gdzie się ukrywa.
Utkwił wzrok przenikliwy w twarzy Teodoryka i szeptał wyraźnie, oddzielając zgłoskę od zgłoski.
— Morze jest głębokie, szerokie, a tak milczące, jak urna z popiołami zmarłego. Zmieszczą się w niem tysiące tysięcy zbrodniarzów.
Zatrzymał się... Po chwili zapytał:
— Czy mnie rozumiesz, stary?
Sługa odgadł tajne myśli pana, bo odpowiedział:
— Moje więdnące ramię nie zmoże pięciu zbójów, z których każdy włada doskonale nożem.
— Nie naraziłbym nigdy twoich siwych włosów na walkę ze zbrodniarzami. Wyślę jeszcze dziś na noc dziesięciu Allemanów z mojej straży przybocznej, którzy się z tobą połączą na dziesiątej stacyi pocztowej. Upatrzysz sobie którego dnia pod wieczór miejsce dogodne, oddalone od mieszkań ludzkich i sprawisz się szybko i cicho. Nie żałuj tych łotrów. I bez twojego pośrednictwa zginą oni wszyscy, rychlej, czy później, śmiercią przedwczesną, na taki bowiem los zarobili sobie życiem karygodnem. Moich Allemanów zabierz z sobą, aby ci służyli w razie jakiego niespodziewanego wypadku. Po wieczerzy doniesiesz mi jeszcze, czy nie zaszła jaka przeszkoda.
Teodoryk słuchał z głową spuszczoną, nie ruszając się z miejsca.
— Możesz odejść — rzekł wojewoda.
A kiedy się Teodoryk mimo wyraźnego wezwania nie oddalał, zapytał:
— Miałżeby cię w ostatniej chwili ogarnąć lęk nierozumny?
— Już wam mówiłem, panie, że mnie duchy przodków wołają do siebie — odpowiedział starzec, spoglądając z troską na pana. — Czegóż miałbym się lękać? Śmierci? Żołnierz i sługa, ginąc za wodza i pana, zamyka dobrze swój żywot.
— A jednak pokryły chmury twoje czoło.
— Nie obawa o te kilka lat, które mi jeszcze na ziemi zostają, uprzędła owe chmury.
— Lękasz się o mnie?
— Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że szczęście nie wykwitnie dla was z tego gwałtu.
— Twój głos kłamie! — zawołał wojewoda.
— Głos wewnętrzny kłamie zawsze, gdy jego przestrogi stają na drodze ludzkich namiętności. Lecz przyszłość świadczy, że poddały go przyjazne duchy człowieka.
Teodoryk wyciągnął ręce do wojewody i mówił ciepło:
— Nie gniewajcie się, panie, że stare moje oczy nie chciałyby patrzeć na waszą rozpacz. To służebnica bogów, to dziewica poświęcona, której pożądliwość męża nie powinna splamić. Potrzebaż koniecznie waszej młodości pieszczot kapłanki Westy? Tyle pięknych kobiet stworzył Dobry Pasterz dla rozweselenia serc wojowników.
— I głupców i tchórzów stworzył Dobry Pasterz wojsko niezliczone — wybuchnął wojewoda, obrzucając Teodoryka spojrzeniem wzgardliwem. — W samą porę opuszczasz to przebrzydłe gniazdo zabobonów pogańskich, bo gdybyś został w Rzymie dłużej, zanurzyłbyś się znów w błocie przesądów bałwochwalczych. Czyń, co rozkazuję. Nie jest rzeczą sługi prowadzić wolę pana.
— Byłem zawsze waszym powiernikiem.
— I dlatego tylko słucham cię tak cierpliwie. Niech cię godność kapłańska tej Rzymianki nie przeraża. Kapłanem nie jest, kto służy zabobonom. Wykradając Faustę Auzonię, uprosisz dla swojej grzesznej duszy miłosierdzie Dobrego Pasterza, bo pracujesz dla Jego chwały. Nawrócona dziewica Westy, krewna prefekta Flawiana, przyczyni dużo blasku naszej świętej wierze.
Teodoryk uśmiechnął się smutno.
— Uczynię, co rozkazujecie — rzekł — lecz pamiętajcie, że was ostrzegałem.
Wojewoda zwrócił się ku drzwiom, wiodącym do jego pracowni. Nagle zatrzymał się i nasłuchiwał zdziwiony.
Z ulicy wnikał przez ściany domu jakiś szum, podobny do wichru jesiennego. To opadał, to podnosił się, milkł i zrywał się, świszcząc przeciągle.
— Cóż to takiego? — odezwał się wojewoda, spoglądając na Teodoryka. — Czyby się pogoda zmieniła?
Stary Alleman wskazał na sufit, w którym znajdował się kwadratowy otwór.
Jasne słońce dnia bezchmurnego wpadało do sali ukośnym, świetlanym słupem, rozkładając się na posadzce błyszczącą smugą.
A jednak dochodził z dworu wyraźnie szum wichru, to cichy, to głośniejszy.
— Dowiesz się, co to takiego? — rzekł wojewoda.
Zanim Teodoryk zdążył wykonać rozkaz pana, rozległy się w przedsionku ciężkie kroki i do sali wpadł setnik allernański.
— Bunt, bunt!... — wołał, ujrzawszy Fabricyusza. — Całe miasto... Rzymianie...
Był czemś tak przerażony, że zapomniał o oddaniu wodzowi honorów wojskowych. Pokazywał ręką na ulicę, gestykulował.
— Rzymianie... ogromna fala... całe morze... — mówił, połykając zgłoski.
Pośpiech plątał mu myśli, rwał wyrazy, tamował oddech.
— Co się stało? — zapytał Fabricyusz spokojnie.
— Bunt, bunt!... — bełkotał setnik.
— Jaki bunt? — fuknął teraz Fabricyusz. — Czy ci wino rozum odebrało? Mów do mnie językiem trzeźwego męża!
Podniesiony głos wojewody wrócił setnikowi przytomność. Wyprostował się, dotknął prawicą rękojeści miecza i opowiadał jednostajnym tonem podkomendnego.
— Poselstwo, wysłane przez senat do Konstantynopola, wróciło dziś rano do Rzymu. Przesławni ojcowie przywieźli odpowiedź odmowną. Imperator Teodozyusz nie cofnął ostatniego edyktu. Lud, dowiedziawszy się o skutku poselstwa, wyległ na ulice i grozi świątyniom chrześciańskim...
W oczach Fabricyusza zaświeciła radość.
— Nie cofnął? — rzekł. — Motłoch pogański buntuje się, mówisz?
— Gdyby nie Flawianus i Symmachus, byłby się lud rzucił na kościół lateraneński.
— Zuchwalcy! — zawołał Fabricyusz. — Moja straż allemańska natychmiast pod broń! Załoga palatyńska na Fole Marsowe!
Wyjął z za tuniki woskowaną tabliczkę, nakreślił na niej rylcem kilka słów...
Do obozu za bramą Nomentańską! Co koń wyskoczy!
Rzucił tabliczkę setnikowi i wybiegł z sali.
W kwadrans potem siadł na swojego ogiera w pełnym rynsztunku bojowym. Już podniósł miecz, aby dać straży allemańskiej znak do pochodu, kiedy przed dom zajechał rydwan złocony.
Zmarszczył się i cofnął wspinającego się konia.
Na rydwanie stał Symmachus.
Przez jakiś czas patrzeli na siebie przeciwnicy w milczeniu, potem zaczął Symmachus głosem wzruszonym.
— Senat rzymski pozdrawia przez moje usta wojewodę Italii.
Fabricyusz mruknął coś niewyraźnego.
— Z pozdrowieniem łączy senat prośbę o pobłażliwość dla słusznego żalu wyznawców bogów narodowych — ciągnął Symmachus dalej. — Zasłużysz się dla państwa, jeżeli powstrzymasz gwałtowność żołnierza. Jedna kropla naszej krwi, przelana bez potrzeby, spowodowałaby wybuch, którego końca nikt przewidzieć nie może.
Fabricyusz uśmiechnął się pogardliwie i spojrzał z góry, wyniośle na Symmacha. Chciał odpowiedzieć, iż nie lęka się motłochu, lecz przypomniawszy sobie wskazówki Walensa, rzekł:
— Bronić będę tylko życia i kościołów chrześcian. Jeśli twoi współwyznawcy nie podniosą ręki na nasze domy Boże i nie zakłócą spokoju miasta, nie zwrócę uwagi na ich wrzawę nierozumną.
Usta Symmacha drgnęły, jego czoło sfałdowało się.
Senat podziękowałby ci pismem zgromadzonych ojców — mówił — gdybyś nie drażnił rozpaczy ludu rzymskiego widokiem wojska. Spokój przywrócimy sami. Ojcowie i dziewice Westy uśmierzają już wzburzone umysły słowem rozwagi.
— Gdy miastem wstrząsa niesforność motłochu, jest miejsce moje na ulicach — odpowiedział Fabricyusz szorstko. — Namiestnikowi imperatora nie wolno spoczywać pod dachem bezpiecznym, kiedy krajowi, powierzonemu jego opiece, grozi burza.
— W takim razie pojadę przed tobą, aby uprzątnąć z twojej drogi nienawiść moich współwyznawców.
Czyń, jak ci twój rozum nakazuje — odpowiedział Fabricyusz i zakomenderował:
— Na Pole Marsowe!
Szczęknęły miecze, zachrzęściły zbroje, konie podrzuciły łby i straż przyboczna wojewody Italii ruszyła ku głównym rynkom. Prowadził ją Symmachus, który powoził sam z rydwanu.
Nie obawa o głowę Fabricyusza uczyniła z patryoty rzymskiego tarczę chrześcianina. Gdyby tylko o wstrętnego mu Galilejczyka chodziło, oddałby go Symmachus bez namysłu na pastwę rozjuszonego ludu, zniewaga jednak, wyrządzona namiestnikowi imperatora, pociągnęłaby za sobą walkę, uliczną, której sobie żaden z naczelników stronnictwa zachowawczego jeszcze nie życzył.
Wprawdzie przywieźli senatorowie, wysłani do Konstantynopola, odmowę tak stanowczą i groźną, iż Flawianus i Symmachus stracili nadzieję cofnięcia na drodze pokojowej rozkazów Teodozyusza, lecz przed postanowieniem zbrojnego oporu, należało czekać na skutek poselstwa Kaja Juliusza. W Rzymie nie wiedziano dotąd nic o pobycie brata Porcyi w Totonis i o pośrednictwie Arbogasta.
Zastawiając sobą Fabricyusza, bronił Symmachus swoich współwyznawców przed klęską, przedwczesny bowiem wybuch mógłby zniweczyć wszystkie przygotowania patryotów rzymskich.
Ze działał z całą rozwagą męża, który zna dokładnie wrażliwość tłumów, okazało się z chwilą, gdy się straż wojewody zaczęła spuszczać z Fałaty nu.
Ulice, nabite aż pod ściany domów głowami ludzkiemi, ruszały się, jak olbrzymie, nieprzerwane mrowisko. Były tak pełne, iż zdawało się, że się w tej masie nie zmieści nawet ręka dziecka. Nad żywą falą ciał, rozgrzanych już ciepłemi promieniami słońca lutego, unosiła się lekka mgła, utkana z wyziewów i oddechów.
Nieustający szum szedł ulicami.
Szedł nisko, tuż nad tłumem, nagle zrywał się, wzbijał się w górę i pędził z wyciem wichrów północnych nad dachami domów.
Fabricyusz ogarnął szybkiem spojrzeniem wodza wrogie mrowisko i zakomenderował:
— Zewrzyj się!
Łeb konia przysunął się do łba konia, ramię żołnierza otarło się prawie o ramię żołnierza. Straż utworzyła spoisty łańcuch, połyskujący złotem i żelazem.
Równocześnie rozległo się głośne wołanie Symmacha:
— Rozstąpcie się, kwiryci!
Najbliżej stojący, ujrzawszy znanego senatora, zaczęli się tłoczyć, robiąc miejsce dla jego rydwanu.
Bliżsi podawali nazwisko Symmacha dalszym. W gęstej masie ciał żłobił się powoli wąski szpaler.
— Rozstąpcie się, kwiryci! — prosił Symmachus. — Żal wasz złóżcie u stóp Jowisza. On pomści waszą krzywdę, albowiem jego gromy i błyskawice są jeszcze wszechmocne.
Wtem zawołał ktoś:
— Wojewoda!
Naokoło Symmacha i Fabricyusza zrobiła się na kilka sekund taka cisza, jak gdyby nagła śmierć pochwyciła tłum za. gardło. Tysiące oczu zwróciło się na straż allemańską i patrzyło na nią z osłupieniem.
— Ten zuchwalec śmiał obecnością swoją urągać serdecznemu bólowi ludu rzymskiego? — mówiły zdumione spojrzenia.
I powiał znów nad olbrzymiem mrowiskiem szum. zrazu stłumiony, jak szmer dalekiego morza. Z tego Szumu wypadały szybkie, coraz szybsze, coraz liczniejsze wykrzykniki.
— Galilejczyk!
— Wróg naszych bogów!
— Barbarzyniec!
Wypadały i łączyły się, groźne, dyszące, aż zlały się w jeden świszczący, przeraźliwy syk zemsty.
— Zzzabić go!
Z żywej fali wynurzyły się obnażone ręce, a w każdej z nich błyszczał nóż wyostrzony.
Fabricyusz zrozumiał, że jego straż, licząca tylko sto mieczów, nie zmoże wściekłości uzbrojonego tłumu. Choćby jego Allemanowie usunęli tysiąc bałwochwalców, przywali ich i zmiażdży drugi tysiąc.
Mógł się cofnąć... Był jeszcze czas. Ale duma żołnierska przykuła go do miejsca.
Pochylił się na koniu, przyczaił się, jak ptak drapieżny i spoglądał na rozjuszony motłoch ze spokojem wojownika, przywykłego do zapasów ze śmiercią. Pierwsze ramię, które się na niego podniesie, obwiśnie na zawsze. Byłby się rzucił sam w ten wrzątek nienawiści, gdyby nie groźba Walensa. Będzie się tylko bronił...
Bladość nie pokryła jego oblicza, powieki nie drgnęły, oczy nie straciły blasku. Tylko usta zacięły się i prawica ściskała kurczowo rękojeść miecza.
Lecz i Symmachus zrozumiał, że od jego przytomności zależą losy Rzymu. Porażka straży przybocznej wojewody Italii sprowadziłaby na dawną stolicę niezawodnie legiony Walentyniana, a tę ostateczność odsuwali patryoci do chwili zbrojnego wybuchu.
Więc szarpnął konie, rzucił się na tył rydwanu i rozłożył ręce, zastawiając sobą Fabricyusza.
— Zamordujcie i mnie! — zawołał.
Przeraźliwy syk wchłonął jego słowa. Lud widział tylko ukochanego senatora tuż przed wojewodą i zawahał się. Noże opuszczały się jeden po drugim, wrzawa cichła...
— Zamordujcie i mnie! — powtórzył Symmachus, zrywając z siebie togę. — Zamordujcie razem ze mną Flawiana i Juliusza i wszystkich tych, którzy myślą za was, ażebyśmy nie patrzyli dłużej na waszą nierozumną gwałtowność. Tylekroć słyszeliście, iż najmocniejszą tarczą słabych jest cierpliwość. Ale wy jesteście, jak niewiasta, która naprzód czuje, a dopiero potem myśli, wy jesteście, jak nieświadome dziecko, które dostrzega tylko swoje bezpośrednie otoczenie. Wołamy na was ciągle: czekajcie! a wy targacie nierozważnym pośpiechem dzieło rąk naszych. Zamiast pomagać, przyczyniacie nam bezustannie nowych trosk. Przeto zabijcie i mnie i Flawiana i Juliusza i wszystkich ojców z krwi waszej i brońcie się sami przed potęgą imperatorów.
Otworzył tunikę na piersiach.
— Uderzcie! — wołał.
Jak oliwa wygładza bałwan wspieniony, tak uśmierzały jego słowa wściekłość motłochu.
Lud rzymski wiedział, iż słynny senator poświęcił wszystkie myśli swoje sprawie zagrożonego pogaństwa. Jeżeli on, Symmachus, zacięty wróg Galilejczyków, zasłaniał sobą Fabricyusza, czynił to bezwątpienia po naradzie z innymi ojcami i miał w tem cel, którego nie mógł publicznie wyjawić.
Tam, dokąd głos Symmacha sięgał, ucichła wrzawa zupełnie. Zastąpił ją cichy szept. Rozważniejsi tłómaczyli gorętszym znaczenie mowy senatora.
Tylko z dalszych miejsc nadpływało groźne wołanie z łoskotem grzmotu.
— Zabić go, zabić! — huczało.
W miarę jednak, jak się cichy szept rozlewał nad wrowiskiem ludzkiem, jak ogarniał coraz szersze koło, słabł stopniowo wybuch zemsty.
— Broń nas przed potęgą imperatorów, ojcze ojczyzny! — odezwał się jakiś starzec.
— Broń nas, broń! — prosili najbliżsi.
— Powiedz, co mamy czynić.
Symmachus podniósł rękę nad utulonym ludem i mówił:
— Dopóki boskie oblicza Teodozyusza i Walentyniana zdobią sztandary wojska rzymskiego i spoglądają na was ze świątyń i z gmachów rządowych, dopóty szanujcie przedstawicielów ich władzy. Niech nikt nie powie, iż lud rzymski sprowadził na siebie gwałtem i zdradą gniew imperatorów rzymskich.
Obrzucił tłum spojrzeniem, które mówiło więcej od jego ciemnych słów i zapytał:
— Czyście mnie zrozumieli, kwiryci?
I znów poszedł cichy szept wokoło. Starsi podawali go młodszym, mężowie niewiastom.
Lud domyślił się, że chwila stanowcza jeszcze nie nadeszła.
— Rozkazuj, Symmachu, obrońco naszych bogów — wołano teraz zewsząd.
— Niech wasza ręka nie wie nic o płomieniach, które pożerają wasze serca mówił Symmachus głosem podniesionym.
Obrzucił po raz wtóry tłum spojrzeniem wyinownem i ruszył z miejsca.
Wolno, krok za krokiem, pruł rydwan zbitą masę ciał, posuwając się z trudem naprzód. Tłum łupał się, pękał, posłuszny wezwaniu zasłużonego patryoty.
Tam, gdzie się Symmachus przedzierał z Fabricyuszem, wiała teraz taka cisza, że słychać było wyraźnie ciężki oddech najbliżej stojących. Rzymianie odwracali głowy lub spuszczali oczy w ziemię, aby nie patrzeć na monogramy chrześciańskie, błyszczące na szyszakach żołnierzów.
Nad tą ciszą ponurą płynął głuchy łoskot kół rydwanu, zmieszany z miarowym szczękiem mieczów i z chrzęstem zbroi Allemanów. Od czasu do czasu rozlegał się głos Symmacha:
— Rozstąpcie się, kwiryci, rozstąpcie...
Głos senatora stawał się coraz słabszy. Nie wzywał, nie prosił, jeno skarżył się.
Symmachus jechał z głową podniesioną, ale jego twarz pokrywała taka bladość, jak gdyby ciężka i długa choroba wyssała z niej wszystką krew. Siwe włosy osunęły się w nieładzie na czoło, powieki i usta drgały nerwowo. Widać było, że dumny Rzymianin dobywał z siebie wszystkich sił, aby się nie załamać pod brzemieniem służby obywatelskiej.
Bo ani on, ani żaden z naczelników stronnictwa zachowawczego nie przypuszczał, nawet w godzinie rozpaczy, iż okoliczności zmuszą, ich kiedykolwiek do bronienia burzycielów tradycyj rzymskich przed gniewem ludu rzymskiego.
Czego się nikt nie spodziewał, stało się. Jeden z najgorętszych patryotów zastawiał własną, piersią w Rzymie, w stolicy Jowisza, w sercu konającego pogaństwa, zaciekłego wroga bogów narodowych...
Lud czuł okrucieństwo tego położenia, przeto oniemiał, nakształt jeńca, powalonego o ziemię.
Z nawoływań Symmacha, z ponurej ciszy, z ciężkiego oddechu tłumu wiał smutek tak głęboki, iż rzucił cienie swoje i na duszę Fabricyusza.
Wszakże był on przedewszystkiem walecznym żołnierzem, a żołnierz waleczny nie pastwi się nigdy nad słabszym.
Fabricyusz, widząc przed sobą mrowisko ludzkie, zdeptane przez ból serdeczny, zapomniał o swoim wstręcie do pogan. Gdyby się Rzymianie byli na niego rzucili, tarzałby się w ich krwi, rwałby ich ciało zębami. Upokorzeni, sponiewierani budzili w nim litość.
Żałował, iż nie usłuchał Symmacha. Splótł ręce na karku konia i zwiesił głowę, nie śmiejąc spojrzeć naokoło siebie. Jego serce żołnierskie wstydziło się w tej chwili za nienawiść fanatyka.
Ani jedno oko życzliwe nie zwróciło się na straż wojewody Italii. Allemanowie posuwali się wśród głuchego milczenia, jak gdyby byli zbrodniarzami, których motłoch odprowadza na miejsce kaźni.
Na Polu Marsowem, wzdłuż głównej ulicy, czekała już na wojewodę załoga stolicy. Gdy ją Symmachus ujrzał, zatrzymał rydwan.
— Nie jestem ci już więcej potrzebny — rzekł do Fabricyusza.
Kiedy się Symmachus oddalił, stanął wojewoda przed frontem wojska i zawołał głosem donośnym:
— Witajcie, towarzysze!
Odpowiedział mu stłumiony szmer. Miecze nie uderzyły o tarcze. Szeregi legionistów stały nieruchome. Z pod błyszczących szyszaków szły ku wodzowi spojrzenia niechętne. Tu i owdzie tylko odezwał się głos odosobniony:
— Pozdrowienie tobie, wojewodo!
Fabricyusz przygryzł wargę. Wiedział, że nie zapanował dotąd nad sercami żołnierzów, że między niego a legiony Italii wcisnęła się nienawiść religijna, która rosła z każdym dniem.
Skinął na swoich podkomendnych i rozkazał: Pierwsza, druga i trzecia kohorta przywrócą porządek na ulicach... Miecza nie dobywać, ludu nie drażnić... W razie potrzeby użyć tarczy i pięści... Kohorta czwarta, piąta i szósta otoczą w śródmieściu świątynie chrześciańskie i nie dopuszczą do nich wichrzycielów. Konnica za mną...
Nie pożegnawszy wojska zwykłem pozdrowieniem, ruszył ku pagórkowi Celijskiemu, aby bronić bazyliki lateraneńskiej przeciw nienawiści pogan.
Symmachus wracał tymczasem tą samą drogą.
Ulice zaczęły się już opróżniać. Tu i owdzie tylko, na placach przed świątyniami stały jeszcze gromadki, gwarzące półgłosem.
Tam, gdzie Symmachus przejeżdżał, podnosiły się do niego zachmurzone twarze i smutne spojrzenia. Nikt nie witał go okrzykiem, oklaskami; ojcowie nie pokazywali go synom, matki córkom.
Głęboka boleść milczy.
Słońce zachodziło właśnie, kiedy Symmachus, skręciwszy na Kapitol, zatrzymał rydwan przed świątynią głównych bogów rzymskich. Cienie wieczorne ogarnęły już dolną część olbrzymiego, kwadratowego gmachu. Tylko złocony szczyt mienił się jeszcze w promieniach gasnącej gwiazdy dziennej.
Symmachus rzucił lejce jakiemuś żebrakowi i wszedł po szerokich stopniach marmurowych wschodów do przybytku Jowisza, Junony i Minerwy.
Wnętrze świątyni, natłoczone ogromnemi filarami, było tak wysokie i rozległe, iż wzrok ludzki gubił się w niem, jak w przestrzeni. Wielkie mnóstwo dużych lamp, przyczepionych do kolumn, robiło z progu wrażenie drobnych światełek, przysłoniętych mgłą.
Symmachus szedł środkiem świątyni ku kaplicy Jowisza, która jarzyła się wgłębi, jak gwiazda. Bił z niej blask tak jasny, iż zaćmił wszystkie płomienie lamp i świec woskowych.
Szedł wolno i ostrożnie, bo wszędzie potykała się jego stopa o ciało ludzkie. Białe suknie niewiast i białe togi mężów, obramowane szerokim, purpurowym szlakiem stanu senatorskiego, walały się w prochu. Cały patrycyat rzymski składał ból swój u stóp ojca bogów narodowych. Od czasu do czasu podnosiło się dwoje rąk i głos, przesiąkły łzami, płakał:
— O Jowiszu, Jowiszu!...
Wówczas poruszyły się białe suknie i białe togi, jak spokojne wody jeziora, muśnięte lekkim powiewem i ciche łkanie przepłynęło nad pochylonemi głowami.
Potem nastała znów cisza, przerywana jękiem, westchnieniem.
Symmachus, zbliżywszy się do kaplicy Jowisza, przytulił się do filarów, splótł ręce i spoglądał wzrokiem, pełnym żalu, na posąg opiekuna Rzymu.
Stary Zeus spoczywał na tronie z kości słoniowej. Złoty wieniec lśnił w jego złotych włosach, purpurowy, palmami dzierzgany płaszcz tryumfatora rzymskiego okrywał jego ramiona. W jednem ręku trzymał wyobrażenie zwycięstwa, w drugiem gromy i błyskawice.
Sto lamp rzucało drżące promienie na złote i srebrne wota, na puklerze, nabijane drogiemi kamieniami, na miecze i zbroje, wazy murryńskie i drogocenne naramienniki. Pobożność kilku wieków ozdobiła przybytek Jowisza, królującego na Kapitolu w towarzystwie Junony i Minerwy.
Dla Symmacha i wielu z ostatnich pogan był ten złocisty Jowisz tylko wcieleniem tradycyi rzymskich, widomym łącznikiem między teraźniejszością a przeszłością. Korząc się przed nim, zanosili błaganie do duchów opiekuńczych ojczyzny.
Nie do Jowisza modlił się Symmachus, kiedy szeptał:
— O, ty, kierowniku świata, któremu się podobało mieć tyle imion, ile języków naczynili sobie ludzie — zmiłuj się nad Rzymem! Jeśli nie odgadliśmy twojego prawdziwego imienia, nie karz za nieświadomość słabego rodu śmiertelników, albowiem nie powiedziałeś nam, jak chcesz, abyśmy cię nazywali. Czy jesteś siłą, rozproszoną we wszechświecie i łączysz się ze wszystkiemi pierwiastkami, pobudzając je do ruchu bez obcej pomocy, albo też jesteś potęgą odrębną, oderwaną od stworzenia, unoszącą się nad dziełem swojem — przebacz ojczyźnie mojej chwile zapomnienia, pychy i bluźnierstwa. Wszakże służył ci przez długie wieki naród rzymski z posłuszeństwem dziecka, które nie rozumuje i nie wątpi. Za korną wiarę przodków zmiłuj się nad nieszczęśliwymi potomkami, których gniew twój chłoszcze nad miarę. Pozwól się przebłagać, nieznany władco świata i przyjm nas napowrót do łaski swojej.
Zapatrzył się w promienne oblicze Jowisza, otoczone aureolą z drgających blasków, jakby czekał na odpowiedź.
Ze świątyni szedł ku niemu bezustannie cichy szmer westchnień, zmieszany z jękami. Symmachowi zdawało się, że biała fala tog i sukien, owiana mrokami wieczoru, oddala się, blednie, wsiąka w ziemię, ginie. Jego wzrok, olśniony jasnością kaplicy Jowisza, widział jakąś szarą mgłę, z której wychylały się od czasu do czasu niewyraźne kontury ciał ludzkich.
I tak gwałtowny ból spadł na niego, iż złamał go i rzucił na kolana. Te niewyraźne kontury ciał ludzkich zrobiły na nim wrażenie cieniów, niknących w przestrzeni.
Ujął głowę w dłonie i leżał bez ruchu na posadzce. Jego serce rzymskie przepełniał płacz, który wola męża powstrzymywała. Łkanie rozpierało mu piersi, cisnęło się do gardła. Mocował się z sobą, by nie wybuchnąć skargą niewiasty.
Duszę jego oświecił jeden z tych nagłych, szybkich błysków, które rozdzierają czasami zasłonę przyszłości i pozwalają oku śmiertelnemu spojrzeć na chwilę, na sekundę w zakryte jutro.
— Miałżebyś oblicze swoje odwrócić na zawsze od dzieci Romy, nieznany władco świata, miałżebyś nie cofnąć wyroków swoich? — mówił Symmachus. — Dlaczego?... dlaczego?...
Przycisnął ręce do piersi i oddychał z trudem.
— Jeśli cię nieświadomość nasza obraża, powiedz, jak chcesz, żebyśmy cię nazywali. Służą ci góry i morza, słońce i gwiazdy, wichry i pioruny. Przemów do nas hukiem swoich grzmotów, burz i huraganów. Zrozumiemy cię, o panie nieba i ziemi!
Przypadł twarzą do posadzki.
— Zmiłuj się nad Rzymem, nad swoim ludem wybranym — modlił się gorąco, z rozpaczą.
A ze świątyni płynął ku niemu ciągle cichy szmer westchnień i stłumionych jęków, wciskając się do jego duszy skargą beznadziejną.
Symmachus zmiatał siwemi włosami proch z posadzki. Nie hamował już swojego bólu. Urywane suche, kawałami z piersi wypadające łkanie wstrząsało jego ciałem.
Kiedy tak leżał, zdeptany, nędzniejszy od schłotanego niewolnika, zbliżyła się do niego biała postać. Nikomachus Flawianus schylił się nad przyjacielem, dotknął jego ramienia i wyrzekł głosem przyciszonym:
— Podnieś się i bądź mężem! Przyszły wiadomości od Juliusza.
Symmachus zerwał się z kolan.
— Od Juliusza? — szepnął.
Blask radości rozjaśnił jego twarz stroskaną.
— Juliusz był u Arbogasta? Widział się z nim, mówił z nim? O, gdyby Arbogast...
— Juliusz był u Arbogasta w Totonis, skąd udał się do Wienny, aby poprowadzić dalej dzieło rozpoczęte — odpowiedział Flawianus. — Z drogi wzywa nas do cierpliwości i przysyła słowa nadziei. Donosi, że duszę Arbogasta trawią już płomienie podrażnionej dumy. Z tych płomieni wykwitnie dla nas zbawienie.
— O, gdyby Arbogast... — powtórzył Symmachus, chwytając rękę Flawiana.
— Gdyby się Juliuszowi udało przeciągnąć Arbogasta na naszą stronę — mówił Flawianus — zwróciłyby się groźby Teodozyusza na niego samego. W połączeniu z Arbogastem złamiemy potęgę prefektur wschodnich bez wielkich wysiłków.
— A bez Arbogasta?
— Bez Arbogasta wezwiemy pomocy naszych bogów.
— Bogowie Rzymu opuścili nas oddawna — odpowiedział Symmachus ze smutnym uśmiechem.
— Zostaje nam już tylko zwycięstwo albo zgon zaszczytny. Innego wyjścia nie ma po ostatniej odmowie Teodozyusza.
— Twoja kolej nadeszła, Wiryuszu.
— Co było w mojej mocy, uczyniłem. Legiony Italii są po naszej stronie, prefekt Afryki obiecał nadsyłać z Egiptu tyle zboża, ile go będziemy potrzebowali; pieniędzy i broni mamy poddostatkiem, zwolennicy dawnego porządku, rozrzuceni po całem cesarstwie, czekają na hasło ze stolicy.
Flawianus podniósł połowę togi do góry i opuścił ją wolno ku ziemi.
— Zaczekamy jeszcze na dalsze wiadomości Juliusza, a gdyby były niepomyślne, złożymy losy Rzymu w ręce boga wojny. Niech Mars wybiera między nami a Teodozyuszem.
— Niech wybiera — wyrzekł Symmachus.








III.


Jeszcze było na dworze szaro, kiedy się nazajutrz bramy Atrium Westy otworzyły i na ulicę wyszła Fausta Auzonia, ubrana w zwykłe suknie kapłanki. Tylko zamiast jedwabnego, szkarłatnego płaszcza, miała na sobie długą opończę z grubej, białej wełny.
Spojrzała w niebo. Lekkie chmury, rozwiane, jak mgły, przeciągały wolno nad miastem. Od wschodu płynął chłodny wiatr, który wnikał aż do kości.
Przed bramą czekał na westalkę rydwan, zaprzężony w cztery białe konie.
W chwili, kiedy Fausta wchodziła na wóz, nadleciały z lewej strony trzy gołębie, okrążyły Atrium Westy i znikły za murami świątyni Jowisza.
Służba wysunęła przed siebie wielkie palce rąk, odżegnywając zła wróżbę. Fausta pochyliła głowę i modliła się szeptem.
— Do Tibur! — rozkazała.
Odwiązała sama purpurowe wodze, przyczepione do haka, wbitego w mur, i ruszyła w drogę.
Poprzedzał ją liktor a postępowali za nią dwaj niewolnicy. Wszyscy trzej byli konno.
Miasto już się budziło. Handlarze i rzemieślnicy odsuwali żelazne drągi, broniące przystępu do sklepów i warsztatów, robotnicy ciągnęli do swoich zajęć, dzieci do szkoły.
Wszędzie, gdzie przechodził rydwan westalki, ustawała wrzawa poczynającego się dnia. Handlarze, rzemieślnicy i dzieci przykładali ręce do piersi i schylali kornie głowy. Kobiety klękały. Pachołkowie miasta prostowali się, jak przed swoim prefektem.
Bez potrzeby nawoływał liktor głosem monotonnym:
— Miejsce dla świątobliwej dziewicy Westy!
Uboga ludność Rzymu usuwała się sama z drogi kapłanki. Nawet chrześcianie oddawali jej pokłon należny.
Ona dziękowała uprzejmym uśmiechem i życzliwem spojrzeniem królowej, przywykłej do hołdów.
Nagle drgnęła. Na Suburzy, na zbiegu czterech ulic. stał mąż, przyodziany w płaszcz gal[47] Z pod kaptura wysuwały się jasne włosy, na tle śniadej twarzy świeciły błyszczące, czarne oczy.
I on pochylił głowę.
Wodze zadrżały w rękach Fausty, gorący rumieniec oblał jej twarz i czoło.
Teraz wysunęła i ona wielki palec przed siebie, jakby odżegnywała widmo.
Już znikł rydwan na zakręcie ulicy, a ów mąż stał jeszcze na tem samem miejscu, ścigając westalkę wzrokiem pożądliwym. Kiedy turkot kół zamilkł, odsunął kaptur i oddalił się szybko.
Był to Fabricyusz.
Przez całą noc nie zmrużył oka. Niepokój spłoszył go z łoża i wypędził z domu. Straże, rozstawione na Palatynie, dziwiły się gorliwości wodza. Po kilka razy wracał do nich, pytał o hasło, gromił bez powodu, odzywał się, jakby nie słyszał odpowiedzi i biegł dalej.
Zbliżał się ostrożnie do Atrium Westy, okrążał schronisko dziewic, nasłuchiwał, zapominając o własnem bezpieczeństwie. Z pierwszym brzaskiem budzącego się dnia stanął na drodze, która prowadziła do Tibur i czekał.
Po wypadkach wczorajszych nie był pewny wyjazdu Fausty. Może ją arcykapłan zatrzyma w mieście, może ona sama nie będzie chciała opuścić świątyni w chwili groźnej...
Gdyby zmieniła termin, spełzłby na niczem plan porwania, obmyślony i przygotowany z takim trudem. Najęci przez Teodoryka oprawcy mogliby się cofnąć, jakaś inna nieprzewidziana przeszkoda mogłaby uwolnić westalkę z sieci zastawionych.
Obawy te odebrały Fabricyuszowi sen. Przeto, ujrzawszy Faustę, odetchnął swobodniej. Lecz trawiący niepokój nie odstąpił go zupełnie.
Wyjazd westalki był dopiero początkiem przedsięwziętego dzieła. W godzinach rannych ciągną do Rzymu tłumy wieśniaków. Teodoryk może nie znaleźć miejsca dogodnego do napadu, a wówczas...
Na samą myśl o nieudaniu wyprawy, drżał Fabricyusz na całem ciele. Porywał go gniew na obowiązki, które skrępowały jego ruchy. Jego pragnienia młodzieńcze oplotły posiać Fausty z taką namiętnością, iż gdyby mu dziś kazano wybierać pomiędzy miłością westalki a namiestnictwem Italii, byłby sięgnął po pierwszą.
Czując, że go ściany domu będą dusiły, jak mury więzienne, udał się za miasto do obozu, kazał wojsku stanąć pod bronią i męczył je przez kilka godzin ćwiczeniami.
Fausta zbliżała się tymczasem do bramy tiburtyńskiej, przeprowadzana z ulicy w ulicę hołdem Rzymian.
Przed samą bramą usłyszała za sobą tętent szybko biegnących koni. Odwróciła się... Jakaś kobieta pędziła na rydwanie, rozpuściwszy wodze. Niebieski płaszcz, rozdętywiatrem, unosił się nad jej głową, jak skrzydła.
Zrównała się z westalką, zatrzymała wóz na miejscu, rzuciła lejce jednemu z niewolników i skoczyła na rydwan Fausty.
— Nie jedź dziś do Tibur, nie jedź... — mówiła głosem zdyszanym.
— To ty, Porcyo? — odezwała się Fausta, poznawszy siostrę Juliusza. — Nie miękkie musi być twoje łoże, kiedy je o tak wczesnej godzinie opuszczasz.
— Nie jedź dziś do Tibur, świątobliwa pani! — prosiła Porcya, całując rękę kapłanki.
Fausta pogładziła zarumienioną twarz dziewczyny.
— Dlaczego, dziecino? — spytała łagodnie. — Przed chłodem dnia pochmurnego strzeże mnie opończa.
— Przed potęgą złych demonów, którzy nam twojej cnoty zazdroszczą, nie obroni cię najgrubsza wełna — mówiła Porcya.
A zbliżywszy usta do ucha Fausty, szeptała:
— Widziałam cię we śnie na dużej łące... Zbierałaś kwiaty, aby umaić niemi ołtarz niepokalanej Westy... Wtem spadł na ciebie ogromny jastrząb, porwał cię w swoje szpony, uniósł w błękity niebieskie i znikł z tobą w przestrzeni... Z góry sypały się na ziemię kwiaty i strzępy twojej sukni kapłańskiej... I kwiaty i strzępy były zbrukane, zmięte... Nie jedź dziś do Tibur, świątobliwa pani...
Twarz Fausty zachmurzyła się. Przesądna Rzymianka, zestawiwszy ze snem Porcyi owe trzy gołębie, które nadleciały z lewej strony, zaczęła się wahać. Zastanowiło ją także spotkanie z Fabricyuszem.
Lecz gdyby wróciła do Atrium, cóż powiedziałaby arcykapłanowi, czem wytłómaczy swoje nieposłuszeństwo? Wszakże udawała się do Tibur na rozkaz przełożonego dziewic Westy. Obawą przed czynem gwałtownym wojewody nie może się zasłonić, nikt bowiem nie powinien wiedzieć o jego grzesznych uczuciach dla niej. Miłość chrześcianina była haftbą dla westalki.
Fausta nie mogła wrócić do domu.
— Wczorajsze zbiegowisko uliczne zatrwożyło widocznie tak bardzo twoje młode serduszko — wyrzekła — iż cię złość Galilejczyków nawet w snach nocnych straszy. Nie lękaj się o mnie. Nasi bogowie panują jeszcze w Rzymie, a oni czuwają nad bezpieczeństwem swoich służebnic.
Pocałowała Porcyę w głowę.
— Jutro oczekuję cię w Atrium, abym ci mogła za dobroć podziękować.
— Weź mnie z sobą, świątobliwa pani — prosiła Porcya.
— Chcesz mnie bronić przed owym ogromnym jastrzębiem? — mówiła Fausta z uśmiechem. — Jeśli on taki mocny, jak ci się we śnie przedstawił, to porwałby i ciebie razem ze mną, a tegoby mi Konstancyusz Galeryusz nigdy nie przebaczył. Nie powstrzymuj ranie, dziecino, bo Helios wysyła już przed sobą różowopalcą Jutrzenkę, zaś drogę do Tibur przedłużają pagórki.
Kazała liktorowi przenieść Porcyę na jej rydwan i wjechała w bramę.
Straż opuściła przed nią miecze, setnik powitał ją okrzykiem, jak wodza.
Droga do Tibur biegła wzdłuż wąskiej rzeki, zaginając się i kręcąc razem z nią. Z początku otaczały ją z obu stron gęsto domy ogrodników, którzy zaopatrywali stolicę w jarzyny. Na trzeciej mili rozprzęgał się łańcuch zabudowań, coraz to luźniejszy. Zasłonięte klombami cyprysów i kasztanów, świeciły już tylko jasne wille, schroniska letnie bogatszych kupców rzymskich.
I wozy, które ciągnęły zrazu sznurem, stały się rzadsze. Biała opaska westalki i wstęgi, unoszone wiatrem, powstrzymały ich szybki bieg zdaleka. Podróżni, spieszący do Rzymu, czekali z nachylonemi głowami dopóty, dopóki ich orszak kapłanki nie minął. Pobożniejsi zeskakiwali na ziemię i padali na kolana.
Fausta miała na ustach dla wszystkich ten sam zawsze uprzejmy, życzliwy uśmiech wielkiej pani, przywykłej do hołdów od lat najmłodszych.
Na czwartej mili zrównała się z wozem, który wlókł się przed nią krok za krokiem, chociaż siedziało w nim tylko trzech mężów.
Na wezwanie liktora usunął się i ten wóz na stronę, lecz podróżni nie oddali kapłance pokłonu. Jeden z nich, który powoził, odwrócił głowę, dwaj inni obrzucili szybkiem, badawczem spojrzeniem niewolników Fausty, jakby mierzyli ich siły.
Kiedy ich rydwan wyprzedził, zaciął woźnica konie i trzymał się teraz ciągle tuż za westalką.
Na dworze robiło się coraz jaśniej. Przez chmury, pokrywające wschodni skraj nieba, przeświecała smuga barwy miedzianej, której odblask rozlewał się szeroko wokoło.
Wiatr przypadł gdzieś, drzewa przestały szeleścić — w całej naturze uczyniła się cisza.
Wśród tej ciszy wychylał się ze smugi miedzianej rąbek kuli ognistej. Wysuwał się zrazu wolno, potem szybciej, coraz szybciej, aż nad szarą wstęgą pagórków, rysujących się na horyzoncie, zawisła duża, czerwona tarcz, przed którą pierzchały ostatnie cienie nocy.
Fausta wyciągnęła ręce do słońca.
— Witaj Heliosie, boże światłości! — mówiła półgłosem — i osusz ciepłem swojem łzy mojego narodu. Niech twoje oko płomienne patrzy dziś tylko na uśmiechy szczęśliwych. Bądź pozdrowiony, Heliosie!
Czerwona tarcz bladła, żółkła — miedziana smuga nikła, rozpływała się — chmury stawały się jaśniejsze, przejrzystsze — wiatr odezwał się znów — drzewa szeleściły.
Małe, szarawą mgłą przysłonięte słońce rozpoczęło swoją codzienną robotę. Potoki blasków nie tryskały z jego płomiennej krynicy na ziemię, natura nie uśmiechała się, ludzie i zwierzęta nie podnosili do niego wdzięcznych oczu.
Fausta okryła się lepiej opończą i przynagliła konie do pośpiechu.
W sercu jej trzepotał się jakiś niepokój, którego nie mogła opanować. Było jej, jakby ją ktoś z tyłu chwytał za suknię, usiłując strącić z rydwanu. Kilka razy obejrzała się poza siebie, a wówczas padał jej wzrok zawsze na mężów, którzy jechali z tyłu. Wpatrywali się w nią z takiem wytężeniem, z taką bezczelnością, iż odwracała szybko głowę, obrażona ich zuchwalstwem.
Coby to mogli być za ludzie? — pytała swoich myśli. — Żaden z wyznawców bogów narodowych nie śmiałby się zbliżyć do dziewicy Westy na odległość kilku kroków. Może to Galilejczycy?... Ale i chrześcianie, mieszkający w Italii, czcili w strażniczkach świętego żnicza ich czystość, ich ofiarę ze szczęścia doczesnego.
Wyobraźnia pokazała Fauście ogromnego jastrzębia Porcyi. Wisiał nad jej głową, wyciągał do niej szpony... Jasne pióra zdobiły jego głowę, czarne, dziwnie błyszczące oczy paliły się nad dziobem zakrzywionym.
Fausta szarpnęła tak gwałtownie wodze, że się konie rzuciły w tył.
Jastrząb Porcyi miał oczy Fabricyusza...
Pozostawaliżby ci ludzie w związku z zamiarami wojewody? Wszakże pożegnał ją Fabricyusz w ową noc pamiętną, w świątyni, z groźbą spotkania na innem miejscu. Znaczyło to, iż nie stracił nadziei zbliżenia się do niej, bez względu na środki.
Ośmieliłżeby się ten Galilejczyk ściągnąć rękę na kapłankę, strzeżoną przez cały naród? — pytała się Fausta.
A niepokój, ogarniający ją z każdą chwilą więcej, odpowiadał:
— Kto odważył się naruszyć nietykalność świątyni Westy, ten nie cofnie się przed żadnym gwałtem.
Rzecz szczególna... Fausta zarumieniła się, jej usta złożyły się w uśmiech szczęśliwy. Kapłanka była kobietą, a kobiecie schlebiała miłość, mocniejsza od hańby i śmierci. Gdyby nie była złożyła marzeń swojej młodości u stóp Westy, nie odtrącałaby może uczucia, którego potęga zasługiwała na wzajemność.
Jakaś wieśniaczka przechodziła właśnie drogą. Ujrzawszy westalkę, zgięła kolana.
Cześć, oddana jej godności, przypomniała Fauście obowiązki tej godności. Wstrząsnęła głową, jakby chciała z niej wypłoszyć myśli grzeszne. Lecz serce niewieście przędło dalej złotą nić rojeń dziewiczych.
Fausta ocknęła się dopiero, gdy się przed nią rozległ głos liktora:
— Z drogi! Miejsce dla świątobliwej dziewicy Westy.
Na drodze toczyła się duża kareta podróżna z zapuszczonemi storami. Fausta chciała ją wyminąć — kareta nie pozwoliła się prześcignąć. Równocześnie przysunął się wóz, jadący z tyłu, tak blisko jej rydwanu, że konie owych nieznanych ludzi ocierały się prawie o jej niewolników.
Daremnie nawoływał liktor, klęli niewolnicy, a Fausta zacinała swoje klacze.
Podróżni z przodu i z tyłu nie zwracali uwagi na klątwy i nawoływania. Gdy Fausta rozpuściła konie, biegli i oni, kiedy zwalniała kroku, posuwali się i oni bez pośpiechu.
Uporczywe milczenie i dziwna bezwzględność nieproszonych towarzyszów przypomniała znów Fauście jastrzębia Porcyi i groźbę Fabricyusza.
Obejrzała się dokoła. Okolica stała się pusta, bezludna. Wzdłuż drogi nie świeciły już białe wille. W oddali tylko, przyczepione do stoków gór, majaczyły po przez błękitnawą mgłę szare wioski.
Faustę ogarnął lęk. Nieszczęście któreby ją spotkało, okryłoby Rzym żałobą.
Wytężyła wzrok przed siebie. Może nadjedzie jaki prawowierny wyznawca bogów narodowych i uwolni ją od szczególnej opieki.
Na drodze, jak daleko oko sięgało, nie było widać ani wozów, ani ludzi.
Dotrzeć do owych szarych wiosek, a będzie ocaloną. Zawezwie pomocy władzy...
Bezładne myśli wirowały w głowie Fausty. Czuła coraz wyraźniej, iż grozi jej niebezpieczeństwo. Mówiło jej to gwałtowne bicie serca i przykry chłód, który rozchodził się po jej ciele.
— Niech się ci ludzie usuną z mojej drogi. Wezwij ich w imieniu prefekta pretoryum! — rozkazała liktorowi.
Lecz i nazwisko Flawiana nie oddziałało na natrętów. Kareta posuwała się milcząca, jakby nie wiozła nikogo.
Okolica stawała się coraz więcej pusta, głucha. Na prawo i lewo rozciągały się bezdrzewne błonia. Góry, po których przeciągały obłoki, zbliżały się, zimne, ponure.
W sercu Fausty ustąpił lęk miejsca gniewowi. Ci bezczelni ludzie krępowali jej swobodę, lekceważyli jej rozkazy...
Pochyliła się na rydwanie, rozpuściła wodze.
I rozpoczęło się szczególnego rodzaju widowisko. Kareta, rydwan i wóz, tworząc jedną linię, pędziły, jakby się popisywały w cyrku, w obliczu ludu rzymskiego. Zwierzęta parskały, ludzie milczeli, z pod kopyt koni sypały się iskry, tuman kurzu wzbijał się w górę.
Fausta blada, z głęboką zmarszczką na czole, z drgającemi nozdrzami chciała wyprzedzić koniecznie karetę. Ale nieznany podróżny gonił tak samo, jak ona.
Nagle, w miejscu, gdzie się droga rozbiegała na dwie strony, zatrzymała się kareta tak niespodzianie, że konie Fausty wpadły na nią z tyłu. Jeden z nich runął na ziemię, inne rzuciły się w bok, lejce poplątały się.
Zanim Fausta miała czas rozpatrzeć się w położeniu, odezwały się za jej plecami głosy podniesione.
Obejrzała się... Jeden z jej niewolników tarzał się we własnej krwi, drugi bronił się przeciw dwom napastnikom.
Wydobyła z za tuniki sztylet, lecz w tej samej chwili skoczył ktoś na jej rydwan, zarzucił jej na głowę opończę i dwoje silnych ramion objęło ją, uniosło.
W kilka minut potem pędziły kareta i wóz drogą boczną ku północy. Gęste kłęby kurzu zakryły wkrótce uciekających.
Ani napastnicy, ani napadnięci nie zauważyli, że przerażone oczy jakiegoś starca patrzyły na gwałt, dokonany na westalce.
Za kępką krzaków siedział żebrak, który łatał sobie przyodziewek. Gdy kareta znikła w oddali, wyszedł z ukrycia, włożył trupy liktora i niewolników na rydwan, odciął zabitego konia i ruszył ku Rzymowi.


∗             ∗

Kiedy się to działo na połowie drogi do Tibur, doświadczał w Rzymie, w obozie za miastem, wojewoda cierpliwości swoich żołnierzów. Odbywszy z nimi zwykłe ćwiczenia, kazał im naśladować szturm na warownię. Biegł sam pieszo na czele strony zaczepiającej i rzucał się na wrzekomych przeciwników z taką wściekłością, jak gdyby byli rzeczywistymi nieprzyjaciółmi. Wdzierał się po drabinie na mury, zdobywał maszyny oblężnicze, łajał opieszałych lub niezręcznych, krzyczał, karał.
Trybunowie i setnicy spoglądali po sobie zdziwieni. Jeszcze nigdy wojewoda nie był tak gorliwym.
Podkomendni nie wiedzieli, że myśli wodza odlatywały ciągle na drogę tiburtyńską, niespokojne, spłoszone.
— Teraz powinni być na drugiej roili, teraz na trzeciej, czwartej, piątej... Żeby tylko jaki wypadek nie przeszkodził... Dlaczego nie mogę dokonać sam porwania... Nie należało powierzać zbrodniarzom tak niebezpiecznego dzieła... Teodoryk już się starzeje...
Niepewność, obawa, nadzieja kłębiły się w duszy wojewody, pędząc go z miejsca na miejsce. W tę chaotyczną wrzawę wewnętrzną wpadał głos rozwagi.
— A gdyby się na drodze znalazł jaki znajomy Teodoryka, lub gdyby się najęci zbrodniarze cofnęli w ostatniej chwili... Nieudany napad zmusiłby wysłańca imperatora do sromotnej ucieczki z Rzymu, do porzucenia stanowiska, na którem miał służyć swojej wierze i rządowi chrześciańskiemu.
Było już południe, kiedy wojewoda pozwolił żołnierzom wrócić do koszar. Chciał jeszcze przedłużyć ćwiczenia, lecz szeregowcy zaczęli szemrać. Upadali z głodu i znużenia.
Dosiadłszy konia, wracał Fabricyusz sam, bez świty, do miasta. Drażniły go spojrzenia podkomendnych.
Gdy mijał bramę, zdawało mu się, że strażnicy spoglądają na niego inaczej, niż zwykle.
W śródmieściu podpadła mu cisza, panująca na ulicach. Ludzie zbijali się w gromadki, szeptali.
Na wschodach świątyń, przed posągami ubóstwionych imperatorów, leżały kobiety z rozpuszczonemi włosami. Sklepy i warsztaty zamykano z pośpiechem, drobni handlarze zwijali swoje stragany.
Fabricyusz czuł, że ten popłoch stoi w związku z Faustą Auzonią i niepokój coraz większy plątał jego myśli.
— Może się broniła... może ją zranili... zabili... może wyrwała się z rąk napastników i wróciła do Rzymu?...
Skinął na pachołka miejskiego.
— Widzę, że miasto przyodziewa się w żałobę — odezwał się, gdy pachołek nadbiegł. — Czyby kto znaczny dokonał życia?
— Bogowie zesłali na Rzym wielkie nieszczęście, znakomity panie! — odpowiedział pachołek.
— Nieszczęście?
Fabricyusz silił się na spokój.
— Nieszczęście, mówisz? — powtórzył głosem bezdźwięcznym. — Czyby anioł śmierci dotknął skrzydłami swojemi którego z senatorów?
Powstrzymał oddech i czekał, chociaż niecierpliwość grała na jego nerwach, jak wiatr na liściach osiki.
— Jacyś złoczyńcy napadli na drodze tiburtyńskiej świątobliwą Faustę Auzonię i uprowadzili ją na północ.
Pachołek podniósł ręce do góry i zawołał z głębi duszy:
— Niech będą przeklęci! Niech ich ziemia wyrzuci po śmierci, aby nie mieli spokoju w krainie cieniów. Niech ich ojciec bogów skaże na męki Taniała, za krzywdę, za boleść, za hańbę Rzymu.
Łzy błysnęły w oczach poganina.
Fabricyusz odetchnął.
— Któż przyniósł tę smutną wiadomość do miasta? — zapytał.
— Świadkiem bezbożnego gwałtu był jakiś starzec.
— Może poznał napastników? — wtrącił Fabricyusz szybko.
— Złoczyńcy mieli na głowach kaptury, a na twarzach czarne zasłony. Niech ich gromy Jowisza wkrótce dosięgną!
Fabricyusz uderzył konia piętami i ruszył cwałem ku Palatynowi. Szła za nim klątwa żołnierza, mącąca tonem syczącym jego radość.
Wszędzie, gdzie przejeżdżał, widział zamknięte sklepy, warsztaty i smutnych ludzi. Mężowie, przyodziani w czarne togi, spieszyli do świątyń. Kobiety z ludu zawodziły przed domami, rwały sobie włosy, posypywały suknie prochem ulicy.
Wojewoda, patrząc na te szczerą rozpacz, zrozumiał, jak ciężko obraził uczucia pogan.
Daremnie przekonywał się, że obelga, wyrządzona bałwochwalcom, nie jest obelgą, że nawracając kapłankę Westy, zasłuży się dla swojej wiary. Klątwa pachołka dzwoniła w jego uszach, wciskała się do mózgu, do serca, budząc w nim sumienie żołnierskie.
Porwał Faustę, jak skrytobójca, sprzymierzywszy się z prostymi złoczyńcami. Nie w jawnej walce wydzierał z paszczy losu swoje szczęście.
Gdy wjeżdża! na Palatyn, wypadł właśnie z dziedzińca prefektury oddział konnych. Flawianus wysyłał pogoń.
Rumieniec wstydu oblał twarz Fabricyusza.
Teraz był on kłamcą, on, który wyrzucał Flawianowi podstęp, a kłamcą stokroć więcej godnym pagardy[48], bo jeśli prefekt pretoryum usiłował uśpić jego czujność, to czynił to z miłości dla ojczyzny, zaś jego zdradę uknuła pospolita namiętność ludzka.
Z odwróconemi oczami oddał Fabricyusz konia służbie. Zdawało mu się ciągle, że zdziwione spojrzenia śledzą jego ruchy.
Nie wszedł do domu. Naczelnik jego pisarzów stawiłby się natychmiast przed nim z nowiną, która wstrząsała całem miastem. Gorliwy urzędnik będzie mu mówił o Fauście Auzonii, będzie snuł domysły, męczył go przypuszczeniami. A może zapyta go o Teodoryka, o Allemanów, wysłanych wczoraj na noc bez jego wiedzy.
Fabricyusz nie czuł się dosyć spokojnym do utrzymania ciekawości urzędnika w granicach właściwych. Chciał ochłonąć, wrócić do równowagi.
Minąwszy szybko przedsionek, udał się bocznym kurytarzem do ogrodu, w którym niewolnicy germańscy obcinali suche gałęzie drzew i oczyszczali ścieżki.
Podszedł do muru, przechylił się i nasłuchiwał.
Z dołu wiała na niego przykra, głucha cisza cmentarzyska. W mieście zamarło wszelkie życie. Ludzie zapomnieli o pracy, o zabiegach dnia, o swoich sprawach i celach samolubnych, przywaleni ciężarem żałoby narodowej.
I coraz więcej rozumiał Fabricyusz doniosłość swego gwałtu. Chociaż wiedział, że poganie otaczali dziewice Westy czcią zabobonną, nie wystawiał sobie, by odczuli tak głęboko zniewagę, wyrządzoną tradycyom długich wieków.
Cofnąć się już nie mógł. Gwałt raz dokonany ciągnął za sobą łańcuch kłamstw i czynów nieszlachetnych, z chwilą bowiem, gdyby się poganie dowiedzieli o jego zuchwalstwie, skończyłaby się jego działalność w Rzymie. Wszakże mówił mu komes Walens, że odmowa Teodozyusza nie będzie jeszcze ostatecznym tryumfem nowego porządku, dopóki zaś Flawiana nie zastąpi inny prefekt pretoryum, dopóty nie przestaną prawa bałwochwalców obowiązywać dawnej stolicy państwa.
Kiedy się Fabricyusz namyślał nad środkami zabezpieczenia tajemnicy aż do nawrócenia Fausty, zbliżał się do niego sunącym krokiem lisa człowiek, okryty dziurawą togą. Idąc, uśmiechał się do siebie z zadowoleniem i ruszał palcami, jakby liczył pieniądze. Szedł tak cicho, iż zwrócił na siebie uwagę wojewody dopiero wtedy, kiedy się odezwał:
— Pozdrowienie Twojej Prześwietności przynosi sługa najpokorniejszy — mówił głosem słodziutkim, zgiąwszy się w pałąk.
Fabricyusz odwrócił się. Przed nim stał Simonides.
— Czego to? — zapytał szorstko.
— Z czemże innem mógłby tak nędzny robak, jak twój najwierniejszy niewolnik, przyjść do łaski możnego pana, jeśli nie z prośbą uniżoną — odpowiedział Simonides, schylając się aż do ziemi. — Szukam klucza do twojego serca litościwego.
— Chcesz powiedzieć, że szukasz klucza do mojej szkatuły. Czego chcesz, mów, lecz streszczaj się, bo czas mój mierzony.
— Dobry Pasterz obdarzył Twoją Prześwietność nietylko odwagą bohatera, lecz także rozumem mędrców, których oko czyta w duszy śmiertelników, jak w księdze otwartej — mówił Simonides, kłaniając się ciągle. — Ty wiesz, panie, że pieniążki dają ubogiemu szacunek ludzi i możność zdobycia królestwa niebieskiego, bo bez złotników nie był jeszcze nikt ani hojnym, ani dobroczynnym, ani...
— Zawiele słów wychodzi z ust twoich — przerwał mu Fabricyusz. — Chcesz pieniędzy? Ile?
Simonides milczał, spoglądając z pod czoła na wojewodę. Jego kose oczy latały, skóra na czole ruszała się, posuwając się to w górę, to na dół, ręce garnęły coś do siebie. Zastanawiał się widocznie nad cyfrą, jakiej chciał zażądać.
— Ile? — fuknął Fabricyusz, który się zaczął niecierpliwić.
Simonides pokazał swoją togę dziurawą.
— Pracowałem przez całe życie, jak niewolnik — zaczął po jakimś czasie — i dorobiłem się tego oto gałgana. Starość nagina mnie do ziemi, przytępia wzrok, kruszy nogi i ręce. Chciałbym posiąść nareszcie własny domek i własną niewolnicę, abym mógł resztę dni moich poświęcić rozmyślaniom nad boskością nauki naszego Pana Jezusa Chrystusa.
Zatrzymał się, spojrzał niepewnym wzrokiem na wojewodę i wyrzekł głosem drżącym:
— Sto tysięcy sesterców zapewniłoby duszy mojej zbawienie.
Fabricyusz uśmiechnął się drwiąco.
— Dlaczego nie milion, dwa, trzy? — mówił. — Wysoko cenisz swoją podłą duszę, skoro potrzebujesz aż tyle do wykupienia jej z pazurów złych demonów. Odejdź, głupcze, aby ci moi niewolnicy nie pokazali drogi na ulicę.
Simonides, który stał dotąd zgięty, pokorny, wyprostował się wolno. Jego chytre oczy zrobiły się złe, dolna szczęka wysunęła się, jak u kota, który chce ukąsić.
— A jednak radziłbym Twojej Znakomitości — odrzekł głosem suchym, cedząc wyraz po wyrazie — abyś się nad moją grzeszną duszą zmiłował. I najdrobniejszy robaczek może ukłóć dotkliwie najsilniejsze zwierzę.
Fabricyusz, zdziwiony nagłą zmianą postawy i głosu Greka, utkwił w nim wzrok badawczy. Ten nikczemnik groził mu, chciał go zmusić do daniny. Wiedziałżeby on więcej, niż mu było wolno?
— Grozisz mi? — rzekł, marszcząc brwi.
— Nie grożę, lecz radzę — odpowiedział Simonides. — Wszakże służyłem ci wiernie i dobrze. Bezemnie nie byłbyś się dowiedział, którego dnia Fausta Auzonia strzeże świętego ognia bałwochwalców, bezemnie nie byłby Teodoryk wynalazł owych bohaterów...
Połknął dalsze słowa, przerażony.
Pobladła, prawie sina twarz wojewody, zaciśnięte usta, ściągnięte brwi i zimne oczy mówiły do niego coś tak strasznego, że zaczął się trząść, jakby go nagły mróz pochwycił. Chciał uciekać — trwoga przykuta jego nogi do ziemi; chciał wołać o pomoc, — przestrach zamknął mu gardło.
Z rozchylonemi ustami, z szeroko otwartemi oczami zawisł całą duszą na wzroku Fabricyusza, sparaliżowany jego groźbą.
Przez kilka chwil patrzyli ci dwaj ludzie na siebie z powstrzymanym oddechem. Potem zaczął wojewoda:
— Jako człowiek chytry, powinieneś był wiedzieć, że tajemnica możnych zabija takich nędzników, jak ty. Śledziłeś kroki moje i Teodoryka, aby sobie zarobić: na własny dom i własną niewolnicę. Będziesz miał dom najbezpieczniejszy, bo cię z niego już nikt nie wypędzi...
Grek rzucił się na kolana i jęczał:
— Nie wiem nic... nie wiedziałem nigdy nic... nie będę nigdy nic wiedział... Kłamałem... zgrzeszyłem... Faustę Auzonię porwali handlarze niewolników... Widziałem ich... mówiłem z nimi wczoraj... znam ich bardzo dobrze... Miej litość nad nędzarzem... Taki robak, jak ja, nie może nic wiedzieć... nie znajdzie nigdzie wiary... zmiłuj się, prześwietny, boski, wieczny, najwieczniejszy panie...
I wił się u nóg wojewody.
Lecz ten mówił z okrutnym spokojem sędziego, który wygłasza wyrok śmierci:
— I ty, taki bystry, sądziłeś, że Winfridus Fabricyusz odda się w twoje brudne ręce, jak baran skrępowany? Ty, taki przebiegły, wierzyłeś, iż będę chciał zależeć od twojej łaski — od łaski szpiega i zdrajcy? Jakiś ty głupi, mądry Greku. Módl się, aby ci Dobry Pasterz odpuścił grzechy podłego żywota.
— Miej litość nad swoim wiernym sługą, boski, wieczny, święty panie — prosił Simonides. — Nie wiem nic, nie wiem, nie wiem...
— Będziesz wkrótce tak milczący, iż cała potęga świata nie wydrze z ciebie mojej tajemnicy. Módl sic, albowiem chwile twoje są już policzone.
Simonides obejrzał się wokoło. Przed nim był mur, za nim rozciągał się ogród, nad nim stał wojewoda z ręką na mieczu.
Zrozumiał, że pozostaje mu tylko szybka obrona.
Udając, że się modli, sięgnął ostrożnie w zanadrze. Nagle zerwał się na równe nogi i pchnął sztyletem w pierś wojewody. Żelazo zgrzytnęło, zatrzymawszy się o koszulkę ogniwkową.
Simonides zaklął i chciał powtórzyć cios, lecz zanim zdążył podnieść rękę, pochwyciły go za gardło takie straszne kleszcze, że krew trysnęła mu nosem.
Fabricyusz uniósł go w górę i dusił, nieprzytomny, szalony z gniewu. Oczy Greka wyszły na wierzch, język wysunął się z ust, chrapliwy charkot, rzęził mu w piersi.
Fabricyusz potrząsał nim w powietrzu, jak szmatą. Krew bluznęła na jego białą tunikę.
Objął jeszcze raz ręką gardło Greka i cisnął drgające ciało o mur kamienny.
— Niech cię piekło pochłonie, szpiegu! — syczał przez zaciśnięte zęby.
Simonides zaczął się rzucać, kurczyć, wyprężać. Otwierał usta, jak ryba, wydobyta z wody.
— Teraz nie wiesz nic i nie będziesz nic wiedział — drwił wojewoda z okrutnym uśmiechem.
— Chrystus... — szepnął Grek i jego głowa obwisła bezwładnie.
Słowo to wróciło wojewodzie przytomność. Osłupiałym wzrokiem patrzył na dzieło swojego gniewu. Zabił chrześcianina, zgubił duszę chrześciańską. Ten łotr mógł się poprawić, mógł przebłagać Boga.
Ale chwila nie była odpowiednią do rozmyślań. Trzeba było czuwać nad własnem bezpieczeństwem, życia bowiem Simonidesa, jako wolnego obywatela i urzędnika, strzegło prawo.
Fabricyusz zawołał na niewolników. Kiedy nadbiegli, rzekł:
— Ten pies podniósł rękę na waszego pana (wskazał na sztylet Simonidesa). — Ukarałem go. Zakopać go natychmiast w ogrodzie i niech wieść o nim przepadnie w tych murach. Na nieposłusznych mam tortury i pale.
Wszedłszy do domu bocznemi drzwiami, zdjął z siebie sam zakrwawioną tunikę, umył się, przebrał i udał się do pracowni.
Wywoływaczowi, który drzemał na progu, rozkazał:
— Nie przyjmuję dziś nikogo. Możesz odejść.
— Naczelnik pisarzów Twojej Znakomitości prosił o posłuchanie — rzekł niewolnik.
— Powiedziałem, nikogo! — fuknął wojewoda.
Usiadł, oparł głowę na dłoni i przebiegał myślą wypadki ostatniego dnia.
Wczoraj nie miał jeszcze na sumieniu ani jednej plamy. Jeśli był bezwzględnym dla pogan, spełniał tylko obowiązek namiestnika cesarskiego.
Dziś dopuścił się niegodnego gwałtu, pobratał się ze złoczyńcami, kłamał świadomie, dotknął boleśnie nieszczęśliwy naród, zamordował w końcu starca, chrześcianina.
Ze ściany spoglądał na niego wizerunek Zbawiciela, rozpiętego na krzyżu.
Fabricyusz odwracał oczy, aby się nie spotkać ze smutnym wzrokiem Chrystusa.
— Drogo płacę za twoją miłość, Fausto — mówił do siebie, zakrywając twarz rękami.








IV.


Palące słońce pogodnego dnia marcowego oblewało potokiem promieni „piękną Wiennę,” która rozwinęła się szeroko po obu stronach Rodanu.
Słusznie nazwał już poeta Marcyalis tę starą, kolonię rzymską „piękną,” imperatorowie bowiem i namiestnicy Gallii przyozdobili swoją ulubioną rezydencyę takiem mnóstwem kościołów, świątyń i pomników, iż żadne inne miasto prowincyonalne nie dorównywało jej pod tym względem. Stroił ją Julian Apostata i Gracyan, stroił ją Maksymus i Walentynian.
Za przykładem władców stawiali ich powiernicy wspaniałe pałace, łaźnie i teatry, prostowali ulice, utrzymywali rynki i bazyliki w największym porządku.
Nad samą rzeką, w ogrodzie, znajdował się duży gmach, otoczony wysokim murem, który jeżył się żelaznemi kolcami.
Do bramy tego muru zbliżali się w godzinach porannych Kajus Juliusz i Konstancyusz Galeryusz. Szli pieszo, bez służby, przyodziani w zwykłe togi senatorskie i w wysokie, sznurowane trzewiki z białej, cienkiej skóry.
Dwóch weteranów, pełniących czynność odźwiernych, zastąpiło im drogę.
— Nie wolno — odezwał się jeden z nich. — Okażcie pozwolenie komesa świętego pałacu.
— Mamy pozwolenie samego imperatora — rzekł Juliusz z uśmiechem ironicznym, wciskając w ręce strażników złote monety. — Odczytajcie sobie te pargaminy przy dzbanie dobrego wina. Jest tam nietylko nazwisko, ale i oblicze naszego boskiego pana.
Weterani, obejrzawszy się, schowali szybko kubana za tunikę i przepuścili senatorów.
Co kilkanaście kroków, wzdłuż szerokiej alei, wysadzonej kasztanami, stał wysłużony legionista z dobytą bronią, a każdy z nich pytał o pozwolenie komesa.
Juliusz nie zadawał już sobie trudu, aby odpowiadać; wsuwał na prawo i lewo w twarde ręce brodatych wojowników pieniądze z taką zręcznością, jak gdyby nic innego w życiu nie robił.
— Nie potrafiłbym tej sztuki — zauważył Konstancyusz.
— Gdybyś pobył czas dłuższy w Wiennie lub Konstantynopolu, nauczyłbyś się jej bardzo prędko — odparł Juliusz. — I ja dziwiłem się z początku bezczelności tej hałastry, a teraz bawię się nią, jak widzisz.
W miarę, jak posuwali się w górę, rozszerzała się alea[49], łącząc się przed samym pałacem z obszernym kwadratowym dziedzińcem, który się roił od ludzi różnego stanu.
Niewolnicy w szkarłatnych tunikach, obramowanych złotemi frendzlami, urodziwi chłopcy syryjscy, bezwąsy rzezańcy, czarni Nubijczycy z kolczykami w uszach, rudowłosi łucznicy gallijscy — przebiegali to w tę, to w ową stronę. Wojskowi wyższych stopni w srebrnych szyszakach i napierśnikach, przepasani niebieskiemi, żółtemi i czerwonemi wstęgami — urzędnicy w długich, jedwabnych sukniach, naszywanych drogiemi kamieniami, snuli się przed pałacem, mieniąc się w słońcu, jak żuki błyszczące.
W tej powodzi jaskrawych barw i olśniewających blasków rozpłynęły się skromne, białe togi senatorskie bez śladu. Nikt nie zwracał uwagi na patrycyuszów rzymskich, którzy nie mieli na sobie ani medalów, ani naramienników, ani nawet portretu imperatora. Najmniejszy ze sług imperatora zaćmiewał Juliusza i Galeryusza bogactwem sukien.
Do pałacu prowadziły szerokie wschody marmurowe, strzeżone z obu stron przez „protektorów” i „domowników”[50]. Synowie panów frankońskich, allemańskich i gallijskich, wszyscy młodzi i dorodni, wybrani rozmyślnie dla przyozdobienia portyku pałacu cesarskiego, przypatrywali się uważnie każdemu, kto ich mijał. Monogramy chrześciańskie, ułożone z rubinów, iskrzyły się na ich złoconych szyszakach i tarczach, jedwabne, żółte płaszcze szeleściły za każdem ich poruszeniem.
Do jednego z nich, którego wyróżniał od innych pas purpurowy, zbliżył się Juliusz i rzekł:
— Kajus Juliusz przypomina się znakomitemu Rikomerowi.
Znakomity Rikomer, setnik „domowników,” spostrzegłszy senatora, nie zmienił nawet postawy. Oparły plecami o filar, odezwał się niedbale:
— Mówiono mi, że wróciłeś do Rzymu.
— Z Rzymu do Wienny nie wiedzie droga daleka. Przybyłem, aby sobie wyjednać posłuchanie u naszego boskiego pana.
To będzie trudno. Jego Wieczność przygotowuje się obecnie do przyjęcia świętego chrztu. Sam biskup medyolański ma dokonać obrządku.
— Słyszałem, że nabożne przygotowania nie odwracają myśli naszego pana od spraw państwa.
— Sprawy bieżące załatwiają komesowie.
Rikomer spoglądał przez zmrużone powieki na Juliusza. Lekceważący uśmiech igrał na jego ustach.
Juliusz stanął tuż obok niego i mówił głosem zniżonym:
— Pamiętam, że podobały ci się kiedyś moje klacze hiszpańskie. Jeśli nie zmieniłeś gustu, będę bardzo szczęśliwy, gdy je wprzężesz do swojego rydwanu.
W oczach Rikomera zaświecił przelotny błysk radości. Mimo to odrzekł obojętnie, jak gdyby mu hojny dar nie sprawił żadnej przyjemności.
— Dziękuję Twojej Przesławności za mojego woźnicę, który się kocha w klaczach hiszpańskich. Co do mnie, wolę brytańskie. Są roślejsze i silniejsze.
— Gdybyś mi zechciał ułatwić spotkanie z podkomorzym świętej łożnicy[51] — mówił Juliusz — możeby się w mojej stajni znalazły także bieguny brytańskie.
Teraz odczepił się Rikomer od filaru.
— Wielki podkomorzy opuści niebawem święte pokoje Jego Wieczności rzekł. — Postawię cię tak w przedsionku, żeby wszedł na ciebie.
Wziął Juliusza pod ramię, skinął na Galeryusza i wprowadził senatorów przez portyk do pałacu.
W przedsionku panował ciągły ruch. Mieniły się i mieszały jaskrawe barwy, szeleściły jedwabie, świeciły złote szyszaki, iskrzyły się rubiny, szmaragdy, szafiry. Co chwila podnosili czarni rzezańcy z jakichś drzwi purpurowe kotary i z pokojów cesarskich wychodzili różni dostojnicy. Szli z głowami podniesionemi błyszczącym szpalerem, utworzonym z protektorów i domowników.
Rikomer, szepnąwszy kilka słów setnikowi wewnętrznej straży pałacowej, kazał senatorom stanąć obok niego.
— Tędy musi wielki podkomorzy przechodzić — objaśnił Juliusza.
Od czasu do czasu ukazywał się w głębi przedsionka wywoływacz i wykrzykiwał całem gardłem jakieś nazwisko. Szczęśliwy poddany Jego Wieczności, któremu się udało dotrzeć do kresu długich zabiegów, przeciskał się uradowany przez tłum, spiesząc za niewolnikiem. Ścigały go zazdrosne spojrzenia tych, których zdołał ubiedz.
W ciżbie, popychani ze wszystkich stron, deptani po nogach, stali senatorowie rzymscy, wpatrzeni w drzwi, w których się dostojnik miał ukazać.
Na twarze ich kładły się coraz gęstsze cienie. Usta Juliusza drgały; Galeryusz pokrzykiwał i oglądał się wokoło wzrokiem uwięzionego tura.
Ani jeden, ani drugi nie wycierał nigdy cudzych przedpokojów. Żeby tego nie czynić, trzymali się zdaleka od dworów cesarskich, przenosząc swoją niezależność nad łaskę Teodozyusza i Walentyniana.
— Chodźmy! — mruknął Galeryusz.
Juliusz przytrzymał go za togę.
— Dla Rzymu znosimy to upokorzenie — szepnął.
— Duszę się...
Już zaczął się i Juliusz niecierpliwić, kiedy się kotara rozsunęła i wszystkie głowy pochyliły się przed młodym, rudym mężem, który obrzucił zebrany tłum wyniosłem spojrzeniem.
— Jego Wieczność, nasz boski pan, nie udziela już dziś nikomu posłuchania — odezwał się wielki podkomorzy.
Chciał odejść szpalerem błyszczącym, lecz, spostrzegłszy Juliusza, zatrzymał się i poklepał go protekcyonalnie po ramieniu.
— Kajus Juliusz? — mówił. — Witaj w Wiennie! Czy potrzebujesz czego odemnie?
— Bądź pozdrowiony — rzekł Juliusz. — Oczy moje pragną oglądać boskie oblicze naszego wiecznego pana.
— Dobrze, dobrze, ale nie dziś i nie jutro, pojutrze. Zapisz się na liście proszących i czekaj cierpliwie na swoją kolej.
Podkomorzy skinął Juliuszowi głową i oddalił się. poprzedzony przez liktorów.
Kiedy senatorowie znaleźli się znów za bramą, odezwał się Juliusz:
— Gdybyśmy się zapisali na liście, moglibyśmy czekać miesiąc i dwa na posłuchanie. Trzeba łapę i tego chłystka dobrze posmarować. Znam go. Wilcze oczy i wilcze gardło ma ten sługus.
— Bo dlaczegóż kłaniamy się tej hałastrze — wybuchnął Galeryusz, gestykulując żywo rękami. — Dlaczego stukamy do bramy, która się dla nas nigdy nie otworzy? Mówię od pierwszej chwili: bić i bić! A wy tracicie niepotrzebnie czas, zabawiając się w obłudę. Inaczej rozmawiali nasi ojcowie z wrogami Rzymu,[52]
— Na rozkaz naszych ojców przywdziewał cały świat cywilizowany zbroję — odpowiedział Juliusz z uśmiechem smutnym. — Za nami nie pójdą legiony cesarstwa.
— Pójdzie za nami Italia.
— Italię zdepcze Arbogast w jednej bitwie. Bez jego pomocy nie możemy rozpocząć wojny z Teodozyuszem, a jego przerzuci na naszą stronę tylko wielka zniewaga, wyrządzona mu przez Walentyniana. Tę zniewagę trzeba przygotować.
— Dławi mnie już ta gra fałszywa.
— Obrzydła ona i mojej dumie, lecz kłamstwo jest, niestety, bronią słabych.
Zasępieni, szli senatorowie ulicami Wienny, która wrzała takiem życiem, jak gdyby była miastem stołecznem. Różnobarwny i różnojęzyczny tłum przelewał się bezustannie na chodnikach. Środkiem ciągnęły lektyki, krzesła przenośne, rydwany, karety, biegli laufrowie w pstrych sukniach, krzyczeli wywoływacze, klęli liktorowie, torując drogę dla dostojników dworskich.
Na placu przed świątynią ubóstwionego Augusta i Liwii zwróciła uwagę senatorów szczególna lektyka. Miała ona kształt łabędzia i była cała pokryta strusiemi piórami. Niosło ją sześć niewolnic w zaniedbanym, brudnym stroju rzymskich płaczek.
Ludzie stawali, gapili się, szeptali, pokazywali sobie oryginalną lektykę palcami.
Nie wiele to snać obchodziło jej właścicielkę, młodą kobietę, bo spoczywała niedbale na żółtych, haftowanych poduszkach, przypatrując się z uśmiechem pogardliwym ciekawemu tłumowi.
— Emilia! — odezwał się Juliusz zdziwiony. — Cóż ta rozpustnica może robić w Wiennie.
Histryonka Emilia, spostrzegłszy senatorów, posłała im od ust ręką pocałunek.
— Witajcie, witajcie! — wolała zdaleka, widocznie uradowana.
A kiedy się do niej zbliżyli, mówiła:
— Jak to dobrze, że przybyliście do Wienny. Spodziewam się, że odwiedzicie mnie jeszcze dziś. Tak mi ta hałastra galilejska obrzydła, iż gotowani was publicznie, w obliczu całego miasta, uściskać i ucałować.
Szybko odsunęli się senatorowie od lektyki.
— Boicie się? — śmiała się Emilia. — Nie uciekajcie odemnie, jeśli kochacie Rzym. A wy go kochacie, wiem o tem. I ja kocham teraz naszą świętą, wieczną stolicę, choć jej złorzeczyłam, kiedy ją opuszczałam. Dopiero zdala od domu ceni się wartość swojego gniazda. Nie patrzcie na mnie tak poważnie, tak surowo. Nie będę was bałamuciła, drażniła, wyzyskiwała — przysięgam na cienie Sofoklesa — nie będę obrażała waszych uczuć i smutków. Jestem Rzymianką i dusza moja pragnie rzymskich wspomnieli. Obiecajcie, że przyjdziecie...
Mówiła ciepło, serdecznie, ze szczerą prośbą w oczach, ożywiona, szczęśliwa.
— Nie uwierzycie, jaka to rozkosz spotkać swoich pośród obcych. I histryoni umieją kochać miasto rodzinne.
Senatorowie, którzy spoglądali zrazu na Emilię nieufnie, uśmiechnęli się do niej życzliwie.
— Nie sądzę, żebyś zbierała w Wiennie tyle złotych wieńców, ile w Rzymie — odezwał się Juliusz, zbliżywszy się znów do lektyki. — Galilejczycy nie lubią naszej sztuki.
— Nie po wieńce i oklaski przybyłam do Wienny — odpowiedziała Emilia. — Mam tu z rozkazu Jego Wieczności pokutować za grzechy młodości, mam obfitemi łzami zmyć z duszy wszystkie plamy i błagać boga galilejskiego, aby mnie przyjął do swojej laski, więc pokutuję i plączę nawet na ulicy, jak widzicie.
Wskazała ręką na swoje niewolnice, przebrane za płaczki. Chochlik pustoty wyzierał z jej czarnych oczu.
Konstancyusz Galeryusz roześmiał się wesoło.
— O takiej roli nie marzyłaś chyba nigdy — wyrzekł.
— A ciebie to bawi, nieznośniku, brzydalu! — trzepała Emilia, grożąc senatorowi palcem. — Za karę należy ci się codziennie na śniadanie, obiad i wieczerzę duży półmisek takiej siekankiej, jaką mnie kapłani galilejscy karmią. Bo wystawcie sobie, że te głodomory, te płaczki w sukniach męskich nachodzą mnie bezustannie z rozkazu Jego Wieczności i nudzą mnie niesmaczną gadaniną ojakiemś miłosierdziu jakiegoś boga, który się miał ulitować nad cudzołożnicą, czy rozpustnicą. Uważacie? O rozpustnicach mi mówią. Gbury...
— Cóż ty na to? — wtrącił Juliusz, z którego ust nie schodził uśmiech subtelny.
— Z początku słucham uważnie, bo co robić w tej okropnej dziurze, lecz gdy mi się niemądra gadanina sprzykrzy, bronię się po kobiecemu. Rozpinam niby nierozmyślnie tunikę, wysuwam z pod sukni nogę, zbliżam się do świętego męża, ocieram się o niego, kładę mu rękę na ramieniu...
— I święty mąż zapomina o swojej świątobliwości — odezwał się Galeryusz, który się dusił od śmiechu.
— Chybiłeś — mówiła Emilia. — Święty mąż zbiera swoje święte księgi i odchodzi, pełen świętego oburzenia.
— Czy wszyscy? — spytał Juliusz.
— Dotąd drapnęło ośmiu. Jutro mają mi przysiad jakiegoś pogromcę wszelakiego grzechu. Korzonkami i robakami żywi się podobno ten nieustraszony bohater, pije powietrze, oddycha wonią niebieską, a z bogami rozmawia tak swobodnie, jak ja z wami. Cieszę się na walkę z tym workiem, nadzianym głodem, pragnieniem i cnotą. Będzie to miła rozrywka w mojej samotności.
Emilia kazała się lektyce zatrzymać.
— Jeśli nie pogardzicie mojem towarzystwem, przesławni ojcowie — mówiła, zwracając na senatorów oczy proszące — pójdę z wami pieszo. Wiem, że wasze myśli poważne lekceważą paplaninę histryonki, ale jesteśmy w obcem otoczeniu. Bądźcie łaskawi dla Rzymianki, Rzymianie.
Senatorowie nie odmówili histryonce zaszczytu, o który błagała wzrokiem i głosem. Szli obok niej, nie zwracając uwagi na szepty tłumu.
— Mówcie mi o celu waszej drogi — ciągnęła Emilia dalej — bo nie dla przyjemności przybywają Rzymianie do Wienny. Może bodę wam mogła pomódz, poradzie; różni ludzie tłoczą się do mnie, jak do każdej młodej kobiety, którą poprzedziła sława talentu i wesołego życia. Tak jestem rada, iż widzę kogoś z Rzymu, że zrobię dla was wszystko, czego tylko zażądacie. Domyślam się, że przywiodły was do rezydencyi imperatora sprawy naszej świętej stolicy.
Juliusz i Galeryusz spojrzeli na siebie pytająco.
Znali oni Emilię z teatru, spotykali ją od czasu do czasu u kogoś z krewnych lub przyjaciół, lecz nie należeli nigdy do jej dworu. Gorliwi patryoci, wzorujący się na Marku Aureliuszu i Julianie Apostacie, stronili od hałaśliwych zabaw i rozwiązłych kobiet. Smutny rozgłos histryonki powstrzymywał ich szczerość.
Emilia odgadła powód ich wahania, bo odezwała się:
— Gdybym wam mówiła, że pobyt w Wiennie przebudził we mnie Rzymiankę dawnego obyczaju, moglibyście mi słusznie nie wierzyć. Jestem zawsze tą samą Emilią, którą spłodził Bachus z Wenerą. Nie lubię Jowisza kapitolińskiego za jego błyskawice i pioruny; nie rozumiem, jak wy, młodzi i bogaci, posiadający wszystkie środki do wydobycia z życia jego całej słodyczy, możecie gardzić rozmyślnie szczęściem ludzkiem; nie cierpię smutku, powagi, obowiązków, ale jeszcze więcej od waszej cnoty rzymskiej nienawidzę wiary galilejskiej, zmieniającej kwitnącą ziemię w ponure więzienie. Nasi bogowie biorą udział w radości człowieka i nie grożą mu ciągle karą pogrobową za błahe winy. Nasi bogowie nie wymagają od śmiertelnika, aby się dla jakiejś korony niebieskiej, wiszącej w obłokach, wyzuł ze swojej natury, stał się mumią, zwiędłym liściem, kamieniem, popiołem. Jeśli potrzeba koniecznie, żeby się jacyś bogowie mieszali do spraw ludzkich, niech to już będą mieszkańcy Olimpu. Można ich łatwiej przebłagać, ukołysać ich gniew, podejść w końcu. Za kilka białych jałowic, zarżniętych na Kapitolu, rozchmurzy nawet Jowisz czoło gromowładne. A ten bóg galilejski żąda zaraz całego życia, wszystkich myśli i uczuć, obiecując za to nagrodę w królestwie cieniów.
— A ty wolisz być histryonką na ziemi, aniżeli królową po drugiej stronie Styksu — odezwał się Juliusz. — Uczennicy uległej nie mają z ciebie kapłani galilejscy.
— Jeśli będą mnie jeszcze długo męczyli, zbałamucę najświątobliwszego z pomiędzy nich i przyprowadzę go za uszy do Rzymu.
— Tej sztuki chyba nie dokażesz.
— Nie dokażę?
W oczach Emilii śmiał się znów chochlik pustoty.
— Kto się nie lęka kobiety, a jak oni mówią, szatana, ten nie ucieka przed pokusą — odrzekła. — Gdybym tylko chciała...
— Wolisz ją zastosować do urodziwych, zdrowiem tryskających młodzieńców, których nie brak w Wiennie.
Emilia wydęła wargi pogardliwie.
I dla nich szkoda moich spojrzeń i pieszczot — mówiła, wzruszywszy ramionami. — Bo któż ubiega się w tej nędznej dziurze o moje względy? Prawdziwi Galilejczycy, ci, którzy czczą swojego boga, omijają mnie, jak zapowietrzoną. Stronią odemnie także wszyscy bogaci i niezależni barbarzyńcy. Wystawcie sobie, że te niedźwiedzie frankońskie i allemańskie dochowują wiary swoim żonom, nazywając wolną miłość występkiem. Cóż to za kraj, co za pojęcia i obyczaje! Nie miałam wyobrażenia o takiej dziczyźnie. Srogo ukarali mnie bogowie za obelgę, którą rzuciłam Rzymowi w chwili wyjazdu. U nas inaczej. U nas są jeszcze mężowie rozumni, pobłażliwi i hojni, u nas umieją jeszcze płacić za obietnice rozkoszy tysiącami, krociami.
Niechętnie spojrzeli senatorowie na histryonkę. Przypominając im zdrowie duchowe nowych ludów, dotknęła ich mimowoli boleśnie.
— A tu co? — paplała Emilia dalej. — Imperator, młody, przystojny, zamyka się po całych dniach z kapłanami i zabawia się świątobliwą gadaniną; panowie barbarzyńcy chodzą po ulicach zachmurzeni, poważni, jak gdyby mieli we wnętrznościach wcielony obowiązek, niewiasty zasłaniają sobie oczy, gdy mnie spotykają, motłoch wytyka mnie palcami. Tylko ta obłudna, chciwa hałastra dworska ciśnie się do mnie, i to chyłkiem wieczorami. Cóż to? Zbrodniarką jestem, albo starą, brzydką babą, której trzeba unikać, by nie zadała jakich czarów? Zadaję ja czary, ale słodkie, rozkoszne. Jeszcze one nikomu nie obrzydły.
Pokazała w zalotnym uśmiechu białe, drobne zęby.
— Może i wielki podkomorzy należy do twoich wielbicielów? — zapytał Juliusz.
— Jakżeby inaczej? — odrzekła Emilia. — Kręci się koło ranie ta cała hałastra dworska bez przeszłości i bez jutra. Zbiegło się to robactwo z różnych stron cesarstwa, wylazło ze wszystkich nor, w których mieszkała nędza z nikczemnością, zdobyło sobie pochlebstwem, kłamstwem, szpiegostwem, cierpliwością psów kącik w pobliżu tronu, odpędziwszy zdradą lepszych i zasłużeńszych i używa teraz za czas stracony. Znacie ich przecież. Ta wyzłocona hołota, szeleszcząca jedwabiami, sprzeda bez namysłu wszystko, byle napełnić własną szkatułę, ale kupić nie chce nic, nawet miłości. Podkomorzowie wielcy i mali, łowczy tacy i owacy, koniuszowie od starych szkap, podczaszowie od wody, bo Walentynian lęka się wina, wystawiają sobie, że Emilia będzie ich kochała dla ich łańcuchów i medalów, któremi ich imperator poobwieszał. Dygnitarze! Dziś świecą, jak niebo gwiaździste, a jutro obedrze ich kaprys Jego Wieczności ze wszystkich błyskotek i ciśnie w błoto ulicy. Ładnemi ramami otaczają się ci nowi imperatorowie! Ten rudy kot, który był w Konstantynopolu poborcą, celnikiem, szpiegiem, wróżbitą dla starych bab, retorom zbogaconych rzeźników, zanim został gorliwym Galilejczykiem i wkręcił się w łaski Walentyniana, ten wycierus, któremu niedoświadczona młodość imperatora oddała pod opiekę świętą łożnicę, wziąłby odemnie nietylko miłość za darmo, lecz ograbiłby mnie ze wszystkiego, co posiadam, gdybym nie umiała bronić swojego mienia. Nędznik! Groźbą chce mnie zmusić do uległości. Nie cierpię ich, nie cierpię, nie cierpię! — wołała Emilia, tupając nogami. — Gdybym im mogła dokuczyć, posłałabym do Lugdunu Wenerze dziesięć jałowic.
Nagle, bez przejścia, zmieniła się jej twarz. Z zagniewanej, mściwej, stała się łagodna, dobra.
— Czekam dziś na was, przesławni ojcowie — mówiła miękko, złożywszy ręce, jak do modlitwy. — Na obiad nie, bo nie miałabym z was przy stole żadnej pociechy. Wiem, że posilacie się skromniej od moich niewolników. Pragnę tylko patrzeć na twarze rzymskie i słuchać mowy rzymskiej. Oto moje więzienie.
Zrobiła minkę proszącego dziecka i uderzyła młotkiem w bramę ogrodu, w którym znajdowała się mała willa.
Kiedy znikła w domu, posławszy jeszcze z progu senatorom od ust ręką pocałunek, odezwał się Galeryusz:
— Możnaby wyzyskać stosunki tej zalotnicy i jej nienawiść do urzędników dworskich do naszych celów.
— Właśnie o tem myślę — odrzekł Juliusz. — Gdyby się nam udało podrażnić tego rudego kota, jak Emilia podkomorzego nazywa, przeciw Arbogastowi, byłaby połowa dzieła dokonana. Najbliższy ucha Walentyniana, wtajemniczony w jego zamiary, znalazłby podkomorzy łatwiej odemnie drogę do jego ambicyi i podejrzliwości. Trzeba być koniecznie u Emilii.
W zajeździe pod „Czerwonym jeleniem,” gdzie Juliusz i Galeryusz stanęli, czekał na nich kuryer rzymski. Posłaniec Flawiana, ujrzawszy senatorów, oddał im z pośpiechem pargamin, związany złotym sznurem.
Juliusz otworzył pismo Flawiana i czytał. Skończywszy, wrócił do początku i przebiegał powtórnie list oczami, jakby się chciał przekonać, że go wzrok nie mylił. Twarz jego była spokojna. Brwi tylko ściągnęły się nieznacznie. Flawianus donosił o porwaniu Fausty.
— Czy prefekt wysłał pogoń za złoczyńcami? — zapytał Juliusz kuryera.
— Wywiadowcy prefekta odnaleźli ślad złoczyńców na drodze aurelijskiej, lecz zgubili go z a Genuą — odpowiedział kuryer.
— Za Genuą? — mówił Juliusz półgłosem, zamyślając się. — Czy Winfridus Fabricyusz jest w Rzymie? — odezwał się po dłuższem milczeniu.
— Wojewodę spotkałem przed tygodniem na Polu Marsowem.
— Ale może opuścił Rzym ktoś z jego służby?
— Wywiadowcy donieśli prefektowi, że wojewoda wysłał w przeddzień gwałtu na drogę aurelijską kilka wozów z niewolnicami i dziesięciu Allemanów ze swojej straży przybocznej. I jego ulubionego sługi, starego Teodoryka, nie widziano już dawno w mieście.
— Dobrze — rzekł. — Wypoczniesz dziś, abyś mógł jutro wrócić do Rzymu. Zawieziesz prefektowi pismo odemnie.
Kiedy został sam z Galeryuszem, podał mu list Flawiana.
Ten, odczytawszy pismo, zmiął pargamin i cisnął go o ziemię.
— A mówiłem, mówię ciągle — zawołał — napominam bez końca, żeby zaniechać tej kreciej roboty. My ryjemy się pod nimi, a oni znieważają tymczasem nasze najświętsze uczucia. Jeżeli będziemy dalej radzili, zamiast działać, zaczną wkrótce burzyć nasze ołtarze. Trzeba wydrzeć Faustę Auzonię koniecznie z ich rąk świętokradczych.
— Trzeba, ale jak? — mówił Juliusz, spoglądając na Galeryusza z uśmiechem pobłażliwym. — Gniew nie wskaże drogi do kryjówki Fausty Auzonii, nie wyśledzi złoczyńcy.
— Porwali ją Galilejczycy...
— Niezawodnie, ale kto? Galilejczyków jest w cesarstwie tysiące tysięcy.
Galeryusz milczał bezradny.
— Ty krzyczysz ciągle — mówił Juliusz — a ja myślę. Czy chcesz wiedzieć, kto porwał Faustę?
Galeryusz wytrzeszczył na niego pytające oczy.
— Czy pamiętasz owe odwiedziny Fabricyusza w Atrium Westy? Przypomnij sobie dobrze zachowanie się wojewody.
— Pożerał Faustę wzrokiem pożądliwości — bąknął Galeryusz. — Pamiętam. Nie chciał odejść, chociaż nie byliśmy dla niego uprzejmi.
— Więc kto porwał Faustę?
— Fabricyusz!
— A widzisz, że czasem lepiej spokojnie pomyśleć, aniżeli głośno krzyczeć — mówił Juliusz. — Powiem ci za kilka godzin, co należy uczynić, aby Fausta wróciła do swojego świętego urzędu. A teraz każ podać śniadanie.
Księżyc srebrzył już dachy Wienny, kiedy senatorowie zastukali do drzwi Emilii. Otworzył im ten sam niewolnik, który strzegł w Rzymie wejścia do domu histryonki.
W przedsionku szepnął Juliusz Galeryuszowi:
— Gdybyśmy zastali u Emilii którego z urzędników dworskich, panuj nad swoją twarzą i ruchami. Najlepiej nie odzywaj się wcale, ażebyś słowem nierozważnem nie rozbudził podejrzliwości tych lisów.
Służba histryonki była snać uprzedzona o przybyciu senatorów, bo wywoływacz, nie zapytawszy ich wcale o nazwisko, przeprowadził ich natychmiast przez kilka pokojów, świecąc im kolorową latarką.
— Czy twoja pani ma gości? — zapytał Juliusz.
— Podkomorzy świętej łożnicy przyszedł po zachodzie słońca — odpowiedział niewolnik.
Wskazał na jasną plamę, która rysowała się na tle ciemnego otoczenia i oddalił się cichą stopą.
Julitisz uchylił jedwabnej kotary i zatrzymał się na progu. Wewnątrz, w małym pokoiku, spoczywała Emilia na sofie, zaś u jej stóp klęczał wielki podkomorzy.
— Dlaczego odsyłasz mnie zawsze do dnia następnego? — mówił dygnitarz głosem drżącym. — Jeśli będziesz mnie dłużej męczyła, złamię twój opór przemocą.
Chciał objąć kibić histryonki ramieniem, ale ona usunęła się ze zręcznością węża.
— Gdyby się boski Walentynian dowiedział o twojej grzesznej niecierpliwości — broniła się — odjąłby ci niezawodnie opiekę nad świętą łożnicą. Uczą wasi kapłani, że przestępuje zakon boga galilejskiego, kto spojrzy na kobietę pożądliwie.
— Z zasad naszej wiary zdawaj sprawę przed biskupem, gdy ci to będzie potrzebne do twoich celów, zaś do mnie mów językiem Anakreonta, Katulla i Tibulla.
— Publicznymi gorszycielami nazywają wasi kapłani moich mistrzów.
W odpowiedzi na to pochwycił wielki podkomorzy Emilię w objęcia i usiłował ją pocałować. Ona, wijąc się, zasłaniając usta ręką, zwróciła głowę w stronę drzwi, jakby szukała za niemi pomocy.
Szybko zapuścił Juliusz kotarę, lecz już spostrzegła go Emilia.
— Witajcie, przesławni ojcowie! — zawołała głośno.
Wielki podkomorzy zerwał sic z kolan i rzucił senatorom, gdy weszli do pokoju, złe spojrzenie psa, odpędzonego od kości. Zawstydzony, nie wiedział, co z sobą począć. Gryzł usta, oglądał się, poprawiał na sobie tunikę.
Z twarzą, opromienioną szczerą radością, podbiegła Emilia do swoich ziomków. Ująwszy ich ręce, mówiła serdecznie:
— Dziękuję wam, dziękuję, dziękuję... Zdaje mi się, że razem z wami wstąpiła w moje progi rodzina. Czuję się wobec was bezpieczniejszą, jak gdybyście byli moimi opiekunami lub braćmi. Odpuśćcie mi mowę poufałą, i powiedzcie, czem wam mogę służyć. Przywiozłam z sobą z Rzymu amfory, pamiętające czasy Dyoklecyana...
Wybiegła z pokoju. Kiedy wróciła, wskazała ręką na skromne umeblowanie.
— Jeśli pobędę dłużej w Wiennie — mówiła, uśmiechając się złośliwie — weźmie mnie Bóg Galilejczyków żywcem do swojego królestwa. Płaczę na ulicy, mieszkam gorzej od szewca na Suburze, karmię się rozmową ze świątobliwymi mężami. Czuję sama, że cnota zaczyna we mnie gospodarować jak u siebie. Widzieliście, iż się już grzeszni śmiertelnicy zaczynają do mnie modlić na klęczkach.
Spojrzała na podkomorzego, który, odpowiedziawszy lekkiem pochyleniem głowy na uprzejmy ukłon senatorów, rozłożył się nieproszony na jedynej sofie, jaka się znajdowała w pokoju.
Emilia podsunęła sama swoim gościom krzesła.
— Dawno opuściliście Rzym? — pytała. — Opowiedzcie mi, co grają od Nowego Roku w teatrze? Czy jesteście zadowoleni z mojej następczyni? Nie sądzę, żeby ta ciężka krowa potrafiła odtworzyć wielkie postacie tragedyi greckiej. Liwia nie umie nawet na koturnach chodzić.
— Nie możemy pod tym względem zaspokoić twojej ciekawości — odpowiedział Juliusz — gdyż wyjechaliśmy z Rzymu w pierwszej połowie listopada roku zeszłego. Mamy za sobą drogę uciążliwą. Byliśmy na północnym skraju Allemanii, w Totonis, u króla Arbogasta.
Mówiąc, śledził z pod czoła podkomorzego.
Dygnitarz dworski słuchał uważnie.
— Przybył do Rzymu młody wojewoda, jakiś Winfridus Fabricyusz, Alleman, czy Frank, bo tych nowych Rzymian mnoży się tyle z najrozmaitszych stron, iż niewiadomo nigdy, z jakiego narodu pochodzą — ciągnął Juliusz dalej — i zaczął się u nas zachowywać, jak w kraju zdobytym. Zawieźliśmy na niego skargę do Arbogasta.
— I cóż wam Arbogast odpowiedział? — zapytał podkomorzy, unosząc się na poduszkach.
— Odpowiedział nam, że odwoła Fabricyusza z Rzymu i wróci wkrótce do Wienny, aby tu zrobić porządek. Nie domyślam się zupełnie, co ma ów porządek znaczyć, wiadomo bowiem wszystkim wiernym poddanym Jego Wieczności, iż w Wiennie rozkazuje boski Walentynian. Czyby ten dumny barbarzyniec chciał swoją wolę narzucać naszemu panu?
Podejrzliwie, nieufnie wpatrywał się podkomorzy w twarz senatora, ale ta twarz była tak spokojna, iż nie można było z niej nic wyczytać.
— Doczekaliśmy się czasów szczególnych — mówił Juliusz głosem obojętnym, jak gdyby opowiadał rzecz najzwyklejszą. We wschodniej połowie cesarstwa rządzą właściwie Gotowie, w zachodniej Frankowie. Arbogast rozmawiał z nami językiem imperatora. Dowiedziawszy się o nominacyi Fabricyusza, szalał z wściekłości. Groził wszystkim wiernym sługom naszego pana, miotając się głównie przeciw najbliższemu otoczeniu Jego Wieczności. „Tych podłych lisów galilejskich, tę plugawą hałastrę dworską — wykrzykiwał zuchwały barbarzyniec — rzucę psom na pożarcie. Oczyszczę Wiennę z przybłędów bez zasług, rozpędzę na cztery wiatry bandę pochlebców, kłamców i łapowników, ustroję wszystkie kasztany w alei, wiodącej do pałacu imperatora, komesami, wojewodami, podkomorzymi, łowczymi...”
Wielki podkomorzy usiadł na sofie. Brzydki uśmiech pełzał po jego ustach.
— Śmiałe są twoje słowa, senatorze — odezwał się.
Juliusz wzruszył ramionami.
— Powtarzam tylko to, co słyszałem — odparł i dziwię się, iż pozwoliliście się Arbogastowi tak rozpanoszyć.
Emilia, odgadłszy, że Juliusz zapuszcza z ukrytym celem zatrute żądło w duszę podkomorzego, nic wtrącała się do rozmowy. I ona słuchała uważnie, nalewając w puhary stuletnie wino, które przyniósł niewolnik.
— Czy powtórzyłbyś to, co mnie mówisz, Jego Wieczności? — zapytał podkomorzy.
Bez wahania odpowiedział Juliusz:
— Właśnie w tym celu przybyłem do Wienny. Oburzyła mnie pycha Arbogasta.
Twarz jego była ciągle spokojna, głos niezmiennie równy, obojętny.
— Nie wiem, coś ty zawinił Arbogastowi — mówił, cykając wino po kropelce — gdyż głównie ciebie upodobała sobie jego nienawiść. Obiecuje on ci taniec z niedźwiedziami na arenie amfiteatru.
Podkomorzy drgnął i podniósł się żywo z sofy.
— Potańczy z nim przedtem król Frawitta — mruknął. — Postaraliśmy się o to, żeby Arbogast nie wrócił do Wienny. Zanim śniegi stopnieją, nie zostanie po jego Frankach ani śladu. Świeżych posiłków nie wyślemy.
— Frawitta potańczy z Arbogastem, ale na biesiadzie przyjacielskiej. Arbogast zawarł z nim pokój.
Puhar w ręku podkomorzego zaczął się trząść. Wino przelało się przez jego brzegi.
Powiernik Walentyniana stanął tuż obok Juliusza i wlepił w niego przerażone oczy.
— Czy bierzesz tę wiadomość na swoją odpowiedzialność? — zapytał, pobladłszy. — Boski imperator ukarałby cię surowo za kłamstwo lekkomyślne.
— Bytem przy tem, jak Arbogast wysyłał do Krawitty poselstwo z darami i słowem pokojowem. Za kilka tygodni stanie naczelny wódz siły zbrojnej zachodnich prefektur pod bramami Wienny. Przygotujcie dla niego łuk tryumfalny, aby miał gotową szubienicę dla tych, których szczególnie umiłował.
Podkomorzy, który pił wino, zachłysnął się. Spojrzał na senatora wzrokiem węża i pożegnał się z Emilią.
Poszedł za nim gruby śmiech Galeryusza i wesoły histryonki.
— Łoża wygodnego nie usłały mu na noc dzisiejszą twoje nowiny — zawołała Emilia.
A ująwszy rękę Juliusza, mówiła:
— Z tego, co słyszałam, domyślam się, że przybyliście do Wienny z zamiarem rozbudzenia gniewu Walentyniana. Nie pytam, do czego wam ten gniew potrzebny, nie żądam dopuszczenia do tajemnicy, proszę tylko, błagam: nauczcie mnie, co mam uczynić, aby ta hołota dworska tańczyła z niedźwiedziami i lwami na arenie amfiteatru. Będę klaskała, jak opętana i nie podniosę ręki do góry, o nie! Hołota! Chcą mnie zmusić do uległości, mnie, u której stóp przecinali sobie żyły patrycyusze rzymscy. Nazywają mnie rozpustnicą, cudzołożnicą... Łotry!
— Jeżeli chcesz sobie zasłużyć na wdzięczną pamięć Rzymu — rzekł Juliusz — mów każdemu z dworaków, że Arbogast zaprzysiągł wszystkim zausznikom Walentyniana hańbę i śmierć okrutną. Powtarzaj im to ciągle, strasz ich karą Arbogasta przy każdem spotkaniu, drażnij ich tchórzostwo, chciwość i podłość, a zasypiemy cię, gdy wrócisz do nas, gradem złotych wieńców.
— Możecie być przekonani, iż nie będę oszczędzała tych sługusów. Mowy, szarpiącej wnętrzności, nauczyli mnie przecież moi mistrzowie. A gdy mi bogowie pozwolą znów przemawiać do was ze sceny Pompejusza, zapłacę wam hojnie za uprzejmość. Płomienie Tyrteusza buchną z ust moich na lud rzymski.
Stanęła na środku pokoju, wyprostowała się, cofnęła głowę w tył, wyciągnęła rękę przed siebie i deklamowała...
Czarne brwi Emilii złączyły się w jedną linię, jej oczy migotały ponuro, rysy twarzy stały się twarde. Głosem pełnym, silnym, który lał jej się z piersi szumiącym potokiem, recytowała „Pobudkę bojową” Tyrteusza...
Na twarze senatorów wystąpiły rumieńce, głowy ich podniosły się, nozdrza drżały. Błyszczącymi oczami wpatrywali się w histryonkę, która wydawała się wyższą, niż zwykle.
Wywołane przez nią wrażenie nie uszło Emilii. Uśmiechnęła się z zadowoleniem i rzekła:
— Widzicie, że i najgorsza córa Rzymu może się wam jeszcze na coś przydać.
Kiedy senatorowie wracali w godzinę potem do swojej gospody, odezwał się Galeryusz:
— Miałeś mi powiedzieć, co należy uczynić, aby Fausta Auzonia wróciła do swojego świętego urzędu?
— Pojedziesz jutro do Lugdunu, najmiesz w szkole gladyatorów pięćdziesięciu najlepszych rębaczów i uwolnisz Faustę z niewoli Fabricyusza.
— Czy znasz miejsce, w którem Fabricyusz ukrył Faustę?
— Prefekt Wienny, którego poprosiłem o wiadomości, doniósł mi, że wojewoda posiada dobra w Alleman i i, w południowej Gallii i jakąś zaciszną willę w pobliżu Nicei, w okolicach Cemenelum, schowaną tak dobrze w górach, iż nawet poborcy zapomnieli o niej. W Allemanii wichrzy obecnie wojna, zaś w południowej Gallii, zaludnionej gęsto przez naszych zwolenników, nie znalazłby Fabricyusz bezpiecznego gniazdka dla ptaszka tak cennego. Zostaje więc tylko owa willa, którą odszukasz i napadniesz w nocy.
— Dlaczego koniecznie w nocy? — zapytał Galeryusz.
— Bo w nocy pokonasz łatwiej Allemanów i służbę Fabricyusza. Jeden żołnierz regularny zmoże w jawnym boju pięciu gładyatorów. Bądź ostrożny, trzymaj swoją gwałtowność na wodzy.
— Ciągle ta ostrożność! — mruczał Galeryusz.








V.


— Nie przeczę, iż wasz Bóg jest Bogiem dobroci i miłosierdzia, ale nie widzę dotąd wcielenia jego litościwych przykazań — mówiła Fausta. — Przeto nie trudź się daremnie. Słowa twoje spływają po mojej duszy, jak deszcz po dachu spadzistym.
Siedziała na szczycie wysokiej skały, tworzącej ostatnie ogniwo łańcucha gór, który odgraniczał ziemię Wedyantów od Liguryi. Przed nią rozlewało się morze Śródziemne, za nią piętrzyły się Alpy, nad nią rozpinało się błękitne niebo, popstrzone tu i owdzie lekkiemi obłoczkami.
— Będę stukał dopóty do serca Twojej Świątobliwości — odrzekł Prokopiusz — dopóki się ono nie otworzy dla naszej prawdy.
— Zapominasz, iż stoisz przed dziewicą Westy, do której mówi się tylko wtedy, gdy ona na to pozwala.
— Gdyby Twoja Świątobliwość zechciała...
Fausta przerwała Prokopiuszowi niecierpliwym ruchem ręki.
Słońce zsunęło się właśnie za góry, zostawiwszy po sobie smugę złocistą. Skały, zagięcia wybrzeża, ściany domów, zwrócone ku zachodowi, świeciły jeszcze. Na morzu tak modrem, iż błękity niebieskie wydawały się przy niem blade, lśniły białe płatki piany, podobne zdaleka do mew, których całe gromady unosiły się nad pomarszczonemi falami.
U stóp Fausty leżały zwoje pargaminowe. Podjąwszy jeden z nicb[53], rozwinęła go i przeglądała.
— Gdyby zasady, więdnące w tych księgach — odezwała się po jakimś czasie — stały się kiedykolwiek prawem żywem, odczutem i wykonywanem bez przymusu, zapanowałby na ziemi pokój bogów. Ale śmiertelnik jest zbiornikiem samolubnych namiętności, które tylko strach przed karą doczesną lub pogrobową trzyma na obroży.
— Wyznawcy wiary prawdziwej starają się dorównać szczytnemu wzorowi, wskazanemu przez naszego Pana Jezusa Chrystusa — rzekł Prokopiusz.
— Historya świadczy inaczej — zaprzeczyła Fausta. — Opowiada ona, że po ostygnięciu pierwszego zapału, któremu zawdzięczacie swoich bohaterów i mężów cnotliwych, przebudziły się wszystkie pożądliwości ludzkie z dawną siłą. Wszakże dobiega już czwarte stulecie od czasu, kiedy wasz Bóg zdjął z człowieka klątwę nienawiści, a gdzież ona, ta miłość bliźniego, z której chlubicie się słusznie? Gdzież owa dobroć, owo miłosierdzie? Mocny nastaje na życie i mienie słabego, bogaty znęca się nad ubogim, pan depcze niewolnika, podłość wyzyskuje cnotę. Kochałże imperator Konstancyusz bliźnich, gdy wymordował prawie całą swoją rodzinę, z obawy, aby mu który z krewnych nie wydarł korony? Byłże starszy Walentynian — rozweselający po obfitym obiedzie duszę okrutną ohydnem widowiskiem — miłosiernym?[54] Odpuściłże Teodozyusz cudze winy, kiedy kazał w Tessalonice, w cyrku, wyrżnąć dwadzieścia tysięcy bezbronnych obywateli, powodowany jedynie zemstą osobistą? Albo owi przekupnie sumienia, o których biskup Atanazy mówi, że zmienili kościoły w targowiska, wcielająż oni przykazania Boga wydziedziczonych?... Wszakże wasz Mistrz uczy wyraźnie: „Nie troszczcie się o żywot wasz, cobyście jedli lub cobyście pili, ani o ciało wasze, czembyście je przyodziewali, ale szukajcie naprzód Królestwa Bożego i sprawiedliwości jego, a to wszystko będzie wam przydano.”[55] Stosująż się do tej wskazówki nędznicy, cisnący się do waszych świątyń dla posady rządowej?
A kiedy Prokopiusz milczał zakłopotany, ciągnęła Fausta dalej:
— Rozumiem bardzo dobrze, że twoja wiara nie może odpowiadać za słabość słabych i za podłość podłych, albowiem nie wiadomo nigdy, czy ziarno pada na wdzięczną glebę lub też na opokę. Przykazania religii nie byłyby głosem bogów, gdyby nie przerażały człowieka swoją wzniosłością. Unoszą się one zawsze po nad szarym tłumem i tylko wybranym dano zbliżyć się do ich wyżyn. Samolubstwo Konstancyusza, okrucieństwo Walentyniana, gwałtowność Teodozyusza, chciwość chciwych, nieszlachetność nieszlachetnych równoważą cnoty waszych męczenników i mężów świątobliwych. Wiem o tem i nie czynię twojej wierze zarzutu z grzechów jej wyznawców. I na ołtarzach rzymskich składają ofiary ręce, splamione krwią niewinną. Potrącając o występki chrześcian, chcę tylko myśli twoje nawrócić z drogi, na której nie dojdziesz nigdy do tajników duszy oświeconej. Mówisz mi od miesiąca, że wasza nauka usunie stanowczo wszystkie błędy przeszłości i wypali z krwi śmiertelnika pożądania nieczyste, a ja nie widzę naokoło siebie żadnej zmiany. Bo człowiek będzie zawsze najdrapieżniejszem ze zwierząt, nienasyconem w chciwości swojej, będzie się zawsze okłamywał, pokrywając swoją nędzę chytrem, giętkiem słowem. Tu i owdzie błyśnie od czasu do czasu jakaś głowa jasnowidząca, zabije jakieś wielkie serce — nieśmiertelnych bogów odblask przelotny — lecz tych synów nieba mordują dzieci ziemi. I wasz Mistrz umarł śmiercią okrutną.
Oparłszy głowę na dłoni, zapatrzyła się Fausta przed siebie, wsłuchana w szmer morza, które szło bezustannie z południa na północ, jakby chciało przerwać oprawę skalistą i rozlać się po okolicy.
Nie zaszłoby daleko, bo zastąpiłyby mu drogę olbrzymy alpejskie. Chociażby zmogło pierwsze, niższe pasmo, pokryte dębem i jodłą, powstrzymałoby je drugie tak wysokie, iż na jego nagich, nietopniejącym nigdy śniegiem zbielonych szczytach, nawet kosodrzew nie mieszkał.
Na zachodnim skraju nieba zgasła już smuga złocista. Zmrok wieczorny zatarł wszystkie blaski dnia. Modre fale uczyniły się stalowe, zieleń drzew pociemniała.
Powoli kładła się na morze, osnuwała góry, przesłaniała niebo lekka mgła, ale ta mgła była tak przejrzysta, iż wszystkie kontury krajobrazu rysowały się w niej z wyrazistością pełnego oświetlenia. Każdy załom wybrzeża, każdy strzęp urwiska, drobne krzewy nawet odcinały się czystemi liniami od szarego tła wieczoru.
Cisza spoczynku unosiła się nad bezmiernemi wodami, tłumiąc naokoło wszelkie odgłosy wrzawy dziennej.
Nie po raz pierwszy szły z tego miejsca tęskne myśli Fausty ku południowi. Przychodziła ona tu często z ukrytą nadzieją, że ją ktoś spostrzeże i oswobodzi.
Wszakże tam na dole, wzdłuż wybrzeża morskiego, wiła się Julia Augusta, łącząca Italię z prowincyami zachodniemi cesarstwa. Drogą tą pędzili do Wienny kuryerowie Flawiana, ciągnęli kupcy rzymscy, z których każdy, gdyby wiedział, że otarł się prawie o więzienie opłakiwanej w stolicy dziewicy Westy, zawezwałby natychmiast pomocy władzy, aby wydrzeć kapłankę z rąk jej stróżów.
Zaledwie kilka mil[56] oddzielało kryjówkę Fausty od Porta Herculis Monoeci i od Trophea Augusti[57], gdzie składano bogom kapitolińskim hojne ofiary. Sam wikaryusz Wedyancyi, gorliwy wyznawca bogów narodowych, nadbiegłby osobiście z Cemenelum[58], ażeby ukarać świętokradców.
Ale nad każdym ruchem Fausty czuwało tyle oczu podejrzliwych, iż nikt, kto należał do jej bezpośredniego otoczenia, nie mógł się do niej zbliżyć. W domu śledziła ją ciągle służba żeńska; w lasach, w górach szedł za nią Teodoryk z uporem cienia. Uprzejmy, usuwający z pod jej stóp najdrobniejszy kamień, stawał się opryskliwy i bezwzględny, gdy chciała przekroczyć granice, zakreślone przez niego.
I dziś był obok niej. Trzymał się wprawdzie przez szacunek dla kapłanki i patrycyuszki w pewnem oddaleniu, lecz nie spuszczał z niej oka.
— Noc kładzie już zimną rękę na góry i doliny — odezwał się — i zaciera ścieżki leśne.
— Chłód nocy nie zatrważał cię, gdy wiozłeś mnie manowcami, jak zbrodniarz łup skradziony — odpowiedziała Fausta.
— Sługą jestem, pani — bronił się Teodoryk glosom pokornym.
— I występek sługi obraża bogów.
Fausta zakreśliła ręką koło szerokie.
— Na niebie i ziemi panuje pokój — mówiła — przyroda jest zawsze czysta, tylko między ludźmi nie ma pokoju i nie ma uczuć czystych.
Podała Prokopiuszowi jeden z pargaminów i wskazawszy mu palcem miejsce, podkreślone czerwoną farbą, rozkazała:
— Czytaj!
Dyakon czytał:
— Słyszeliście, iż rzeczono Starym: nie będziesz cudzołożył. A ja powiadam wam, iż każdy, który patrzy na niewiastę, aby jej pożądał, już z nią cudzołóstwo pepełnił[59] w sercu swojem. Jeśli cię tedy oko prawe gorszy, wyłup je i Zarzuć od siebie, albowiem pożyteczniej jest tobie, aby zginął jeden z członków twoich, a wszystko ciało twoje nie było wrzucone do ognia piekielnego.[60]
Kiedy dyakon skończył, zapytała Fausta:
— Jakże nazwiesz wobec tego przykazania gwałt Fabricyusza? Dlaczego nie wyłupił sobie oczu i nie rzucił ich od siebie? Milczysz? Odpowiem za ciebie. Bo Fabricyusz jest człowiekiem, zaś człowiek nagina nawet wskazówki bogów do swoich celów samolubnych.
— Wojewoda wierzył, iż serce twoje umiłuje boską naukę naszego Pana — odezwał się Prokopiusz. — Nasz Pan...
— Przemawiasz do mnie ciągle językiem kłamstwa ludzkiego — przerwała mu znów Fausta, marszcząc brwi. — Dlaczego omijasz prawdę? Fabricyusz łudził się, że płomień jego występnej miłości ogarnie i mnie i strawi w mojem sercu węzły, łączące Rzymiankę z przeszłością Rzymu.
Po krótkiej przerwie mówiła dalej:
— Pytasz mnie od miesiąca: dlaczego nie chcę uznać dobroci waszego boga? Pytasz nierozumnie, bo jeśli kto, to potrafiłaby dziewica Westy, która złożyła marzenia swojej młodości na ołtarzu ofiary, odczuć wzniosłość nauki, polegającej, jak wiem obecnie, na zrzeczeniu się szczęścia tej ziemi. I moja bogini nie podaje swoim służebnicom czary, szumiącej rozkoszą doczesną. Lecz między mną a waszym bogiem stoi Rzym, a ten Rzym, niegdyś pan świata, stuka dziś do miłosierdzia barbarzyńców z pokorą żebraka. Między mną a waszym bogiem stoi rozpacz mojego narodu, skazanego na zagładę przez nowo czasy i nowe ludy. Okrutna obręcz cudzoziemców ścieśnia się z każdym rokiem — wasi imperatorowie podpisali na nas wyrok śmierci — wasi kapłani domagają się zburzenia naszych świątyń. Bezbrzeżna fala barbarzyńców zbliża się do nas ze wszystkich stron. Idą przed nią sztandary, ozdobione znakami waszego boga, poprzedzają ją hasła, zaczerpnięte z waszych świętych ksiąg. Dla nas nie jest wasz bóg bogiem dobroci i miłosierdzia.
Zamilkła... Zwróciła twarz ku południowi i wpatrywała się w morze, na które kładły się już gęste, czarne cienie. Jej powieki drgały, oczy szkliły się blaskiem wilgotnym.
— Toniemy, zapadamy się w przeszłość bezpowrotną — mówiła głosem zdławionym, przesiąkłym łzami — idziemy w ciemną otchłań bez słońca jutra, bez gwiazd nadziei. Czuję to, widzę... Wkrótce pokryją nas niewdzięczne mroki dziejów, jak pokryły Assyryę i Babilon, Grecyę i Egipt, jak pokryją wszystko, co spełniło swoje przeznaczenie. Prochem jest człowiek i cieniem... Nawet ruiny narodów przemijają.
Ukryła twarz w dłoniach. Szczelinami jej palców sączyły się łzy obfite.
Kiedy znów zaczęła, płakała w jej głosie skarga bolesna:
— I ja, Fausta Auzonia, miałabym opuścić ojczyznę moją, w chwili, kiedy ją opuszczają słabi i podli, ja, strażniczka żnicza narodowego, miałabym rzucić hańbę na sędziwe lata Rzymu? Tylko niewolnicy odwracają się od pana, który przestał być szafarzem łask i dobrodziejstw.
Podniosła się, wyciągnęła rękę do nieba i zawołała:
— Nie lękam się was, nieznani bogowie, coście pozazdrościli Rzymowi panowania nad rodem człowieczym, nie straszną jest dla ranie wasza groźba. Jeśli postanowiliście w radzie swojej naszą zgubę — zginę bez klątwy pod gruzami mojego narodu; jeśli wasza ręka mściwa pójdzie za nami w krainy cieniów — będę cierpiała z moim narodem. Niech się przed wami korzą ludy bez przeszłości. Rzymska patrycyuszka nie ucałuje stóp bogów, wrogich jej ojczyźnie, chociażby ją ich potęga miała ścigać aż do królestwa wiecznego spoczynku.
Stała wyniosła, dumna, jakby wyzywała gniew niebios, potem odwróciła się do Prokopiusza i wyrzekła miękkim głosem smutku:
— Teraz wiesz, dlaczego nie chcę uznać dobroci waszego boga. Uwielbiam go, bo jego litościwej nauce należy się cześć duszy niewieściej, lecz miłować nie mogę. Z dniem jutrzejszym zamknij księgi swoje do skrzyni. Słuchać cię więcej nie będę.
Skinęła na Teodoryka i rozkazała:
— Prowadź mnie, stróżu mojego więzienia.
Stary Alleman, zapaliwszy pochodnię, szedł przodem.
Skała łączyła się ze wzgórzem, którego bok zachodni spadał łagodnie w rozległą dolinę.
Tam, gdzie na ścieżce woda wyrwała ziemię lub nagromadziła stosy kamieni, zatrzymał się Teodoryk i świecił Fauście, śledząc troskliwie jej kroki.
Na samym końcu doliny zbudowała przyroda mocną warownię. Dwa pagórki, porosłe jodłą, stykały się pod kątem ostrym. Ścianę trzecią tworzył łańcuch skał, zamykający przystęp do środka.
Już zbliżała się Fausta do swojej kryjówki, kiedy się nagle w ciszy nocnej rozległ głos męski.
Ktoś śpiewał po grecku:

Dnia pogodnego sprawco wielowładny!
Jak cię uwielbiać godnie, Apollinie?
Z ciebie rym płynie dotkliwy i składny,
Tyś uczył, jak wieść, paść trzody w dolinie.
Gór miłośniku! Gdzie przystęp niesnadny,
Bierzesz spoczynek w cienistej krzewinie.


Głos był młody, silny. Tryskał z ciemnego szczytu jednego z pagórków i rozlewał się szeroko wokoło, falując nad doliną.
Fausta i jej stróżowie przystanęli, zdziwieni bliskością nieznanego wędrowca. Oprócz pasterzów, nie mącił nikt spokoju tego pustkowia.

O! wielowładny, któryś nas prowadził,
Powiedz, jak dalsze mamy pędzić życie?
Rzekł strzałonośny: Na tom was osadził,
Byście mych darów użyli obficie,
Lud, który będzie do mnie się gromadził,
Wielkiemi tłumy spieszący ujrzycie,
Wszystkich przyjmować wy bodziecie sami,
Których świątnicy czynię strażnikami.


Chrześcianinem nie był śpiewak, bo sławił Apollina i do gminu nie należał, bo znał język grecki. Jakiś poganin wyższych stanów znajdował się w pobliżu Fausty.

Więc zawołała pełnym głosem:
— Bądź pozdrowiony, przyjacielu! Wita cię w swojem więzieniu Fausta Auzonia, dziewica Westy...
Jak dzikie zwierzę rzucił się na nią Teodoryk, zamknął jej usta płaszczem, porwał w objęcia i puścił się pędem ku skałom.
Za kamiennym murem naturalnej warowni stała w gaju pomarańczowym willa Fabricyusza. Przed jej portykiem paliło się ognisko, naokoło którego siedzieli Allemanowie z przybocznej straży wojewody Italii.
— Zgasić natychmiast ogień! Psy uwiązać w stajni, mieć baczenie na szmery podejrzane — krzyknął Teodoryk.
Wpadł z Faustą do willi, przebiegł boczne kurytarze. Dopiero na krytym dziedzińcu zatrzymał się. Złożywszy kapłankę ostrożnie na sofie, ocierał rękawem tuniki pot z czoła.
Cztery duże lampy kryształowe, przysłonięte tkaninami indyjskiemi, wypełniały salę światłem różowem. Miękki kobierzec wschodni pokrywał całą posadzkę, pnące rośliny oplatały filary z białego marmuru.
Fausta, poprawiwszy na sobie fałd sukni, zwróciła na Teodoryka oczy zagniewane.
— Czy długo jeszcze będziesz obrażał moją godność kapłańską? — zapytała.
Teodoryk wzruszył ramionami.
— Nie jest rzeczą żołnierza i sługi odgadywać zamiary wodza i pana — odpowiedział. — Czynię tylko, co mi rozkazano.
— Rozkazano ci służbę niegodną, starcze.
Teodoryk milczał.
— Ty wiesz, iż poświęcono mnie bogom — mówiła Fausta — zaś wszelka własność bogów jest własnością świętą. I twój bóg nie może pochwalić gwałtu Fabricyusza, albowiem jego przykazania są przykazaniami pokoju. Nie straszno tobie przed sądem twojego boga? Wszakże tylko pokój czyniący będą nazwani jego synami, jak napisano w waszych księgach.
Teodoryk zwiesił głowę.
— Długie lala zbieliły twoje włosy. Wkrótce zgasi anioł śmierci płomień twojego życia, a ty, do którego duchy przodków wyciągają już ręce z krainy cieniów, plamisz duszę świętokradztwem i ściągasz na siebie klątwę kapłanki. Bo moja klątwa pójdzie za tobą pod ziemię, w grób samotny, i odbierze twoim prochom spokój.
Teodoryk przeżegnał się. Przestrach malował się na jego twarzy.
Wyciągnąwszy do Fausty ręce, odezwał się z prośbą w głosie:
— Nie przeklinaj, nie złorzecz staremu słudze. Wojewodę kołysałem, niańczyłem. Rozkosznem dzieckiem mi był, gdy potrzebował mojego ramienia, dobrym panem stał się, gdy mu lata dały siłę i odwagę. Jego szczęście jest mojem szczęściem, jego smutek moim smutkiem.
Zbliżył się do Fausty, zgiął przed nią kolana i mówił serdecznie:
— Jegoż wina, że demony złośliwe postawiły ciebie na drodze jego młodej tęsknoty? On umiłował cię całą potęgą gwałtownego serca. Twoja boska postać zakryła mu królestwo niebieskie i obowiązki namiestnika cesarskiego. On bez ciebie żyć nie może, nie chce. Znam go. Co sobie raz postanowił, od tego nie odstąpi, choćby miał zginąć. Potrzebaż twoim bogom koniecznie nieszczęścia mojego pana?
Ucałował skraj sukni Fausty.
— Zmiłuj się nad wojewodą i nademną, świątobliwa pani — prosił. — Wróć jego sercu spokój, zaś ze mnie zdejm ciężar twojej groźby. Nie przeklinaj! W lasach Allemanii ściga pogarda mężów towarzysza, który opuszcza w chwili ciężkiej swojego wodza. Wiem, iż grzeszę, krępując twoją swobodę, wiem, że spełniam służbę nieuczciwą, pomagając wojewodzie, lecz szczęście mojego sokoła jest mi droższe nad śmierć pogodną. Dobry Pasterz odpuści mi świętokradztwo, albowiem Jego miłosierdzie jest tak bezbrzeżne, jak morze północne. Pomieszczą się w niem wszystkie występki rodu człowieczego. Nie karać On przyszedł lecz przebaczać.
Bez gniewu zapytała Fausta:
— W lasach Allemanii ściga pogarda mężów towarzysza, który odstępuje wodza w chwili ciężkiej, a jakaż kara spotyka kapłankę, sprzeniewierzającą się świętym ślubom?
Teodoryk milczał.
— Czyby obyczaj twojego ludu jest pobłażliwy dla wiarołomnych kapłanek?
Występną kapłankę zakopują u nas żywcem w ziemi — odpowiedział Teodoryk, podnosząc się z kolan.
— I ty, którego serce pochwala okrutną karę sędziów allemańskich, bo mówi to twój głos niepewny, ty, dla którego szczęście ukochanego pana jest droższe nad śmierć pogodną — ty, żołnierz, posiwiały w bojach, sługa, wierniejszy od kochanki, chciałbyś, ażebym ja, kapłanka prześladowanego narodu, złamała przysięgę? Ty tego nie chcesz, starcze.
— Wojewoda wierzy, że się twoja twarda cnota rzymska ukorzy przed dobrocią Dobrego Pasterza — odpowiedział Teodoryk, nie patrząc w oczy Fausty. — Gdyby twoje serce umiłowało naszego Boga, spadłyby z twojej duszy śluby pogańskie.
— Ale ty wiesz teraz, że mnie nawet groźba zemsty pogrobowej nie odwiedzie od moich bogów. Dlaczego mnie jeszcze więzisz?
— Powiedziałem już, że czynię tylko, co mi rozkazano.
— Mąż nie powinien wykonywać rozkazów niegodnych.
— Żołnierzowi nie wolno zastanawiać się nad rozkazami wodza.
— Nie służbę żołnierską pełnisz przy mnie.
— Ciężko karze twój gniew moją wierność.
— Twoja wierność jest zbrodnią.
— Odpuść mi, świątobliwa pani.
— Smutek mojego narodu niech spadnie na twoją głowę!
Twarz Teodoryka oblał ciemny rumieniec.
Fausta wskazała ręką na drzwi.
— Wstrętem przepełnia duszę moją twój widok — zawołała. — Oddal się, nędzny szpiegu i strzeż mnie odtąd jeszcze pilniej, wiedz bowiem, iż użyję całej przebiegłości niewieściej, aby się uwolnić z pod twojej opieki.
Chwiejnym krokiem, wysunął się stary Alleman z dziedzińca.
Fausta, przymknąwszy powieki, ułożyła się wygodnie na sofie.
Już minął miesiąc, kiedy ją Teodoryk porwał z drogi tiburtyńskiej. Pędził z nią nocami, okrążając miasta i osady. Ilekroć skrzyżował się z jakim wozem lub zbliżał się do mieszkań ludzkich, zatykał jej usta płaszczem. W górach Wcdyancyi otoczył ją siecią czujnych spojrzeń i nieprzyjaznem milczeniem. Bez jego wiedzy nie było jej wolno przestąpić progu willi. Nawet w domu chodziły za nią wszędzie oczy ukryte. Z po za kotar i filarów śledziły ją niewolnice.
Oprócz Prokopiusza i Teodoryka nie rozmawiał z nią nikt. Służba żeńska odpowiadała tylko na zapytania; Allemanowie udawali, że nie rozumieją języka łacińskiego.
Odcięta od świata, nie miała Fausta żadnych wiadomości z Italii. A myśli jej szły ciągle do Rzymu, który opuściła w ciężkiej godzinie. Płonież jeszcze święty ogień na ołtarzu Westy? Może leje się już krew jej braci, może sypią się domy bogów narodowych w gruzy...
Nad „wiecznem miastem” płacze skarga narodu dławionego, a ona, patrycyuszka i westalka, dysputuje z Galilejczykiem, wrogiem jej ojczyzny, jak najęty retor grecki. Ten dziecinny człowiek mówił jej od rana do wieczora o jakiejś miłości powszechnej, co ma okiełznać namiętności ludzkie i utulić ziemię pokojem bogów.
— Pokój bogów?!
Niewierny uśmiech zawisł na ustach Fausty.
Córka plemienia, które dało ludzkości prawo, najmocniejszy hamulec na złość ludzką, znała lepiej krwawe szlaki dziejów, aniżeli potomkowie wydziedziczonych starego świata. Ogniem i mieczem nakłaniali jej przodkowie zwyciężonych do karności i cnoty obywatelskiej. Nie przebaczająca miłość tryumfuje na polach bitew i zasiada na krześle sędziowskiem pretora.
Jałową wydała się Fauście owa miłość powszechna.
Zrosła całą swoją istotą z przemijającym porządkiem, nie chciała zrozumieć, że wszelkie nowe prawdy potrzebują wieków, by się stały ciałem. Nie widząc naokoło siebie zastosowania przykazań wiary chrześciańskiej, nie wierzyła w jej posłannictwo.
Ta miłość powszechna zresztą, oparta na dobroci i litości, była wstrętną jej duszy rzymskiej, równała bowiem z twórcami cesarstwa przybłędów różnych narodowości, wzgardzonych przez zwycięzców. Samolubny geniusz rzymski, naginający cały świat do swoich celów, opierał się nauce, która rozciągała prawa ludzkie na człowieka w ogóle, bez względu na jego pochodzenie.
Ta miłość powszechna była wrogiem tradycyj rzymskich. Ona to targała powoli przędzę pojęć, wyobrażeń i obyczajów dogorywającej cywilizacyi, trawiła z niecierpliwością rdzy wiązania gmachu, zbudowanego przez zdobywców italskich, rozbudziła świadomość wydziedziczonych i wzmocniła nienawiść barbarzyńców.
Co już Marek Aureliusz przeczuwał, stało się dla ostatnich patryotów rzymskich prawdą, potwierdzoną faktami. Czwarte stulecie widziało wielu królów i wodzów germańskich, stających przed imperatorami bez pokory. I nad nieprzejrzanym ludem niewolniczym szedł już szmer niezadowolenia.
Fausta słyszała zuchwałą mowę barbarzyńców i głuchy pomruk niewolników, widziała, jak nowi ludzie, wyznający przeważnie wiarę chrześciańską, usuwali potomków rodów italskich z rządu i legionów, jak imperatorowie upokarzali rozmyślnie odwieczną stolicę państwa — przeto zamknęło się jej serce dla nauki, która była sprawczynią tego przewrotu. Patryotyzm rzymski wziął jej oku wzrok daleki. Nie uznawała ona współrzędności świeżych plemion i nie chciała rozumieć głosu swojego czasu. Jeśli dawny porządek ma ustąpić innemu — niech się dzieje wola bogów, ona jednakże nie pomnoży smutku swojego narodu. Zdrada westalki okryłaby żałobą wszystkie świątynie cesarstwa.
Cóż ją, kapłankę rzymską, mogła obchodzić dobroć przykazań galilejskich? Wszakże druzgotała ta dobroć jej ołtarze. Ona nie powinna odstąpić niedobitków „wilczego plemienia,” nawet wówczas, gdyby jej zmiana wiary dała najwyższe szczęście kobiety.
Szelest kroków spłoszył przykre myśli Fausty.
Z po za filarów wysunęła się młoda niewolnica. Zbliżywszy się do sofy, skrzyżowała ręce na piersiach i czekała na zapytanie pani.
Przez kilka chwil przypatrywała się Fausta niewolnicy, jak gdyby jej nie poznawała. Potem wyrzekła łagodnie:
— Co rozkazuje mi Teodoryk przez twoje usta, Lykaris?
— Ty wiesz, pani, że wieczerza czeka na Twoją, Świątobliwość — odpowiedziała Greczynka.
— Żółć mnie dziś nakarmi — mówiła Fausta z gorzkim uśmiechem na ustach. — Zawołam cię, gdy uczuję potrzebę spoczynku.
Cichą stopą, jak przyszła, oddaliła się niewolnica.
Fausta przymknęła znów powieki i snuła dalej nić myśli bolesnych.
Bezbarwne było jej życie i pozbawione ciepła, mimo blasku zewnętrznego. Możni chylili przed nią głowy, ubodzy padali w proch, ale żadne ramię drżące nie objęło jej dotąd i nie przygarnęło do piersi, kipiącej namiętnością. Tylko on jeden...
Fausta otworzyła oczy szeroko, przerażona obrazem, który wypełzł z najskrytszych zakątków jej serca, aby się odbić na źrenicy.
Ton obraz ścigał ją z cierpliwością pragnień tajemnych. Odżegnywany bezustannie, odtrącany z pogardą, chował się, usuwał, bladł, lecz w chwilach samotnych wracał, kusząc Faustę obietnLcą szczęścia.
Zima życia nie wystudziła jeszcze jej krwi. Pod suknią kapłanki i patryotki biło młode serce niewieście, wspinające się przeciw okrucieństwu obowiązków.
Daremnie przekonywała się Fausta, że Fabricyusz znieważył ją, zbezcześcił, zasłużył na jej nienawiść. Odważny żołnierz, który nie wahał się dla jej miłości wtargnąć do Atrium Westy, chociaż wiedział bardzo dobrze, czem Rzym płaci za takie zuchwalstwo; który podjął dla niej walkę z tradycyami długich wieków i chciał ją zmusić do uległości, był jej niewieściemu sercu bliższy, aniżeli to przed sobą przyznać chciała. Patrycyuszka rzymska uwielbiała siłę i stanowczość męską.
I bywało, że Fausta, wsłuchana w szum morza, przypominała sobie bez wstrętu wszystkie szczegóły owej nocy jesiennej, w której jej Fabricyusz wyznał swoją miłość, że powtarzała sobie z uśmiechem szczęśliwym jego słowa gorące, ogrzewając się przy ich płomieniu. On jeden mówił do niej językiem namiętności, kochał ją bez miary, nad własne życie...
Chwile to trwały krótko, lecz gdyby się Fabricyusz był ukazał wówczas nagle przed Faustą, gdyby ją był objął drżącem ramieniem i przygarnął do piersi rozfalowanej...
Fausta podniosła się z sofy.
Wojewoda mógł stanąć przed nią dziś, jutro. Nie na to porwał ją z Rzymu, aby go od niej przedzielały góry i morze. Przybędzie on niezawodnie wkrótce do kryjówki swojej branki. Jeśli tego dotąd nie uczynił, powstrzymują go prawdopodobnie tylko bardzo ważne przeszkody.
Duszę Fausty ogarnęła trwoga. Oprze-li się jej duma rzymska słodkiej prośbie tego wojownika z oczami Apollina, nie ulegnież jej serce niewieście urokowi miłości? Westalce nie wolno być słabą, nie wolno...
Fausta zaczęła biegać po dziedzińcu, potykając się o sprzęty, bijąc naokoło siebie rękami, jak uwięziony ptak skrzydłem.
— Nie wolno!... — powtarzała głosem zdyszanym. — Nie wolno... — szeptała coraz ciszej.
Rzuciła się na sofę, wcisnęła twarz w poduszki i modliła się gorąco:
— Strzeżcie mnie przed hańbą, duchy opiekuńcze rodu mojego, brońcie mnie przed odstępstwem, dajcie mi siłę mężów, co składali na ołtarzu ojczyzny swoje szczęście najdroższe. Krwią jestem z krwi waszej, kością z kości waszej, bohaterowie Rzymu. Nie dopuśćcie, abym dla przemijającej rozkoszy ciała, splamiła moją cześć kapłańską. Czuwajcie nademną, duchy jasne, szczęśliwe, uwolnione od namiętności tej ziemi. Błaga was dziewica Westy, strażniczka świętego ognia, który i wam przyświecał.

....................

Kiedy Fausta polecała swoje serce opiece przodków, piął się Teodoryk po wzgórzach, otaczających willę. Towarzyszył mu jeden z Allemanów, który świecił latarką.
Nieznany śpiewak nie odezwał się więcej. Na szczycie pagórka, zkąd jego głos wypływał, nie było żadnych śladów ludzkich. Nikt nie odpowiadał na głośne nawoływania Teodoryka. Jodły tylko i dęby szumiały cicho, a z dołu dochodził szmer morza — śpiącego olbrzyma oddech przytłumiony.
Księżyc stał już wysoko na niebie. Srebrne blaski wciskały się przez wszystkie szczeliny lasu i kładły na mchy i paprocie jasne smugi. Długie cienie przypięły się do stóp drzew, krzyżując się, tłocząc, przesuwając razem z gwiazdą nocną.
Teodoryk wsłuchiwał się uchem barbarzyńcy, wychowanego na łonie przyrody, w szum lasu. Ten szum mówił do niego językiem zrozumiałym, wnikał do jego duszy dziewiczej i budził w niej wspomnienia dalekiej młodości.
W takie noce miesięczne brał on nieraz udział w nabożeństwach pogańskich, wpatrzony z kornem uwielbieniem w kapłankę, która składała ofiary bogom jego lat dziecięcych. Nauka Chrystusowa rozproszyła w jego głowie mroki wiary germańskiej, lecz nie wytrzebiła z serca zabobonnej czci dla służebnic ołtarzów, jakiekolwiekby one były.
Bez radości więził Teodoryk Faustę. Od chwili, kiedy ją porwał, czuł na swojem sumieniu ciężar spełnionego świętokradztwa. Czynił, co mu Fabricyusz rozkazał, lecz pragnął, by go jaki wypadek uwolnił od występnej wierności.
Fausta groziła mu klątwą kapłanki. Gdyby na jego siwe włosy spadł ten grom straszliwy, nie miałby spokoju po śmierci...
Teodoryk wierzył jeszcze w zemstę bogów pogańskich. Zbyt świeże było jego nawrócenie, aby mogło w nim stłumić trwogi i przesądy, odziedziczone po szeregu pokoleń.
I lękał się tej zemsty; nie chciał jej wziąść z sobą, do grobu.
Przeto rzekł do Allemana, który mu towarzyszył:
— Udasz się jutro do Rzymu, do wojewody. Powiesz wodzowi, że stary Teodoryk tęskni za swoją zagrodą. W Allemanii czekają na mnie wnuczęta, których widokiem pragnę ucieszyć oczy gasnące. Niech wojewoda przyśle na moje miejsce innego stróża. Aby nie zwracać na siebie uwagi szpiegów Flawiana, pojedziesz na Medyolan.








VI.


W bazylice lateraneńskiej w Rzymie, na stopniach marmurowego ogrodzenia, oddzielającego główną nawę od sanctuarium, klęczał Fabricyusz, wpatrzony w wizerunek Ukrzyżowanego Zbawiciela.
Przyszedł on do swojego Boga z sercem, pełnem niepokoju.
Kiedy dusił w szale gniewu Simonidesa, nie przypuszczał, by zabójstwo tego nędznika mogło rzucić czarny cień na jego duszę. Wszakże był to tylko szpieg i zdrajca, który pracował całem życiem na śmierć niespodziewaną. Dziś czy jutro uległby on swojemu przeznaczeniu.
Przelana krew nie zatrważała dotąd nigdy sumienia Fabricyusza. Syn barbarzyńcy, potomek wodzów allemańskich, nie roztkliwiał się nad cierpieniem ludzkiem. Bez żadnego wahania spuszczał miecz na czerep nieposłusznego żołnierza, skazywał opieszałych w służbie na chłostę i tortury, zaś krnąbrnych niewolników na pal i szubienicę. Łzy, jęki, kurcze przedśmiertne nie robiły na nim żadnego wrażenia.
Dlaczegóż więc ścigała go teraz, gdy zostawał sam z sobą, sina, boleśnie wykrzywiona twarz Simonidesa, dlaczego patrzyły na niego podczas modlitwy straszne, krwią nabiegłe oczy?
Bo Grek wezwał w chwili konania Chrystusa, a Chrystus był początkiem i końcem każdej myśli Fabricyusza.
Chrystusowi zawdzięczał syn barbarzyńcy nietylko wiarę prawdziwą, nietylko obietnicę królestwa niebieskiego, lecz także stanowisko, jakie zajmował w cesarstwie. Bez Chrystusa, którego nauka złamała wyłączność starego świata, zburzywszy mur przywilejów obywateli rzymskich, nie byłby Alleman nigdy wojewodą Italii. On zrównał go z arystokracyą najsławniejszego narodu, wyniósł go po nad „panów świata,” uczynił ich rozkazodawcą.
Ten praktyczny skutek posłannictwa wiary chrześciańskiej rozumiał wczorajszy barbarzyniec bardzo dobrze, gdyż korzystał z jego owoców. I rozumiał, iż wyznawcy nowej nauki, zagrożeni jeszcze przez pogan, powinni tworzyć jedno bractwo, złączone wspólnością celów. Żołnierz znał siłę zwartych szeregów.
A on, posłuszny syn Chrystusa, zamordował chrześcianina...
Zgrzeszyłże przeciw swojemu Bogu, zdeptawszy brudnego robaka?
Miotany niepewnością, zagłębił się Fabricyusz po raz pierwszy w życiu w świętych księgach swojej wiary. Wprawdzie uczono go kiedyś, w latach dziecięcych, przykazań Chrystusowych, lecz było to lak dawno, iż o nich zapomniał.
Dziwnym językiem przemawiały do niego pisma Apostołów i Ojców Kościoła. Na każdej stronnicy spotykał się z zasadami, które gromiły jego zaciekłość. Słodkie słowa miłości i przebaczenia sączyły z pargaminów, tak wręcz przeciwne temu, co on za swój obowiązek uważał, iż jego zdumione myśli stanęły na rozstajnych drogach wątpliwości.
Możliweż, by on, który się mienił być gorliwym wyznawcą nauki Chrystusowej, rozmijał się ciągle z jej przykazaniami? Jakże się to stało? On tego nie chciał, pragnął szczerze wysłużyć sobie na ziemi królestwo niebieskie i był przekonany, że wykonywał ściśle przepisy swojej wiary. On kochał prawdziwie Boga nowych ludów.
Więc jego nienawiść do pogan, zapalczywość żołnierska, pogarda motłochu, miłość nawet do Fausty miałyby być grzechem, występkiem? Więc powinien rzucić od siebie miecz, rozebrać się z bogatych sukien, uznać; w niewolniku brata, znosić cierpliwie zniewagi innowierców, wydrzeć z serca obraz kobiety ukochanej?
W duszy Fabricyusza podniosła się zawierucha. Pojęcia żołnierza, odziedziczone instynkty barbarzyńcy, pragnienia młodości, niepokoje chrześcianina — mieszały się z sobą. kłębiły, wirowały, rzucając jego sumieniem, jak burza okrętem.
Szarpany wątpliwościami, których nie umiał rozwiązać i uśmierzyć, przychodził Fabricyusz codziennie pod wieczór do bazyliki lateraneńskiej i wpatrywał się w wizerunek Zbawiciela, w nadziei, że z krzyża spłynie na niego prawda i wróci równowagę jego duszy rozkołysanej.
Chrystus, rozpięty na drzewie hańby, odpowiadał wyraźnie na jego nieme zapytanie, potwierdzał przykazania miłości i przebaczenia świętych ksiąg, lecz jego młoda gwałtowność, nie złamana jeszcze boleścią życia, nie rozumiała tej słodkiej mowy, przesiąkłej łzami. Tyle tylko czuł, że między zasadami wiary, do których się chciał stosować, a jego czynami — nie było zgody. Wszakże napominał go już biskup Syrycyusz, a komes Walens nie pochwalał jego gorliwości.
W obszernym gmachu było prawie zupełnie pusto. Gdzie niegdzie tylko, przytuleni do filarów, składali wierni troski swoje w ręce Boga dobroci i miłosierdzia.
Cienie wieczoru wypełniły nawę, złagodziwszy rażącą białość nagich ścian i filarów. Cisza katakumb wiała w największym kościele rzymskim.
Fabricyusz, wyczerpany usilnem rozmyślaniem, złożył głowę na zimnym marmurze. Zdawało mu się, że jakiś ogromny ciężar spuszcza się na niego z góry, tłoczy go, wpycha w ziemię.
Coś chwiało się w nim, rysowało, zapadało.
Niepokój, który odbierał jego woli sprężystość, zaczął go niecierpliwić. Jego temperament żołnierski nie znosił rozterki wewnętrznej.
Trawiony kłótnią sprzecznych, znoszących się nawzajem pytań, szukał w myśli kogoś, coby go wyprowadził z tego labiryntu wątpliwości. Biskup Sycyryusz potępiłby jego bezwzględność. Wiedział, że nie znajdzie u arcykapłana chrześcian ucha pobłażliwego. Jedyny Ambrozyusz, nietylko mąż świątobliwy, biegły w zakonie, lecz także wielki budowniczy Kościoła, odczuje i wytłómaczy gwałtowność wojownika. I on, pogromca imperatora, umiał być stanowczym.
— Pojadę natychmiast do Medyolanu — postanowił Fabricyusz. Niech Ambrozyusz wróci mojej duszy spokój.
Podniósł się z kolan i opuścił bazylikę.
Przed swoim domem, na Palatynie, zastał obcą ektykę[61]. Liktorowie gawędzili z żołnierzami. Jakiś dostojnik przybył do niego w gościnę.
Skinął na odźwiernego.
— Czyja to lektyka? — zapytał.
— Prefekt Flawianus czeka na Twoją Znakomitość — odpowiedział sługa.
Flawianus?... Fabricyusz zasępił się. Prefekt pretoryum nie szukał nigdy jego towarzystwa. Gdy go sprawy rządowe zmuszały do porozumienia się z wojewodą Italii, czynił to zawsze przez swoich pisarzów. Czyby najwyższy sędzia zachodniej prefektury przychodził upomnieć się o Simonidesa?
I znów widział Fabricyusz siną, wykrzywioną twarz Greka, słyszał jogo charkot przedśmiertny.
— Czy prefekt czeka długo? — zapytał.
— Przybył przed godziną.
Przed godziną?... Coś ważniejszego od codziennych spraw urzędowych przywiodło Flawiana do chrześcianina.
Fabricyusz rozmawiał umyślnie dłużej ze służbą, aniżeli to zwykle czynił. Chciał ochłonąć z przykrego wrażenia. Nawet drgnięcie powiek nie powinno wzbudzić podejrzeń Flawiana.
Stłumiwszy w sobie niepokój, wszedł do sali przyjęć.
Flawianus, który przypatrywał się z uśmiechem ironicznym malowidłom, przedstawiającym walkę Dawida z Goliatem, zaczął bez żadnego powitania:
— Domyślasz się, wojewodo, iż tylko wielka troska mogła mnie zmusić do przestąpienia twojego progu.
— Rozkazuj, prefekcie — rzekł Fabricyusz.
Wskazał ręką na sofy, lecz Flawianus nie skorzystał z jego uprzejmości. Stojąc, mówił, utkwiwszy wzrok w twarzy gospodarza.
— Żałoba Rzymu nie może być obcą tobie, który śledzisz nasze ruchy z uwagą wroga. Ty wiesz, że nieszczęście, jakie spotkało Faustę Auzonię, zasmuciło wszystkich wyznawców bogów narodowych.
Tak niespodziewanie spadły te słowa na Fabricyusza, iż zburzyły jego sztuczny spokój. Czując, że gorąca krew zalewa mu czoło, podszedł szybko do drzwi i przywołał szatnego. Odpinał długo miecz, zdejmował wolno z szyi złoty łańcuch. Broń i oznakę zaszczytną oddał niewolnikowi dopiero wtedy, kiedy ochłonął.
Odwróciwszy się do prefekta, odparł.
— Opieka nad dziewicami Westy nie należy do moich obowiązków.
Chociaż panował już nad sobą, drżał jego głos przyciszony.
— Pisze mi Kajus Juliusz z Wienny — mówił Flawianus — że ty jeden mógłbyś wskazać bezbożnych uwodzicielów kapłanki. Nie wiem, na czem pretor opiera swój domysł, lecz jego wskazówki bywają zwykle prawdziwe.
Wojewoda wytężał wszystkie siły woli, aby wytrzymać badawcze spojrzenie prefekta.
Wzruszywszy ramionami, rzekł:
— Nie rozumiem, dlaczego domyślność Juliusza upodobała sobie tym razem mnie. Wiadomo w Rzymie powszechnie, iż nie łączyły ranie nigdy bliższe stosunki z Atrium Westy. Współczuję z waszą żałobą...
Nie dokończył kłamstwa. Zatrzymał je wstyd. Żołnierz zabijał bez namysłu, lecz brzydził się podstępem.
— Donosi mi także Kajus Juliusz — ciągnął Flawianus dalej — o jakiejś willi w górach Wedyancyi, w której mają się ukrywać ludzie podejrzani.
Zbliżył się tuż do Fabricyusza i zapytał głosem chłodnym, w którym drwiło szyderstwo:
— Nie słyszałżeś ty nic o tej willi? Podobno to bardzo zaciszne schronisko. Mówiono mi, że twój ojciec przebywał kiedyś czas dłuższy nad brzegami morza Śródziemnego, aby się ucieszyć bez świadków miłością porwanej córki kapłana iberyjskiego.
Fabricyusz milczał. Napadnięty znienacka, bez przygotowania, szukał wyjścia z matni. Złego, co słyszał, odgadł, że prefekt albo znał już, albo domyślał się sprawcy gwałtu. Ktoś zdradził tajemnicę. Czyby Teodoryk nie zdążył uprzątnąć świadków niepotrzebnych?
— Przysięgnij na krzyż twojego boga, iż nie wiesz nic o złoczyńcach, którzy obrazili tak ciężko naród rzymski — badał Flawianus. — Uwierzę przysiędze chrześcianina i Allemana.
W duszy Fabricyusza walczyła obawa przed zemstą Rzymian z uczciwością barbarzyńcy i sumieniem chrześcianina. Gdyby przysiągł, zyskałby na czasie. Mógłby Faustę ukryć w innem miejscu.
— Przysięgnij! — nalegał Flawianus.
Ale krzywoprzysięstwo zamknęłoby przed chrześcianinem bramy królestwa niebieskiego.
Fabricyusz podniósł głowę dumnie. On nie zdradzi swojego Boga przed poganinem, choćby miał wierność życiem przypłacić.
— Tylko imperator lub król Arbogast mają prawo żądać odemnie przysięgi — odpowiedział. — Nie ty jesteś moim sędzią. Jeśli Kajus Juliusz odnalazł kryjówkę Fausty Auzonii, poślij swoich szpiegów, a dowiesz się wkrótce, czy domyślność nie omyliła pretora.
— Niewinni nie lękają się przysięgi.
— Szukaj winnego!
— Już go znalazłem.
— W takim razie czyń, co do ciebie należy.
Fabricyusz patrzał prosto w twarz prefekta ze spokojem odważnego żołnierza, któremu wielkie niebezpieczeństwo wraca przytomność.
Flawianus mówił:
— Mógłbym stanąć na głównym rynku i rzucić ludowi nazwisko świętokradcy. Lud rzymski zabiłby go kijami, jak psa wściekłego. Mógłbym zawezwać pomocy wojska. Dowódcy załogi rzymskiej oddaliby w moje ręce winowajcę, choćby nim był ich wojewoda. Czy mnie rozumiesz, wojewodo Italii?
Tytuł Fabricyusza podkreślił głosem podniesionym.
— Rozumiem mowę rzymską — odpowiedział Fabricyusz obojętnie.
— Tłumom nie rzucę nazwiska świętokradcy, bo nie chcę, aby się Teodozyusz mścił na ludzie rzymskim za jego gniew sprawiedliwy, lecz jeśli Fausta Auzonia nie wróci w przeciągu dni dwudziestu do Atrium Westy, każę ciebie, wojewodo Italii, okuć twoim trybunom w kajdany i odstawić do obozu Arbogasta.
Rzekłszy to, opuścił Flawianus salę.
Długo stał Fabricyusz na miejscu, na którem go prefekt zostawił.
Przed jednym tylko człowiekiem drżała jego młoda odwaga. Za nic w świecie nie chciałby stanąć przed obliczem Arbogasta. Chociaż, jako stronnik Walentyniana, nie uznawał uroszczeń króla Franków, miał mimo to dla niego cześć żołnierza, uwielbiającego wodza, posiwiałego w bojach zwycięskich.
Przyj ą wszy z rąk imperatora województwo Italii, wykroczył przeciw zwyczajom, które czas uczynił prawem. Od lat stu pełnił naczelny wódz w cesarstwie rzymskiem urząd najwyższego sędziego legionów.
Arbogast nie oszczędzałby dumy nieposłusznego wielmoża. Zerwałby z niego przed całem wojskiem oznaki jego godności, kazałby go osmagać niewolnikom i powiesić na suchej gałęzi, jak szpiega.
Fabricyusz był kiedyś świadkiem takiej kary sromotnej. Na samą myśl o tem, coby go spotkało, gdyby się dostał w ręce Arbogasta, pobladł z trwogi.
Nie bez przyczyny groził mu Flawianus jego podkomendnymi. Ci zaciekli bałwochwalcy, dowiedziawszy się, iż porwał ich kapłankę, oddaliby go bez wahania pod sąd Arbogasta. Straż allemańska i garstka legionistów wyznania chrześcianskiego nie zastawiłyby go przed siłą pogan.
Fabricyusz pojął, że stoi nad przepaścią. Wewnątrz, w tajnikach jego sumienia, szalała burza, strasząc go gniewem Boga, którego miłował, na zewnątrz, dokoła, groziła mu zemsta obrażonych Rzymian. Miałżeby zginąć, nie pogodziwszy się z Chrystusem?
Schwycił się za głowę.
Życie było mu jeszcze potrzebne. Nie chciał zejść z tego świata bez pewności, że bramy królestwa niebieskiego otworzą się dla niego.
Wybiegł do przedsionka... Czuwał tu zawsze jeden z jego strażników allemańskich.
— Osiodłasz natychmiast swojego i mojego konia — rozkazał. — Przygotujesz się do drogi dalekiej. Koniuszemu powiedz, że jedziemy do obozu, do Ostyi.
Przypiął miecz, zatknął za pas sztylet i udał się do swojej pracowni; wziął ze stołu tabliczkę woskowanej, napisał drżącą ręką kilka słów, przyczepił pieczęć województwa Italii. Dokumentem tym powierzał komendę nad legionami na czas swojej nieobecności dowódcy załogi palatyńskiej.
Załatwiwszy się z zastępstwem swojego urzędu, wpadł do sypialni. Włożył na siebie ciepłą tunikę, zarzucił płaszcz z kapturem, zabrał duży worek skórzany, napełniony złotem.
Wyszedł przed dom. Koni jeszcze nie było... Pobiegł do stajni, złajał służbę, ubrał sam swojego ogiera.
Tak się spieszył, że mu wszystko z rąk leciało.
Nie było ani chwili do stracenia. Flawianus mógł się rozmyślić, mógł wezwać pogan do zemsty.
W kwadrans potem pędził Fabricyusz drogą flamińską.
Uciekał z miasta, które przyszedł upokorzyć, uciekał nocą, bez świty wojewody, jak banita, przeklęty przez naród i prawo.
Nie żegnało go ani jedno serce życzliwe.
Pochylony na koniu, pruł ciemności nocne, owiany rojem czarnych myśli. Nie zdeptał pogan, nie zburzył ich świątyń, zdradził zaufanie imperatora, zamordował chrześcianina...
Od strony Rzymu szedł za nim świst wichru, a jemu zdawało się, iż ściga go szyderski śmiech tłumów — śmiech obelżywy, urągający.
— Wrócę do was — mówił przez zaciśnięte zęby.
Kiedy tak leciał, jak upiór z powieści ludowej, rozjaśnił nagle jego twarz zachmurzoną uśmiech szczęśliwy. Z każdą minutą zbliżał się do niej, do ukochanej, za którą tęsknił od wielu tygodni.
Od czasu porwania Fausty nie miał o niej żadnej wiadomości.
Nie chcąc wzbudzić podejrzeń szpiegów Flawiana, nie posłał do swojej willi kuryera. Że Teodoryk stanął na miejscu, poświadczało jego milczenie. Gdyby była zaszła jaka przeszkoda, byłby wierny sługa już pana uwiadomił.
Chociaż go pożerała tęsknota za Faustą, czekał cierpliwie na pismo Prokopiusza. Dyakon miał mu donieść o skutku swojej wymowy. Nie wątpił, że dziewica Westy odczuje potęgę wiary chrześciańskiej i zażąda sama chrztu. Dopiero wtedy chciał stanąć przed obliczem ukochanej i oddać się pod opiekę imperatora.
Ale niespodziewane wypadki przyspieszyły tę godzinę uroczystą. Za kilka dni ujrzy Faustę, przygarnie ją do bijącego serca i odbierze nagrodę za trwogę przebytą. Wszakże dla niej to ściągnął na siebie gniew pogan i splamił sumienie zabójstwem współwyznawcy. Dla niej zapomniał o obowiązkach namiestnika cesarskiego i sprzeniewierzył się swojemu posłannictwu.
Za tyle ofiar, poniesionych dla miłości, należy mu się uścisk kobiety wybranej.
Ogier hiszpański szedł, jakby odczuwał niecierpliwość pana, a Fabricyusz naglił go ciągle do pośpiechu.
Głucho rozlegał się w ciszy nocnej tętent cwałujących koni. Od czasu do czasu rozbrzmiewał podniesiony głos Fabricyusza, który ostrzegał podróżnych:
— Z drogi, z drogi!
Mieszkańcy Italii, przywykli do szalonego biegu kuryerów rządowych, usuwali się na stronę, nie dziwiąc się rozpędzonym jeźdźcom.
Im większa przestrzeń dzieliła Fabricyusza od Rzymu, tem dłuższym wydawał mu się czas, który stał pomiędzy nim a Faustą.
Niepotrzebnie przeraził się domysłami Juliusza. Bo teraz, kiedy rozważył spokojnie słowa Flawiana, wiedział, że były to tylko domysły. Gdyby Rzymianie znali kryjówkę swojej kapłanki, odebraliby ją sami bez jego pośrednictwa. Prefekt badał go, chciał podejść, wydobyć z niego tajemnicę...
Choćby nawet Juliusz wpadł rzeczywiście na trop Fausty, nie pozwoliłby sobie Teodoryk wydrzeć skarbu drogiego. Miał przecież przy sobie dziesięciu walecznych Allemanów.
Fabricyusz przycisnął ręce do piersi, jakby kogoś tulił.
— Nie oddam cię nikomu — mówił szeptem. — Nikt nie będzie całował twoich ust, obejmował twojego boskiego ciała, upajał się twoim głosem. Należysz do mnie. Zdobyłem sobie ciebie.
A wicher śmiał się w gałęziach drzew przydrożnych śmiechem urągliwym.
Ten śmiech drażnił Fabricyusza.
Wychowany, jak Teodoryk, w lasach i w obozie, obcując od lat najwcześniejszych z przyrodą, wierzył on w ścisły związek pomiędzy człowiekiem a jego otoczeniem.
Ktoś — nieznani demonowie — zazdrościł mu szczęścia.
— Ona należy do mnie! — zawołał z gniewem, jakby komuś odpowiadał.
Wicher wzmagał się, rósł, przeciągał nad drogą z sykiem jadowitej gadziny.
Fabricyusz podniósł pięść do góry.
— Drwię sobie z waszej złości!
Wiatr porwał jego głos, rozwiał go, wchłonął w siebie i śmiał się znów śmiechem szyderskim.


∗             ∗

Biskup Ambrozyusz siadał do lektyki z zamiarem udania się do miejskiego szpitala, kiedy się przed jego pałacem medyolańskim zatrzymało dwóch jeźdzców.
Jeden z nich zeskoczył z konia, rzucił towarzyszowi cugle i odezwał się, schylając głowę z pokorą:
— Winfridus Fabricyusz, wojewoda Italii, powiernik imperatora Walentyniana, przybywa do twojej mądrości i dobroci z duszą, pełną niepokoju.
Ciekawem spojrzeniem obrzucił biskup urodziwą postać wojewody. Zrobiła snać na nim dobre wrażenie, bo uśmiechnął się życzliwie.
— Z Rzymu jedziesz? — zapytał.
— Pędziłem bez wytchnienia z tego gniazda zabobonów pogańskich, aby złożyć u stóp twoich ciężar, który przerósł moje siły. Zdejm go ze mnie, ojcze świątobliwy.
— Jesteś znużony daleką drogą. Spocznij nasamprzód.
— Mądre słowa twoje będą mi najsłodszym spoczynkiem — odpowiedział Fabricyusz.
Ambrozyusz kazał lektyce zaczekać.
— Chodź za mną — rzekł głosem łagodnym.
W pałacu, w pracowni swojej, usiadł za stołem, zarzuconym księgami i wskazał gościowi duże krzesło dębowe.
Lecz Fabricyusz rzucił się przed nim na kolana.
— Bądź pobłażliwym dla mojej młodości, ojcze świątobliwy — prosił.
— Mów bez obawy — zachęcał go Ambrozyusz. — Nasz Pan, Jezus Chrystus, przyszedł na ten świat, aby odkupić grzechy rodu człowieczego. Nie odtrąca On od siebie nikogo. Wiadomo ci, że przebaczył na Golgocie nawet łotrowi, który odwołał się z wiarą do Jego boskiego miłosierdzia.
Oparł łokieć na poręczy krzesła, głowę na dłoni i słuchał.
Fabricyusz mówił.
Szybko, głosem zdyszanym, zdaniami urwanemi, jakby się obawiał, że go odwaga opuści, opowiedział swoją miłość do Fausty i zabójstwo Simonidesa. Kiedy skończył, podniósł na Ambrozyusza wzrok niepewny.
Biskup siedział nieruchomy, z przymkniętemi powiekami. Z jego bladej, spokojnej twarzy nie można było nic wyczytać.
— Powiedz, ojcze świątobliwy, że nie obraziłem ciężko Dobrego Pasterza, zabijając tego szpiega. Wszakże był to tylko nędzny, brudny, jadowity robak, który urodził się na to, aby go stopa odważnego męża zdeptała.
Biskup potarł ręką czoło.
— Stoi napisano — zaczął: — „Słyszeliście, iż rzeczono Starym: nie będziesz zabijał, a ktobykolwiek zabił, będzie winien sądu.” Mówisz, że Simonides był tylko nędznym robakiem? A ty czemże jesteś przed majestatem Boga, który rozkazuje słońcu, ziemi i gwiazdom? Czemże twoja siła, twoja młodość, twoje godności w obliczu Przedwiecznego Stwórcy? Cięcie miecza, pchnięcie włóczni, celna strzała złamią twoją dumę, iż słabszym będziesz i nędzniejszym od niemowlęcia. Jako żołnierz, powinieneś znać nicość człowieka. Śmierć druzgotała w twoich oczach najodważniejszych, ciskała pod kopyta koni najpotężniejszych, urągając purpurze słynnych wodzów i monarchów. Mówisz, że Simonides urodził się na to, aby go stopa odważnego męża zdeptała? Tyżeś go stworzył, tchnął w jego ciało duszę, posłał go na ziemię? Zkąd mogłeś wiedzieć, że nasz Pan, Jezus Chrystus, chciał nagłej śmierci tego szpiega? Bóg miłosierdzia nie pragnie zguby najzatwardzialszych grzeszników i cieszy się z pokuty nawet ojcobójców. Ciężko zawinił przeciw Jego dobroci, kto nie pozwolił upadłej duszy wznieść się do Jego światłości i obmyć się w jej promieniach oczyszczających.
Fabricyusz pochłaniał słowa Ambrozyusza. Nie wszystko, co biskup mówił, przekonywało jego gwałtowne serce barbarzyńcy, które uwielbiało siłę, odwagę i stanowczość, a gardziło słabością i podstępem. Chytry Grek, plugawy gad, pełzający w błocie, miałby być przed Bogiem równy jemu, nieustraszonemu wyznawcy wiary prawdziwej? Ten nędznik nie zginąłby w razie potrzeby dla Chrystusa, a on zacisnąłby szyszak na oczy i poszedłby za głosem swojego Pana w ogień, na dno morza, do piekła — wszędzie, gdzieby mu Stwórca świata kazał.
Jedno tylko odczuł głęboko. Simonides należał tak samo, jak on, do owczarni Chrystusa i dlatego miał prawo do pobłażliwości współwyznawcy. Powinien go był uwięzić, oddać pod straż Teodoryka, zamknąć mu usta szkodliwe... Zabijając go, odjął mu możność pogodzenia się z Bogiem.
Ucałował ręce biskupa i mówił ze skruchą:
— Zgrzeszyłem, ojcze świątobliwy. Powiedz, co mam uczynić, aby przebłagać Dobrego Pasterza.
— Zawiniłeś ciężko — odpowiedział Ambrozyusz — lecz miłosierdzie naszego Pana, które przebaczyło łotrowi i cudzołożnicy i lituje się nad wszelką słabością ludzką, wróci cię do łaski Swojej, jeśli okupisz grzech szczerą pokutą.
— Dobra i kojąca jest twoja mądrość — zawołał Fabricyusz z radością.
— Zgrzeszyłeś gwałtownością i pychą — zmażesz grzech łagodnością i pokorą. Włożysz na siebie suknię pokutniczą, posypiesz głowę popiołem i będziesz przez dni dziesięć w przedsionku katedry medyolańskiej błagał wiernych o modlitwę. Przez drugie dni dziesięć będziesz w moim szpitalu pełnił urząd dozorcy, nie sromając się posługi najgrubszej. Następnie udasz się na miesiąc do pustelni pobożnego Tomasza, nad jezioro Komeńskie i będziesz tam w ciszy leśnej, w głodzie i pragnieniu, zdala od pokus tego świata, rozmyślał nad tajemnicami naszej wiary. Łagodność, pokora, ból ciała i modlitwa ostudzą twoją zapalczywość i zbliżą twoją dziką duszę do Chrystusa. Cierpiąc sam, odczujesz cierpienie bliźniego i nauczysz się panować nad swoją gwałtownością.
Dyktując Fabricyuszowi pokutę, śledził Ambrozyusz wrażenie, jakie ona wywoływała na jego twarzy.
W miarę, jak mówił, gasł w oczach wojewody jasny płomień radości. Na jego czoło kładły się cienie rozczarowania.
Tak ciężkiej kary nie spodziewał się widocznie butny żołnierz, który nienawidził motłochu. Być igraszką plebejów, błagać pierwszego z brzegu nędzarza o miłosierdzie, służyć w szpitalu pospołu z niewolnikami...
— Miej litość nademną, ojcze świątobliwy! — prosił Fabricyusz, obejmując kolana biskupa. — Życie tego nędznika, którego zadusiłem, nie było warto jednej mojej godziny. Każ mi oddać połowę majątku ubogim — będę ci bez wahania posłusznym; każ mi pościć, biczować się, modlić się przez cały rok — poddam się twojej woli bez szemrania. Ale nie depcz mojej dumy tak okrutnie.
Biskup położył ręce na głowie Fabricyusza i odparł głosem miękkim:
— Gwałtowność i pychę maże tylko łagodność i pokora. Nie opieraj się, mój synu. Nie dlatego, aby cię znieważyć, nakładam na twoją dumę żołnierską pokutę tak bolesną. Chcę cię nawrócić z drogi szatana i nauczyć służby Bożej. Złamawszy w sobie złość tego świata, zrozumiesz dopiero nieprzebraną dobroć naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Wszakże i Jego sponiewierało życie doczesne, a On, chociaż mógł się odwołać do pomocy Ojca niebieskiego, wychylił bez skargi kielich goryczy. Bądź posłusznym synem Chrystusa, którego miłujesz. Bo ty miłujesz Boga dobroci i miłosierdzia. Doniósł mi biskup Syrycyusz, że jesteś nieustraszonym wyznawcą naszego Pana.
— Życie oddam za Niego! — zawołał Fabricyusz szczerze.
— Dla tej miłości uczyń ofiarę ze swojej dumy — prosił biskup — abyś wniknął w tajemnicę naszej wiary i był pożytecznym sługą Boga prawdziwego. Kościołowi potrzeba takich serc gorących, jak twoje. Oczyść to serce z nienawiści pogańskiej, wznieś się do miłości powszechnej Chrystusa, przygarnij słabych, ubogich i wszystkich wydziedziczonych do piersi kochającej, a Bóg maluczkich nie odmówi ci łaski swojej i miłosierdzia. Pokora nie hańbi nikogo. I Teodozyusz, najpotężniejszy monarcha świata, skruszył się bez wstydu przed Bogiem.
Przypomnienie pokuty publicznej Teodozyusza wpadło w dumę Fabricyusza gromem druzgoczącym. Wielki imperator uznał w wielkim biskupie namiestnika Chrystusa, a on miałby się opierać? Czemże on był w porównaniu z Teodozyuszem? Dla miłości Boga i dla spokoju własnego sumienia powinien się upokorzyć. Ambrozyusz znał lepiej od niego drogi, prowadzące do łask Zbawiciela.
Westchnął, podniósł się z kolan i rzekł:
— Wierzę, iż wola Twojej Świątobliwości jest wolą Boga. Uczynię, co rozkazujesz; przedtem jednak udam się do Wedyancyi, aby zabezpieczyć schronisko Fausty Auzonii.
Chciał odejść, lecz biskup zatrzymał go, mówiąc.
— Do willi swojej w górach Wedyancyi nie pojedziesz, Fausty Auzonii nie będziesz widział.
Fabricyusz zwrócił na niego oczy zdziwione.
— Ojcze! — szepnął.
— Do Wedyancyi poślesz rozkaz, aby twoja służba uwolniła niezwłocznie kapłankę Westy — mówił Ambrozyusz zawsze tym samym spokojnym, łagodnym głosem.
— To być nie może! — zawołał Fabricyusz gwałtownie. — Przez nią splamiłem ręce krwią Simonidesa; dla niej rzuciłem miasto, które laska imperatora powierzyła mojej opiece. Ona jedna została mi z walki przegranej. Jej miłość osłodzi mi słuszny gniew Jego Wieczności. Miej litość nad mojem sercem, ojcze świątobliwy.
— Jeśli jesteś posłusznym synem Chrystusa, wypłoszysz ze swoich myśli obraz Fausty Auzonii.
— Nie stanie się to nigdy, nigdy... Chrystus nie nazwał miłości grzechem.
— Ale grzechem nazwał wszelką nieprawość, zaś nieprawością jest twój gwałt niesłychany. Rozważ tylko dobrze, czegoś się dopuścił. Przedstawiciel władzy, który powinien szanować prawo, złamał najświętszy zakaz Italii.
— To zakaz bałwochwalców — bronił się Fabricyusz.
— Nie rzeczą twoją uprzedzać bieg wypadków — odrzekł Ambrozyusz, podnosząc po raz pierwszy głos. — Dopóki imperator nie odwoła Flawiana ze stanowiska prefekta pretoryum, dopóty nie życzy sobie widocznie zmiany istniejącego porządku. Łamiąc najświętszy zakaz Rzymu, naraziłeś rząd chrześciański w chwili ciężkiej na troski nieprzewidziane, gwałt twój bowiem może wywołać bunt pogan, któryby cofnął mądre dzieło Teodozyusza. Walentynian posłał cię do Rzymu, abyś jako gorliwy wyznawca Chrystusa przyświecał bałwochwalcom prawdą, dobrocią, miłosierdziem i uczciwością, a ty coś uczynił? Ściągnąłeś rękę na cudzą własność, znieważyłeś dziewicę, sprzymierzyłeś się ze złoczyńcami i zabiłeś współwyznawcę. Zamiast sobie zjednać przyjaźń dawnej stolicy państwa, oburzyłeś na siebie wszystkie serca prawe. Na toż umarł nasz Pan, Jezus Chrystus, na krzyżu za złość ludzką, aby ta złość wichrzyła dalej na ziemi? Na toż nauczył nas cnót, nieznanych wiekom ubiegłym, aby te cnoty butwiały w świętych księgach? Ty nazywasz się chrześcianinem, synem Boga Odkupiciela? Poganinem jesteś, opętanym przez demonów ciemności.
Fabricyusz żachnął się.
— Ojcze! — zawołał, obrażony.
— Poganinem jesteś — powtórzył Ambrozyusz z mocą — albowiem nie chcesz złożyć swoich pożądliwości u stóp Chrystusa. Jak w sercu poganina, króluje i w tobie pospolite samolubstwo ludzkie, silniejsze od miłości Boga.
Zamilkł, patrzył jakiś czas przed siebie, zamyślony, potem zaczął znów głosem łagodnym:
— Uczy święty apostoł Paweł: „Ale kto się ożenił, stara się o rzeczy tego świata, jakoby się podobał żonie, a kto nie ma żony, stara się o rzeczy Pańskie, jakoby się podobał Panu.”[62] Z tej wskazówki wielkiego apostoła wynika, że lepiej czyni, kto wzgardzi uciechami miłości. Bo w ślad za niewiastą idą troski doczesne, odrywające duszę od trosk niebieskich. Niewiasta przykuwa męża do ziemi, odwraca jego myśli od spraw Kościoła i państwa, czyni go niewolnikiem rzeczy tego świata. Gdybyś nie był wojewodą Italii i gorliwym wyznawcą Chrystusa, nie przypominałbym ci rady świętego Pawła, wiem bowiem, że ofiara z miłości niewiasty przewyższa siły śmiertelnika. Lecz ciebie postawił imperator na straży naszej wiary w kraju, oddanym jeszcze bałwochwalstwu; ciebie wybrał Bóg z pomiędzy wielu, abyś był posłusznem narzędziem Jego świętej woli. Tobie nie było wolno poświęcać Chrystusa dla niewiasty, jakoś uczynił.
— Miłość dla Fausty Auzonii nie zmniejszyła mojej miłości do Chrystusa — odezwał się Fabricyusz.
— Ale odwróciła twoje myśli od obowiązków urzędu i sprawiła, że splamiłeś sumienie gwałtem i zabójstwem? Czy po to przybyłeś do Rzymu?
Fabricyusz milczał.
Co mu Ambrozyusz mówił, powiedział sobie sam niejednokrotnie, miłość jednak rozpaliła w jego sercu dziewiczem ogień tak potężny, iż w blasku tych żarów spłowiały obowiązki jego urzędu.
Miałżeby się cofnąć z drogi, kiedy mu się zdawało, że zbliżał się już do kresu swoich pragnień? Miałżeby się wyrzec Fausty, z którą zrosły się wszystkie jego myśli? Tego nie może żądać od niego nikt, nawet Ambrozyusz.
Biskup wyrzucał mu gwałt, ale każdy z mężów odważnych uczyniłby to samo, co on. Ludzie jego czasu, rasy i zajęcia podziwiali zuchwalstwo. Tylko kapłani gromili gwałtowność.
Ambrozyusz znał te harde dusze najnowszych Rzymian, noszących pod suknią cywilizowanego narodu upór barbarzyńców. Milczenie Fabricyusza było dla niego wskazówką dostateczną. Odgadł, że Alleman poświęci nawet przyjaźń imperatora dla swojej miłości. Jeden tylko Chrystus łagodził samolubstwo tych natur nieugiętych.
Przeto podniósł się z krzesła i rzekł głosem rozkazującym:
— Twój towarzysz pojedzie natychmiast do Wedyancyi i uwolni Faustę Auzonię!
— Nie odbieraj mi mojego szczęścia, ojcze świątobliwy — prosił Fabricyusz. — Będę pokutował, jak niewolnik, będę błagał o modlitwę celnika, poborcę, lichwiarza, będę służył sługom sług moich, ale zostaw mi Faustę.
— Jeśli Fausta Auzonia nie wróci do Rzymu, zamknę przed tobą wszystkie kościoły chrześciaństwa!
Fabricyusz rzucił się w tył, jakby go miecz w samą pierś uderzył. Przerażonym wzrokiem patrzał na biskupa, który stał wyprostowany z ręką podniesioną.
Nie był to już łagodny kapłan, upominający z dobrocią ojca marnotrawnego syna. Książe Kościoła, pewny swojej siły, patrycyusz rzymski rozkazywał podwładnemu.
Szczupła postać Ambrozyusza zdawała się rosnąć, rysy jego uduchowionej twarzy zwarły się, zaostrzyły.
— Oddal się i pamiętaj, że oko moje będzie odtąd śledziło twoje kroki.
Głos jego był szorstki, jak wówczas, kiedy uśmierzał niezgodę gminy komeńskiej.
Złamany, opuścił Fabricyusz pracownię biskupa. W przedsionku pałacu upadł na ławę i ukrył twarz w dłoniach.
Zamknięcie kościołów równało się wykluczeniu ze społeczności chrześciańskiej, oddawało nieposłusznego na pogardę wszystkich współwyznawców.
Ciemności rozpaczy ogarnęły duszę Fabricyusza. Zawiodła go ostatnia nadzieja. Wielki budowniczy Kościoła, zamiast go utulić, pocieszyć, zmiażdżył go groźbą straszliwą.
Siedział pogrążony w niemem osłupieniu. W jego mózgu krzyżowały się myśli, to trwożliwe, to gwałtowne, uległe i buntownicze: chrześcianin korzył się przed powagą Ambrozyusza, barbarzyniec, żołnierz podburzał do oporu.
— Jakiem prawem targa ten dumny kapłan przędzę twojego szczęścia? — gniewał się żołnierz. Sprawy twojego serca są twoją wyłączną własnością.
— Przez usta świątobliwego biskupa mówi Chrystus — odpowiadał chrześcianin.
Wtem przystąpił do Fabricyusza strażnik allemański, który mu towarzyszył z Rzymu.
— Kuryer Teodoryka czeka na Twoją Znakomitość — rzekł.
— Kuryer?... Teodoryka?... — mówił Fabricyusz, jak przez sen. — Gdzie?... Skąd?...
— Teodoryk kazał mu jechać na Medyolan, aby nie zwracał na siebie uwagi szpiegów prefekta pretoryum. Poznałem go i zatrzymałem.
— Czy mówił ci, z czem go Teodoryk posłał?
— Teodoryk prosi o innego stróża.
— Dlaczego? — fuknął Fabricyusz.
— Starzec pragnie przed śmiercią ucieszyć gasnące oczy widokiem swoich wnuków.
— Głupiec!
Fabricyusz zerwał się z ławy.
— Spiesz na pocztę po świeże konie! — rozkazał.
Niebezpieczeństwo, grożące jego miłości, przesłoniło mu Ambrozyusza. Chrystusa przebłaga, przejedna później, a teraz...
W pól godziny potem leciało trzech jeźdźców drogą do Genui.
Przodem pędził Fabricyusz. 








VII.


W więzieniu Fausty panował ruch niezwykły.
Niewolnice układały w skrzyniach kobierce, bieliznę stołową i kotary, Teodoryk oglądał troskliwie osie i koła wozów, Allemanowie siodłali konie...
— Czy miecze dobrze wyostrzone? — zapytał Teodoryk najstarszego z Allemanów.
— Mogą pracować — odpowiedział żołnierz.
— Czy nie słyszałeś w górach głosów ludzkich?...
— Kiedy przetrząsałem pod wieczór zarośla, zdawało mi się kilka razy, jakby ktoś szeptał.
Za godzinę wyruszymy. Gdyby nam poganie zastąpili drogę, bronić przedewszystkiem Fausty Auzonii.
Kazawszy woźnicom zaprządz, udał się Teodoryk do łańcucha skał, zamykających przystęp do willi i wytężył słuch w dolinę.
Od kilku dni śledziły kryjówkę Fausty Auzonii jakieś oczy niepotrzebne. Ów śpiew grecki powtórzył się jeszcze raz, wczoraj znalazł Prokopiusz na drzewie dzikiej róży czerwone jedwabne nitki, dziś widział jeden z Allemanów nad brzegiem morza gromadkę zbrojnych mężów. Psy ujadały od samego rana, wyrywając się w góry.
Teodoryk przeczuwał, że niepochwytne postacie, krążące naokoło domu, pozostawały w związku z Faustą Auzonią. Zbyt znaczną osobistością była dziewica Westy, aby jej współwyznawcy mogli o niej zapomnieć. Szukali... znaleźli... i będą się starali odebrać swoją własność.
Gdyby Teodoryk znał sity nieprzyjaciół, czekałby na nich spokojnie. Skały starczyły mu za sto mężnych ramion.
Lecz ukryty wróg, skradający się ostrożnie do willi, straszył go swoją tajemniczością.
Rozważywszy niepewność położenia, postano wił Teodoryk cofnąć się w góry, rozbić namiot gdziekolwiek i wysłać drugiego kuryera do wojewody.
Noc bezksiężycowa sprzyjała ucieczce. Niebo pokryły ołowiane chmury, które nadciągnęły przed wieczorem od strony Korsyki.
Teodoryk wsłuchiwał się w ciszę się nocy, usiłując wyłowić z niej bystrem uchem dziecka natury szmery podejrzane... Jednostajnego szumu drzew nie mącił żaden szelest obcy.
Kiedy tak stał, wpatrzony w czarną otchłań gęstych ciemności, zakwilił skowyt psa.
Płacz zwierzęcia, zrazu rzewny, jakby bojaźliwy, nabrzmiewał jękiem, stawał się pełniejszy, głośniejszy, aż zmienił się w skargę. Równocześnie podniósł się od strony morza wiatr, przebiegł nad wierzchołkami pagórków, nachylił jodły, zatrząsł dębami, pochwycił lament psa i rozrzucił go szeroko w dolinie.
Zdawało się, że niezliczone głosy płaczą wokoło.
Teodoryk żegnał się, tuląc się do skały. Zabobonną duszę syna lasów ogarnęła trwoga. On słyszał w tych jękach, podawanych górze przez górę, zmieszanych z tchnieniem wichru, wołanie istot innego świata: nie pies wył, lecz wzywały go duchy przodków.
Osunął się na kolana, rzucił się twarzą na ziemię i obejmował żywicielkę człowieka serdecznym uściskiem.
— Bądź mi lekkiem posłaniem, nie wzgardź mojemi prochami — prosił. — Rąk nie splamiłem krwią niewinną, sumienia krzywdą ubogiego, serca zdradą wodza i pana...
Wtem doszedł go szelest, znany żołnierzowi. Jacyś jeźdźcy zbliżali się do willi.
Podniósł się szybko i gwizdnął. Gdy na znak ten nadbiegli Allemanowie, ustawił ich pod skałami, zaś sam wysunął się naprzód i słuchał.
Jego ucho odróżniało wyraźnie stąpanie koni i chrzęst zbroi. Jeźdźcy posuwali się wolno, zmierzając wprost na kryjówkę Fausty.
Teodoryk dobył miecza i zawołał:
— Kto tam?
Z ciemności odpowiedziano mu:
— Witaj, stary!
Zdziwił się. Był to głos wojewody.
— To wy, panie? — zapytał.
Z czarnej otchłani wynurzyły się trzy łby końskie.
— Czy wszystko w porządku? — odezwał się Fabricyusz, nachylając się do Teodoryka.
— Dotąd wszystko, lecz co noc dzisiejsza kryje w swojem strasznem łonie, o tem wie tylko Dobry Pasterz. Przybywacie w samą porę. Za godzinę, nie bylibyście zastali nikogo w swoim domu. Wozy są już gotowe do drogi.
— Chciałeś uciekać?
— Nie znam liczby wrogów, których ślady niepokoją mnie od kilku dni. Jeśli poganie wezwali pomocy wikaryusza Wedyancyi, sprowadziłbym na waszą głowę sąd króla Arbogasta za opór, stawiany władzy.
Teodoryk mówił głosem przyciszonym, aby żołnierze nie słyszeli jego nowin.
I szeptem odpowiedział mu Fabricyusz:
— Postanowiłeś roztropnie. Wozów nie każ odprzęgać. Wyruszymy zaraz do Wienny, gdzie łatwiej o dobre schowanie, niż w górach.
Oddawszy konia jednemu ze swoich strażników, szedł pieszo obok Teodoryka.
— A ona? — zapytał. — Czy Fausta Auzonia zażądała już sukni katechumenki?
— Nie zażądała i nie zażąda.
— Nie zażąda?
Teodoryk opowiedział wojewodzie wypadki ostatnich tygodni, a kiedy doszedł do groźby Fausty, rzekł:
— Służyłem wam wierniej od najuczciwszego niewolnika, kochałem was szczerzej od najdroższego przyjaciela. Za tę wierność i za tę miłość należy mi się nagroda. Pozwólcie mi umrzeć spokojnie, panie. Nie chcę stanąć przed Dobrym Pasterzem, obarczony klątwą kapłanki.
W ciszy nocnej zapłakał po raz wtóry skowyt psa. I znów wziął go wiatr na swoje skrzydła i rozniósł po skałach i górach.
W sypialni, na niskim stołku, siedziała Fausta z głową, opartą na dłoniach. Naokoło niej krzątały się niewolnice, a ona przypatrywała się ich pośpiechowi tępym wzrokiem zobojętnienia.
Powiedziano jej, że ma być gotową do drogi. Nie pytała, dokąd ją zawiozą, wiedziała bowiem, że czeka ją tylko dalsza niewola. Mówiła jej to zdwojona czujność Teodoryka i większa podejrzliwość służby.
Od owego wieczoru, kiedy chciała zwrócić na siebie uwagę nieznanego śpiewaka, pilnowano każdego jej ruchu z taką troskliwością, że straciła nadzieję wydobycia się z klatki za pomocą przebiegłości niewieściej. Nie wolno jej było przekroczyć granic lasku pomarańczowego, przechadzać się po górach, patrzeć ze skały na morze.
W miarę, jak się ściany jej więzienia zwężały, zaczął ją niepokoić dziwny lęk przed zakrytem jutrem. Doznawała uczucia, jakby się do niej skradało wielkie niebezpieczeństwo. Niewytłómaczona trwoga straszyła jej podrażnioną wyobraźnię przykremi widziadłami. W snach nocnych spadały na nią potworne istoty, ciskały na jej białą suknię błoto ulicy, chwytały ją w brudne objęcia. Albo siadał na jej piersiach jastrząb Porcyi Julii z oczami Fabricyusza i pił z jej ust rozkosz miłości.
Potworom broniła się; pieszczoty jastrzębia znosiła cierpliwie.
Przebudziwszy się, modliła się do Westy, błagając ją o odjęcie pokusy. Daremnie jednak polecała swoje serce bogini czystości. Samotność, cisza i wiosna podsycały w niej niespopielone jeszcze marzenia dziewicze.
Chociaż wmawiała w siebie nienawiść do swojego uwodziciela, zajmował Fabricyusz coraz większe miejsce w jej myślach.
Na kurytarzu, oddzielającym boczne pokoje od środkowych, rozległy się szybkie kroki. Szept niewolnic ustał.
Fausta podniosła głowę i krew zamieniła się w jej żyłach w ukrop, który zalał jej twarz i szyję.
Służba oddaliła się. Kapłanka rzymska została sama z wrogiem swoich bogów.
Długo patrzyli na siebie. Ona osłupiała, nie wierząc swoim oczom, on smutny.
— Stoi przed tobą nędzarz — zaczął Fabricyusz głosem zdławionym — opuszczony przez Boga i ludzi. Nocą, jak banita, uciekłem z Rzymu, a za mną szła klątwa twojego narodu. Zdeptany wyrzutami sumienia, odwołałem się do mądrości Ambrozyusza, a wielki biskup potępił mnie i upokorzył. Dla ciebie rzuciłem urząd zaszczytny, dopuściłem się zbrodni, zasłużyłem na gniew mojej wiary; dla ciebie wzgardziłem władzą — blaskiem tej ziemi, królestwem niebieskiem — nagrodą lepszych światów. Miłość moja do ciebie przemogła miłość sławy, obowiązku, cnoty męskiej, uczyniła mnie głuchym, ślepym, nieprzytomnym, ogarnęła mnie całego, iż nie zostało nic dla imperatora.
Fausta siedziała bez ruchu. Rumieniec spływał z jej twarzy, ustępując miejsca sinej bladości.
— Zgrzeszyłem, oszalałem — mówił Fabricyusz — lecz ten grzech jest najwyższą radością mojego życia. Przenoszę go nad oklask tłumu, nad uznanie imperatorów, nad...
Chciał powiedzieć: nad łaskę Boga, lecz zatrzymał się, przerażony bluźnierstwem swojej namiętności.
— Nędzny jestem, nędzny, nędzny! — skarżył się, łamiąc ręce.
Surowe rysy Fausty łagodniały.
Ten mąż poświęcił dla niej wszystko, co czcił i kochał. Troska pochyliła jego postać wyniosłą i starła z jego oblicza barwy zdrowia.
Nie gwałtownego barbarzyńcę widziała Fausta przed sobą, lecz nieszczęśliwego człowieka, który cierpiał przez nią i dla niej.
— Ty jedna zostałaś mi na całej ziemi, w tobie moja ostatnia nadzieja. Miłość twoja wynagrodzi mi gniew współwyznawców i zdejmie z mojej duszy czarną zasłonę rozpaczy.
Fabricyusz wyciągnął ręce do Fausty.
— Nie gardź miłością — prosił — albowiem ona opromieni twoją młodość złotemi blaskami słońca wiosennego. Obowiązek utrudza, sława zawodzi, dostojeństwa zdradzają. Jedna tylko miłość daje śmiertelnikowi rozkosz wierną. Bądź kobietą i spojrzyj w swoje serce.
Fausta była w tej chwili więcej kobietą, aniżeli tego pragnęła. Patrzała w swoje serce, a co w niem dostrzegła, przepełniało ją trwogą: na jego dnie nie znalazła nienawiści do Fabricyusza.
Przelękła się samej siebie... Obejrzała się błędnym wzrokiem dokoła, szukając pomocy... Sypialnię zalegała duszna cisza, zmącona tylko przyspieszonym oddechem wojewody.
Uciekać?... Dokąd?... Zewsząd otaczały ją ściany więzienia. Nikt nie nadbiegłby na jej wołanie. Znajdowała się w niewoli, oddana na laskę i niełaskę zdobywcy.
A ten zdobywca zarzucał na nią kajdany takie lekkie, takie miłe. Słodkiem słowem miłości, drogiem każdemu sercu niewieściemu, krępował jej ruchy, usypiał jej czujność.
— Nie odtrącaj mnie od siebie — błagał Fabricyusz, przypadłszy do jej kolan.
Pochwycił jej rękę, przycisnął ją do warg rozpalonych — objął jej kibić, przygarnął ją do siebie.
Fausta chciała się podnieść, odsunąć się, uwolnić się z jego uścisku, lecz już przeszły na nią płomienie jego ramion, ogarnęły ją, sparaliżowały. Przebiegł ją dreszcz nieznanej dziewicy rozkoszy.
Przymknęła powieki, opuściła głowę.
Fabricyusz porwał ją w objęcia, jak porywa ptak drapieżny łup upolowany, tulił ją do siebie, całował jej włosy, oczy, szyję.
— Moją jesteś, moją, moją! — powtarzał.
W jego głosie dyszała tryumfująca namiętność.
Szukał ustami jej ust...
— Bronie będę naszej miłości wszędzie, przed twoim narodem, przed imperatorem, przed Ambrozyuszem.
Imię biskupa ocuciło Faustę. Oderwała głowę od piersi Fabricyusza, otworzyła oczy, odetchnęła głęboko.
— O bogowie Rzymu, o duchy przodków moich! — szepnęła.
Spoglądała ze zgrozą na Fabricyusza, na swoją zmiętą suknię, na starganą tunikę.
Stało się owe nieszczęście, które ją straszyło w snach nocnych. Galilejczyk obejmował kapłankę Westy, a ona poddawała się bez oporu jego pieszczotom.
Zakryła twarz rękami. Suchy, urywany płacz wstrząsał jej ciałem.
— O, Westo! — zawodziła zcicha.
Fabricyusz, nie odgadując przyczyny jej rozpaczy, ranił ją pociechą nierozważną.
— Niech cię kara twoich bogów nie zatrważa — mówił. — Weź na siebie znak krzyża, a zasłoni cię potężna opieka Boga, silniejszego od Jowisza, Marsa i Westy. Nie lękaj się cieni.
Przechylił się do Fausty, chciał ją objąć, lecz ona podniosła się ruchem gwałtownym.
— Dlaczego ty mnie prześladujesz? — zawołała.
Wstyd dziewiczy oddalił ją nagle od tego człowieka, który ją sponiewierał, jak kupioną niewolnicę.
Fabricyusz, nic domyślając się jeszcze zmiany, jaka zaszła w jej sercu, drażnił mimowoli coraz więcej jej dumę obrażoną.
— Wysłuchaj mojej prośby — nalegał — ukorz się dla swojego i mojego szczęścia przed Bogiem nowych ludów. Chrześcianki nie odda imperator w ręce pogan. Chrzest otworzy przed tobą bramy szczęścia doczesnego, zaś mnie wróci spokój duszy i łaskę mojej wiary. Nawrócona dziewica Westy zrównoważy winy nieposłusznego chrześcianina i wojewody. Przez ciebie stałem się zbłąkaną owcą w owczarni Chrystusowej. Dobroć twoja powinna się nademną zmiłować.
Brwi Fausty ściągnęły się, dolna warga wydęła się pogardliwie. Fabricyusz przemawiał do niej, jak gdyby ona była przyczyną jego nieszczęścia. Uważał ją za swoją własność, żądał od niej pomocy.
— Tylko wina wzajemna ma prawo do serca niewiasty — odparła głosem twardym — a nie moja zachęta sprowadziła cię z drogi obowiązku. Porwałeś mnie i więzisz przeciw mojej woli i chcesz zmusić do uczucia, które urąga największej potędze ludzkiej.
— Twoja uległość zdradziła mi twoją miłość — mówił Fabricyusz.
Rumieniec gniewu zabarwił twarz Fausty. Uwodziciel chłostał jej dumę słowem bezwzględnem, znęcał się nad nią, chciał wyzyskać chwilę jej słabości, zapomnienia.
— Uległość więźnia, gwałconego przez silniejszego napastnika, nie odsłania nigdy tajników jego serca. Znieważyłeś mnie pieszczotami, nie pytając, czy ich pożądam. Wiedz, iż gdyby podstępne demony zapaliły w mojem sercu grzeszną miłość do wroga Rzymu, wydarłabym to serce nieposłuszne z piersi i patrzałabym w chwili konania obojętnie na jego drganie — gdyby się myśli moje zlały z zuchwałemi pragnieniami barbarzyńcy, rozbiłabym, czaszkę bez wahania, aby w niej zgasła raz na zawsze pokusa nikczemna. Nienawidzę ciebie, uwodzicielu, gardzę tobą, barbarzyńco, niewolniku swoich namiętności.
Zdumiony słuchał Fabricyusz słów obelżywych. Wypadały one z ust Fausty szorstkie, gwałtowne, jak groźba męża.
Byłaż to ta sama kobieta, która drżała w jego objęciach, zarumieniona, oddana?
Zrozumiał nareszcie przyczynę rozpaczy Fausty: kapłanka Westy zmogła niewiastę.
— Stwórca wszelkiego żyjącego stworzenia dał śmiertelnikom miłość jako nagrodę za trud życia — przekonywał jeszcze. — Dlaczego chcesz dla mar przeszłości pozbawić siebie i mnie najwyższego szczęścia ziemi?
Wyciągnął znów ręce do Fausty, usiłując ją objąć, lecz ona, wyrwawszy mu z za pasa sztylet, przyłożyła jego ostrze do swojej piersi.
— Nie zbliżaj się — zawołała — jeśli nie chcesz, żeby krew kapłanki spadła na twoje sumienie!
Fabricyusz cofnął się, przerażony.
Więc tęsknota wielu miesięcy, trwoga ostatnich tygodni, niepokój duszy, groźba Ambrozyusza — były trudem daremnym, więc dla miłości niewynagrodzonej, dla widziadeł bezsennych nocy zamordował Simonidesa, sprzeniewierzył się obowiązkom namiestnika cesarskiego?
Fabricyusz schwycił się za gardło. Dusiła go zapalczywość barbarzyńskiego wielmoża, w którym opór budził dzikość pierwotnego człowieka.
Spojrzał z pod czoła ponuro na Faustę.
Ta słaba niewiasta miałaby być silniejszą, od niego? On zmusi ją do posłuszeństwa i miłości, jak jego ojciec zmusił jego matkę.
Skoczył, rzucił się na Faustę, wydarł jej sztylet, porwał ją na ręce, jak drobną dziecinę i przygarnął do siebie.
— Moją jesteś i moją zostaniesz. Zdobyłem sobie ciebie, nie oddam cię nikomu.
Wybiegł przed dom, oddał Faustę niewolnicom i krzyknął:
— W drogę!
Przywołał do siebie Teodoryka.
— Pojedziesz przy karecie, będziesz pilnował Rzymianki! — rozkazał.
Stary Alleman schylił się do jego kolan.
— Prosiłem was, panie... — odezwał się półgłosem.
— Gdy staniemy w Wiennie, odeślę cię do naszych lasów — odpowiedział Fabricyusz.
Wasze młode ramię zastawi Rzymiankę przed niebezpieczeństwem lepiej od mojego. Klątwa kapłanki odebrałaby mi przytomność. Nie chcę słyszeć po raz wtóry jej groźby okrutnej.
— Nie draźnij mojej niecierpliwości!
Straszną jest dla mnie wasza niecierpliwość, lecz straszniejszym od niej grób przeklęty. I miłosierdzie Dobrego Pasterza nuży się złością ludzką.
Prawica Fabricyusza, która spoczywała już na rękojeści miecza, opadła.
— Wysłuchaj mnie, panie — prosił Teodoryk.
— Niech się wola twoja stanie — odpowiedział Fabricyusz. — Weźmiesz pięciu moich strażników i poprowadzisz tabor.
Lasek pomarańczowy zalegały takie ciemności, że nie było widać najbliższego otoczenia.
— Zapalić pochodnie! — zawołał Fabricyusz.
W niepewnym blasku żółtych płomieni, zmieszanych z dymem, miotanych wiatrem, zarysowały się niewyraźne kontury czterech wozów i ciemne sylwetki Allemanów. Wojownicy, przyrośli do grzbietu koni, okryci płaszczami, których kaptury nałożyli na głowy, robili wrażenie istot z innych światów.
Pięciu z nich zajęło z Teodorykiem czoło taboru, reszta otoczyła karetę Fausty. Dwie niewolnice, strzegły kapłanki.
Teodoryk uderzył mieczem o tarcz. Allemanowie ruszyli; wozy posunęły się za nimi wolno, ostrożnie.
W głębokiem milczeniu ciągnął tabor przez dolinę. Żołnierze nie gwarzyli. Słychać było tylko zgrzyt kół, uderzających o kamienie i cichy brzęk broni. Konie podrzucały od czasu do czasu łbami i prychały, jakby je coś straszyło.
Teodoryk, skupiony, wytężał wzrok i słuchał. Zapomniał o swoich niepokojach i przeczuciach. Był wiernym sługą, któremu powierzono bezpieczeństwo pana.
Zbliżał się już do połowy doliny, nie dostrzegłszy nic podejrzanego. Nagle szarpnął konia.
Skoczył na ziemię — przyłożył do niej ucho.
— Donieś wojewodzie — rzekł do jednego z Allemanów — że idą na nas zbrojni mężowie.
Kiedy Fabricyusz stanął obok niego, wskazał ręką na wyjście z doliny.
Na tle ciemności nocnych zamigotało mnóstwo ruchliwych światełek.
Fabricyusz kazał zgasić pochodnie.
Z powstrzymanym oddechem, wpatrzeni w płomyki, czekali żołnierze na nieznaną przeszkodę.
Światła szły prosto na willę, rosnąc z każdą chwilą. Widać już było w ich blasku czarną masę, którą poprzedzał wysoki cień. Jakiś jeździec prowadził gromadę pieszych.
Teraz podniósł Fabricyusz do ust róg myśliwski. Zagrały skały i góry, podjęły lasy echo przeciągłe, rozsiewając je daleko wokoło.
Czarna masa zatrzymała się w miejscu.
— Kto ośmiela się zakłócać spokój dziedzictwa wojewody Italii? — zawołał Fabricyusz.
Ze strony przeciwnej odpowiedział mu ten sam młody głos, który śpiewał hymn do Apolina.
— Konstancyusz Galeryusz przybywa otworzyć więzienie Fausty Auzonii.
— Zdobyty łup oddaje żołnierz tylko zwycięzcy. Przyjdź i odbierz Faustę Auzonię, jeśli ci dni twoje ciążą.
W czarnej masie uczynił się ruch. Piesi otoczyli konnego.
— Jakaś hałastra — szepnął Fabricyusz do Teodoryka.
Napastnicy nie brali widocznie nigdy udziału w nocnej wyprawie, zamiast bowiem zgasić pochodnie i rozrzucić się szybko, aby zmylić czujność przeciwnika, skupili się w pełnem oświetleniu, odsłaniając nieroztropnie siebie i położenie.
Dolina rozszerzała się w tem miejscu w równą płaszczyzną, co ułatwiało rozpęd konnicy.
Widział to Fabricyusz i uśmiechnął się lekceważąco.
Od czarnej masy zaczęły się odrywać drobne gromadki. Rozchodziły się one w dwie strony, rozwijając się w łańcuch.
Fabricyusz przywołał swoich Allemanów.
— Otoczymy karetę i wpadniemy na tych głupców, zanim skleją półkole — mówił do nich głosem przyciszonym. — Wozy ze sprzętami zostawić.
Wtem odezwał się znów Konstancyusz Galeryusz:
— Jeżeli oddasz Faustę Auzonię dobrowolnie, nie ściągniemy ręki na twoją głowę. Sprawidliwość króla Arbogasta ukarze cię dostatecznie za naszą krzywdę.
Odpowiedziało mu milczenie.
— Jesteście gotowi? — pytał Fabricyusz swoich Allemanów.
— Rozkazujcie, wojewodo!
— Gdzie Teodoryk?
— Strzeże z Hermanrykiem tyłu karety.
— Dobrze... Baczność!
Podniósł miecz do góry.
— Za mną!
Zadudniła ziemia pod kopytami koni, ciszę nocną rozdarł okrzyk wojenny Allemanów, żelazo uderzyło o żelazo. Po chwili rozbrzmiał szczęk mieczów, spadających na szyszaki i tarcze gladyatorów Galeryusza, rozległy się klątwy mężów, zakwilił plącz niewiast.
— Bij, zabij! — wołał Fabricyusz, który wpadł w sam środek łańcucha.
Zanim się obrońcy Fausty spostrzegli, co się stało, był już uwodziciel ze swoją branką na drugim końcu doliny.
Zatrzymał się, spojrzał po za siebie.
Czy jesteście wszyscy? — zapytał.
— Braknie Teodoryka — odpowiedziano.
— Czy widział kto, jak padł?
— Zabito pod nim konia.
— Nie zostawimy starego żołnierza w ręku nieznanych zbójów — rzekł Fabricyusz. — Dwóch niech pilnuje karety. Reszta za mną!
Popędził z powrotem.
Teodoryk, oparty plecami o drzewo, bronił się z zajadłością dzika, osaczonego w kniei. Ze wszystkich stron spadały na niego krótkie miecze rzymskie, a on odbijał je tarczą, odrzucał długą szablą hiszpańską.
Już mu zwiędłe ramię omdlewało. Rzęsisty pot spływał z jego czoła, krew tryskała z szyi, z boku, z bioder.
W chwili, kiedy Fabricyusz dobiegał do miejsca walki, zachwiał się, osunął się na kolana.
— Teodoryk, Teodoryk! — wołał wojewoda głosem stroskanego przyjaciela. — Idę, idę!...
Starzec chciał się dźwignąć... Załamał ręce i runął twarzą na ziemię.
I znów rozbrzmiał szczęk broni, rozległy się klątwy mężów. Gladyatorowie, nie przywykli do niespodzianych napaści, rozpryśli się, jak szkło kruche. Krwawą ścieżką przedarł się Fabricyusz do Teodoryka, podniósł go na konia i zadął w róg, dając znak do odwrotu.
Wkrótce potem toczyła się Julią Augustą ku Zachodowi zamknięta kareta, uwożąca Faustę Auzonię.
Tętent cwałujących koni zagłuszał szum morza, smaganego wichrem południowym. Zmieszane fale wspinały się, przewalały, jak podrażnione olbrzymy. Z dali przypływał głuchy łoskot, groźniejszy od grzmotów.
Z rozwianym włosem, z rozdętemi nozdrzami, leciał Fabricyusz przodem taboru, tuląc w objęciach Teodoryka.
Nie straszyła go przeraźliwa muzyka roznamiętnionych bałwanów. I w nim miotało się, huczało. Wrzawa piekielna mówiła językiem jego duszy starganej.
Utracił wszystko, co miłował na ziemi. Był, jak okręt, który znajdował się w tej chwili na morzu. Zewsząd ogarniały go ciemności zawiedzionych nadziei. Zdawało mu się, że spada w przepaść bez dna, w czarną otchłań wiecznego potępienia.
Nachylił się do Teodoryka.
— Stary, stary, dlaczego mnie opuszczasz? — skarżył się, jak dziecko, płaczące po matce.
Dotknął czołem twarzy sługi i zadrżał.
Twarz Teodoryka była zimna.
Fabricyusz znał bardzo dobrze przykry chłód śmierci.
I po raz pierwszy w życiu ścisnął jego gwałtowne serce żal ludzki. Nieznane oczom barbarzyńskiego wielmoża łzy zwilżyły jego powieki.
— Niech ci ziemia będzie lekką; własnemi rękami uścielę ci łoże ostatnie, wierny sługo, prawy człowieku — mówił zcicha. — Zmiłuj się nad jego duszą, Stwórco świata.
A morze rzucało się coraz gwałtowniej. Bałwany uderzały z taką siłą o brregi[63], iż zdawało się, że skaliste ramy rozsypią się w kawały. Huk spienionych wód wzmagał się, powtarzając się w odstępach coraz mniejszych.
W obliczu rozszalałego żywiołu, z trupem ukochanego sługi przy piersi, pełnej serdecznego bólu, zaczął Fabricyusz rozumieć niemoc śmiertelnika.
— I nad moją grzeszną duszą zmiłuj się, o Chryste, Boże nieszczęśliwych — szeptał.








VIII.


W Wiennie, w pałacu cesarskim, w sali tronowej udzielał Walentynian posłuchania Arbogastowi, który wrócił do Gallii po szczęśliwie ukończonej wojnie z Frankami..
Od głównych drzwi tworzyły dwa rzędy „domowników” szpaler błyszczący. Z góry, z kwadratowego otworu w suficie, przysłoniętego purpurowem płótnem, spada na ich złocone szyszaki i napierśniki, na jedwabne płaszcze i monogramy rubinowe strumień czerwonego światła.
Stali nieruchomi, z dobytemi mieczami, podobni do posągów. Chodziły po nich iskry, zapalające się i gasnące na ich medalach, pierścieniach i naramiennikach.
W głębi sali na podwyższeniu, po obu stronach tronu, spoczywali członkowie konsystorza cesarskiego[64]. Siedział w krześle kurulnem kwestor świętego pałacu, zajął już swoje miejsce wielki mistrz dworu, czekali na „wiecznego i boskiego pana” prefektowie pretoryum Gallii i Hiszpanii, komes skarbu publicznego i komes skarbu prywatnego[65]. Wpośród najwyższych dygnitarzów państwa nie było tylko Flawiana i Arbogasta.
Na progu bocznych drzwi ukazał się podkomorzy „świętej łożnicy” i zawołał głosem donośnym:
— Jego Wieczność, nasz boski pan, Walentynian!
Nad szpalerem domowników przepłynął cichy szmer, jakby echo głębokiego westchnienia; przyboczni doradcy cesarscy podnieśli się z krzeseł.
Z pokojów imperatora wysuwał się wąż jaskrawy. Szli w dwóch szeregach paziowie syryjscy w tunikach barwy perłowej, spaleni słońcem swojej gorącej ojczyzny; szli rzezańcy z bezwąsemi twarzami niewiast, w błękitnych płaszczach, popstrzonych srebrnemi gwiazdami; szli komesowie i podkomorzowie różnych stopni, obwieszeni złotemi łańcuchami i portretami Walentyniana.
Cały ten lśniący orszak przewijał się przed tronem, oddawał nizki pokłon symbolom władzy imperatorskiej i ustawiał się pod ścianami.
Na samym końcu postępowało dziesięciu „protektorów”, którzy poprzedzali cesarza.
Zatrzymawszy się przed podwyższeniem, rozdzielili się na dwie połowy, odsłaniając smukłą postać dwudziestokilkoletniego młodzieńca.
Był to Walentynian.
Imperator zachodniego państwa rzymskiego miał na sobie długą, białą suknię katechumena, a na niej płaszcz szkarłatny, pokryty haftowanemi symbolami prowincyi, podległych jego berłu. Na jego czole błyszczał wieniec, spleciony z drogich kamieni.
Wszedł elastycznym krokiem po stopniach marmurowych, wysłanych perskim kobiercem, spoczął na tronie i podniósł rękę na znak rozpoczętego posłuchania.
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę głównych drzwi. Na ustach członków rady cesarskiej i dostojników dworskich zawisł uśmiech złośliwy.
Bo ten, który miał stanąć przed obliczem „boskiego i wiecznego pana”, przychodził po nagrodę, jakiej się nie mógł spodziewać wódz zwycięski. Podburzony przez swoich zauszników, odbierze dziś Walentynian Arbogastowi władzę nad wojskiem i strąci go z wyżyn sławy w proch zapomnienia.
Tak postanowiono na ostatniej radzie konsystorza.
Za chwilę skończy się panowanie dumnego Franka, pryśnie potęga męża, nienawidzonego przez bezpośrednie otoczenie młodego imperatora. Arbogast przestanie istnieć, a z nim razem padną groźby, straszące dworaków od kilku tygodni.
— Przekonasz się wkrótce, kto mocniejszy — mówiły uśmiechy dostojników.
Przed progiem ukazał się wywoływacz i rzucił na salę głośne w całem cesarstwie nazwisko.
— Król Arbogast! — zawołał.
W oczach członków konsystorza i dygnitarzów dworskich mignęła radość. Miło jest patrzeć na klęskę nieubłaganego wroga.
Lecz ta radość ustąpiła zdziwieniu, gdy się kotara odsunęła.
Błyszczącym szpalerem „domowników” zbliżał się Arbogast w pełnym rynsztunku bojowym, otoczony swoimi komesami i wojewodami. I naczelny wódz legionów i jego podkomendni mieli na sobie zbroje, a przy boku miecze, chociaż obyczaj nie pozwalał stawać nikomu przed imperatorem w stroju obozowym.
— Zuchwalec! — podawali sobie dygnitarze z ust do ust szeptem.
— Zuchwalec! — pomyślał widocznie i Walentynian, bo zmarszczył brwi i przygryzł wargę.
Wysoka postać Franka rysowała się wyraźnie na tle czerwonej smugi. Szedł wolno z głową podniesioną, ciągnąc za sobą brzęczący łańcuch mężów zbrojnych. Ciężkie kroki żołnierskie rozlegały się głucho w ogromnej sali. Wtórował im cichy szczęk mieczów, które domownicy schylali przed naczelnym wodzem.
Arbogast zatrzymał się przed tronem. Nie zgiął przed imperatorem kolana, nie dotknął czołem stopni podwyższenia, jak nakazywał ceremoniał dworski.
— Bądź pozdrowiony, boski imperatorze — odezwał się chłodno.
I chłodno odpowiedział Walentynian:
— Witaj, królu!
Przez kilka chwil spoglądał Arbogast na Walentyniana, potem rzekł:
— Nie przychodzę po nagrodę za zwycięstwo, odniesione nad wrogami cesarstwa, bo spełniłem tylko to, co do mnie należało. Staję przed tobą, boski imperatorze, ze skargą na komesa Gallii, który odmówił mi posiłków w chwili ciężkiej. Oddaj komesa w moje ręce, abym go mógł ukarać podług praw, obowiązujących legiony rzymskie.
— Komesa Gallii posłałem wczoraj na pogranicze Recyi z rozkazem poskromienia barbarzyńców — odparł Walentynian.
Czoło Arbogasta sfałdowało się, tworząc powyżej nosa głęboką pionową bruzdę.
Obrzucił wzrokiem pytającym świtę imperatora. Na wszystkich twarzach dostrzegł uśmiechy szyderskie, we wszystkich oczach widział płomień nienawiści.
Imperator powierzył nieposłusznemu komesowi bez jego wiedzy obronę zagrożonego pogranicza, znieważył go, upokorzył rozmyślnie. Więc obawy, wyrażone przez Kaja Juliusza, nie były podstępem rzymskiego patryoty, usiłującego poróżnić naczelnego wodza z rządem chrześciańskim? Walentynian chciał go odsunąć w istocie od steru państwa?...
— Z Totonis poszli kuryerowie do Wienny z wiadomością o winie komesa Gallii. Czyby ich nie dopuszczono przed oblicze Twojej Boskości? — zapytał Arbogast.
Prawica Walentyniana, oparta na poręczy tronu, zaczęła targać złote frendzle. Argobast badał go, żądał, aby się wytłumaczył ze swojego rozporządzenia, zadawał jemu, imperatorowi pytania, a on oddziedziczył po ojcu pychę tyrana, trzymaną tylko na wodzy przez zasady nauki Chrystusowej, której był szczerym wyznawcą.
— Nie jest rzeczą twoją rozstrząsać winy moich komesów — odpowiedział szorstko.
— Winy komesów wojskowych należą przed sąd naczelnego wodza — wtrącił Arbogast.
— Naczelnym wodzem siły zbrojnej był zawsze imperator.
— Naczelnym wodzem był zawsze ten, co prowadził legiony do boju.
Na skroniach Walentyniana nabrzmiały żyły.
Już uderzyła gwałtowna krew ojca na mózg syna, a przy tronie nie było nikogo, ktoby ją cofnął słowem rozważnem.
Wyzywające uśmiechy całego otoczenia zachęcały Walentyniana do wykonania zamachu, o którym jego młoda ambicya marzyła oddawna.
Byłże on imperatorem? Siedział wprawdzie na tronie, podpisywał purpurowym atramentem pargaminy urzędowe, widział na sztandarach swój portret, lecz nie on zwyciężał na polach bitew, rozkazywał w obozach, zawierał traktaty pokoju, obsadzał posady wojskowe, rozdawał wieńce zasługi. Prowincyami państwa zachodniego rządził Arbogast, przydany do jego boku przez Teodozyusza.
Stary wódz trzymał ręką żelazną ster Italii, Hiszpanii, Gallii i Brytanii, nie dopuszczając do współudziału „boskiego i wiecznego” pana.
A pierś młodego monarchy rozpierała żadza[66] czynów, sławy. Obrzydła mu purpura bez władzy, korona bez blasku. Nie był on już niedojrzałym chłopcem, za którego miał go Teodozyusz.
Nienawiść dworaków, podsycana zręcznie przez Juliusza i Emilię, padła na grunt przygotowany. Podszepty członków konsystorza i podkomorzych, nieprzychylnych Arbogast owi, przyspieszyły tylko wybuch długo tłumionego gniewu Walentyniana.
— Mówisz, że naczelnym wodzem był zawsze ten, co prowadził legiony do boju? — odezwał się Walentynian przez zaciśnięte zęby. — Słusznie mówisz. Wskazujesz mi drogę, którą powinien iść imperator rzymski? Dobrze wskazujesz. Poprowadzę odtąd sam wojsko zachodnich prefektur, jak to czynił kiedyś mój wielki rodzic. Nie jesteś mi już potrzebny. Twoim latom sędziwym czas spocząć po życiu pełnem sławy i zasług. Możesz wrócić do ognisk domowych twojego narodu.
Podniósł się z tronu i podał Arbogastowi pargamin, zaopatrzony dużą, czerwoną pieczęcią.
— Czytaj! — rzekł rozkazująco.
Po ustach dworaków pełzał znów uśmiech tryumfującej złości. Oni wiedzieli, co ten dokument zawierał. Zwalniał on Arbogasta ze wszystkich urzędów, zajmowanych w cesarstwie, pozbawiał go władzy, zaszczytów.
Lecz nagłe pierzchły złe uśmiechy, jak spłoszone węże.
Bo oto stała się rzecz niesłychana.
Arbogast, przebiegłszy oczyma pismo cesarskie, podarł je i cisnął strzępy pargaminu pod nogi Walentyniana.
— Nie ty oddałeś mi rządy prefektur zachodnich i nie ty mi je odbierzesz — rzekł głosem spokojnym.
Stał wyniosły, groźny, z prawicą na mieczu, otoczony swoimi komesami i wojewodami, którzy przysunęli się do niego.
Salę zaległa duszna cisza — zwiastun burzy.
Walentynian patrzał na Arbogasta wzrokiem osłupiałym. Oczy zachodziły mu krwią, wargi posiniały.
— Zuchwały! — krzyknął i wyrwawszy jednemu z „protektorów” miecz, rzucił się na starego wodza.
Zanim jednak zdołał zbiedz ze stopni podwyższenia, utworzył się przed Arbogastem mur z piersi, zakutych w żelazo. Dwoje ramion pochwyciło go i odepchnęło z taką silą, że byłby upadł, gdyby go protektorowie nie byli podtrzymali.
Powtórnie zapanowała w sali cisza, ale teraz była to cisza grobów, przesiąkła trwogą.
W państwie, w którem od kilku wieków rozdawało wojsko wieniec imperatorski, rozkazywał ulubieniec legionów. A nie po stronie Walentyniana stanęli przedstawiciele siły zbrojnej.
Zrozumieli to dworacy, przeto zbielił strach śmiertelny ich twarze i poraził członki.
Odgadł i młody imparator[67], że się tron pod nim zachwiał. Osunął się na krzesło, ozdobione symbolami władzy, spuścił głowę i utkwił tępy wzrok w kobiercu, jakby spoglądał w przepaść otwartą.
W ciszy złowrogiej rozbrzmiał podniesiony głos Arbogasta:
— Imperator Walentynian odbiera mi z dniem dzisiejszym dowództwo nad wojskiem zachodnich prefektur — mówił. — Czy stało się to z waszą wolą, wierni moi towarzysze? Jeżeli przenosicie młodego wodza nad starego, ustąpię bez skargi.
— Cześć tobie, ojcze wojska! — zawołali komesowie i wojowodowie[68]. — Tylko ty będziesz nas prowadził do chwały i zwycięstwa!
Walentynian pochylił głowę jeszcze niżej. Słyszał nad sobą łopot skrzydeł śmierci. Odpowiedź komesów i wojewodów była dla niego wyrokiem.
— A wy — groził Argobast, zwróciwszy się do otoczenia imperatora — coście dla zaspokojenia swojej zawiści sprowadzili na cesarstwo burzę niespodziewaną, policzcie swoje grzechy, albowiem moja ręka karząca spadnie wkrótce na wasze podłe czerepy.
Rzekłszy to, odszedł szpalerem domowników.
Chyłkiem, pod ścianami, wysuwali się za nim członkowie konsystorza i urzędnicy dworscy.
Przy opuszczonym cesarzu została tylko najbliższa służba, tuląca się z płaczem do stopni tronu.
— Do obozu — rozkazał Arbogast, dosiadając przed pałacem konia. — Frankowie i Allemanowie niech będą gotowi! Każdego ktoby chciał odwodzić wojsko od posłuszeństwa, zarąbać bez sądu. Setnikom wyznania galilejskiego nie powierzać straży nocnych.
Lotem wichru przebiegła nad miastem wiadomość o buncie Arbogasta. Roznosili ją dworacy, którzy uciekali z pałacu, jak z domu płonącego. Na ulicach ustał ruch dnia roboczego. Kupcy zamykali z pośpiechem sklepy, lektyki i rydwany chroniły się pod dach bezpieczny, żołnierze gromadzili się w koszarach.
Piękna, wesoła Wienna zmieniła się w przeciągu godziny w cmentarzysko. Zdawało się, że wszelkie życie zastygło w uroczej rezydencyi imperatorów.
Bo nie poraz pierwszy patrzał biały gród nad Rodanem na walkę o koronę. Tu przebywał Gracyan, zanim nienawiść zwolenników dawnego porządku przecięła jego młode lata; stąd wychodził Maksymus na pole nieszczęśliwe.
Za każdym razem lała się krew winnych i niewinnych. Wojna domowa nie oszczędzała nikogo, drapieżniejsza od głodnych mieszkańców lasu.
Milczenie oczekiwania spowiło miasto. Nikt nie śmiał zaspokoić ciekawości. Nawet lekkomyślny motłoch, drwiący zwykłe z niebezpieczeństwa, zaszył się w swoich norach, przerażony gniewem Arbogasta.
Gniew obrażonego króla odzywał się już ponurym głosem tub rzymskich i rogów frankońskich. Pustemi ulicami pędzili trębacze wzywając żołnierza do obozu.
W domach chrześcian polecali naczelnicy rodzin troski swoje miłosierdziu Boga Ukrzyżowanego. Arbogast nie sprzyjał nowej wierze. Z chwilą, gdy on zasiądzie na tronie, zejdą ze sztandarów monogramy Chrystusa. A wojsko okrzyknie jego imperatoorem. Nie było w Wiennie nikogo, ktoby o tem wątpił.
I cicho było w mieście, jak w katakumbach pierwszych chrześcian. W pałacach możnych i lepiankach ubogich skarżyły się zawiedzione nadzieje. Wyznawcy Chrystusa spodziewali się, że syn Justyny zdusi ostatecznie upiora pogańskiego. Runął gmach, zbudowany na gorliwości Walentyniana.
Tylko w gospodzie pod „Czerwonym jeleniem”, w której mieszkał dotąd Kajus Juliusz z Galeryuszem, nie smuciło się ani jedno serce. Służba patrycyuszów rzymskich weseliła się, jak na godach.
Kiedy niewolnik stanął przed Juliuszem z upragnioną nowiną,podziękował mu pan kiesą, pełną złota i rzekł:
— Niech gospodarz otworzy dla was swoją piwnicę. Radujcie się, albowiem dzień dzisiejszy zapisze historya Rzymu złotemi głoskami.
A zwróciwszy się do Galeryusza, mówił:
— Nasi bogowie jeszcze nie umarli. Oni żyją i czuwają nad swoją świętą stolicą. Zwycięstwo!
Nieposłuszeństwo Arbogasta było rzeczywiście wygraną zwolenników dawnego porządku. Naczelny wódz, który znieważył w obliczu całego dworu imperatora, nie mógł się już cofnąć z drogi pochyłej. Czy chciał, czy nie chciał, musiał się stoczyć w objęcia nieprzyjaciół rządu chrześciańskiego. Nie miał innego wyjścia, oprócz jawnego buntu. Nawet u Teodozyusza, chociaż mu starszy imperator sprzyjał, nie znalazłaby jego bezwzględna duma ucha pobłażliwego.
Pękł łańcuch wzajemnych zobowiązań, łączący króla Franków z Wienną i Konstantynopolem. Rzym był odtąd naturalnym sprzymierzeńcem Arbogasta, zaś on stał się z konieczności jego tarczą.
— Sto białych jałowic poślę kapłanom Hermesa — obiecywał Juliusz — on to bowiem dał myślom moim przebiegłość, a językowi giętkość. Gdyby nie twoja niezręczność moglibyśmy wrócić do Rzymu. Nie jesteśmy już w Wiennie potrzebni. Resztę zrobi za nas dzielność żołnierska Arbogasta.
— Któż mógł przypuszczać, że sam Fabricyusz zagrodzi mi drogę do kryjówki kapłanki? — bronił się Galeryusz.
— Dobry dowódca powinien być na wszystko przygotowany. Lecz nie mówmy już o twojej nieudanej wyprawie. Będziesz na przyszłość ostrożniejszym — odparł Juliusz.
— Zawiesiłbym w kaplicy Jowisza na Kapitolu szczerozłote votum, gdybym mógł spotkać jeszcze raz Fabricyusza. Sromotna porażka drwi ze mnie w snach nocnych.
— Zemstę odłóż na później, a teraz myśl nad sposobami wydostania Fausty Auzonii ze szponów Fabricyusza, bez kapłanki bowiem nie możemy wrócić do Rzymu.
— Nie domyślam się nawet, dokąd się wojewoda udał z Faustą Auzonią — rzekł Galeryusz. — Wiem tylko, że oddalił się w stronę Cemenelum, ale z Julią Augustą łączy się tyle dróg, iż mógł gdziekolwiek zboczyć.
Ślady rabusia wytropią szpiegi Arbogasta. Trzeba się odwołać do pomocy króla, aby Fabricyusz nie miał czasu przepaść w lasach allemańskich.
Juliusz udał się sam do stajni i kazał zaprządz do rydwanu.
Kiedy senatorowie siadali na wóz, mijał gospodę Rikomer, setnik domowników. Był konno. Ujrzawszy Rzymian, zatrzymał się, jakby się chciał cofnąć. Namyślił się jednak, bo zbliżył się z uprzejmem pozdrowieniem.
— Pamiętam — zagadnął go Juliusz — iż żyłeś kiedyś z Fabricyuszem w ścisłej przyjaźni. Czy nie masz wiadomości od wojewody Italii?
Setnik pochylił głowę i poprawiał coś przy cuglach.
— Z Rzymu nie miałem dawno kuryera — odparł głosem niepewnym.
Uważnie spojrzał Juliusz na niego, lecz Rikomer odwrócił twarz, przypatrując się szyldowi gospody tak pilnie, jakby go po raz pierwszy widział.
— I nie wiesz, że Fabricyusz uciekł z Rzymu? — badał Juliusz.
— Fabricyusz... uciekł z Rzy...mu? — mówił Rikomer pozornie zdziwiony...
Wzruszył ramionami.
— Nic o tem nie wiem. Czy by się dopuścił jakiego czynu karygodnego? — pytał.
Nieznaczny uśmiech przewinął się po ustach Juliusza.
— Dowiedz się, gdzie Fabricyusz obecnie przebywa — rzekł — i napisz swojemu przyjacielowi, że król Arbogast wysłał za nim najlepszych wyżłów ze sfory Eugeniusza.
Rikomer, rzuciwszy senatorowi ukośne, nieufne spojrzenie, oddalił się wolno.
Kiedy go domy bocznej ulicy zakryły, odezwa! się Juliusz do Galeryusza:
— On zna kryjówkę Fabricyusza. Trzeba na niego zwrocić uwagę Arbogasta.
Rikomer jechał krok za krokiem, oglądając się ciągle, czy go kto nie śledzi. Dopiero za bramą miasta puścił się galopem ku Rodanowi.
Wzdłuż rzeki, w wonnych klombach rozkwitłych ogrodów, świeciły białe wille. Do tych zacisznych gniazd nie doszedł jeszcze odgłos tub i rogów. Dzieci bawiły się wesoło na trawnikach, niewolnicy wygrzewali się przed portykami w ciepłem słońcu majowem!
O dwie mile rzymskie od Wienny, w lasku akacyowym, który robił z daleka wrażenie dużego bukietu z kwiatów różowych, stał dom, otoczony wysokim parkanem.
Tu zatrzymał się Rikomer.
Zeskoczywszy z konia, wbiegł szybko do ogrodu.
— Gdzie ten rycerz, który przybył wczoraj nocą? — spytał odźwiernego.
— Gość Twojej Znakomitości chłodzi się przy fontannie — odpowiedział sługa.
Rikomer udał się na miejsce wskazane.
Na ławce kamiennej, pod rozłożystą lipą siedział Fabricyusz z głową, ukrytą w dłoniach. Był tak zatopiony w myślach, ze[69] nie słyszał zbliżających się kroków.
Rikomer przypadł do niego, pochylił się nad nim i odezwał się głosem zdyszanym:
— Uciekaj! uciekaj natychmiast!
Fabricyusz odjął ręce od twarzy. Głęboki smutek wyzierał z jego oczu, podkrążonych sinemi obwódkami.
Przetarł palcami powieki i odetchnął głęboko.
— Uciekam od kilku tygodni — rzekł głosem zmęczonym. — Sądziłem, że mogę wypocząć pod twoją opieką.
— I mnie i tobie, nam wszystkim grozi wielkie niebezpieczeństwo... Arbogast znieważył przed godziną imperatora... komesowie i wojewodowie stanęli jawnie, przed całym dworem, po jego stronie... w mieście popłoch... tuby i rogi trąbią na trwogę... żołnierz gromadzi się w obozie... Walentynian stracił przytomność... opuścili go doradcy i zausznicy... Uciekaj... dziś, jutro obwoła wojsko Arbogasta imperatorem... Nie zwlekaj... Nie masz ani jednej nocy do stracenia... Juliusz i Galeryusz jadą do obozu...
Słowa Rikomera mieszały się, bezładne, poplątane. Mimo to pochwycił Fabricyusz ich treść, brzemienną w skutki nieprzewidziane.
Zerwał się z ławy i zawołał:
— Trzeba bronić imperatora! Z jego osobą zespoliły się nadzieje naszej świętej wiary.
— Zapóźno! — odpowiedział Rikomer. — Arbogast stoi przed bramami miasta z całą siłą zbrojną, z Frankami i Allemanami. I znaczna część legionów Gallii znajduje się w jego obozie. Zniewaga jest tak ciężka, iż zmyć może ją tylko krew imperatora lub króla. Ty wiesz równie dobrze, jak ja, kto wygra tę grę niebezpieczną.
Opowiadał zajście w pałacu cesarskim, podnosząc jego grozę klątwami, rzucanemi na Arbogasta.
Zbyt dobrze znał Fabricyusz miłość wojska do starego wodza, aby się mógł łudzić zwycięstwem Walentyniana. I on pamiętał gwałtowną śmierć Gracyana i klęskę Maksymusa. Ludzie jego czasu nie przebaczali potężnym wrogom. Na trupach pokonanych współzawodników wznosił się tron Cezarów. Obficie sączyła z jego purpury krew zdeptanych uzurpatorów. Od lat stu panował ten, kto nie znał litości. Własnego syna i własną żonę skazał Konstantyn na śmierć, prawie całą rodzinę cesarską wymordował Konstancyusz; Walentynian I i Walens szaleli, jak dzikie bestye, nawet Teodozyusz mścił się okrutnie. Jedyny Julian Apostata spoglądał z pobłażliwym uśmiechem filozofa, który się niczemu nie dziwi, na złość i głupstwo ludzkie.
— Za późno... — rzekł Fabricyusz głosem zdławionym. — Tylko Bóg ocali Walentyniana dla naszej świętej wiary.
W morzu wojska rzymskiego był on tylko jedną falą, którąby inne zalały, gdyby się miotała nieposłuszna. Nie mógł opuszczonemu imperatorowi pomódz. Nie miał pod ręką ani jednej kohorty.
— Uciekaj, uciekaj natychmiast! — prosił Rikomer. — Strasznie pastwiłby się nad tobą gniew Arbogasta. Ukryj się tymczasem w górach iberyjskich. Może burza przeminie tak szybko, jak przyszła. Kuryer Walentyniana odjechał już do Konstantynopola. Teodozyusz nie pozwoli na tryumf bałwochwalców.
Zwrócił ucho w stronę miasta i nasłuchiwał.
— Czy słyszysz? — mówił.
Zdaleka, ponad ogrodami i willami, nadpływały dźwięki rogów. Trębacze Arbogasta alarmowali już przedmieścia.
— Mógłby cię kto poznać, wydać w ręce króla. Blady strach tchórzów będzie się starał pozyskać łaskę nowego władcy podłością. Nie zwlekaj! — nalegał Rikomer.
Ale Fabricyusz odparł:
— Zostaw mnie samego. Chcę się rozmówić z moim Bogiem.
— Z Bogiem rozmówisz się w drodze...
— Uczyń, o co proszę...
Kiedy się Rikomer oddalił, padł Fabricyusz na kolana, wyciągnął ręce do nieba i modlił się z głębi duszy zrozpaczonej:
— Boże nowych ludów, coś opromienił słońcem Swojej dobroci głuche lasy barbarzyńców — zmiłuj się nad nami! Boże wydziedziczonych, coś posadził na tronie cesarstwa rzymskiego potomków niewolników — zmiłuj się nad nami! Boże wzgardzonych i odepchniętych, coś powołał do praw obywatelskich wszystkie narody — zmiłuj się nad nami! Nie dopuść, by duma Arbogasta cofnęła dzieło mądrości Twojej, obróciła w niwecz owoce krwawego trudu trzech wieków. Zmiłuj się nad nami, albowiem jesteś wszechmocny!
Nowy Rzymianin był w tej chwili tylko chrześcianinem, któremu niebezpieczeństwo, zagrażające jego Dobremu Pasterzowi, przesłoniło troski osobiste. Z upadkiem krzyża padał gmach istniejącego porządku — wracała wyłączność i pycha bogów rzymskich.
Wychowaniec rządu chrześciańskiego zdawał sobie dokładnie sprawę z przewrotu, jaki się przygotowywał w obozie pod namiotem Arbogasta. Niespodziewana zmiana położenia roznieciła w jego sercu żarliwość neofity, przytłumioną przez samolubstwo miłości. On nie przypuszczał nigdy, aby się Kościół mógł zachwiać, jak kruchy twór rąk ludzkich. Wszakże patrzał od kołyski na jego siłę.
A jednak stało się, czego jego wiara nie przewidziała.
Pyszny żołnierz znieważył „boskiego i wiecznego pana,” który był dla nowego Rzymianina wcieleniem wszelkiej potęgi doczesnej — poganin sponiewierał w świętej osobie imperatora naukę Chrystusa — porządek społeczny, ustalony wysiłkami długiego szeregu pokoleń, rysował się, rozprzęgał...
— Prawdaż to?... — mówił Fabricyusz, nie odrywając wzroku od nieba
Naokoło niego pachniała i śpiewała wiosna. Drzewa, pokryte białym puchem, krzewy, strojne różnobarwnemi kwiatami, murawa, przyodziana w jasną, młodą zieleń, ptaki, świergoczące wesoło — cała przyroda radowała się, jakby dzień dzisiejszy był podobny do wczorajszego. Ani jeden listek nie odczepił się od gałązki, przesyconej słodkiemi sokami, chociaż śmierć rozpościerała już nad Wienną swoje czarne skrzydła.
Fabricyusz dziwił się słońcu, że świeciło, promienne, gorejące. Męczył go widok blasków i żywych barw wiosny. Pragnał[70] ciemności nocy pochmurnej, by mógł zostać sam ze swoim smutkiem.
Był teraz prawdziwym banitą, pozbawionym prawa do oddychania powietrzem wielu krajów. Z upadkiem Walentyniana zamkną się dla niego najdalsze zakątki prefektur zachodnich. Gdziekolwiekby się schronił, wszędzie wytropią go wywiadowcy Eugeniusza, gdy tego Arbogast zażądał.
Wszystkie nadzieje swoje oparł na przyjaźni, jaka go łączyła z młodym imperatorem. Jechał do Wienny z zamiarem przebłagania Walentyniana i przejednania za jego pomocą Ambrozyusza. „Boski pan,” który nienawidził tak samo, jak on, Rzymian dawnego obyczaju, przebaczy mu czyny nierozważne i przywróci go do łaski.
Lecz łaska Walentyniana przestała być źródłem szczęścia dla jego poddanych.
Teraz został Fabricyuszowi tylko Bóg, ostatnia ucieczka rozbitków, odtrąconych przez ludzi.
Bóg?...
I Dobry Pasterz odepchnął go od Swojego łona litościwego. Mówił mu Rikomer, że z Medyolanu nadeszła już do biskupa Wienny wiadomość o jego nieposłuszeństwie. Gdyby się ośmielił zbliżyć do domu Bożego, nie wpuściliby go odźwierni nawet do przedsionka.
Fabricyusz rzucił się twarzą na ziemię. Czuł się mniejszym od najdrobniejszego robaczka, uboższym od nędzarza, wyciągającego do przechodniów rękę przed portykami świątyń. Wypadki ostatnich tygodni przygniatały go ciężarem, mocniejszym od jego gwałtowności. Zabójstwo Simonidesa, ucieczka z Rzymu, pogarda Fausty, śmierć Teodoryka podkopały już jego dumę. Złamały ją ostatecznie groźba Ambrozyusza i klęska Walentyniana.
Nieszczęście zaczęło go zbliżać do istoty nauki Chrystusowej, którą uważał dotąd tylko za sztandar nowych ludów w walce z wyłącznością rzymską.
— Nie kochałem cię, Baranku Miłosierny — spowiadał się przed sobą — zawiniłem przeciw Twojej dobroci. Powiedz mi, co mam uczynić, aby się drzwi Twoich domów znów przedemną otworzyły?
Zdawało mu się, że słyszy nad sobą glos Ambrozyusza, który napominał: „Zgrzeszyłeś pychą i gwałtownością — zmażesz grzech pokorą i łagodnością.”
— Będę pokornym i łagodnym — ślubował Fabricyusz.








IX.


W trwodze przebyła Wienna dwa długie dni. Ustał handel, rzemiosła założyły ręce bezczynnie, urzędy nie załatwiały spraw bieżących. Nikt nie wychodził na ulicę, ciągle bowiem spodziewano się napadu Arbogasta.
Ze wszystkich stron opasywał miasto straszliwy łańcuch, najeżony włóczniami Franków, Allemanów i Gallów. Jak daleko oko sięgało, wszędzie świeciły białe namioty, lśniły w słońcu zbroje, miecze i tarcze. Dość było jednego sygnału, aby ten łańcuch ścisnął rezydencyę imperatora i zmienił ją w kupę gruzów, obryzganych krwią winnych i niewinnych.
Z pałacu cesarskiego szli do obozu posłowie z obietnicami przebaczenia i łaski. Przerażony Walentynian upokorzył się przed wojskiem, traktował z naczelnikami poszczególnych plemion, jak równy z równymi.
Ale posłowie wracali z chmurą troski na czołach. Daremna była ich wymowa i prośby daremne.
Komesów i wojewodów Arbogasta nie łączyła żadna nić serdeczna z Walentynianem. Nie on znosił razem z nimi głód, pragnienie i wszelki trud wojny, nie jego głos zagrzewał ich w boju do męstwa i dziękował im po odniesionem zwycięstwie.
Cóż ich mógł obchodzić syn Panończyka, którego legiony wschodnie wyniosły na tron w chwili, kiedy godniejsi od niego mężowie wzgardzili koroną? Walentynian nie miał po za sobą nawet tradycyi starego rodu rzymskiego. Był on w cesarstwie tak samo „nowym człowiekiem,” jak oni.
Obojętnie przyjmowali panowie frankońscy, allemańscy i gallijscy hojne obietnice posłów, wiedzieli bowiem z doświadczenia, że każdy imperator głaskał dopóty przedstawicielów siły zbrojnej, dopóki się ich obawiał, a potem mścił się okrutnie za strach i obrażoną miłość własną.
Nic zresztą więcej nad to, co posiadali od naczelnego wodza, nie mógł im uczynić Walentynian. Oni służyli cesarstwu dla dostojeństw i pieniędzy, zaś Arbogast nie skąpił ani pierwszych ani drugich. Najważniejsze posady wojskowe obsadził swoimi przyjaciółmi, cały zdobyty łup oddawał żołnierzowi, dostrzegał i wynagradzał bez zawiści każdą zasługę. Żyjąc tak samo skromnie, ubogo, jak Marek Aureliusz i Julian Apostata, lekceważył złoto, zadawalniając się sławą. Jego znana powszechnie uczciwość była dla najemników cesarstwa rzymskiego lepszą rękojmią dochowania zawartych umów, aniżeli obietnice Walentyniana.
Że młody imperator wyznawał szczerze naukę Chrystusową, nie jednało mu bynajmniej miłości wojska zachodnich prefektur, pogrążonego jeszcze w mrokach bałwochwalstwa. Prawie wszyscy Frankowie i Allemanowie modlili się do swoich bogów. Tylko pomiędzy Gallami liczyła już nowa wiara mnóstwo zwolenników, lecz chrześcianie przenosili pracę pokoju nad krwawe rzemiosło żołnierza. Pod sztandarami było ich bardzo niewielu.
W trawiącym niepokoju czekała Wienna na wynik rokowań. Ludność chrześciańska, spoglądała na Walentyniana, jak na słońce wschodzące. Gdyby ta jasna gwiazda zgasła przedwcześnie, ogarnęłyby znów Gallię ciemności pogaństwa.
A gwiazda imperatora świeciła z każdą godziną słabiej. „Niech się Walentynian zda na łaskę i niełaskę króla” — odpowiadali posłom komesowie i wojewodowie. Znaczyło to w bezlitosnym języku czwartego stulecia: niech się usunie z drogi nowego władcy, albo my go usuniemy.
Już wieczorem pierwszego dnia nie łudziło się miasto. Chrześcianie wiedzieli, iż żadna siła ludzka nie ocali Walentyniana. Wszystkie spory pomiędzy imperatorami rzymskimi i wodzami rozstrzygała zawsze śmierć słabszego. Zabijał mocniejszy, a mocniejszym nie był młody monarcha.
I nikt nie zdziwił się, gdy prefekt Wienny obwieścił trzeciego dnia z mównicy na głównym rynku zebranemu ludowi: „że Jego Wieczność, boski Walentynian, zeszedł w nocy nagle z tego świata.”
Nikt nie pytał o szczegóły owej „nagłej śmierci,” którą, umierali w doniesieniach urzędowych wszyscy imperatorowie, zamordowani przez jawnego, czy ukrytego wroga, za niepotrzebną bowiem ciekawość płacono w pobliżu dworów cesarskich gardłem[71].
Milcząc, rozeszli się chrześcianie do domów.
Wkrótce potem ukazali się na ulicach domownicy i protektorowie, postępujący w zwartych szeregach. Prowadził ich Rikomer, który niósł wieniec imperatorski i płaszcz szkarłatny.
Przyboczna straż cesarska udawała się do obozu z pokłonem wiernopoddańczym. Wybraniec wojska był jej panem prawowitym.
Wiadomość o śmierci Walentyniana zastała Arbogasta pod namiotem. Siedział na składanem krześle połowem, a naokoło niego stali jego radcowie i wojewodowie. Byli także przy nim Juliusz i Galeryusz.
Zgon imperatora nie wywołał w otoczeniu króla żadnego wrażenia. Spodziewano się go od dwóch dni. Przyjęto żałobną nowinę z taką obojętnością, jak gdyby się stała rzecz najzwyklejsza.
Rikomer, powtórzywszy słowa prefekta miasta, zgiął kolano przed Arbogastem i zawołał:
— Bądź pozdrowiony boski i wieczny panie!
To samo uczynili komesowie, wojewodowie i radcowie.
Lecz Arbogast nie sięgnął po wieniec i płaszcz purpurowy.
— Podnieście się — rzekł. — Nie dla mnie umarł Walentynian.
Zdumienie malowało się na twarzach jego pod komendnych. Najstarszy z nich, Frank Bauto, zawołał powtórnie:
— Bądź pozdrowiony, boski i wieczny panie! Tylko twoich rozkazów chcemy słuchać na polu sławy.
— Oko moje będzie czuwało dalej nad wami — mówił Arbogast — lecz wiarołomstwem nie splamię siwych włosów. Ślubowałem Teodozyuszowi, iż nie włożę nigdy korony rzymskiej na głowę i ślubu tego dochowam. Zostanę waszym wodzem, ojcem w pokoju, panem na wojnie. W purpurę rzymską przyodziejemy Rzymianina.
Kajus i Juliusz spojrzeli po sobie. Chciałżeby Arbogast obwołać imperatorem Flawiana albo Symmacha? Tylko jeden z nich mógł stanąć godnie obok Teodozyusza.
Komesowie i wojewodowie zaczęli pomiędzy sobą szeptać; nie byli widocznie zadowoleni z postanowienia króla.
— Ostatnie pokolenia widziały na tronie Cezarów wielu władców, którzy nie pochodzili z krwi rzymskiej — odezwał się komes Bauto. — Kto broni cesarstwa rzymskiego przed jego nieprzyjaciółmi, ten jest Rzymianom. Bądź naszym imperatorem, wodzu!
— Bądź naszym boskim panem — prosili podkomendni Arbogasta. — Twoja sława i prawość będą najpewniejszą tarczą wojska i państwa.
Arbogast potrząsł głową.
— Czy chcielibyście, aby wasz stary wódz — rzekł podniesionym głosem — zasłużył na pogardę Teodozyusza? I wy szanujecie wielkiego imperatora, którego koronę zdobią liczne zwycięstwa. Król Arbogast nie może złamać danego słowa.
Komesowie i wojewodowie milczeli. Ich dziewicze serca barbarzyńskie miały cześć dla zobowiązań mężów. Każdy z nich uczyniłby to samo.
— Nie lękajcie się — ciągnął Arbogast dalej. — Imperator, którego wam wybiorę, dochowa zawartych umów.
Obrzucił zgromadzonych wzrokiem szukają cym, a zatrzymawszy go na naczelniku swoich pisarzów i wywiadowców, który trzymał się skromnie na uboczu, wskazał na niego ręką i rzekł:
— Oto wasz imperator! Oddajcie wieniec Eugeniuszowi!
W pierwszej chwili mniemali komesowie i wojewodowie, że król żartuje. Eugeniusz byłby ostatnim, o którym by pomyśleli, gdyby im kazano wybierać imperatora.
Pochodził on wprawdzie z przesławnej rodziny rzymskiej, lecz ubóstwo zepchnęło go do plebejów. Retor z zawodu, służył na dworach możnych barbarzyńców, jako nauczyciel ich dzieci, zanim go Arbogast wziął do swojego boku. Oddany naczelnemu wodzowi całą duszą, zdolny i wierny, posuwał się szybko po drabinie hierarchii urzędniczej[72].
— Eugeniusz imperatorem? — pytał Bauto z niedowierzaniem.
Podkomendni Arbogasta uśmiechali się pogardliwie.
Tylko Juliusz sposępniał. On odgadł odrazu, dokąd król Franków zmierza. Chciwy władzy starzec sadzał rozmyślnie na tronie rzymskim swojego sługę, aby rządzić za niego. W ten sposób dotrzyma słowa Teodozyuszowi i nie wypuści z rąk steru państwa. Flawianus lub Symmachus nie byliby powolnem narzędziem dumnego żołnierza.
Sam wybraniec Arbogasta przeraził się tak bardzo niespodziewanym zaszczytem, że pobladł i cofnął się ku wyjściu z namiotu, jakoby chciał uciekać.
— Odwróć myśli swoje odemnie, królu — prosił. — Zbyt wielkim jest ciężar władzy imperatorskiej na moje słabe barki.
— Żadna władza nie ciąży, gdy ją Arbogast podpiera — odpowiedział król. — będziesz imperatorem, Eugeniuszu.
— Zostaw mnie na stanowisku, na którem jestem pożyteczny tobie i państwu. Obcą jest mi sztuka rządzenia.
— Ale nie obcą jest ci sztuka podpisywania pargaminów urzędowych. Zmienisz tylko atrament czarny na purpurowy. I nie obcą ci jest także sztuka przemawiania do poselstwa słowem gładkiem. I Walentynian nie czynił więcej, a był naszym boskim i wiecznym panem.
Ostatnie wyrazy podkreślił Arbogast uśmiechem szyderskim.
Teraz zrozumieli i jego podkomendni, dlaczego wybrał Eugeniusza. Mądry król chciał utrzymać istniejący porządek bez narażenia ich i siebie na gniew Teodozyusza.
— Bądź pozdrowiony, boski imperatorze! — zawołali komesowie i wojewodowie.
Lecz żaden z nich nie zgiął kolana.
Bauto wziął z rąk Rikomcra płaszcz cesarski i zbliżył się z nim do Eugeniusza.
Kaprysem przedstawicielów siły zbrojnej na tron wyniesiony retor wzdrygnął się na widok sukni szkarłatnej. Ciekła z niej krew licznych imperatorów. Świeży trup Walentyniana ostrzegał go przed niebezpieczną godnością. On znał lepiej od Franków i Allemanów dzieje Rzymu.
Wyciągnął ręce przed siebie i zawołał z rozpaczą:
— Nie mogę... Jestem chrześcianinem.
— Ty, Galilejczykiem? Nic mi o tem nie mówiłeś — odezwał się Arbogast.
— Wiarę chrześciańską przyjąłem w Konstantynopolu.
— W Konstantynopolu wyznają wszyscy zabobon galilejski z obawy przed Teodozyuszem. Nie trudno będzie ci wrócić do wiary przodków. Nie opieraj się, Eugeniuszu.
— Nie opieraj się! — wtórowali Arbogastowi jego podkomendni, pobrząkując mieczami.
Eugeniusz widział naokoło siebie groźne twarze i słyszał szczęk broni. U wyjścia namiotu stał Bauto, zagradzając mu drogę.
— Miejcie litość nademną — błagał jeszcze. — Tylu innych przyodzieje bez trwogi purpurę monarszą. Dlaczego pragniecie koniecznie mojej zguby? Służyłem wam wiernie.
Lecz już zarzucił mu Bauto na ramiona płaszcz szkarłatny, zaś Arbogast wcisnął mu na głowę lśniący wieniec.
Był rzymskim imperatorem.
Zawstydzony, przypatrywał się Juliusz tej scenie gorszącej.
Koronę „świętego, wiecznego” Rzymu rozdawali barbarzyńcy, pomiatając nią, jak sprzętem bez wartości. Każdy waleczny Frank, Alleman, Got, Wandal mógł posadzić na tronie Juliów, Klaudyów, Flawiów i Antoninów, pierwszego z brzegu pionka, który mu był potrzebny do jego celów, a potomkowie zwycięzców świata nie posiadali już środków do oparcia się jego samowoli. Ich zniewieściałe ręce oddały od lat stu miecz najemnikom.
Arbogast, umieściwszy Eugeniusza na swojem krześle, wyrzekł:
— Rozkazuj, boski panie!
Bezradnie spojrzał „boski pan” na króla. Nie znając jeszcze dalszych zamiarów swojego dobrodzieja, nie wiedział, co mu było wolno rozporządzić.
— Twoje doświadczenie wskaże nam drogę, prowadzącą do zabezpieczenia nowego rządu — odezwał się po krótkim namyśle.
— Należy przede wszystkiem pozyskać życzliwość Teodozyusza — mówił Arbogast. — W tym celu odeślemy nasamprzód ciało Walentyniana do Medyolanu, aby je Ambrozyusz pochował w grobowcu imperatorów podług obrządku galilejskiego. Następnie uda się do Konstantynopola poselstwo, które będzie się starało przekonać starszego imperatora, że położenie chwili domagało się natychmiastowego obsadzenia osieroconego tronu. Frankowie nadreńscy zgodzili się tylko na zawieszenie broni, Kwadonie[73] grożą znów najazdem. W takich czasach nie mogą spory o koronę podkopywać jednolitości rządu. Zrozumie to Teodozyusz, zwłaszcza, gdy zostawimy przy nim zwierzchnictwo nad całem cesarstwem.
Nie takiego obrotu rzeczy spodziewali się senatorowie rzymscy. Zwierzchnictwo Teodozyusza utrzymywało w sile jego edykty, druzgoczące ich świątynie.
— Przemawiasz jak Galilejczyk — wtrącił Juliusz.
Komesowie i wojewodowie zmarszczyli brwi, lecz Arbogast odparł bez gniewu:
— Przemawiam, jak doradca imperatora, którego obowiązkiem czuwać nad dobrem państwa. Tylko nierozważna młodość lub ślepa nienawiść przyczyniają sobie bez potrzeby nieprzyjaciół. Dopóki Teodozyusz nie przekroczy granic zachodnich prefektur z mieczem wojny w ręku, nie mamy żadnego powodu drażnić jego znanej popędliwości.
— Teodozyusz nie uzna Eugeniusza — rzekł Juliusz.
— Ale uzna dzielność moich legionów. Nie sądzę, by się chciał po raz wtóry narazić na niepewne losy wojny. Miał on dosyć kłopotu z Maksymusem.
— Inne nadzieje towarzyszyły mi w drodze do Totonis — mówił Juliusz z żalem.
— Część twoich nadziei stała się już ciałem — pocieszał go Arbogast — z chwilą, gdy Walentynian dokonał dni niesławnych. Imperator Eugeniusz nie odbierze Flawianowi prefektury Italii, Illyryi i Afryki, nie będzie posyłał do Rzymu Fabricyuszów, wróci waszym kapłanom zabrane przez Gracyana dobra i nie zamknie waszych świątyń. Resztę zostawcie czasowi. Za poszanowanie waszych bogów żąda od was imperator rozwagi i spokoju. Zechciejcie zrozumieć, że władca państwa, w którem się nagromadziły najróżnorodniejsze narody i religie, nie może sprzyjać nienawiściom narodowym i religijnym. Nie wy, Rzymianie, tworzycie obecnie większość w cesarstwie i nie wasi bogowie rządzą bezpodzielnie duszami. Przeto rozkazuje wam imperator Eugeniusz, abyście żyli w zgodzie ze wszystkimi narodami i religiami. W cokolwiekby ktoś wierzył, niech wierzy, cokolwiek czcił, niech czci, byle jego wiara i cześć nie zagrażały bezpieczeństwu państwa. Podstawą rządów imperatora Eugeniusza będzie edykt medyolański Konstantyna, który zapewnia wszystkim wyznaniom swobodę i równe prawa. Odłóżcie niechęć do Galilejczyków, jest ich już bowiem zawielu, aby ich można prześladować. Nierozumny ucisk wywołałby wojnę domową, której sobie imperator nie życzy.
Z wielką uwagą słuchał Juliusz, podziwiając przezorność Arbogasta. Nowy władca chciał uniknąć przedewszystkiem wewnętrznej zawieruchy, aby wzmocnić swoje panowanie.
Pobłażliwość religijna cywilizowanego Franka nie zdziwiła bynajmniej senatora rzymskiego, nie była ona bowiem cnotą rzadką na tronie imperatorów i pod namiotami wielkich wodzów. Głównie waleczni wojownicy nie mieszali się do spraw sumienia. Teodozyusz, który łączył w jednej osobie dzielność żołnierską i fanatyczną żarliwość religijną, należał w dziejach cesarstwa do nielicznych wyjątków.
Obietnice Arbogasta uspokoiły patryotyzm Juliusza. Znaczyły one tyle, co uchylenie edyktów Teodozyusza i cofnięcie całej roboty Gracyana.
— Ze wszystkich świątyń Italii pójdą do nieba modły, błagające bogów o długie lata dla wiecznego Eugeniusza — odezwał się, schylając głowę przed Arbogastem.
— Zawieź Rzymowi od nowego imperatora pozdrowienie i słowa szczerej przyjaźni — odpowiedział Arbogast.
— Wdzięczność nasza nie miałaby granic, gdyby boski imperator raczył zezwolić na ustawienie w Kuryi senatu posągu zwycięstwa, usuniętego z rozkazu Gracyana.
Boski imperator siedział tymczasem, nie wiedząc, co z sobą począć. Czuł śmieszność swojego położenia, lecz nie miał odwagi do oporu. Przywykły do posłuszeństwa wobec Arbogasta, nie śmiał niepytany ust otworzyć. Kręcił się na krześle, bladł, czerwieniał, odsuwał z czoła wieniec.
Męczyły go uśmiechy komesów i wojewodów, którzy bawili się jego zakłopotaniem.
Zadrżał, kiedy Arbogast rzekł:
— Niech zagrają rogi i tuby i niech się wojsko pokłoni imperatorowi.
Wojska rzymskie miewały swoje kaprysy okrutne. Bywało, że nowy władca nie wychodził żywy z obozu, gdy się żołnierzom nie podobał.
Dokoła namiotu szumiało już, jakby Rodan wystąpił z łożyska.
Wiadomość o śmierci Walentyniana szła od ogniska do ogniska, budząc wszędzie okrzyki radosne. Frankowie i Allemanowie chwytali z pośpiechem włócznie, tarcze i gromadzili się pod sztandarami.
Kiedy się Arbogast ukazał przed namiotem, odezwały się tuby, zagrały rogi, schyliły się przed nim orły cesarskie.
— Bądź pozdrowiony, boski imperatorze! — wołali domownicy, protektorowie, legioniści.
Zanim król mógł przeszkodzić, porwała go straż pałacowa na ręce, posadziła na tarczy i obnosiła po obozie.
— Bądź pozdrowiony! — krzyczał razem z innymi Eugeniusz, który zdjął wieniec i płaszcz szkarłatny, aby odwrócić od siebie uwagę żołnierza.

....................

Rikomer, korzystając z zamieszania, jakie powstało w obozie, wymknął się niepostrzeżony z tłumu, dosiadł konia i puścił się ku Rodanowi.
Przedmieścia były już zajęte przez wojsko Arbogasta. Ostatnie szeregi namiotów dotykały prawie lasku akacyowego. Kiedy się Rikomer zbliżył do swojej willi, spostrzegł przed bramą wysoką postać męską.
— Szalony! — mruknął, oglądając się niespokojnie po za siebie.
Lękał się niepotrzebnie, wrzawa bowiem, która przelewała się ciągle nad miastem, wymiotła z ulicy wszelkie żywe stworzenie. Nawet psy schroniły się pod dach ludzki.
— Cofnij się, nierozważny! — wołał Rikomer zdaleka.
Jakby nie słyszał przestrogi setnika, nie ruszył się Fabricyusz.
— Co znaczy ta wrzawa? — zapytał.
Wskazał ręką na olbrzymią białą wstęgę namiotów.
— Ta wrzawa jest pieśnią pogrzebową opiekuna naszej wiary — mówił Rikomer. — Walentynian zamordowany... Arbogast ogłosił imperatorem swojego sługę, patrycyusza Eugeniusza.
— Zamordowany?...
W głosie Fabricyusza płakała szczera skarga.
Kio spodziewał się on wprawdzie innego zakończenia sporu pomiędzy Arbogastem i Walentynianem, lecz łudził się do ostatniej chwili, jak łudzi się skazaniec, który nie ma już nic do stracenia. Może posłom imperatora uda się nakłonić zbuntowanych komesów i wojowników obietnicami do posłuszeństwa, może jaki niespodziewany wypadek odwróci klęskę od rządu chrześciańskiego.
Śmierć Walentyniana położyła kres jego nadziejom ukrytym. Teraz musi uciekać, jeżeli chce zachować swoją odwagę żołnierską dla wiary prawdziwej...
Nieprzewidziany przez nikogo tryumf pogan ocucił go, wrócił mu przytomność. Był znów gorliwym wyznawcą Chrystusa, który łączył wszystkie myśli z Bogiem nowych ludów.
Czekając na rozwiązanie tragedyi dworu cesarskiego, ogarniał Fabricyusz okiem skruszonego grzesznika ostatnie miesiące. Jakże się to mogło stać, by on, wierny syn Kościoła, zasłużył na karę, stosowaną przez biskupów tylko do najzalwardzialszych zbrodniarzów? Zawiniłże on w istocie tak ciężko? — pytał zdziwiony.
A sumienie chrześcianina odpowiadało mu słowami Ambrozyusza: „Walentynian posłał cię do Rzymu, abyś przyświecał bałwochwalcom prawdą, dobrocią, miłosierdziem i uczciwością, a ty coś uczynił? Ściągnąłeś rękę na cudzą własność, znieważyłeś dziewicę, sprzymierzyłeś się ze złoczyńcami zabiłeś współwyznawcę.”
Czego dawniej, zaślepiony namiętnością, nie dostrzegał, widział teraz, kiedy go nieszczęście zdeptało, jasno i odczuwał głęboko. Nie posłannikiem rządu chrześciańskiego był w Rzymie, lecz dzikim żołnierzem, stawiającym siebie ponad prawo, swoje dobro ponad obowiązki urzędu.
— Zawiniłem — przyznawał się Fabricyusz przed sobą. — Demony pogańskie odebrały mi rozum, iż błądziłem w ciemnościach.
— Nie demony pogańskie odebrały ci rozum — pouczało go sumienie chrześcianina — lecz sprawiła to twoja gwałtowność, która nie umiała zapanować nad pożądliwościami samolubnemi. Kochałeś więcej siebie, niż Chrystusa.
I znów podszeptywała mu pamięć wskazówki Ambrozyusza.
„Niewiasta przykuwa męża do ziemi, odwraca jego myśli od spraw Kościoła i państwa, czyni go niewolnikiem rzeczy tego świata. Gdybyś nie był wojewodą Italii i gorliwym wyznawcą Chrystusa, nie przypominałbym ci rady świętego Pawła, wiem bowiem, że ofiara z miłości niewiasty przewyższa siły śmiertelnika. Ale ciebie postawił imperator na straży w kraju, oddanym jeszcze bałwochwalstwu, ciebie wybrał Bóg z pomiędzy wielu, abyś był posłusznem narzędziem Jego zamiarów. Tobie nie było wolno poświęcać Chrystusa dla niewiasty, jakoś uczynił.”
Co Fabricyusz nazywał jeszcze przed tygodniem zrzędzeniem kapłana, wyzutego z uczuć ludzkich, zaczęło go teraz przekonywać. Wobec niebezpieczeństwa, grożącego jego wierze, bladły gorące barwy miłości, stygły jej żary. Obraz Fausty przesłaniał mu trop zamordowanego obrońcy chrześciaństwa. Dźwięk jej głosu pokrywała wrzawa tryumfujących pogan.
Gdyby wszyscy tak, jak on, poświęcili Chrystusa dla swoich pożądliwości, runąłby Kościół, zbyt dotąd młody, aby się mógł ostać bez cnót pierwszych wyznawców. Zwycięstwo Arbogasta, odniesione bez żadnej walki, dowiodło, iż nowa wiara potrzebowała jeszcze bohaterstwa i ofiary ze szczęścia doczesnego.
Dwa dni niepokoju strawiły w sercu Fabricyusza resztki pragnień samolubnych. Zamierał w nim człowiek pospolity, a podnosił się rycerz chrześciański, składający swoje ramię waleczne u stóp Krzyża. Któż miał bronić wiary prawdziwej, jeśli tacy żarliwi wyznawcy, jak on, opuszczali Boga dla rozkoszy tego świata?
Ze spokojem, który zadziwił Rikomera, odezwał się Fabricyusz:
— Każ zaprządz do mojej karety podróżnej i przygotować dla mnie suknie plebeja.
— Nie ucieka ciężką karetą, kogo tylko szybkość i ostrożność mogą ocalić — ostrzegał Rikomer. — Nie zapominaj, iż za kilka godzin pójdą kuryerowie Arbogasta na wszystkie drogi prefektur zachodnich.
— Nic lękaj się o mnie — odrzekł Fabricyusz. — Dobry Pasterz wróci mi znów oko żołnierza, przywykłe do ostrożności. Będę omijał niebezpieczeństwo tak troskliwie, jak tego dotąd nigdy nie czyniłem, życie moje bowiem jest teraz potrzebne naszemu Bogu.
— I owej kapłanki rzymskiej nie możesz z sobą zabrać — zauważył Rikomer. — Ona i jej niewolnice skrępowałyby twoje ruchy. Co zamierzasz z nią, uczynić?
— Nie pytaj, lecz spiesz się. Za godzinę nie mógłbym się już przeprawić przez Rodan.
Setnik chciał jeszcze coś mówić, ale Fabricyusz oddalił się szybko.
Za kuchnią willi była mała izdebka, w której Rikomer więził nieposłuszną służbę. Tu umieścił uwodziciel swoją brankę, postawiwszy przy drzwiach na straży dwie niewolnice.
Kiedy Fabricyusz wszedł do kryjówki, leżała Fausta Auzonia na barłogu, przykryta brudną kołdrą. Chociaż zardzewiałe wrzeciądze skrzypnęły głośno, nie podniosła głowy.
Spoczywała z przymkniętemu powiekami, z bladością wyczerpania na wychudłej twarzy. Długa troska posrebrzyła jej włosy na skroniach.
Obok niej na drewnianem krześle stały gliniane naczynia z nietkniętemi potrawami.
Zamknięto ją jak zbrodniarkę, w cuchnącej norze, pozbawiając światła i powietrza. „Złamię twój upór, zmuszę cię siłą do uległości!” — wolał nad nią Fabricyusz. Aby sobie nie mogła odebrać życia, związano jej ręce sznurem, który wpijał się w jej ciało.
Fabricyusz, przyczepiwszy latarnię do ściany, spojrzał na Faustę. Obraz nędzy, jaka otaczała możną patrycyuszkę i kapłankę, czczoną przez cały naród, zatargał jego sercem. Własne cierpienie uczyniło go wrażliwszym na cudzą boleść.
I teraz dopiero zrozumiał, jak ciężko obraził kobietę, od której żądał najwyższej rozkoszy życia. Zamiast pozyskać jej miłość dobrocią, pastwił się nad nią z bezwzględnością pana, który karze krnąbrną niewolnicę. A przecież nie była Fausta jego sprzętem kupionym; on nie posiadał do niej żadnego prawa.
Zbliżył się do ubogiego łoża, zgiął kolana i wy rzekł głosem pokornym:
— Odpuść mi, abym mógł pamięć twoją błogosławić.
Na policzki Fausty wystąpił blady rumieniec.
— Zdejm z mojego sumienia twój gniew sprawiedliwy, albowiem krzywda twoja przygniata mnie ciężarem grzechu śmiertelnego — prosił Fabricyusz. — Szatan, wróg cnoty, zakradł się do mojego serca i rozniecił w niem pożądliwości nieczyste. Byłem, jako obłąkany, któremu straszna niemoc porwała nić myśli, jako ślepy, który nie widzi drogi prostej.
Fausta otworzyła oczy zdziwione.
A Fabricyusz mówił:
— Znieważyłem cię, sponiewierałem, zawiniłem przeciw tobie, lecz nie złość prowadziła moje czyny występne. Kochałem cię nad cnotę, nad obowiązek, nad prochy rodzicielów, nad Chrystusa nawet i wierzyłem, że zdobędę twoje serce wytrwałością. Odpuść mi, albowiem wiele przebacza się temu, kto gorąco miłował.
Fausta milczała. Tak niespodziewanie przyszła na nią prośba Fabricyusza, iż nie ufała jej. Wszakże jeszcze przedwczoraj groził jej ten sam człowiek gwałtem.
Wojewoda, odgadłszy przyczynę milczenia, błagał:
— Bądź wspaniałomyślną, patrycyuszko rzymska, dla syna narodu, którego długie wieki karności obywatelskiej nie nauczyły panowania nad namiętnościami, bądź pobłażliwą dla barbarzyńcy. Bo jak barbarzyniec obszedłem się z tobą.
Coraz większe zdziwienie ogarniało Faustę. Wojewoda nie chełpił się pochodzeniem barbarzyńskiem i oskarżał się przed nią szczerze? Świadczył o tem jego głos, w którym drżał żal odczuty.
— Co wam, potomkom wielkiego narodu, dał przykład niezliczonego szeregu pokoleń, wychowanych w poszanowaniu prawa — mówił Fabricyusz — to wszczepił w nas Chrystus mocą swojej łaski Boskiej. I my potrafimy się wznieść ponad uciechy tej ziemi, gdy kochamy prawdziwie naszego Boga. Zgrzeszyłem występną gwałtownością, bo zapomniałem o Chrystusie. Ale wielkie nieszczęście, jakie spadło na Kościół, wzięło moim oczom bielmo samolubstwa i jestem znów wiernym synem ukrzyżowanego Pana, który miłuje najwięcej łagodnych i pokój czyniących. Korzy się przed tobą chrześcianin, błaga cię o zmiłowanie marnotrawne dziecko Kościoła. Zdejm z mojego sumienia ciężar twojego gniewu sprawiedliwego, aby Bóg dobroci nie zapisał twojej krzywdy w księdze mojego życia.
Fausta gubiła się w domysłach. Że Fabricyusz prosił szczerze o przebaczenie, nie wątpiła już, lecz nie umiała sobie wytłómaczyć tej nagłej zmiany. O jakiem nieszczęściu mówił wojewoda? Czyby Teodozyusz?...
Na samą myśl o śmierci starszego imperatora uderzyło serce rzymskiej patryotki żywiej.
Odcięta od dwóch miesięcy od świata, strzeżona pilnie, nie wiedziała Fausta nic o wypadkach ostatnich.
— Odpuść mi... — prosił Fabricyusz.
Fausta, wyciągnąwszy do niego ręce spętane, wyrzekła:
— Tylko wolnym przysługuje prawo odpuszczania win. Jedynym przywilejem więźniów jest pogarda.
Szybko przeciął Fabricyusz sznury sztyletem.
— Jesteś wolna — mówił zawstydzony. — Przed domem stoi moja kareta, która cię zawiezie, dokąd rozkażesz.
I znów dziwiły się oczy Fausty. Prawdąż to? W tej morze cuchnącej miałby być kres jej niewoli? Więc w cesarstwie stało się w istocie coś takiego, o czem ona nie wiedziała, a co skruszyło upór wojewody? Tylko jakaś wielka klęska mogła złamać hardą duszę barbarzyńcy.
— Czyby Teodozyusz?... — pytała, powstrzymując oddech.
— Teodozyusza zachował Bóg, aby pomścił Walentyniana.
— Walentynian?..
— Zamordowany... Panem Italii, Gallii, Hiszpanii i Brytanii jest Arbogast...
Przez kilka chwil patrzyła Fausta na Fabricyusza wzrokiem tępym, jakby nie rozumiała jego słów, potem uklękła na łożu i podniosła rozpętane ręce do góry.
Przyćmione światło latarni padało na ostro zarysowany profil jej twarzy, opromienionej blaskiem natchnienia.
Najlżejszy szept nie poruszał jej ust rozchylonych.
Skupiona, oderwana od ziemi dziękowała bogom Rzymu niemą, modlitwą za klęskę Galilejczyków.
Po jakimś czasie zaczęły jej powieki drgać. Na długich rzęsach błysnęła łza. Za pierwszą ukazała się druga, trzecia, dziesiąta... coraz szybciej napływały do oczu... i płacz serdeczny wstrząsnął piersią Fausty.
Ale ten płacz nie bolał. Jego źródłem była radość patryotki.
Z żalem spoglądał Fabricyusz na Faustę. Jej płacz serdeczny obrażał jego żarliwość chrześciańską, przypominał mu bowiem, że jego miłość grzeszyła bez żadnego skutku. Daremnie zabił Simonidesa i zeszedł ze stanowiska, na którem powinien był wytrwać do końca, daremnie ściągnął na siebie klątwę Kościoła. Wybrana przez niego kobieta została nieprzejednanym wrogiem wszystkiego, co on kochał i uwielbiał. Jego wysiłki nie odmieniły jej serca, nie usunęły przepaści, jaka go od niej dzieliła.
Jeszcze przed kilku dniami byłaby radość Fausty podrażniła w nim barbarzyńcę, dziś jednakże przyjął ją ze spokojem pokutnika, który uważa każdy ból za karę zasłużoną. Opuścił Chrystusa dla swoich pożądliwości, zapomniał o obowiązkach wyznawcy przeto cierpi słusznie...
Gwałtowny zrazu płacz Fausty słabł, łkania stawały się rzadsze, cichsze, podobne do kwileń dziecka, pierś podnosiła się równiej, łzy zasychały na powiekach.
Serce patryotki rzymskiej, zaskoczone nagłem, niespodziewanem szczęściem, utuliło się, wyczerpane niezwykłym wybuchem radości.
Złożywszy głowę na poduszkach, oddychała Fausta ciężko, jak człowiek, znużony szybkim biegiem.
Teraz odezwał się Fabricyusz:
— Odpuść mi, albowiem chwile moje są policzone w granicach państwa, w którem rozkazuje Arbogast.
Fausta milczała, chwytając ustami powietrze.
— Jeżeli mi nie odpuścisz, odtrąci mnie Bóg dobroci od swojego łona i nie znajdę spokoju na całej ziemi. Bądź patrycyuszką i przebacz nieszczęśliwemu — prosił Fabricyusz.
— Odpuszczam ci — wyrzekła Fausta głosem bezdźwięcznym.
Fabricyusz chciał pochwycić jej rękę, lecz ona cofnęła ją szybko.
— Jestem znów kapłanką Westy — mówiła. — Szanuj moją godność.
Twarz jej przybrała twardy wyraz powagi, który nie zachęcał do poufałości.
Fabricyusz drgnął. Błyskawica gniewu zaświeciła w jego czarnych źrenicach. Pochylił się nad westalką, jakby się chciał na nią rzucić... Trwało to jednak tylko sekundę.
Chrześcianin przemógł w nim barbarzyńcę.
Dźwignął się z kolan i rzekł:
— Jesteś o dwie mile od Wienny, gdzie w gospodzie pod „Czerwonym jeleniem” mieszkają Kajus Juliusz i Konstancyusz Galeryusz, których opieka będzie ci milszą od mojej.
Wahającym krokiem zbliżył się do drzwi. Przed progiem zatrzymał się i spojrzał na Faustę.
Leżała z twarzą, odwróconą do ściany, nieruchoma, cicha.
Głębokie westchnienie podniosło pierś Fabricyusza.
On kochał niezmiennie tę zaciętą pogankę, kochał ją w tej chwili, kiedy się miał z nią rozłączyć, goręcej, namiętniej, aniżeli kiedykolwiek. Przywoływał na pomoc całą siłę woli, aby zachować spokój.
Znieważył ją, porwał gwałtem, więził, pastwił się nad jej dumą, lecz grzeszył z miłości. Miałżeby się z nią rozstać, jak obcy z obcym, jak wróg z wrogiem, miałżeby pójść w ciemną noc wygnania bez płomyka nadziei?
Może ona nim gardzi, obwiniając go o tchórzostwo, może mniema, iż wraca jej wolność jedynie z obawy przed karzącą ręką Arbogasta?
— Mógłbym był uciec z tobą do moich lasów ojczystych i oddać się pod opiekę wolnych Allemanów, którzy osłoniliby potomka naczelników ich plemienia — rzekł głosem miękkim — mógłbym cię był ukryć w głuchych puszczach Franków, przygarniających chętnie każdego, kto przybywa z cesarstwa. O zmianie rządu wiem już od trzech dni. Nie Arbogastowi zawdzięczasz wolność. Więzienie twoje otworzył biskup Ambrozyusz.
Zatrzymał się, czekając, czy się Fausta nie odezwie, a gdy ona nie odwróciła nawet twarzy od ściany, mówił dalej:
— Pokuta, którą na mnie świątobliwy biskup nałożył, nie zgasi w mojej piersi żarów miłości, nie zatrze w sercu twojego obrazu. Przypomnij sobie, Fausto, moją wierną miłość, gdy wojna zdejmie z ciebie okowy ślubów kapłańskich.
Fausta poruszyła się na poduszkach.
— Bo jak dzieci nieopatrzne, cieszą się nieprzyjaciele Kościoła ze śmierci Walentyniana. Wrzawa ich bezmyślnej radości płynie już ku Wschodowi, a tam, na dalekich krańcach państwa, w grodzie Konstantyna czuwa mąż potężnego ramienia i wzroku orlego. Wielki Teodozyusz, wybraniec prawdziwego Boga, usłyszy wkrótce tę wrzawę i podniesie miecz, nie otarty jeszcze z krwi Maksymusa. Śmierć Walentyniana przyspieszy tylko cios ostatni, który wisi oddawna nad niedobitkami pogaństwa. Bez celu nie rozpiął Bóg tysięcy męczenników na krzyżu, nie rzucał ich głodnym bestyom na pastwę, nie piętnował najlepszych z pomiędzy śmiertelników znakiem hańby. Z cierpienia szlachetnych wykwita zawsze szczęście potomnych. Runą wasze świątynie, spłowieją tradycye, śluby stracą moc, prawa staną się cieniem, niestrasznym dla najsłabszych.
Kiedy to mówił, wyprostował się Fabricyusz. W jego oczach migotał ten sam dziwny płomień, który zasmucił kiedyś w Rzymie Juliusza.
I Fausta słuchała bez przyjemności wróżby chrześcianina. Odwróciwszy się od ściany, patrzała na niego z wyrzutem.
— Gorycz zawiści sączy się z twojej mowy — wyrzekła — a nazywasz się posłusznym synem Boga dobroci. Nie zaskarbia sobie wdzięcznej pamięci Rzymianki, kto raduje się nad otwartym grobem jej narodu.
Fabricyusz milczał zafrasowany. Obraził znów kobietę, którą miłował, chociaż nie w tyra zamiarze przypomniał jej potęgę Teodozyusza. Między nią a nim stał ciągle upiór przeszłości rzymskiej. O cokolwiekby potrącił, zawsze obrażał uczucia patryotki i poganki.
A Fausta mówiła:
— Jeśli wierzysz w zwycięstwo Boga Galilejczyków, dlaczego usiłujesz pozyskać miłość siostrzenicy Nikomacha Flawiana? Powinieneś już wiedzieć, że męczysz daremnie mnie i siebie.
— Bądź mężem — dodała po dłuższej przerwie. — Świątynie wasze chwieją się. Rzuć od siebie pożądliwości ciała i służ swoim bogom, jak ja moim wiary dochowam.
W głosie jej nie było szorstkich dźwięków pogardy i gniewu. Skarżył się w nim smutek, drżały łzy powstrzymywane.
— I nie więcej nie powiesz mi w godzinie rozstania? — pytał Fabricyusz. — Okrutna stopa wojny depcze zarówno lękliwych, jak odważnych. Może miłość moja błaga cię po raz ostatni. Czy w twojem sercu nie ma dla mnie ani jednego słowa nadziei?
— Bądź mężem! — powtórzyła Fausta.
— Pycha rzymska zdławiła w tobie kobietę.
Rzekłszy to, wybiegł Fabricyusz z izby.
Nie widział, że Fausta wyciągnęła za nim ręce, jak do błogosławieństwa.
— Dajcie temu gwałtownemu sercu spokój, o bogowie! — modliła się — a mnie moc ducha pierwszych pretorów Rzymu.
W godzinę potem wychodził z willi Rikomera starzec z długą, siwą brodą, ubrany w ciemne suknie ubogiego plebeja. Głowę zasłonił kapturem płóciennego płaszcza; w lewej ręce niósł zawiniątko, w prawej gruby kij, okuty w żelazo.
Szedł wolno, zgarbiony, powłócząc nogami. Lecz gdy minął ostatnie domy przedmieścia, wyprostował się i zmierzał szybko ku Rodanowi.
Na brzegu rzeki pochylił się znów i zbliżył się do człowieka, który leżał na piasku pod deską, podpartą drągiem.
— Czy to wasza łódka? — zapytał, wskazując na wydrążony pień, przywiązany wikliną do kołka.
Rybak, ogromny drab, zmierzył go z podełba od stóp do głowy.
— A czyjaby? — odrzekł niedbale.
— Do chciałem was prosić, żebyście mnie przewieźli na drugą stronę.
— Czy to nie ma mostu w Wiennie? Każdego dziada będę przewoził...
— Ale mnie przewieziesz natychmiast, jeżeli nie chcesz, żeby szczupaki Rodanu miały dziś z twojego cielska wieczerzę obfitą — wyrzekł „dziad” rozkazująco.
Pochwycił draba za kark i podniół[74] go z ziemi.
Rybak wytrzeszczył na niego oczy przerażone, ręka bowiem rzekomego starca ściskała go z siłą kleszczów.
Bez dalszego oporu odczepił łódkę.
Wzdłuż lewego brzegu Rodanu biegła droga, prowadząca z Wienny na Walencyę, Arausio, Tarrasco do Arelate i Massylii[75].
Rzuciwszy zdumionemu przewoźnikowi złotą monetę, udał się „dziad” pieszo do najbliższej osady. Tu okazał własnoręczne pozwolenie komesa skarbu prywatnego na korzystanie z poczt cesarskich.
Ponieważ nowy władca nie miał jeszcze czasu do odwołania ważności podpisów doradców Walentyniana, przeto kazał urzędnik zaprządz natychmiast do lekkiego dwukolnego wózka, używanego zwykle przez kuryerów rządowych.
Nikt nie byłby poznał w starcu wojewody Italii. Przyprawiona broda, siwa peruka, ufarbowane brwi i ubogie suknie zmieniły go do tego stopnia, iż nie potrzebował się obawiać spotkania nawet z osobami, które go często widywały.
Fabricyusz jechał do Medyolanu, aby przebłagać Ambrozyusza. Dopełni pokuty, pojedna się z Kościołem, a następnie zaciągnie się do legionów Teodozyusza.
Tak postanowił.
Pędził dniem i nocą z szybkością kuryerów rządowych. Spał i posilał się na wozie, ubierał na stacyach sam konie. Z Arelate pojechał wprost na Aquae Sextiae do Forum Julii, zostawiając Massylię na boku.
Piątego dnia nad ranem mijał już góry, za któremi kryła się jego willa. Spojrzał na skałę, westchnął i ruszył dalej.
Na Wschodzie, tam, gdzie się morze Śródziemne łączyło z niebem, rozlała się smuga pomarańczowa, obwiedziona rąbkiem fioletowym. Różowy odblask padał na spokojne fale, które szły z cichym szmerem ku brzegom południowym.
Wokoło budził się dzień. Z chat wychodzili rybacy, mewy zrywały się z głośnym krzykiem z gniazd, niższe pasma Alp witały uroczystym szmerem jodeł i dębów słońce wschodzące.
Wolno wysuwała się ze smugi pomarańczowej kula ognista. W miarę, jak się wznosiła, zapalała się na bezmiernych wodach droga płomienna, rysująca się szerokim pasem na tle białawego morza.
Tym szlakiem płomiennym szły stroskane myśli Fabricyusza aż do gór albańskich, z poza których wychylała się w tej samej chwili ta sama kula ognista.
Wróciż on jeszcze do słynnego grodu, co wykołysał tysiące bohaterów i matron i panował światu przez długi szereg wieków, przyświecając mu cnotami obywatelskiemi, ucząc niesfornych barbarzyńców poszanowania prawa, porządku i karności? — pytała tęsknota Fabricyusza. — Ujrzą-li jego oczy jeszcze ową dumną Rzymiankę, co odtrąciła go od siebie, jak niewolnika, silniejszego od jego miłości?
Słońce, odbiwszy się od horyzontu, posuwało się szybko ku środkowi nieba. Otaczała je ogromna, złota aureola, a w tej powodzi blasków, zalewających cala ziemię, traciła kula barwę ognistą. Razem z nią żółkł szlak płomienny.
Wzrok Fabricyusza błądził po modrych falach, na których migotały miliony błysków, jak gdyby pogański Helios rozrzucił na ich powierzchni nieprzebrane skarby drogich kamieni.
Wspaniały ogromem swoim i czysty dziewiczością przyrody krajobraz rozłożył się u stóp Fabricyusza. Tak nieskalane były ramy bezmiernych wód, iż zdawało się, że nie ma w nich miejsca dla złości i smutku.
Ale Fabricyusz nie witał blasków dziennych z radością. Noc mieszkała w jego sercu i ciemności nocnych pragnął naokoło siebie.
Naciągnął kaptur na oczy.
— Jedź, jedź! — rozkazał woźnicy.
Złota aureola topniała, świetlany szlak zacierał się, słońce stawało się coraz mniejsze i bielsze. Nad Julią Augusta brzęczała już wrzawa zwykłych zabiegów ludzkich.
Poczta zbliżała się do Albigaunum, kiedy głośne wołanie przebudziło Fabricyusza z zadumy.
— Z drogi! Miejsce dla świątobliwego biskupa!
Z miasta wychodziły trzy wozy, poprzedzone przez konnych laufrów. Wojewoda poznał zdaleka w środkowym Ambrozyusza i przypomniał sobie, że chrzest Walentyniana był naznaczony na koniec maja. Biskup jechał do Wienny, aby dopełnić świętego obrządku.
Zatrzymawszy laufrów, podszedł Fabricyusz do wozu biskupa.
— Wracaj do Medyolanu, ojcze świątobliwy — odezwał się głosem złamanym. — Imperator Walentynian nie potrzebuje już twojej dobroci. Miejsce naszego zamordowanego pana zajął Eugeniusz, posadzony na tronie przez Arbogasta.
Ambrozyusz spojrzał groźnie na starego plebeja.
— Kto ty jesteś, że ośmielasz się rozszerzać wieści, za które płaci się w cesarstwie życiem? — zapytał.
Fabricyusz odrzucił kaptur, zdjął perukę i brodę.
— Wojewoda Italii? — szepnął biskup i wielka bladość pokryła jego chudą twarz ascety.
Nie pytał więcej. Wiedział, że wierny sługa Walentyniana nie kłamie.
Pochylił głowę i odmawiał drżącemi ustami, półgłosem psalm Dawida:
— „Przyjmij, Panie, w uszy swe słowa moje i wyrozumiej dolegliwości moje. Słuchaj pilnie głosu wołania mego, Królu mój i Boże mój, boć się modlę Tobie! Panie! rano usłysz głos mój: ranoć przedłożę modlitwę moję i będę wyglądał pomocy. — Albowiem Ty, o Boże, nie kochasz się w nieprawości, a nie zamieszka z Tobą złośnik. — Nie ostoją się szaleni przed oczyma Twemi: Ty masz w nienawiści wszystkich, którzy broją nieprawości. — Wygubisz tych, którzy mówią kłamstwo; mężem krwawym i zdradliwym brzydzi się Pan... — Bo nie masz nic szczerego w ustach ich; wnętrzności ich złośliwe, gardło ich jako grób otwarty, językiem swym pochlebiają. Spustosz ich, o Boże! Niech upadną od rad swoich; dla wielkości przestępstwa ich rozpędź ich, ponieważ są odpornymi Tobie. — A niech się rozweselą wszyscy, którzy ufają w Tobie; na wieki niech wykrzykują, gdyż ich Ty szczycić będziesz i rozradują się w Tobie, którzy miłują Imię Twoje. — Albowiem Ty, Panie, sprawiedliwemu błogosławić będziesz, a zastawisz go jako tarczą dobrotliwością Twoją.”
Wyciągnął ręce na Wschód i modlił się długo.
Jego gorącej prośbie wtórowało cicho łkanie kapłanów i sług, którzy uklękli na wozach.
— Ufajcie w Panu! — zawołał Ambrozyusz, poleciwszy troski swoje Bogu — albowiem Jego wszechmoc zdruzgocze największą potęgę ludzką.
Skinął na laufrów.
— Do Medyolanu! — rozkazał.








X.


I znów brzęczał Rzym, jak las w gorący dzień lipca i znów szumiał w ulicach gwar niezliczonych głosów, wnikając do najciaśniejszych zaułków.
Jak wówczas, kiedy Flawianus i Symmachus wezwali na pogrzeb zabitych pogan całą Italię, napływały i dziś ze wschodu i zachodu, z południa i z północy wszystkiemi bramami takie tłumy, że zalały stolicę w przeciągu kilku godzin aż po brzegi. Ciągnęły lektyki i wozy, pokryte kurzeni dalekiej drogi, szli piesi i konni, senatorowie, rycerze i plebeje, mieszczanie i rolnicy.
I jak wówczas, koczowali i dziś ubożsi przybysze pod gołem niebem, na placach przed świątyniami, na rynkach, na Polu Marsowem, w ogrodach publicznych, wszędzie, gdzie można było postawić wóz lub rozwiązać węzełki.
Mieszkańcy Rzymu podejmowali gości z prowincyi z taką samą serdecznością. Służba wynosiła na ulicę stoły, kobiety częstowały głodnych grzanem winem, kiszką, prażonym bobem, chlebem i owocami, dzieci karmiły konie i muły sianem, obcy witali obcych ze szczerością dobrych, starych przyjaciół.
— Skąd jedziesz?... Długo zostaniesz u nas?... Co słychać w waszych stronach? — dowiadywano się, a wo wszystkich pytaniach i odpowiedziach dzwoniła radość, ze wszystkich twarzy biła łuna szczęścia.
Bo jutro, skoro pierwsze promienie wschodzącego słońca ozłocą szczyty gór albańskich, wyprowadzi Flawianus ze świątyni kapitolińskiej posąg bogini Zwycięstwa i Fortuny i ustawi go w kaplicy Kuryi Hostilii.
Przez długi szereg wieków przewodniczyła Victoria-Fortuna obradom ojców. Na jej głowę przysięgali nowi senatorowie, u jej stóp składali wodzowie swoje trofea, zanim je Jowiszowi oddawali. Ona była symbolem potęgi rzymskiej, patronką legionów, wcieleniem męstwa „wilczego plemienia.”
Przeciwko niej głównie zwróciła się nienawiść żarliwych chrześcian. Kto chciał tradycye rzymskie ugodzić w samo serce, usuwał ją z Kuryi...
Wierny swemu edyktowi medyolańskiemu, nie podniósł na nią ręki Konstantyn, lecz już Konstans zabronił ofiar przed jej ołtarzem. Wrócił jej cześć Magnencyusz, a Konstancyusz wypędził ją znów z senatu. Jowianus i Walentynian I uszanowali wolę Juliana Apostaty, który otoczył Victorię-Fortunę swoją opieką, ale Gracyan nie miał ich pobłażliwości. Co Maksymus odbudował, to zburzył Teodozyusz.
Prześladowany z jednej strony, uwielbiany z drugiej, przechodził złoty posąg bogini z Kuryi na Kapitol, z Kapitolu do Kuryi, gromadząc naokoło siebie zwolenników dawnego porządku. Victoria-Fortuna, świątynia Jowisza i Atrium Westy były ostatniemi warowniami dogorywającego pogaństwa.
Przeto rozjaśniło się smutne oblicze Italii, gdy Arbogast pozwolił znów ustawić symbol potęgi rzymskiej w kaplicy senatu. Z Victorią-Fortuną wróci do sponiewieranej stolicy świata stare szczęście Kwirytów — wierzyli Rzymianie.
Naczelnicy stronnictwa narodowego otworzyli skrzynie, aby uświetnić dzień uroczysty. Sam Symmachus przeznaczył na zabawy ludowe dwa tysiące funtów złota.
— Będziemy mieli igrzyska, jakich Rzym dawno nie pamięta — odpowiadali mieszkańcy stolicy gościom z prowincyi, — Symmachus sprowadził z Brytanii psów, zaprawionych do polowania na ludzi, Arbogast przysłał pięćdziesięciu jeńców frankońskich, Juliusz, Galeryusz i Klaudyanus urządzają bitwę morską z rekinami...
I jak w dzień pogrzebu zabitych pogan, przelewał się z rynku na rynek, z placu na plac, z ulicy w ulicę jednostajny szum zmieszanych głosów, podobny zdaleka do brzęku leśnych muszek, kąpiących się z rozkoszą w ciepłych falach zapachem żywicy przesyconego powietrza.
Motłoch stolicy, bezradny w nieszczęściu, a w szczęściu nieopatrzny, zapomniał o trwodze ostatnich lat i rozprawiał o gladyatorach, zakładał się, dowcipkował, jak za dawnych, dobrych czasów, zadowolony, że przepędzi z łaski senatorów kilka dni wesołych.
Trzy wieki przeszły po nim bez śladu, nic złagodziły jego dzikich instynktów, nie wzięły mu krwiożerczych upodobań. Plebs rzymski oklaskiwał w czwartem stuleciu z takim samym zapałem wszelkie okrucieństwo, jak w pierwszem.
Zdawało mu się, że śmierć Walentyniana zdusiła na zawsze groźbę nowego porządku, który nie miał dla próżniaczych tłumów pobłażliwości i hojności Juliów, Klaudyów i Flawiów.
Z rządami Rzymianina wrócą do Rzymu owe święta, trwające po kilka tygodni, owe stoły biesiadne, zastawiane przez patrycyuszów dla ludu. „Panowie świata” w dziurawych togach będą znów używali za zasługi swoich przodków...
I weseliła się ulica, rozbrzmiewały szynki pustym śmiechem, ubogie domki przedmieść stroiły się w zieleń i kwiaty.
Stroiły się w zieleń i kwiaty i pałace możnych, ale troska nie ustąpiła z ich sal bogatych.
Na Wiminale, w domu Flawiana, zebrali się naczelnicy stronnictwa starorzymskiego. Przybyli Symmachus i Juliusz, Galeryusz i Ruffiusz, który jeździł do Konstantynopola z poselstwem Eugeniusza.
Nowy imperator, pouczony przez Arbogasta, starał się pozyskać względy Teodozyusza uprzejmością.
— Teodozyusz wiedział już o śmierci Walentyniana — odpowiadał senator Ruffiusz. — Uprzedził go Ambrozyusz. Gdy stanęliśmy przed jego obliczem, przyjął nas z takim spokojem, jak gdyby go zmiana imperatora nic nie obchodziła. Pokorne pismo Eugeniusza odczytał obojętnie, zaś listy Arbogasta kazał wręczyć komesowi świętego pałacu.
— Nie zgromił was, nie wybuchnął swoim zwyczajem? — zapytał Symmachus.
Ruffiusz potrząsł głową.
— Nie poznałem go — odrzekł. — Z kapłanami galilejskimi, których Eugeniusz wysłał razem z senatorami. rozmawiał bardzo łaskawie, komesa Bauta ucałował, wojewodom allemańskim ściskał ręce.
— A względem ciebie, jak się zachował? — wtrącił Juliusz.
— Mnie i doradców Eugeniusza pominął zupełnie. Udawał, że nas nie widzi.
— Czy dał poselstwu jaką wyraźną odpowiedź?
— Odpowiedział, że odpisze Eugeniuszowi.
Senatorowie spojrzeli po sobie.
— Spokój Teodozyusza jest zawsze zwiastunem burzy — odezwał się Flawianus. — Dopóki się ten namiętny Hiszpan miota, dopóty można go przekonać, lecz gdy milczy, nie odwiedzie go już nikt od powziętych zamiarów.
Senatorowie nie przeczyli. Znając nieprzejednaną nienawiść Teodozyusza do pogaństwa, nie łudzili się jego pozornym spokojem.
— Czekamy na twoje rozkazy — rzekł Symmachus do Flawiana.
Prefekt nie namyślał się długo.
— Gdybym wierzył, przesławni ojcowie — mówił, — że podzielacie bezmyślną radość nieświadomych tłumów, obraziłbym waszą rozwagę. Zgon Walentyniana jest dopiero początkiem dokonanego przewrotu. Nie usunął on bynajmniej niebezpieczeństwa, które wisi nad Rzymem od panowania Dyoklecyana, lecz odroczył je tylko na czas nieograczony[76]. Długość przerwy, dzielącej nas od wojny, będzie zależała od dobrej woli Gotów. Jeśli się barbarzyńcy zgodzą na nową wyprawę, ujrzymy Teodozyusza wkrótce u bram Alp Julijskich.
— Najemnicy wschodnich prefektur szemrzą dotąd, niezadowoleni z zapłaty za udział w wojnie z Maksymem — wtrącił Ruffiusz. — Podburza ich młody Alaryk, ulubieniec Wizygotów.
— Przysłużyłby się Rzymowi, ktoby owego Alaryka przeciągnął na naszą stronę — zauważył Symmachus.
Lecz Flawianus odparł:
— Zbyt wytrawnym imperatorem jest Teodozyusz, aby miał wypuścić z rąk Gotów, którzy stanowią jądro jego wojska. Jeżeli odwracał dotąd ucho od ich żądań nierozumnych, ociągał się tylko dlatego, bo sądził, że nie będzie potrzebował ich pomocy. Teraz jednakże, zaskoczony przez nieprzewidziane wypadki, zaspokoi ich chciwość niezwłocznie. Zdejmie on z siebie ostatni naramiennik i odda go barbarzyńcom. Znamy go wszyscy. Zanimby nasi posłowie zdążyli dojechać do Tracyi, staną się znów Gotowie jego powolnem narzędziem. Przeto nie na prefektury wschodnie należy zwrócić naszą czujność. Trzeba przypomnieć przedewszystkiem Italii cnoty ich przodków i utworzyć z wyznawców bogów narodowych tyle legionów, ile ich zdołamy uzbroić. Niech Rzymianie walczą za swoje ołtarze i ogniska domowe.
— Rzymianin przemawia do nas, ojcowie! — zawołał Galeryusz. — Mamyż zawdzięczać wszystko Arbogastowi?
— Chytry strach ostatnich imperatorów wytrącił broń z naszych rąk — odezwał się Juliusz. — Odwykliśmy od tarczy i miecza. Czyby nie było lepiej kupić zdrowe ramiona wolnych Franków?
— I ty nie wierzysz w odwagę Rzymian, ty, który jesteś żywem świadectwem tej odwagi? rzekł Galeryusz z oburzeniem.
Bolesny uśmiech przewinął się po ustach Juliusza.
— Jestem tylko żywem świadectwem miłości do Rzymu — odpowiedział — odwagi bowiem nie żądała ode mnie dotąd ojczyzna. Wątpię, czyby moje niedołężne ciało wytrzymało trud wojny. Lecz rozkazuj, prefekcie. Twoja wola będzie moją wolę[77].
— I naszą — wtórowali mu senatorowie.
— Płonną nie jest obawa Juliusza — mówił Flawianus — lecz wielka potrzeba bywa matką niezwykłych czynów. Gdy Italia zrozumie, że jej męstwo może rozstrzygnąć losy Rzymu, ocknie się jej dawna dzielność, co zaniosła nasze prawo na krańce naszego świata, zawsze zwycięska, zniewalająca do posłuszeństwa. Nie możemy zależeć, ciągle od łaski najemników. Dziś zastawi nas przed nienawiścią Teodozyusza sława Arbogasta, jutro jednakże zastąpi sędziwego króla jakiś młody wódz, który zawrze umowę z naszymi wrogami lub, co gorsza, sięgnie po wieniec imperatorski. Nadzieje coraz zuchwalsze lęgną się w dzikich sercach barbarzyńców. Za mało im już naszego złota. Ów Alaryk marzy podobno o podziale cesarstwa.
— Zuchwalec! — odezwał się Galeryusz.
— Zuchwalstwa nie ukróca się oburzeniem ani przezornością — rzekł Flawianus. — Tylko siła trzyma na wodzy bezbożne nadzieje, zaś siłą jest w każdem państwie wojsko. Tę siłę musimy sobie stworzyć, abyśmy się nie potrzebowali lękać zmian w obozach najemników. Legiony Italii powinny znów prowadzić mnogie ludy do chwały, być szkołą karności i męstwa. Bez własnego wojska nie będziemy nigdy pewni jutra.
Nie było pomiędzy senatorami nikogo, ktoby nie podzielał zdania prefekta, lecz nie wszyscy wierzyli w możność wcielenia jego rad zbawiennych. Wszakże należała dzielność wojskowa Italii już oddawna do przebrzmiałych powieści.
Z chwilą, kiedy Marek Aureliusz pozwolił Markomanom osiedlić się na ziemiach rzymskich, zaczęła rasa germańska wypierać powoli łacińską z legionów. Za Markomanami wcisnęli się do cesarstwa Kwadowie, po nich przyszli Gotowie, Allemanowie, Frankowie, a każde nowe plemię stawiało większe żądania.
Jeszcze Markomanowie i Kwadowie zadowolnili się okruchami łaski rzymskiej, nie tłocząc się do przodu. Postawieni jako koloniści z połowicznymi prawami „litów” pomiędzy wolnymi, a niewolnikami, czuli się zaszczyceni, gdy ich potrzeba cesarstwa powoływała pod sztandary wojsk posiłkowych i dała im możność zdobycia obficie przelaną krwią godności obywatelskiej, lecz już Gotowie nie chcieli walczyć na skrzydłach.
Popierani przez imperatorów samowładnych, którzy woleli zależeć od posłuszeństwa zapłaconych najemników, niż lękać się ciągle wybuchającej od czasu do czasu dumy spadkobierców sławy rzymskiej, stali się barbarzyńcy w czwartem stuleciu tarczą i ramieniem cesarstwa.
Niedobitkowie „wilczego plemienia,” wyczerpanego przez tysiące bitew i przez długą pracę cywilizacyjną, ustąpili bez oporu świeżym ludom miejsca w legionach, zwłaszcza, że cudzoziemcy, gdy się osiedlili w granicach cesarstwa, usiłowali zapomnieć wkrótce o swojem pochodzeniu barbarzyńskiem.
Ten spływ obcych przybyszów, zlewających się bezustannie z Rzymianami, zatrzymał się dopiero w ostatnich czasach. Kiedy barbarzyńcy zaczęli wchodzić do cesarstwa wielkiemi gromadami, tracili wolniej swoją odrębność. Odpadały od nich już teraz tylko jednostki, zaś całość zostawała nietknięta. Nowych Rzymian przybywało z każdym rokiem mniej, a rosła liczba najemników, zachowujących się coraz to bezwzględniej.
Skutki tej groźnej zmiany przeczuwał patryotyzm Flawiana.
— Czytam w waszych myślach — odezwał się, kiedy żaden z senatorów nie zabierał głosu i — podzielam wasze obawy. Naród, dla którego dzieła wojny stały się obce, będzie potrzebował dłuższego czasu, zanim przywyknie znów do trudów obozowych, lecz przywyknąć musi, jeżeli nie chce płakać wkrótce na ruinach swoich ołtarzów. Bo nie łudźmy się, ojcowie. Nie idzie już dziś wcale o tego lub owego imperatora, o to, czy w zachodnich prefekturach będzie rozkazywał Arbogast, Eugeniusz, Teodozyusz, albo inny ulubieniec wojska. Gdyby Teodozyusz był tylko mężem siostry Walentyniana, nie narażałby się po raz wtóry na walkę z niebezpiecznym współzawodnikiem. Zna on zbyt dobrze orle oko Arbogasta i karność jego legionów, by miał liczyć na łatwe zwycięstwo. Wie on, iż jego Gotowie nie sprostają złączonej sile Gallów, Franków i Allemanów. Ale Teodozyusz wmówił w siebie, że demon galilejski, którego zazdrość wydziedziczonych naszego prawodawstwa nazwała bogiem, wybrał jego za narzędzie swoich zamiarów. Mieni się on być posłannikiem boga lepszego, potężniejszego od Jowisza, wykonawcą woli Krestosa, budowniczym jakichś nowych czasów, przeto nie powstrzyma jego nienawiści ani sława Arbogasta, ani waleczność legionów zachodnich prefektur. Spoczynku nie zażyje ten zaciekły Galilejczyk dopóty, dopóki nie zburzy naszych świątyń, albo nie legnie sam na polu krwawem.
— Niech jego ciało rozniosą po śmierci kruki, aby nie znalazł spokoju pod ziemią! — zawołał Galeryusz.
— Niech się tak stanie! — wyrzekł Symmachus.
— Gdyby gorące pragnienia zabijały wrogów Rzymu — mówił Flawianus dalej — nie byłby Teodozyusz już dawno dla nas szkodliwym, nie ma bowiem pomiędzy nami nikogo, ktoby mu życzył lat długich. Lecz boleść nie wygrywa bitew. Przeciw nienawiści Teodozyusza trzeba uzbroić wszystkich wyznawców bogów narodowych, powołać pod sztandary wszystkich Rzymian. Jeżeli sobie Italia przypomni dzielność przodków, nie zmoże nas złość Teodozyusza. Razem z legionami Arbogasta utworzymy potęgę tak wielką, iż zadrży znów świat przed geniuszem kwirytów i położy się do stóp naszych.
Mówiąc to, podniósł się Flawianus z krzesła, na którem siedział.
— Opiekunowie Rzymu nie opuścili jeszcze swoich wiernych dzieci — rzekł głosem, pełnym ufności. — Oni to usunęli z naszej drogi Walentyniana, związali z naszemi losami męstwo Arbogasta. Oni zapalą znów w sercu Italii dawnych cnót płomień jasny, iż przyświecać będziemy ludzkości, jak to czynili przez szereg wieków nasi przodkowie.
— Zapalą! — wołali senatorowie, przekonani wiarą Flawiana.
Jeden tylko Juliusz uśmiechnął się z niedowierzaniem. Wiedział on najlepiej, kto przyspieszył upadek Walentyniana i przykuł Arbogasta do niepewnego jutra Rzymu.
A jednak radziłbym kupić jak najwięcej mieczów barbarzyńskich — odezwał się spokojnie — i liczyć jak najmniej na waleczność Italii.
Z wyrzutem spojrzał na niego Flawianus.
— Zbyteczna przezorność nie jest w czasach wojennych dobrym doradcą — mówił. — Gdy trzeba działać szybko, nie wolno się zbyt długo namyślać.
— Rozwaga nie szkodzi nigdy — zauważył Juliusz.
Flawianus zmarszczył brwi.
— Obrawszy mnie swoją głową na wypadek wojny z Teodozyuszem, złożyliście w moje ręce troskę o obronę naszych ołtarzów — odparł z lekkiem podrażnieniem w głosie. — Bez zaufania kraju nie może być nikt wodzem pożytecznym.
Juliusz pochylił głowę.
— Jeżeli przemawiasz, jako obrany przez nas wódz — rzekł — cofam moją radę i poddaję się bez oporu twoim rozkazom. Cokolwiekbyś postanowił, wykonam bezzwłocznie. Rozporządzaj moją osobą i moim majątkiem.
— Przemawiam już jako obrany przez was wódz — mówił Flawianus — zdaniem bowiem mojem rozpoczął się stan wojenny w prefekturach zachodnich z chwilą, kiedy się Teodozyusz dowiedział o buncie Arbogasta. I jako wódz rozkazuję wam, abyście wierzyli w zwycięstwo i starali się wlać otuchę w serca wątpiące. Wiara w powodzenie sprawy jest połową wygranej. Oto wszystko, czego tymczasem od was żądam. Resztę zostawcie mojemu doświadczeniu w rzeczach wojny i mojej miłości do Rzymu.
Pożegnawszy się z prefektem, wsiadł Juliusz z Galeryuszem do lektyki, która czekała na niego przed pałacem.
Ulice, przepełnione tłumem ruchliwym, witały znanych patryotów hucznemi oklaskami. Wszędzie zwracały się do nich twarze, rozgrzane winem, opromienione szczerą radością.
— Prowadźcie nas na Galilejczyków! — wołano tam, gdzie się potworzyły większe gromady.
— I ty wątpisz o niespożytej sile Italii? — mówił Galeryusz, kłaniający się ciągle ludowi ręką i głową. — Zwiędła starość nie rwie się tak ochoczo do czynu.
— Radość i wino podniecają na pewien czas nawet tchórzów — odpowiedział Juliusz. — Nie zapominaj, iż w twoich żyłach płynie świeża krew Markomanów, która nie miała jeszcze czasu wystygnąć i zubożeć. Słyszałeś, że poddam się bez oporu woli Flawiana, bo tak nakazuje mi obowiązek obywatela rzymskiego, lecz moje wątpliwości usunie dopiero zwycięstwo na polu bitwy.
— Nawet odwaga opuściłaby ręce, gdyby z tobą czas dłuższy przebywała.
Juliusz wzruszył ramionami.
— Nie mogę inaczej — rzekł. — Wierzę tylko w to, co widzę, a w Italii nie dostrzegam dobrego żołnierza.
— Zapał wybucha, jak ognie Wezuwiusza — wtrącił Galeryusz.
— I gaśnie szybko, jak te ognie, gdy ich nie podsyca siła rzeczywista. Teodozyusz jest zanadto doświadczonym wodzem, by miał uderzyć na Italię natychmiast. Poczeka on, aż płomień pierwszego zapału zblednie i wystygnie, a wówczas...
— A wówczas? — podchwycił Galeryusz, kiedy Juliusz milczał, zapatrzony przed siebie.
— A wówczas zastąpi mu drogę Arbogast i obrzydzi mu raz na zawsze posłannictwo galilejskie. W to wierzę, bo wiem, że król Franków jest w sztuce wojennej równie biegły, jak Teodozyusz, a rozkazuje wojsku, którego karności nie przerazi dzika, nieokiełznana odwaga Gotów.
Nazajutrz było jeszcze szaro, kiedy goście z prowincyi otoczyli z obu stron ulicę Nową i Świętą.
Wchodzące słońce odsłoniło długie, białe wstęgi, obwiedzione różnobarwnym rąbkiem. Togi odświętne włożyli na siebie poganie i przyozdobili głowy wieńcami.
Od strony Kapitolu odezwały się ostre dźwięki trąbek sygnałowych.
Wstęgi, ciągnące się wzdłuż ulicy Nowej aż do bazylik i Juliów, poruszyły się i sfalowały, jakby lekki wiatr po nich przeszedł.
Olbrzymia pierś odetchnęła głęboko. Stłumione: aaa... zmieszało się ze świeżem tchnieniem poranku.
Ze stoków wzgórza kapitolińskiego spuszczał się wolno orszak poważny. Szli kapłani wszystkich świątyń, pretorowie i prefektowie, szły dziewice Westy, prowadzone przez Faustę Auzonię. Tuż za strażniczkami świętego ognia lśnił złoty posąg Victorii-Fortuny, niesiony przez czterech młodzieńców stanu senatorskiego.
Tam, gdzie przechodził, rwała się wstęga. Mężowie padali na kolana, podnosili ręce do góry; niewiasty rzucały się twarzą na ziemię. Głośne łkania witały uwolniony symbol potęgi rzymskiej. Z dachów wszystkich domów sypały się na orszak kwiaty i wieńce laurowe.
I żaden świst złodźwięczny nie mącił tym razem radości pogan.
Talassi! Talassi! — wołał motłoch stolicy, jak gdyby zawierał ślub ze szczęściem i zwycięstwem, a echo wrzawy rozlewało się szeroko po mieście, aż do pałacu Lateranów, gdzie biskup Syrycyusz przyciskał do piersi krucyfiks i szeptał pobladłemi ustami:
— Zmiłuj się nad twoją owczarnią, Boże nieszczęśliwych!...

....................

Zdumienie i przestrach ogarnęły owczarnię Chrystusową.
Po stu prawie latach rządów imperatorów chrześciańskich, przerwanych krótkiem panowaniem Juliana Apostaty; po edyktach Gracyana, Teodozyusza i Walentyniana II, które zepchnęły helenizm do rzędu wyznań prześladowanych, nie spodziewał się już nikt tryumfu pogaństwa.
Tryumf ten wydawał się samym twórcom przewrotu tak dziwnym, że omijali w pierwszej chwili wszystko, coby mogło obrazić uczucia ich przeciwników. Flawianus i Symmachus trzymali się ściśle edyktu medyolańskiego Konstantyna, Arbogast i Eugeniusz starali się przebłagać Teodozyusza. Z Wienny do Konstantynopola szły ciągle poselstwa, każde jednak wracało bez pisma łaskawego. Nawet, kiedy Eugeniusz ogłosił Teodozyusza konsulem na rok trzysta dziewięćdziesiąty trzeci, nie podziękował mu starszy imperator ani jednem słowem uprzejmem.
Teodozyusz milczał i przygotowywał się do wojny.
Na kogo się tylko dało, na gminy, fabryki cesarskie i prywatne, na bogatych patrycyuszów i kupców nakładał wysokie podatki, aby napełnić skarb rządowy. Wygórowane żądania Gotów zaspokoił, najął Alanów, Hunów, Saracenów; legiony wschodnich prefektur, rozrzucone po miastach i miasteczkach, ściągał do obozów w Tracyi.
Arbogast, zmiarkowawszy, że traci niepotrzebnie czas, ubiegając się o względy nieprzejednanego wroga, zaczął swoją niechęć do chrześciaństwa mniej ukrywać. Chociaż nie cofnął edyktów tolerancyjnych, otoczył mimo to opieką i życzliwością głównie zwolenników dawnego porządku. Świątyniom pogańskim zwrócił wszystkie dobra i przywileje, posady wpływowe w Italii powierzył Rzymianom, Eugeniusza nakłonił do wyrzeczenia się wiary Chrystusowej.
Z każdym miesiącem rosła trwoga chrześcian. Żarliwsi uciekali do dyecezyi, podległych berłu Teodozyusza, obojętniejsi omijali kościoły, obłudnicy, którzy przyjęli chrzest dla chleba, wracali gromadnie do bogów rzymskich.
Poganie, zrazu skromni, zajęci tylko własnem szczęściem, zaczęli podnosić głowy upokorzone. Na ulicach Rzymu rozlegało się znów od czasu do czasu złowrogie: chrześcian lwom! W miasteczkach i osadach, zamieszkanych przez ludność mieszaną, mnożyły się krwawe bójki, motłoch znieważał biskupów i prezbitrów.
Jeden rok wystarczył do zburzenia pracy trzęch pokoleń. Na całym obszarze wschodnich prefektur wznosiły się do nieba kadzidła, palone na cześć bogów pogańskich — ze sztandarów wojska i z gmachów rządowych znikły monogramy Chrystusa — na krzesłach kurulnych prefektów, wikaryuszów i pretorów zasiedli prawowierni Rzymianie — w amfiteatrach konali gladyatorowie dla zabawy „panów świata.”
Na to szczególne widowisko patrzał z daleka Teodozyusz i obliczał pieniądze i gromadził mężów zbrojnych.








XI.


Od śmierci Walentyniana minęły dwa lata.
W granicach cesarstwa rzymskiego panowała taka cisza, jak gdyby cala[78] ludzkość cywilizowana powstrzymała oddech, czekając z bijącem sercem na rozwiązanie strasznej tragedyi. Zamknęły się teatry, amfiteatry i cyrki, zamilkły kłótliwe mównice retorów greckich i dyakonów chrześciańskich, spoczęły w skrzyniach narzędzia muzyczne. Urzędy zawiesiły swoje czynności, handel zapomniał o darach Złotego Cielca, rolnik nie cieszył się żniwem.
Bo z trzech stron, z zachodu, południa i wschodu, z Gallii, Rzymu i Tracyi, ciągnęły olbrzymie wojska ku Alpom Julijskim, a nad temi wojskami unosiło się zakryte jutro, znane tylko Bogu. Arbogast prowadził całą siłę zbrojną Hiszpanii, Gallii i Brytanii, Flawianus szedł na czele dzieci Italii, Teodozyusz zbliżał się z nieprzejrzanym tłumem Gotów Alanów, Hunów, Iberów, Greków i Saracenów.
Niezwykły spór o tron zmienił cesarstwo w jeden wielki obóz i wyludnił lasy sąsiednich barbarzyńców.
Dwie cywilizacye miały stanąć do boju ostatecznego, dwie epoki miały się objąć w śmiertelnym uścisku. Na sztandarach Teodozyusza błyszczał monogram Chrystusa — na chorągwiach Arbogasta i Flawiana zachęcał pogan do męstwa młody Herkules, trzymający jelenia Dyany za złote rogi.
Stary i nowy porządek szły naprzeciw sobie...
Czuli to wszyscy poddani cesarstwa, począwszy od najmocniejszego, a skończywszy na najuboższym, przeto zapanowała na ziemiach rzymskich cisza wytężonego oczekiwania. Nikt nie miał ochoty do zabawy i pracy, nie zawierał umów, ślubów, nie ubiegał się o złoto i zaszczyty, nikt bowiem nie był pewny dnia jutrzejszego.
Zwycięzca, podrażniony nienawiścią przeciwnika, zburzy niewątpliwie świątynie pokonanego i rzuci świat pod stopy swojego Boga. Wszakże kazał Flawianus postawić na szczytach Alp Julijskich posągi Jowisza, na znak, że oddaje prefektury zachodnie pod opiekę wiary rzymskiej, zaś Teodozyusz obostrzył w ostatnim roku w swoich dyecezyach edykty, zwrócono przeciw poganom i heretykom.
Ludzkość cywilizowana wiedziała, że na granicy Italii rozegrają się losy przyszłych pokoleń. Za kilka miesięcy obejmą litościwe ramiona Krzyża całe cesarstwo, albo też zagrzmią pioruny rzymskiego Jowisza z siłą gniewu.
Po raz pierwszy włożył nowy porządek na głowę szyszak i przypasał miecz do boku, świadomy swoich praw i swojej potęgi. Wprawdzie szli pod sztandarami Teodozyusza Alanowie i Hunowie, nie oświeceni jeszcze słońcem prawdy Dobrego Pasterza, lecz znakomita większość wojska wschodniego wyznawała już wiarę chrześciańską. Nawet Gotowie, nawróceni przez zwolenników Aryusza, nie byli poganami.
Chrześciaństwo, dotąd walczące tylko męczeństwem, modlitwą, słowem i cnotą, poparte przez rozum stanu Konstantyna i przez żarliwość Gracyana i Teodozyusza, miało się nareszcie zmierzyć z bronią w ręku z wrogiem dziedzicznym.
Długo namyślał się Teodozyusz, zanim się odważył na krok stanowczy. Sława Arbogasta nie dodawała mu otuchy. Znał on szczęście wojenne króla Franków z doświadczenia osobistego i widział jego legiony niejednokrotnie na polu bitwy. Ale z Medyolanu nadchodziły ciągle listy. Biskup Ambrozyusz wyrzucał mu opieszałość w służbie Bożej i naglił go do pośpiechu.
Miłość do Chrystusa przemogła obawy starego żołnierza. W maju roku trzysta dziewięćdziesiątego czwartego rozporządził Teodozyusz państwem i opuścił Konstantynopol. Prawie równocześnie wyruszył Arbogast z Wienny.
Wojska dwóch głównych przeciwników odbyły już połowę drogi, kiedy Flawianus dał w Rzymie znak do pochodu. Znacznie krótsza odległość, dzieląca go od miejsca zbornego, tłómaczyła jego opóźnienie. W Medyolanie miał się złączyć z Arbogastem.
Dnia piętnastego czerwca modlił się cały Rzym pogański w swoich świątyniach. Setki białych jałowic legły pod nożami ofiarników, wszystkie kadzidła, jakie tylko handlarze zdążyli dostarczyć, spalili kapłani na ołtarzach.
Zwyczajem wodzów dawnego, pobożnego Rzymu, spędził Flawianus noc pod gołem niebem. Śledził lot ptaków, wpatrywał się w chmury, wsłuchiwał się w szmery przyrody. Ale bogowie nie odpowiadali na jego prośbę gorącą znakami wyraźnemi.
Nie dostrzegł nic takiego, z czegoby mógł wysnuć wróżbę pomyślną.
I milczały także trzewia, które wydobył własną ręką z nieskalanej najmniejszą plamką jałowicy. Nawet wieszczkowie nie umieli z nich nic wyczytać.
Zrazu chciał Flawianus cofnąć rozkaz wymarszu; zważywszy jednak, że jego wahanie oddziałałoby niekorzystnie na wojsko, zamknął troskę w sobie i udał się z twarzą pogodną do obozu za bramę Nomentańską, gdzie czekały na wodza legiony Italii, gotowe do drogi.
Tłumy starców niewiast i dzieci cisnęły się do wojowników, niosąc im ostatnie pożegnanie. Ojcowie zagrzewali synów do męstwa, żony mężów, narzeczone narzeczonych.
— Wracajcie szczęśliwie... niech was bogowie prowadzą... nie zapominajcie o nas... — wołano wesoło, jak gdyby żołnierze wychodzili na krótkie ćwiczenia.
Płomień zapału, podtrzymywany od lat dwóch przez patryotów, ogarnął wszystkie serca rzymskie i przesłonił im śmierć — bliźnią siostrę wojny. Tak pewni byli poganie zwycięstwa, iż lekceważyli trudy, jakie prowadzą do chwały.
Trzy czwarte zresztą siły zbrojnej Italii nie mogły mieć wyobrażenia o grozie krwawej rozprawy, nie brały bowiem nigdy udziału w walce mężów, a nieświadomość niebezpieczeństwa czyni nawet tchórza odważnym. Byli to ochotnicy, zebrani z różnych stanów, nie obyci ze służbą wojskową. Ciążył im szyszak żelazny, uciskała ich zbroja, męczyła duża tarcz. Przeto dano im napierśniki skórzane, lekkie miecze i małe, okrągłe puklerze.
Na czele takiego oddziału, przebranego dopiero od miesiąca w strój żołnierski, stał Konstancyusz Galeryusz. Sformował go, wyposażył i szedł z nim sam na plac boju.
— Jeżeli twoje myśli życzliwe pójdą za mną, uwierzę, iż wrócę szczęśliwie do domu — mówił do Porcyi Julii.
— Ty wiesz, że nie pożądałam nigdy twojego nieszczęścia — odpowiedziała dziewczyna, spuszczając oczy.
— I niewolnika żałowałoby twoje dobre serce, gdyby Parki przecięły nagle pasmo jego życia. Nie o taką pamięć proszę. Pozwól mi pocieszać się w chwili ciężkiej nadzieją twojej miłości. Może oglądają cię moje oczy po raz ostatni...
— Wracaj szczęśliwie — przerwała mu Porcya szybko, pobladłszy. — Będę się modliła do Marsa, aby cię tarczą swoją zastawiał.
Konstancyusz ujął ręce Porcyi.
— Będę walczył z twoje i moje ognisko, za nasze ognisko — rzekł uradowany — będę...
Wtem odezwały się rogi. Prefekt obozu wzywał wojsko do szeregów.
— Niech błyskawice Jowisza oświecają, twoją drogę — mówiła Porcya.
— A gdyby mi Galilejczycy pogruchotali kości? — zapytał Konstancyusz.
— Rany, odniesione w obronie ojczyzny, czynią męża droższym sercu Rzymianki.
Po raz wtóry rozległ się sygnał.
— Gotowi, gotowi! — wołali żołnierze.
— Nie zapominaj o mnie — prosił Konstancyusz.
Przycisnął ręce Porcyi do ust, objął serdecznie Juliusza i dosiadł konia.
Rogi zabrzmiały po raz trzeci; pierwsze oddziały jazdy regularnej wychodziły już z głównej bramy obozu.
Teraz dopiero zwilżyły się oczy niewiast. Żony rzucały się na szyje mężów, dzieci czepiały się kolan ojców.
— Niech wam bogowie... Wracajcie... O, Marsie... Jowiszu... — płakały kobiety.
Kiedy się czoło wojska ukazało na ulicach miasta, powitała je burza oklasków. Ramię przy ramieniu, tłoczył się tłum na chodnikach wzdłuż domów, strojnych w wieńce z liści dębowych.
Żołnierz i koń, podnieceni, upojeni wrzawą radosną, podnosili głowy, dumni, pewni swojej siły.
— Do Konstantynopola! — huczał lud rzymski.
— Do Konstantynopola! — odpowiadało wojsko.
— Przywieźcie nam głowę Teodozyusza!
— Przywieziemy, przywieziemy!
I nie było w tej chwili pomiędzy poganami nikogo, ktoby wątpił o zwycięstwie starych bogów. Już dawno nie widział Rzym tyle mężów zbrojnych.
Ciągnęła za jazdą część piechoty regularnej, procarze i łucznicy, kopijnicy i szermierze. Szły legiony ochotnicze, poprzedzone sztandarami swoich prowincyi; postępowały z tyłu maszyny polowe i oblężnicze: żółwie i tarany, kosy, wilki, kusze większe i mniejsze, osły i niedźwiadki.
A tak wesoło, tak raźno, z takim ogniem w oczach opuszczały dzieci Italii „świętą, wieczną” stolicę, iż zdawało się, że wracają w tryumfie z wyprawy zwycięskiej.
— Nic nie oprze się naszemu męstwu — przechwalały się ich butne ruchy i wyzywające spojrzenia.
— Nic nie oprze się ich potędze — potwierdzały szczęśliwe uśmiechy ludu rzymskiego.
Pięćdziesiąt legionów prowadził Flawianus do boju.
Nie były to wprawdzie legiony rzeczypospolitej i pierwszego cesarstwa, liczące po kilkanaście tysięcy głów — ciała ogromne, zakute w żelazo, pozornie ociężałe, a w istocie zwinne, lekkie, zaopatrzone we wszystko, czego się wojna domagała. Ten sam strach imperatorów samowładnych, który odłączał władzę wojskową od cywilnej, odebrał im jazdę, odciął skrzydła, rozbił je na drobne oddziały i rozrzucił po miastach, aby słynnym wodzom i ambitnym namiestnikom utrudnić możność szybkiego nagromadzenia większych sił zbrojnych.
Legion nie przewyższał w czwartem stuleciu tysiąca mieczów, a mimo to posuwał się w marszu znacznie wolniej od dawniejszego, ruchy jego bowiem krępował tabor, nieznany twórcom wielkości Rzymu.
Zgnuśniały żołnierz nie dźwigał już sam żywności, siekier, kotłów, motyk i pocisków. Sakwy i węzełki, broń nawet cięższą wiozły za nim muły i konie — namioty ustawiała za niego służba — obozy obwarowywali rzemieślnicy. Dłuższy od właściwego wojska ogon: niewolników, przekupniów, praczek, szynkarek, wlókł się za każdym legionem.
Z Rzymu wychodziło zaledwo pięćdziesiąt tysięcy żołnierzów, a pochód robił wrażenie, jak gdyby połowa Italii ciągnęła naprzeciw Teodozyuszowi.
Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy ostatnio legiony regularne, tworzące tylną straż, opuszczały miasto.
Dzień był skwarny. Najlżejszy powiew nic chłodził żołnierza, z którego czoła spływał pot obfity.
Dopóki na wojsko patrzyły z obu stron drogi Flamińskiej wille przedmieścia, tak samo strojne i hałaśliwe, jak domy stolicy, dopóty posuwały się dzieci Italii bez komendy w porządku. Głównie ochotnicy nie zmieniali postawy zuchowatej.
Lecz gdy się mieszkania ludzkie stały rzadsze i zabrakło oczu ciekawych, wówczas zaczęły się odzywać nawoływania trybunów i setników.
Żołnierz przewiesił szyszak przez ramię, rozpiął napierśnik, zasłonił głowę połą płaszcza i szedł luźniej.
Z każdą chwilą mnożyły się nawoływania dowódców, coraz krótsze, gniewliwsze. Ochotnik, skąpany w pocie, pokryty kurzem, przystawał, aby odetchnąć swobodniej. Ten i ów zdjął napierśnik i od dał go niewolnikowi.
— Zewrzyj się, zewrzyj się! — rozlegało się teraz ciągle.
Z troską spoglądał żołnierz na słońce.
Przesuwało się ono dopiero na drugą połowę sklepienia niebieskiego, tak promienne, że oślepiało oko ludzkie, tak gorące, iż liście drzew przydrożnych więdły w jego żarach, senne, omdlałe. Nawet woda strumyków zdawała się płynąć wolniej, leniwiej.
Legionistę młodego Rzymu nie zatrważały ani skwary, ani mrozy. Chociaż nosił na sobie oprócz Zbroi żelaznej lub miedzianej, sześćdziesiąt funtów różnych sprzętów, przebiegał latem i zimą w przeciągu pięciu godzin około dwudziestu pięciu mil[79], a wypocząwszy na postojach, pracował jeszcze do wieczora przy okopach i odbywał ćwiczenia.
Ale Italia czwartego stulecia przestała być dawno ziemią zdrowia i siły. Nie wielu z pomiędzy tych, co obiecywali stolicy, że „przywiozą jej głowę Teodozyusza” trzymało miarę żołnierską[80]. Drobni, niskiego wzrostu, z płaskiemi piersiami, z ramionami bez muskułów, posuwali się już na piątej mili zgięci, oddychając z trudem coraz większym. Którzy chcieli iść do Konstantynopola, ustawali przed pierwszą stacyą pocztową.
Nawoływania dowódców działały tylko na krótko.
Świeży żołnierz, zawstydzony, starał się postępować w porządku, niedołęstwo jednak cielesne było mocniejsze od jego dobrych chęci.
— Wody!
— Duszę się!
— Słońce nas zabije! — zaczęto wołać.
Cale oddziały ochotnicze zatrzymywały się, rozprzęgając łańcuch.
Trybunowie grozili karą, setnicy klęli.
— Nie jesteśmy najemnikami... nie nam grozić kijem — odpowiadał ochotnik.
Pomruk niezadowolenia posuwał się w górę, ku przedniej straży, gdzie Flawianus, otoczony chorążymi i trębaczami, jechał na karym koniu w pełnej zbroi wodza dawnego Rzymu. Nie zdjął srebrnego szyszaka, nie rozpiął złoconego napierśnika. Chociaż i po jego twarzy spływał pot rzęsisty, nie było na nim widać znużenia. Służąc w młodości pod sztandarami Juliana Apostaty, nauczył się znosić niewygody wojny.
Odgadłszy, co się za nim dzieje, popędził galopem wzdłuż gromad ochotniczych.
Tam, gdzie się szeregi rozluźniły, przystawał i wolał:
— Rzym patrzy na was, towarzysze!
Widok sędziwego woda[81] przywrócił na jakiś czas porządek.
— Cześć tobie, ojcze ojczyzny! — krzyczał młody żołnierz i zbierał wszystkie siły i ruszał się znów żwawo.
Flawianus, zsiadłszy z konia, szedł pieszo.
Gorąco jednak, kurz i znużenie nie uwzględniały szczerego zapału dzieci Italii. Ochotnik nie udawał. Upadał on w istocie pod zabójczemi promieniami słońca, które wysuszały oddech, sklejały powieki, przepalały czaszki.
— Wody, wody! — rozlegało się coraz częściej, coraz rozpaczliwiej.
Tu i owdzie runął człowiek na ziemię, a gdy go podniesiono, chwytał ustami powietrze i patrzał przed siebie wrokiem[82] bez blasku, bez życia.
Wozy, ciągnące za legionami, napełniały się chorymi.
Flawianus widział i słyszał wszystko, co się naokoło niego działo. I chmura ciężkiej troski ocieniła jego twarz orlą. Potomek rycerzów mężnego Rzymu zrozumiał, że się z takiem wojskiem nie wygrywa bitew.
Skinął na jednego z podkomendnych.
— Pochód zatrzymać, rozbić namioty! — rozkazał. — Ruszymy dalej po zachodzie słońca.
Potężny głos rogów bawolich popłynął nad oddziałami ochotniczemi, witany wszędzie okrzykami radości.
Kogo słońce nie zmogło, ten dopadał taboru, chwytał amfory z wodą i pił, a kiedy zagasił pragnienie, zrzucał z siebie skórzany napierśnik, ciężkie buty wojskowe, tunikę nawet, wszystko, co mu zawadzało.
Tylko Flawianus nie zdjął z siebie zbroi.
Pod purpurowym namiotem naczelnego wodza usiadł na składanem krześle połowem, oparł głowę na dłoni, złamany ciężarem wielkiego bólu.
Znał on równie dobrze, jak Juliusz, zwyrodnienie niedobitków wilczego plemienia, lecz wierzył, że miłość i rozpacz posiadają moc odmładzania.
Ochotnicy kochali Rzym. O tem nie wątpił. A jednak...
— Odwróciłeś się od nas, Marsie! — mówił zżąłem. — Opuściłeś naród, który ci przez tyle wieków tak wiernie służył.
Do namiotu wszedł Galeryusz.
Patryoci spojrzeli na siebie. Usta młodszego drgały, jak u dziecka, które dławi płacz powstrzymywany; starszy zasłonił twarz połą szkarłatnego płaszcza.
— Zginiemy za cześć Rzymu, ojcze! — odezwał się Galeryusz głosem drżącym.
— Zginiemy! — odpowiedział Flawianus głucho.








XII.


Dnia trzeciego września w godzinach popołudniowych zbliżał się z Aemony[83] do Alp Julijskich oddział konnicy, prowadzony przez górala.
Przodem jechał na ogierze hiszpańskim młody wojewoda cesarstwa rzymskiego. Czarne oczy żarzyły się na tle śniadej twarzy, pukle jasnych włosów wysuwały się z pod złoconego szyszaka.
Był to Fabricyusz.
Odbywszy pokutę, przepisaną mu przez Ambrozyusza, zaciągnął się do legionów Teodozyusza. Imperator postawił go na czele przedniej straży i kazał mu oczyścić drogę. Tuż za nim ciągnęła cała siła zbrojna wschodnich prefektur pod dowództwem samego cesarza.
Teodozyusz spodziewał się spotkać Arbogasta już w Panonii. Dotąd jednak szedł przez kraje ciche, zajęto pracą pokoju. Nigdzie nie było widać ani jednego miecza, nie było słychać trąb i rogów. Bez żadnej przeszkód}dotarło wojsko chrześciańskie aż do granicy Italii.
— Mówisz, że za temi górami czekają na nas bałwochwalcy? — zapytał Fabricyusz górala.
— Jest ich tylu, ile jodeł na naszych górach — odrzekł szpieg.
— Powiadasz, że bałwochwalcy obozują już od miesiąca nad rzeką Frigidus?[84]
— Król Arbogast rozłożył się w pierwszych dniach sierpnia w naszej dolinie. Przesmyki gór zamknął prefekt Flawianus.
— Czy nie ma nikogo z tej strony gór? Pamiętaj, iż za kłamliwą wiadomość płaci się na wojnie głową.
— Jestem chrześcianinem, panie. Dobry Pasterz strąciłby mnie w ognie piekielne, gdybym splamił sumienie krzywdą współwyznawcy. Możecie się przypatrzeć wojsku bałwochwalców bez obawy. Z tej strony czuwają straże tylko nocą.
Oddział zatrzymał się u stóp małego wzgórza. Zsiadłszy z konia, piął się Fabricyusz za szpiegiem po skałach.
Kiedy stanął na szczycie, wyrwał się z jego piersi okrzyk podziwu. Przed nim, na kilka mil wokoło, rozciągała się dolina tak równa, jakby stworzona rozmyślnie do stoczenia wielkiej bitwy. Najliczniejsze wojsko mogło się na niej swobodnie rozwinąć. Przecinała ją rzeka, a zamykała od zachodu wstęga pagórków, rysujących się szarawą, falistą linią na tle błękitnego nieba.
Oko Fabricyusza zachwycało się wyborem miejsca. Podkomendny Arbogasta poznał swojego wodza i zdjął z głowy szyszak, oddając mimowoli hołd geniuszowi starego mistrza.
Pełne światło pogodnego dnia padało na jego twarz.
Było to, to samo męskie, piękne oblicze, które niepokoiło w godzinach samotnych Faustę Auzonię; tylko jego twardy wyraz złagodniał. Jakiś głęboki smutek przeszedł po wyzywających oczach, po ustach, wydętych wzgardliwie, i starł z nich bezwzględność lat młodych.
— Spojrzcie tam, panie!
Szpieg wskazał ręką na zachodni skraj doliny.
Lecz Fabricyusz dostrzegł już sam obóz Arbogasta.
W oddali, roiło się olbrzymie mrowisko. Bystry wzrok wojewody rozróżnił okopy, wieże ochronne i maszyny polowe.
— Bądź jutro z nami, Boże prawdy, albowiem bez Twojej pomocy nie wyjdzie z tej matni ani jedna noga chrześciańska — modlił się Fabricyusz, zstępując z góry.
Na dole wskoczył na konia i wrócił cwałem do Aemony.
Cały wschodni kraj nieba robił wrażenie, jakby go pokrywała mgła, posuwająca się ku Alpom Julijskim. Od czasu do czasu otwierała się tu i owdzie zasłona, a wówczas migotały w dali niezliczone błyski.
Szeroką, ławą, wszystkiemi drogami i ścieżkami, szło wojsko Teodozyusza.
Fabricyusz, kazawszy się przedniej straży zatrzymać, skierował konia tam, skąd toczyły się najgęstsze kłęby owej mgły. W miarę, jak się do niej zbliżał, rzedniała ona, unosiła się w górę. Od jasnego tła łąk i pól odcinały się ciemne linie, które zaczęły po jakimś czasie przybierać formy wypukłe. Z tumanów kurzu wyłaniały się powoli głowy ludzi i zwierząt.
A głów tych było tak dużo, iż zdawało się, że zdruzgoczą samą liczbą wszelką przeszkodę. Spadną z gwałtownością powodzi w dolinę, zajętą przez Arbogasta i zaleją bałwochwalców.
Inaczej sądził widocznie Fabricyusz, bo chmura troski nie schodziła z jego czoła. Regularny żołnierz nie ufał bezładnym hufcom Hunów, Alanów i Saracenów, a wojewoda rzymski wiedział, że legiony wschodnie zgnuśniały jeszcze więcej od zachodnich. Jedni Gotowie mogliby się w otwartym boju zmierzyć z Frankami, gdyby ich prowadziło oko takiego wodza, jakim był Arbogast.
Na połowie drogi do Aemony zatrzymał się Fabricyusz.
Ze strony przeciwnej nadciągał oddział, złożony z samych trębaczów i chorążych. Wyprzedzała go gromadka mężów, idących pieszo.
Już zdaleka zwracała na siebie uwagę wysoka postać, ubrana od szyi do stóp w suknie barwy szkarłatnej. Płaszcz, tunika, buty nawet były purpurowe.
Dostojnik nie miał na sobie zbroi. Złoty szyszak niósł w ręku. Ruszał się poważnie, ze spokojem ludzi, przywykłych do tego, by na nich wszędzie i zawsze czekano.
Fabricyusz, zeskoczywszy z konia, rzucił się przed tym mężem w proch ulicy.
— Czy wiadomości szpiegów są prawdziwe? — rozbrzmiał głos twardy.
— Ty wiesz, boski i wieczny panie — odrzekł Fabricyusz, podnosząc się z kolan.
Zamilkł, stał bowiem przed Teodozyuszem, któremu odpowiadało się tylko na zapytania.
— Zatrzymać pochód! — rozkazał imperator.
Trębacze rozbiegli się na dwie strony.
— Czy przednia straż Arbogasta broni przystępu do gór? — odezwał się Teodozyusz.
— Bałwochwalcy rozłożyli się obozem po drugiej stronie Alp mówił Fabricyusz. — Zakryci okopami, czują się tak bezpieczni, iż nie rozstawili straży po tej stronie. Można się przypatrzeć zbliska ich stanowisku.
W dwie godziny potem pięło się ośmiu mężów po tych samych skałach, po których się Fabricyusz wdarł na szczyt wzgórza i ten sam okrzyk zachwytu powitał obraz, jaki się oczom doświadczonych wojowników odsłonił. Obok Teodozyusza znajdowali się główniejsi wodzowie wschodnich prefektur. Był z nim stary Gajnas i waleczny Bakuryusz, Wandal Styliko, mąż jego siostrzenicy Sereny, Saul i młody Alaryk. Wszyscy ci barbarzyńcy mieli na sobie strój rzymski. Jedyny Alaryk, ośmnastoletni książę Gotów, nie zdjął z szyszaka orlich skrzydeł germańskiego pana i nie przebrał się w tunikę.
Długo milczeli wodzowie. I oni dostrzegli obwarowany obóz Arbogasta, wieże, maszyny polowe, ustawione na nasypach.
— Czeka nas ciężka robota — odezwał się pierwszy Bakuryusz.
— Ten stary wilk okopał się, jak borsuk — rzekł Styliko.
— I żołnierzowi pozwolił wypocząć — wtrącił Gajnas.
Teodozyusz, skrzyżowawszy ręce na piersiach, rozglądał się w położeniu. Góry nie były w tem miejscu ani wysokie, ani strome. Zlewały się one łagodną linią z płaszczyzną, ciągnącą się aż do Akwilei. Przeprawa wojska nie przedstawiała żadnych trudności. Można było spaść w dolinę trzema szerokiemi, wygodnemi przesmykami.
Wodząc wzrokiem wokoło, układał imperator plan bitwy. Jego suchą, wygoloną twarz unieruchomiło skupienie. Był tak swojemi myślami zajęty, że nie słyszał nawet uwag wodzów. Czasem tylko błysnęły duże, czarne oczy żywiej i drgnęły wąskie, zwarte usta.
Nagle sfałdowało się jego wysokie czoło.
— Jowisz? — zapytał, wskazując ręką na białą postać, która świeciła na szczycie góry sąsiedniej.
Wszystkie wierzchołki Alp Julijskich zbezcześcił Flawianus posągami tego demona — odpowiedział Fabricyusz.
Teodozyusz odchrząknął, jakby go coś dusiło. Zwrócił się do swoich podkomendnych i rzekł:
— Dzień jutrzejszy będzie dniem modlitwy i wypoczynku. Pojutrze przekroczy Fabricyusz z Hunami i Saracenami góry i oczyści bramy doliny. Za wojewodą pójdzie komes Gajnas z Gotami. Gdyby Arbogast przerzedził szeregi Gotów, dopełni je komes Bakuryusz Iberami.
— A Rzymianie?
Wodzowie obejrzeli się zdziwieni.
Pytanie to rzucił młody Alaryk, który stał oparty plecami o skałę.
— Pytam, jaką część okrutnego dnia przeznaczasz dla swoich legionów, imperatorze rzymski. Wszakże pojutrze mają się rozstrzygnąć losy państwa rzymskiego?
Twarz Teodozyusza oblał ciemny rumieniec. Drgało w niej wszystko: powieki, nozdrza, usta, broda.
— Milcz! — krzyknął, chwytając za sztylet.
Lecz Alaryk nie zmienił nawet postawy.
— Gniewem swoim mnie nie strasz — odrzekł spokojnie — albowiem nie jestem twoim sługą. Na twój lichy sztylet rzymski mam dobry miecz gocki. Pytam, jako przyszły król narodu, który przelewa od kilku pokoleń krew za sławę spłowiałego imienia rzymskiego. Dlaczego mają moi ziomkowie ginąć zawsze w pierwszym szeregu? Ty wiesz, że zwycięstwo nad Arbogastem będzie klęską Gotów. Poślij na pierwsze strzały Franków swoje legiony. Godziwa, by Rzymianie otworzyli bój za imperatora rzymskiego.
Teodozyusz trząsł się na całem ciele. Jego znana powszechnie popędliwość nie znosiła najmniejszego oporu. Życie tysięcy ludzi poświęcał swemu gniewowi, a wobec tego młodzieńca czuł się niemocnym.
— Nie masz prawa do zabierania głosu w radzie wodzów. Nie jestem królem — wyrzekł głosom bezdźwięcznym.
— Czy chcesz, żeby się to jeszcze dziś stało — zawołał Alaryk, podnosząc głowę dumnie.
Teodozyusz pobladł.
Książe[85] nie przechwalał się bez podstawy. Już kilkakrotnie ofiarowali mu Gotowie koronę, lecz on nie przyjął joj przez wzgląd na sędziwego króla. Zależało tylko od niego sięgnąć po berło i buławę i zerwać umowę, zawartą z imperatorem. Przysięga poprzednika nie obowiązywała następcy.
— Książę — odezwał się teraz Fabrycyusz. — Z nieba spogląda na nas Chrystus i kona po raz wtóry na krzyżu, umęczony niezgodą swojej owczarni. Nie zapominajcie, że w waszem ręku spoczywają losy naszej świętej wiary. Z Arbogastem idą demony pogańskie; nas prowadzi Bóg prawdziwy.
Wojewoda zgiął kolano przed księciem.
— Nie powstrzymujcie tryumfu Chrystusa — prosił.
Alaryk wahał się. I on był chrześcianinem, chociaż wyznawał herezyę Aryusza, zaniesioną do Gotów przez kapłanów, których zwolennicy św. Atanazego wypędzili z granic cesarstwa.
Westchnął i rzekł:
— Krew mojego ludu zrosi pojutrze obficie tę nieszczęsną dolinę, lecz niech się dzieje wola Boża.
Słońce zachodziło właśnie za górami, otoczone wieńcem purpurowych obłoków. Różowy odblask pomalował wszystkie szczyty, rozpostarł się nad doliną, przeglądał się w wodach rzeki.
— Po raz ostatni! — zawołał Alaryk. — Przysięgam na prochy królów gockich, że krew mojego ludu popłynie po raz ostatni za sławę imienia rzymskiego.








XIII.


W głębi doliny stał Arbogast, otoczony swoją świtą. Ze szczytu namiotu zwieszała się długa, czerwona wstęga — znak wojny; nad głową króla powiewał sztandar purpurowy — znak bitwy.
Z prawicą na rękojeści miecza, milczący, skupiony, ogarniał stary wódz po raz ostatni wzrokiem badawczym szyk bojowy. Najmniejsza zmarszczka nie sfałdowała jego czoła. Był zadowolony.
Przed nim, w dwunastu szeregach, ułożonych w warcabnicę, przecięła piechota sprzymierzonych z Rzymem Franków całą równinę, począwszy od rzeki Frigidus, aż do stóp gór; przy nim, na tej samej linii, na prawo i lewo, błyszczały na wysokich nasypach olbrzymie kusze; za nim, strzegąc obozu i taboru, rozwinęła się jazda gallijska. Prawe skrzydło zasłaniali Allemanowie, lewe — wolni Frankowie.
Imperatora rzymskiego nie było w dolinie. Eugeniuszowi kazał Arbogast zajad z legionami rzymskiemi poblizkie wzgórze i przypatrywać się z daleka bitwie. Tylko wrazie, gdyby nieprzyjaciel złamał szyk Franków, mieli im Rzymianie przyjść z pomocą.
Ze spokojem siły, która jest pewna zwycięstwa, rozglądał się Arbogast wokoło. Sto większych i mniejszych potyczek wygrał ze swoimi Frankami. Dotąd nie uciekał ani razu z pola krwawego.
Dlaczego miałby uledz dziś wątpliwej potędze przeciwnika? Uczynił przecież wszystko, co mu nakazywało doświadczenie starego wodza. Wybrał doskonałe miejsce, żołnierzowi pozwolił wypocząć, zaopatrzył maszyny w dostateczną ilość pocisków. Wprawdzie przyprowadził z sobą Teodozyusz takie tłumy, jakich nie widziano od czasów Trajana, lecz i on wzmocnił swoje wojsko najemnikami. Przyszli z nim wolni Frankowie i Allemanowie, pożyteczniejsi w boju od Hunów i Saracenów.
Zwyczajem wielkich wodzów Rzymu ustawił swoją piechotę w szyku potrójnym. Gdyby nieprzyjaciel złamał szyk pierwszy, zastąpi go drugi, a bitwę rozstrzygnie w najgorszym razie trzeci. Tak czynili Scypion, Emiliusz i Juliusz Cezar i zwyciężali zawsze.
Arbogast podniósł rękę do góry. Na znak ten wydobyli trybunowie z za pasa woskowane tabliczki.
— Gdyby przednia straż Teodozyusza otworzyła przejście w dolinę, powstrzymają ją łucznicy i procownicy — dyktował Arbogast. — Kopijnicy nie ruszą się z miejsca, choćby się nieprzyjaciel zbliżył do nich na długość miecza. Ktoby się wysunął z szeregów przed sygnałem, będzie winien zdrady. Równocześnie z pierwszymi sygnałami, zacznie się jazda wolnych Franków rozwijać wzdłuż gór, zaś allemańska wzdłuż rzeki, posuwając się naprzód w półkolu. Piechota posiłkowa zostanie na miejscu.
Od świty króla odczepiło się kilku trybunów i trębaczów. Gońce nieśli rozkazy wodza podkomendnym.
Arbogast dosiadłszy konia, popędził na drugi koniec doliny.
Tu, podzielone na trzy części, słały dzieci Italii przed bramami Alp Julijskich.
Zaledwie połowę ochotników doprowadził Flawianus do Medyolanu. Reszta odpadła w drodze, porażona słońcem, obezwładniona trudem pochodu.
Za oddziałem środkowym wznosił się ołtarz polowy, z którego wiła się do nieba wonna wstęga błękitnego dymu. Flawianus sypał własną ręką na ogień kadzidła.
Arbogast stanąwszy obok prefekta, nachylił się do niego.
— Jeszcze czas — mówił szeptem. — Dlaczego mają twoi ludzie ginąć bez potrzeby? Nie idzie mi zupełnie o powstrzymanie Gotów Teodozyusza. Niech wejdą bez żadnej przeszkody w dolinę, aby ich moi strzelcy mogli czemprędzej powitać. Szyku bojowego nie zmienię, naprzeciw wroga nie pójdę. Będę czekał na niego spokojnie i dam sobie z nim radę. Dlaczego upierasz się koniecznie przy obronie przesmyków górskich?
— Czy rozkazujesz, naczelny wodzu? — zapytał Flawianus półgłosem.
— Naczelnym wodzem Italii jesteś ty. Radzę tylko — odpowiedział Arbogast. — Twój świeży żołnierz nie wytrzyma pierwszego uderzenia nieprzyjaciela. Szkoda krwi tych biedaków, dla których kądziel byłaby odpowiedniejszą od miecza.
Usta Flawiana drgęły[86] boleśnie.
— Jeśli nie nalegasz, pozwól mi być nieposłusznym — rzekł. — W boju za starych bogów Rzymu powinni Rzymianie ginąć pierwsi.
— Gdyby ginęli... Ale oni pierzchną.
— Królu!
Z wyrzutem spojrzał Rzymianin na barbarzyńcę.
Arbogast wzruszył ramionami.
— Nie obrazić cię chciałem, lecz ocalić — mówił. — Czyń, co uważasz za swój obowiązek, jak ja uczynię, co do mnie należy. Pamiętaj jednak, iż nie liczę bynajmniej na twoją pomoc. Możesz się w każdej chwili cofnąć.
Kiedy się Arbogast oddalił, zasłonił Flawianus głowę płaszczem i pochylił się nad ołtarzom. Gdyby mu obecność świty nie nakazywała spokoju, byłby się rzucił na ziemię i wylał w głośnej skardze cały żal, nagromadzony w sercu.
Od dwóch miesięcy doznawał samych tylko upokorzeń i zawodów, urągających jego dumie rzymskiej. Ochotnik Italii padał w drodze, uciekał nocą, przy okopach nie chciał pracować, ćwiczenia odbywał leniwie. Karany, groził setnikom zemstą.
Flawianus już się nie łudził. Naród, który nie umie poprzeć swej woli siłą, stracił prawo do przodowania.
Rozumiał to Rzymianin, syn wojny i trzeźwości.
— Jeśli postanowiono w waszej razie o niewdzięczni bogowie! — szeptał Flawianus — abyśmy ustąpili nowym ludom berła nad światem, pozwólcie nam przynajmniej zejść z widowni dziejów bez hańby. Bądźcie na nas jeszcze raz, ostatni raz łaskawi i dajcie nam zgon zaszczytny.
Przycisnął ręce do piersi.
— Oszczędźcie ludowi swojemu pośmiewiska barbarzyńców, o bogowie Rzymu! — prosił gorąco, całą zrozpaczoną, zdeptaną duszą patryoty.
Do ołtarza przystąpił Galeryusz.
— Z góry idą szmery podejrzane, wodzu — rzekł.
Flawianus odrzucił z głowy zasłonę.
Chociaż słońce stało już dawno nad doliną, nie zdradzał dotąd żaden szelest blizkiego nieprzyjaciela, rozłożonego od dwóch dni z drugiej strony Alp Julijskich.
Góry, owiane błękitnawą, przejrzystą mgłą, leżały takie ciche, senne, jak gdyby się rozkoszowały ciepłem i blaskiem dnia pogodnego. Najlżejszy wietrzyk nie kołysał wierzchołkami jodeł.
Z głębi wąwozu, którego strzegł oddział środkowy dzieci Italii, napływał teraz przeciągły świst, zmieszany z niewyraźnemi odgłosami.
— Flawianus skinął na trębaczów.
— Rogi bawole! — rozkazał.
Ponure dźwięki odbiły się od ściany gór i rozlały się w dolinie. Z dwóch stron, od zachodu i północy, odpowiadało im echo coraz dalsze, słabsze.
Flawianus jechał wolno przed frontem wojska, ustawionego tak samo, jak Frankowie Arbogasta. Tylko z tylu, tuż za ostatnim szeregiem, rozwinęła się konnica regularna.
— Tysiąc lat chwały i zwycięstw patrzy na was, Rzymianie! wołał Flawianus.
Chorążowie nieśli przed nim posągi Jowisza i Herkulesa, muzyka grała pieśń Italii.
W wąwozie rosła wrzawa przeraźliwa. Świstało tam, wyło, jakby się ogromne stado dzikich zwierząt zbliżało.
Ochotnicy spoglądali po sobie. Po raz pierwszy w życiu mieli się potykać ze śmiercią, zdrowi, młodzi.
— Taki jesteś blady! — szeptał sąsiad do sąsiada.
— I ty — i ty...
Flawianus zajął swoje stanowisko pomiędzy piechotą i jazdą. Zapomniał o swoich troskach i zwątpieniach. Słyszał nadchodzącego wroga. Kie było już czasu do skargi i modlitwy.
Na progu wąwozu ukazało się kilku jeźdźców. Siedzieli na drobnych koniach z rozczochranemi grzywami. Czarne, kose oczy świeciły na tle ich żółtych, gęstym włosem porosłych twarzy. Na głowie mieli czapki baranie, na ramionach płaszcze skórzane.
Flawianus zawołał:
— Baczność!
Mała trąbka, sygnał naczelnego wodza, zaniosła jego rozkaz pierwszym szeregom. Podjęły go tuby, powtórzyli pełnym głosem trybunowie, setnicy. Komenda szła wzdłuż frontu.
Trzema gardzielami skalistemi lała się w dolinę tłuszcza wyjąca, uzbrojona w długie dzidy, krótkie włócznie, topory i maczugi. Wydostawszy się na równinę, rozrzucała się łańcuchem po obu stronach przesmyków.
Z bijącem sercem przypatrywały się dzieci Italii dzikim postaciom, które poruszały się ze zwinnością mrówek.
Z tyłu odezwały się trąbki Flawiana.
— Strzelcy, baczności
Drżącą ręką napinał łucznik łuk, układał procarz kamień w procy.
Prawie równocześnie zadudniła ziemia, wzbił się tuman kurzu. Hunowie lecieli wprost na Rzymian.
Przerażony ochotnik puszczał strzałę, ciskał kamień, nie zmierzywszy nawet okiem odległości.
Kiedy ochłonął i spojrzał przed siebie, zdziwił się. Nieprzyjaciel cofał się z takim pośpiechem, jakby uciekał.
Ten pozorny napad powtórzył się kilka razy. I zawsze strzelał młody żołnierz przed czasem. Pociski szły nad głowami Hunów.
Coraz bliżej zaczął się nieprzyjaciel przysuwać. Już wpadło w przednie szeregi kilka włóczni. Polała się pierwsza krew, rozległy się pierwsze jęki.
Z wąwozu wychodzili tymczasem Saracenowie.
Zakuci od czuba do pięt w żelazo, świecili z daleka, jak żuki błyszczące. Zakryci Hunami, ustawiali się bez przeszkody na równinie.
Ruchliwa dzicz dopadała i odbiegała, trzymając uwagę Rzymian w ciągiem naprężeniu. Nieopatrznie trwonili strzelcy Flawiana pociski, bezczynnie stali kopijnicy i szermierze.
A włócznie Hunów szły gęstsze, celniejsze.
Z przodu, od gór nadpłynęły trzy krótkie, urwane dźwięki rogów.
Łańcuch Hunów pęki w połowie i zwinął się z nadzwyczajną szybkością w dwa kłębki.
Na otwartem polu ukazały się trzy kolumny, ułożone w klin. Na czele środkowej, najwyższej, lśniła złocona zbroja dowódcy.
Regularna jazda Italii poznała swojego wojewodę.
I znów wzywały trąbki Flawiana: „Baczność!” Wzdłuż szeregów rozlegała się komenda trybunów i setników: „Zwieraj się!”
Ochotnik, zamiast się zsuwać, oglądał się poza siebie, blady, bezradny.
Fabricyusz podniósł miecz do góry — kolumny zaczęły się ruszać, zrazu wolno, ociężale, jak duży ptak, zrywający się do lotu, potem prędzej, coraz prędzej.
— Zwieraj się, zwieraj się! — napominała komenda.
— Kopijnicy do przodu! — rozkazywały trąbki Flawiana.
Trwoga odebrała dzieciom Italii przytomność. Kopijnicy, parci przez strzelców, cofali się na szermierzów, szermierze wciskali się pomiędzy odwodowych.
A trzy ogromne, żelazne tarany zbliżały się w całym rozpędzie. Stękała ziemia, brzączała[87] zbroja, parskały konie.
Daremnie napominała komenda, rozkazywały trąbki. Ochotnik, porażony strachem, zbijał się w gromadę, jak owce spłoszone.
W trzech miejscach uderzyli Saracenowie równocześnie w czworobok rzymski. Szyk pierwszy złamał się bez żadnego oporu, drugi zachwiał się, poplątał. Tylko trzeci, oparty o jazdę regularną, stał w porządku.
Ale już dzwoniły miecze Saracenów. Spadały z góry na piechotę rzymską, otwierały jednem cięciem skórzane szyszaki i napierśniki.
— Uciekaj, kto może! — zajęczał głos przerażony!
— Uciekaj! — podjęły głosy inne.
— Uciekaj! — rozlał się wokoło okrzyk trwogi.
I rzucał ochotnik broń, puklerz i podawał nieprzyjacielowi tył, tłocząc się na szyk trzeci.
Zamilkły trąbki naczelnego wodza, ustała komenda trybunów. Klątwy setników mieszały się z wrzawą żołnierza.
Lęk tchórzów udzielił się odważnym. Rozprzęgły się ostatnie, zwarte szeregi, prysł łańcuch jazdy regularnej.
W bezładnym popłochu uchodziły dzieci Italii z pola walki.
Nie ścigał ich Fabricyusz, wykonał bowiem, co mu rozkazano. Otworzył bramy Alp Julijskich, oczyścił drogę dla Gotów, przeto zatrzymał Saracenów i czekał na sygnały Gajnasa, który wychylał się właśnie z wąwozu.
Lecz Hunowie chciwi łatwego łupu, uganiali się za Rzymianami.
Flawiana poniósł koń, porwany falą ludzką.
Kiedy starzec zdołał opanować wystraszone zwierzę, był już daleko od miejsca porażki.
Spojrzał na prawo, na lewo. I tu i tam uciekali obrońcy bogów narodowych. I dwa drugie oddziały uległy temu samemu losowi co pierwszy.
Obok siebie widział Flawianus tylko kilku młodych patrycyuszów, należących do jego świty.
— Zanieście Arbogastowi wiadomość o naszej hańbie — wyrzekł głosem złamanym.
— Nie opuścimy cię, wodzu! — odpowiedzieli patrycyusze.
— W daleką idę drogę.
— Zginiemy z tobą, wodzu.
Flawianus splótł ręce na karku konia i zwiesił głowę.
Runęły wszystkie jego nadzieje, zapadła się świątynia sławy rzymskiej, zdruzgotana jednem pchnięciem silnej ręki, jak krucha lepianka nędzarza. Już się ta świątynia nie podniesie nigdy, nigdy... Porysowały ją wichry, strawiły wieki burz; starość nachyliła ją do ziemi.
Daremnie usiłowali patryoci rozbudzić dawną cnotę Kwirytów, dźwignąć to, co upadało, ożywić, co zamierało.
Flawianowi zdawało się, że słyszy za sobą urągliwy śmiech barbarzyńców.
— Gdyby ginęli... Ale oni pierzchną... — drwiły nowe ludy.
Zamknięte powieki Flawiana nabrzmiały łzami. Dwie duże, zimne krople stoczyły się wolno po twarzy ostatniego wodza pogańskiego Rzymu.
W tej okrutnej godzinie oświecił duszę patryoty płomień pełnej świadomości. Wiedział teraz, że się łudził, że chciał tchnąć w zwiędłego starca życie młodości.
I nagle spadła z oczu Rzymianina zasłona, nie pozwalająca mu dotąd spojrzeć w przyszłość.
Od lat czterystu blizko ryło się chrześciaństwo z cierpliwością kreta pod gmachem urządzeń społecznych grecko-rzymskiego świata. Prześladowane, wzgardzone, zepchnięte do motłochu, posuwało się wolno naprzód, zdobywało sobie poświęceniem i męstwem jedną piędź ziemi rzymskiej po drugiej, z każdem pokoleniem silniejsze, z każdem stuleciem pewniejsze siebie, dumniejsze. Ogarnęło ono już cały wschód, na zachodzie oderwało od bogów narodowych serca niezliczone, wdarło się do ciemnych lasów barbarzyńców... Opierały mu się tylko Italia i Grecya.
Grecya była od kilku wieków przekupniem, histryonem, muzykantem i retorem ludów cywilizowanych, a Italia?...
Pierś Flawiana podniosło westchnienie.
Bez walki oddała Italia swoje sztandary w ręce barbarzyńców. Naród, który zapomniał, jak się umiera dla chwały, zepchnął się sam z tronu przodków. Tylko pogarda śmierci i dóbr tej ziemi, tylko gorąca miłość obowiązku i karność obywatelska, dają prawo do rozkazywania.
Flawianus patrzył w tej chwili jasno w zakryte jutro, widział je, czuł, dotykał. Gdyby nawet Arbogast pokonał Teodozyusza, nie zwyciężyłby dla Rzymu. Zasłużony plon krwawego żniwa zebraliby Frankowie, Allemanowie, Gallowie, a ci Frankowie, Allemanowie i Gallowie nie mogli sprzyjać przeszłości rzymskiej, która im odmówiła praw ludzkich. Bogiem ich nie był Jowisz, łaskawy tylko dla Kwirytów. Rzucą się oni wszyscy rychlej, czy później, w objęcia opiekuna wydziedziczonych, Burzyciela wyłączności rzymskiej. Jeśli dotąd tego nie uczynili, to tylko dlatego, że ich promienie słońca galilejskiego jeszcze nie dosięgły.
Boleść patryoty dała Flawianowi jasnowidzenie.
Świeże, zdrowe ludy, otoczyły zewsząd stary, spróchniały Rzym, a nad szumiącą falą tych nowych panów świata błyszczał w blaskach tryumfu Krzyż, nowych pojęć, wyobrażeń, cnót i obowiązków symbol zwycięski.
Flawianus podniósł pięści do nieba i zawołał wielkim głosem zrozpaczonej nienawiści:
— Zwyciężysz, Galilejczyku!
Z pola walki pędziła wprost na niego gromada nieprzyjaciół.
Mógł się cofnąć... Był jeszcze czas... Ale on nie chciał patrzeć gasnącemi oczami starca na hańbę swojego narodu, nie chciał być niemym świadkiem tryumfu Galilejczyków.
Dobył miecza, ścisnął konia kolanami i rzucił się w sam środek wyjącej tłuszczy. Za nim poszli młodzi patrycyusze.
Przez jakiś czas czerwieniła się purpurowa toga Flawiana na brudnem tle ruchliwej zgrai i świeciły złocone zbroje jego towarzyszów. Lecz ciemne skórzane płaszcze barbarzyńców były tak liczne, iż pokryły wkrótce togę i zbroje, jak pokrywa robactwo lśniącego chrząszcza.
Ostatni wódz pogańskiego Rzymu skonał bez skargi pod toporami Hunów.
Arbogast widział popłoch dzieci Italii i nie zafrasował się bynajmniej porażką przedniej straży. Już w Medyolanie, kiedy mu Flawianus przedstawił swoje wojsko, wyłączył je z planów bitwy.
Nie szło mu wcale o przesmyki Alp. Wiedział, że go bój na życie i śmierć z Teodozyuszem nie minie, że musi go stoczyć i wolał to uczynić w otwartem polu, gdzie jego ruchów nie krępowały żadne przeszkody, gdzie mógł się rozwinąć i walczyć prawidłowo.
Obojętnie przypatrywał się Gotom, których takie mnóstwo wychodziło z wąwozów, iż zalali wkrótce całe podnóże wschodniego pasma gór. Kazał uciekinierom italskim cofnąć się do warownego obozu, aby nie zawadzali i czekał cierpliwie.
I jego Frankowie zachowywali się tak spokojnie, jak gdyby brali udział w najzwyklejszem widowisku.
Przed nimi szykował Gajnas piechotę gocką, porządkował Alaryk jazdę. Niebawem zahuczy surma wojny i śmierć rozpocznie kośbę straszliwą, — tysiące serc ludzkich przestanie bić na zawsze — a oni, przyklęknąwszy na jednem kolanie, oparci głowami o tarcze, dowcipkowali półgłosem, bawiąc się wyglądem przeciwnika. Przyodziani i uzbrojeni po rzymsku, drwili z barbarzyńskiego stroju Gotów.
— Wszystkie swoje obory otworzył Teodozyusz, aby nam nie zabrakło mięsa — podawano sobie z ust do ust.
Gotowie, zaszyci w skórę, wywróconą włosem do góry, z turzemi rogami na głowach, robili zdaleka rzeczywiście wrażenie olbrzymiego stada byków.
Ale to „bydło”, wykształcono w szkole rzymskiej, słuchało z uwagą i szybkością regularnego legionisty sygnałów i komendy. Bezładne gromady zaczęły przybierać kształty wyraźne. I Gajnas ustawiał swoje wojsko czworobokami, w trzech szykach.
Mimo wprawy wodza i żołnierza, minęło kilka godzin, zanim się kłębki Gotów rozmotały. Bez przeszkody spożyli Frankowie obiad, roznoszony przez niewolników i szynkarki[88].
Słońce odbyło już trzy czwarte części swojej dziennej wędrówki, kiedy na równinie ustał szmer przesuwających się oddziałów.
Teraz ukazał się przed frontem Arbogast. Jechał na siwym koniu w purpurowej todze, z koroną królewską na złotym szyszaku. Niesiono przód nim szkarłatny sztandar, ozdobiony Herkulesem Niezwyciężonym. Za nim postępowała lśniąca świta przybocznej straży naczelnego wodza i tłum trębaczów z lwiemi pyskami na głowach.
Przebiegł w pełnym galopie cały front. Nie przemawiał do żołnierza, nie zagrzewał go słowem do męstwa. Chciał tylko swoją obecnością przypomnieć wojsku, że czuwa nad jego bezpieczeństwem.
Tam, gdzie stał oddział, zasłużony w dawniejszych bojach, zatrzymywał się i schylał miecz na znak pamięci i uznania. Niemy hołd słynnego wodza działał skuteczniej od najgorętszej mowy. Żołnierz rumienił się z radości i dziękował królowi spojrzeniem wiernego psa.
Arbogast, odbywszy ostatni przegląd, wrócił na swoje stanowisko. Z wysokiego nasypu, znajdującego się na samym środku pomiędzy piechotą frankońską i jazdą Gallii, ogarniał wzrokiem wygodnie całe pole.
Nad doliną, pełną dotąd szmerów i odgłosów, powiała cisza. Gotowie stali bezruchu, Frankowie klęczeli w głębokiem milczeniu. Już nie dowcipkowali. Wytężywszy słuch, czekali na sygnał z zapartym oddechem.
Z trzech stron spoglądały na uzbrojone narody góry, niezmiennie senne, leniwe, spowite w błękitnawe mgły. Zdawało się, że i one odczuwały ważność chwili.
Jak maki polne nad łanem zboża, kołysały się nad wojskiem Arbogasta czerwone proporce piechoty rzymskiej. Tu i owdzie błyszczał złoty orzeł lub świecił biały posąg Jowisza.
Nad ludem Alaryka lśniły w słońcu monogramy Chrystusa, do promiennych gwiazd podobne.
Pogaństwo i chrześciaństwo, przeszłość i przyszłość były gotowe do boju.
Ciszę duszną, ciężką stargały rogi bawole[89] Gotów. Głuche dźwięki przepruły całą dolinę. Odparte zachodnią ścianą gór, wróciły i rozprysły się nad wojskami.
I rozbudziły się dokoła Alpy, ożyły lasy, zadrgało powietrze. Echo, podawane górze przez górę, lasom przez lasy, grało okrutną pieśń wojny. Jakby niewidzialnych istot płacz stłumiony, przerywany westchnieniami, łkał nad równiną.
Z dołu płynął ku niemu szczęk oręża. Gotowie posuwali się naprzód.
Szli bez okrzyków, krokiem równym, niosąc przed sobą duże tarcze, pokryte skórą. Z tłumu pieszych wychylali się jeźdźcy. Orle skrzydła otwierały się i zamykały na szyszakach dowódców.
Po stronie Franków nie poruszyła się ani jedna noga. Łucznicy Arbogasta, najlepsi strzelcy swojego czasu, mierzyli wzrokiem przestrzeń; kopijnicy nie przygotowali nawet dzid, utkwionych ostrzem w ziemi.
Mierzył wzrokiem przestrzeń i stary król. Zasłoniwszy oczy ręką od słońca, wpatrywał się z pod ściągniętych brwi w mrowisko ludzkie. Jego nozdrza drżały, usta zwarły się, krogulczy nos zagiął się jeszcze więcej.
Z równiny dochodził już wyraźnie szczęk oręża.
— Kusze! — zawołał Arbogast.
Przenikliwy głos trąbek podał rozkaz wodza najbliższym tubom. Biegły jasne dźwięki na prawo i lewo, a w ślad za niemi zaskrzypiały maszyny.
Grad kamieni posypał się ponad głowami Franków na Gotów. Trzaskały tarcze, kruszyły się miecze; ludzie i konie padali jak piorunem rażeni.
Bez komendy podniosła piechota Gajnasa tarcze, tworząc nad sobą dach. Lecz odłamy skał były tak duże i wypadały z maszyn z taką siłą, że druzgotały nawet zbroje żelazne.
Wiedział o tem Gajnas.
— Spieszcie się, spieszcie! — wzywały jego trąbki.
Wśród nieustającego ani na chwilę gradu pocisków, szli Gotowie zdwojonym krokiem do szturmu. Kusze Arbogasta rwały ich szeregi, a oni posuwali się naprzód, silniejsi od śmierci.
Teraz zatrzymały ich sygnały wodza.
Stanęli... Wróg był tuż przed nimi...
Na kilka sekund uczyniła się znów duszna, ciężka cisza, potem zadzwoniło powietrze, jakby miliony os, pszczół i komarów potrąciły o struny olbrzymiej harfy.
Słońce przesłoniła gęsta siatka. Łucznicy i procownicy rozpoczęli z obu stron krwawą robotę.
Krzyżowały się strzały, świszczały małe, okrągłe kamienie, a z góry lał się na Gotów deszcz straszliwy, spadający z głuchym łoskotem na tarcze dalszych szyków.
Jeszcze klęczeli kopijnicy i szermierze frankońscy w pełnych szeregach, kiedy wzdłuż frontu Gotów powtarzała się już komenda: „Zwieraj się!”
Strzelcy Arbogasta nie chybiali.
Prażeni z góry i z dołu, czekali Gotowie niecierpliwie na znak ręcznej walki. Gajnas trzymał ich na smyczy, a oni rwali się do boju. Bladość zawziętości zbieliła wszystkie twarze. Oczy barbarzyńców nabiegały krwą[90], pięści ich ściskały kurczowo głownie mieczów.
Tylu już towarzyszów walało się w prochu... Szeregi topniały z przerażająca szybkością... Któżby sprostał strzelcom Arbogasta? Najlotniejszy orzeł, najlżejszy jeleń nic uszedł ich strzałom.
Nareszcie...
Tuby wyrzuciły z siebie cztery dźwięki, dwa krótkie, dwa dłuższe.
— Kopijnicy do przodu! — rozkazywał Gajnas.
— Do przodu, do przodu! — wtórowały trąby Arbogasta.
Ze stu tysięcy dzikich, nienawiścią przepełnionych piersi, wypadł okrzyk wojenny.
— Chrystus i Teodozyusz! — wołali Gotowie.
— Jowisz i Eugeniusz! — odpowiadali Frankowie.
I dwa waleczne ludy germańskie runęły na siebie za chwałę imienia rzymskiego.
Łucznicy i procownicy skoczyli w tył, za pierwszy szereg — kopijnicy frankońscy zerwali się z kolan — chmura włóczni przesłoniła znów słońce.
Rozbrzmiał brzęk żelaza, uderzającega[91] o żelazo. Kopijnicy wzięli się do miecza. Zwarła się broń z bronią, pierś z piersią.
Bój wrzał na całej linii...
Wrzał zacięty, nieubłagany, jakby zapaśnicy wiedzieli, że od męstwa ich zależą losy dalekich pokoleń, że walczą na przełomie dwóch epok. Got nastawał na Franka z namiętnością barbarzyńcy[92] Frank odpierał Gota ze spokojem wytrawnego żołnierza, który nie trwonił sił bez potrzeby.
Miejsce kopijników Arbogasta zajęli jego szermierze. Zbroję ich zdobiły medale, licznych zwycięstw nagrody; obnażone ich ramiona poznaczyły blizny, mnogich bitew świadkowie.
Szli wśród dźwięków muzyki, prowadzeni wzrokiem Arbogasta.
Z tyłu śledziła ich ruchy para chłodnych, badawczych oczu, co dostrzegały wszystko, przytomne, uważne.
Starzy wojownicy czuli na sobie spojrzenie ukochanego wodza.
— Nie lękaj się! Nie zawiedziemy twojego zaufania, ojcze wojska — mówiły twarze posępne.
Straszne było uderzenie ich długich, obosiecznych mieczów hiszpańskich. Pierwszy szyk Gotów zachwiał się, jak drzewo podcięte.
— Zwieraj się, zwieraj się! — nawoływały tuby Gajnasa.
— Bij, zabij! — podniecali greccy muzykanci Arbogasta.
Z wściekłością rzucili się kopijnicy drugiego szyku Gotów na szermierzów frankońskich. Ale okrzyk świeżych szeregów nie przeraził posiwiałych w boju mistrzów. Pokryci kurzem, obryzgani krwią, posuwali się ciągle naprzd[93], wrzynając się coraz głębiej w drgające ciało wojska chrześciańskiego.
Nad doliną, z jednego końca na drugi, przelewała się teraz ciągle wrzawa bitwy. Krzyk ludzi, rżenie koni, szczęk oręża, dźwięki muzyki, łoskot maszyn, głos komendy — stopiły się w jednostajny szum, który odbijał się z hukiem fal morskich, smaganych wichrem, od ścian gór i lasów. Od czasu do czasu wypływał z tej wrzawy, jakby przeciągły jęk olbrzymiej piersi.
Z dwóch wzgórz przeciwległych przypatrywali się okrutnemu widowisku imperatorowie rzymscy. Teodozyusz i Eugeniusz, otoczeni legionami cesarstwa, złożyli losy swoje w ręce barbarzyńców.
Upojeni szałem walki, nie zauważyli zapaśnicy, że słońce schodziło z widnokręgu. Cienie ogarniały powoli wschodnie pasmo Alp i kładły się na obóz pogan. Pełne światło padało tylko na zachodnią połowę doliny, gdzie przewalały się kłęby ludzkie, mordujące się już bez komendy.
Gwałtowność Gotów nie zmogła spokoju Franków.
Daremnie wzywały trąbki Gajnasa do porządku, daremnie szli komesowie i wojewodowie do przodu.
Żołnierz, wyczerpany dalekim pochodem, zdziesiątkowany kuszami Argobasta, bity przez jego szermierzów, kłóty przez strzelców i kopijników, słabł, plątał się, łamał szeregi.
Na chwilę tę czekał Argobast.
Z dwóch stron, z południa i północy, ścisnęła teraz Gotów jego piechota posiłkowa. Parte zewsząd skrzydła, rozprzęgły się, tłocząc się ku środkowi.
Jeszcze raz wzbił się do nieba okrzyk potężny, duszonego wojska klątwa straszliwa, jeszcze raz zwarł się oręż z orężem, zwyciężony ze zwycięzcą — potem głuchła wrzawa, milkły sygnały.
Gotowie ustępowali z pola.
Zapóźno ukazał się Bakuryusz z Iberami na tyłach chrześcian. Z prawej i lewej strony uderzyła na niego jazda posiłkowa, zanim zdążył zapanować nad popłochem.
Ostatnie promienie zachodzącego słońca świeciły wolnym Frankom i Allemanom, którzy dokonali krwawego dzieła.
Dziesięć tysięcy Gotów, nie licząc Iberów, Hunów i Saracenów, zasłało równinę.
Rogi bawole Arbogasta położyły koniec rzezi. Z okrzykami tryumfu wracali poganie do obozu, aby zażyć rzetelnie zarobionego wypoczynku.
Tylko jazda Gallii nie zeszła ze swego stanowiska. Nietknięta przez bitwę, czekała cierpliwie na sygnał.
Do niej zbliżył się Arbogast.
Skinął na dowódcę.
— Ty rozkazałeś, boski panie — odezwał się wojewoda Arbitrio, ten sam, którego król kiedyś w Totonis znieważył.
— Wyruszysz natychmiast brzegiem rzeki — mówił Arbogast — okrążysz od południa wschodnie pasmo Alp i zamkniesz z drugiej strony wszystkie przejścia. Jutro, zaraz po wschodzie słońca, podsuniesz się pod samo góry. Gdy ci twoje straże doniosą, że się walka rozpoczęła, wtargniesz w dolinę i odetniesz wrogowi odwrót. Spraw się dobrze, Arbitrio, abym cię mógł wynagrodzić godnością komesa.
— Zanim księżyc zejdzie, będę po drugiej stronie Alp — odpowiedział Arbitrio i dał niezwłocznie znak do pochodu.
Zmrok wieczorny spuszczał się szybko z gór, rzucając na dzieło nienawiści ludzkiej szarą zasłonę. Gdzie jeszcze przed godziną szalała burza wojny, tam rozpostarła się uroczysta cisza nocy.
Na wzgórzu, zajętem przez Eugeniusza, rozbłysnęły liczne ognie. Imperator rzymski dziękował bogom za zwycięstwo.

....................

W namiocie swoim siedział Teodozyusz na krześle z kości słoniowej, otoczony książętami, komesami i wojewodami. Na wezwanie jego nie przybył jedyny Bakuryusz, stał on już bowiem przed obliczem większego władcy. Waleczny komes zginął na czele Iberów.
— Twoja boskość pyta o naszą radę? — mówił Stylikon. — Gdybyś chciał usłuchać głosu rozwagi, kazałbyś zwinąć obóz. Im prędzej opuścimy tę nieszczęsną dolinę, tem lepiej dla nas i dla ciebie. Arbogast nie pójdzie za nami do Tracyi.
— I ja podzielam zdanie Stylikona — odezwał się komes Timazyusz, jedyny wódz rzymski przy boku imperatora rzymskiego. — Ponieśliśmy klęskę tak stanowczą, iż trzeba pozwolić żołnierzowi wypocząć. Gdy się rany Gotów zabliźnią, będzie dosyć czasu na odwet. Wrócimy za rok, za dwa, z nowemi, świeżemi siłami i pomścimy dzień dzisiejszy.
— A ty, Gajnas? — zapytał Teodozyusz.
— Kupiłeś nasze miecze na wyprawę przeciw Eugeniuszowi — odparł wódz Gotów. — Twoją rzeczą rozkazywać, naszą dotrzymać umowy, choćby ani jedna noga gocka nie wyszła z tych gór przeklętych.
Teodozyusz milczał. Po dłuższej przerwie rzekł:
— Zostawcie mnie samego.
Gdy wodzowie opuścili namiot, zerwał się z krzesła i zawołał z wściekłością:
— Gdzie byłeś, Chrystusie? Wszakże ten stary wilk dusił Twoją owczarnię? Twoi to wyznawcy ginęli pod Twoimi znakami, a Ty?...
Zaklął bluźnierczo.
Jego twarz drgała, jak wówczas, kiedy mu Alaryk groził.
— Uczyli mnie biskupi, iż jesteś potężniejszym od Jowisza, Marsa i wszystkich bogów Olimpu. Gdzie Twoja potęga, Twoja moc, Twoja sprawiedliwość? Wmawiał we mnie Ambrozyusz, iż będziesz ze mną. Nie widzę Cię, nie słyszę, nie czuję. Wiecznie-li będziesz Bogiem nędzarzów i tchórzów, liżących z pokorą niewolników stopy bałwochwalców? Daj mi znak Twojej wszechmocy, abym mógł w Ciebie...
Urwał... zbladł.
Ujął głowę w dłonie i zawodził drżącym głosem skruchy:
— Odpuść mi, Panie. Przebacz zrozpaczonemu gniew bezbożny, nie pamiętaj mi bluźnierstwa, albowiem Ty wiesz, iż nic dla siebie pragnę zwyciężyć. Znak Twojej chwały chcę wywyższyć ponad wszystkie korony tej ziemi, aby Ciebie wielbiły mnogie ludy i prawnuki naszych prawnuków.
— A jednak... Tyś powinien był być z moimi Gotami. — zawołał znów gwałtownie, marszcząc brwi. — Oni za Ciebie walczyli. Dlaczego nie byłeś z Gajnasem?
— Moja wina, moja wina, moja wielka wina! — szeptał, bijąc się w piersi. — Nakaż, o Panie, sercu mojemu pokorę i cierpliwość.
Wszczepione zasady nauki Chrystusowej walczyły w duszy Teodozyusza z jego wrodzoną popędliwością. To modliły się jedne, to wybuchała druga.
Wielki imperator miał tę samą żywą, szczerą wiarę, która prowadziła pierwszych chrześcian na arenę amfiteatru i tłumiła w nich trwogę przed śmiercią męczeńską. Kochał on Chrystusa, jak Ambrozyusz i Fabricyusz i oddał Mu wszystkie uczucia swoje. Z chwilą, gdy zasiadł na tronie, myślał tylko o ostatecznym tryumfie nowej Ewangelii. Przyszedł pod Akwileę w tem przekonaniu, że Chrystus żądał od niego stanowczej rozprawy z poganami. I tylko dlatego kazał uderzyć natychmiast na Arbogasta, chociaż, jako wytrawny żołnierz, nie lekceważył sił przeciwnika.
— Chrystus będzie ze mną — wierzył z wiarą dziecka.
Pobity okrutnie, był jak człowiek, zepchnięty nagle w przepaść. Nie widział dokoła siebie nic, ani światła, ani rozpadliny, ani gałązki, o którąby mógł rękę zaczepić. Zsuwał się w ciemną otchłań, tracił przytomność.
On znał Arbogasta dobrze. Mściwy Frank, podrażniony w tem, co uważał za swoje prawo, nie zatrzyma się w połowie drogi. Gdy zwycięży, zburzy dzieło imperatorów chrześciańskich, choćby dlatego, żeby jemu dokuczyć.
Dawny porządek miałby znów zapanować w prefekturach zachodnich? Poganie mieliby znów urągać Chrystusowi swojemi gusłami?
Na samą myśl o tem wspinała się żarliwa wiara Teodozyusza, szalała jego namiętna krew hiszpańska.
— To być nie może, być niepowinno nigdy, nigdy — powtarzał, biegając po namiocie. — Gdzie byłeś, Chrystusie? Odpuść mi... Dlaczego?... Zmiłuj się... O, o, o... Moja wina, moja wina, moja wielka wina.
Rzucił się na kobierzec i zaczął się modlić słowem urwanem.
Nie prosił dla siebie. Chociażby nawet Arbogast oderwał od cesarstwa prefektury zachodnie, zostałoby jeszcze dla niego tyle ziem i ludów, iż nie przestałby być władcą potężnym.
Nie pragnął już zresztą blasków doczesnych. Spędziwszy prawie całe życie na koniu, w obozie, pod gradem pocisków, znużył się ciągłym bojem, rozlewem krwi, wrzawą wojny. Chciał ostatnie dni swoje poświęcić Bogu, zdala od spraw państwa. Wszakże przepowiedział mu pustelnik Jan zgon przedwczesny.
Jeśli taka będzie wola Chrystusa, ułoży się bez żalu w sile wieku w grobowcu Konstancyusza, gdzie przygotował dla siebie skromne posłanie, lecz niech jego oczy uradują się jeszcze przedtem tryumfem Krzyża.
— Oświeć mnie, Panie! — błagał. — Powiedz, co mam uczynić. Zmiłuj się nad Swoją owczarnią. Nie pogardzaj tymi, którzy Tobie ufają. Bądź Bogiem mocnych, szczęśliwych... Tyle już łez wylało się dla Twojej chwały.
I bił głową o ziemię.
Kiedy tak leżał, pokorny, bezsilny, przygnieciony bólem całego, zagrożonego chrześciaństwa, zstępował w jego duszę spokój. Zdawało mu się, że ktoś kładzie miękką rękę na jego głowę rozpaloną i chłodzi ją, zdejmuje z niej ciężar troski.
— To Ty, Panie? — mówił zcicha. — Wierzę w Ciebie, wierzę, wierzę. Odpuść mi pychę człowieka. Nie Twój syn, lecz imperator i żołnierz bluźnił. Spójrz łaskawie na Swoje dzieci, a będę łagodnym, miłosiernym, pokój czyniącym, jak Ty. Mścić się nie będę. Krwią słabych, zwyciężonych nie zmażę rąk. Przebaczę wszystkim, jak Ty, by Twoi wrogowie Ciebie błogosławili.
Podniósł się i kazał przywołać wodzów.
— Jutro ze świtem — rzekł, gdy książęta, komesowie i wojewodowie przed nim stanęli — zmierzy się Gajnas po raz wtóry z Arbogastem.
Wódz Gotów pochylił głowę na znak posłuszeństwa.
Wtem wszedł do namiotu Fabricyusz, który czuwał nad strażami nocnemi.
Zatrzymał się na progu i czekał.
Teodozyusz, spostrzegłszy go, zapytał:
— Przynosisz nam niespodziewaną wiadomość?
— Nieprzyjaciel odciął nam odwrót, boski i wieczny panie — odrzekł Fabricyusz. — Cała jazda Gallii zamknęła Alpy od strony wschodniej.
Wodzowie spojrzeli na imperatora z wyrzutem.
— Radziłem pośpiech — odezwał się Stylikon.
— Arbogast wydusi nas, jak lisów, osaczonych w jamie — dodał Timazyusz.
— Stanie się, jak nasz Pan Jezus Chrystus postanowi — mówił Teodozyusz głosem spokojnym.
A zwróciwszy się do Fabricyusza, zapytał:
— Czy znasz nazwisko dowódcy Gallów?
— Jazdę Gallii prowadzi wojewoda Arbitrio.
— Arbitrio?
Teodozyusz zamyślił się.
— Jakiś Arbitrio zgłaszał się do mnie temu dwa lata — mówił. — Chciał służyć pod mojemi sztandarami. Miał zatarg z Arbogastem.
Wziął ze stołu woskowaną tabliczkę, nakreślił na niej rylcem kilka słów i wręczył ją Fabricyuszowi.
— Zanieś owemu Arbitriowi moje pozdrowienie i nominacyę na komesa Gallii. Jego trybunom obiecaj w mojem imieniu złote łańcuchy, zaś żołrzom hojne nagrody. Niech cię Chrystus natchnie słowem przekonywającem. Jeśli ci się uda przeciągnąć; Arbitria na naszą stronę, zasłużysz się dla Boga prawdziwego. Pokój z tobą!
Fabricyusz pamiętał Arbitria z czasów pierwszej młodości. Służył z nim w straży pałacowej, a następnie, jako trybun, w tym samym legionie. Wiedział także, dlaczego znany powszechnie ulubieniec Arbogasta chciał porzucić sztandary swojego dobrodzieja, w Wiennie bowiem mówił mu Rikomer o zajściu w Totonis, które sam Arbitrio rozgłosił, skarżąc się na niesprawiedliwość króla.
Bez obawy szedł Fabricyusz do obozu nieprzyjaciół. Złego przyjęcia nie spodziewał się u towarzysza broni. Był kiedyś z Arbitriem w dobrych stosunkach.
Cisza nocy i doznanego zawodu spowiły wzgórze, zajęte przez legiony Teodozyusza. Żołnierz nie gawędził przy ognisku, nie przekomarzał się z szynkarkami. Gdy mu rogi bawole obwieściły godzinę spoczynku, ułożył się do snu, by zapomnieć jak najprędzej o klęsce dnia ubiegłego.
Prowadzony przez dwóch szpiegów, którzy mu świecili pochodniami, spuszczał się Fabricyusz szybko w dolinę. Sygnały wieczorne przebrzmiały już dawno, a od pierwszych straży pogan oddzielały go cztery dobre mile[94]. Trzeba się było spieszyć, by wrócić przed północą do obozu.
Milcząc, postępował za góralami, trawiony bólem serdecznym.
Że się Arbogast będzie bronił do upadłego, że skąpie się w potokach krwi chrześciańskiej, zanim sam runie, o tem nie wątpił. Lecz nie przypuszczał nigdy porażki.
I jego ogrzewał tak samo, jak Teodozyusza, w drodze do Italii płomień wiary, i on był przekonany, iż Bóg przeraził rozmyślnie swoich wyznawców buntem Arbogasta i Rzymu, aby ich zmusić do ostatecznej rozprawy z bałwochwalcami.
Byłożby jeszcze zawcześnie?...
Fabricyusz nie miotał się, nie bluźnił, jak Teodozyusz.
Upokarzająca pokuta publiczna, jakiej się poddał, przykra służba w szpitalach, dłuższy czas, spędzony w ciszy leśnej w towarzystwie świątobliwego pustelnika, wśród umartwień ciała i rozmyślań duszy, zbliżyły go więcej do istoty nauki Chrystusowej, aniżeli nienawiść do pogan. Biskup medyolański znał dobrze naturę ludzką, gdy postanowił złamać dumę młodego wojewody za pomocą środków gwałtownych. Tylko cierpienie uszlachetnia siłę.
Wyszedłszy z twardych rąk Ambrozyusza, patrzył Fabricyusz innemi oczami na świat i ludzi. Co mu się dawniej wydawało prawdą i cnotą, okazało się teraz kłamstwem i występkiem; co go dawniej oburzało, budziło w nim teraz pobłażliwość i współczucie.
Żarliwy chrześcianin, spostrzegł zdumiony, iż zasady nauki Chrystusowej musnęły zaledwo po wierzchu swoich wyznawców. Nowa wiara nie wzięła dotąd człowiekowi jego namiętności, nie pokonała pychy, zawiści, samolubstwa, nie zrównała słabego z mocnym, ubogiego z bogaczem, jak Chrystus nakazywał.
Dokoła siebie widział Fabricyusz złość ludzką, wichrzącą z taką zaciekłością, jak gdyby się na ziemi nic nie zmieniło. Człowiek ubiegał się o dobra doczesne, kłamał, kradł, oszukiwał, dopuszczał się dla zaspokojenia swoich pożądliwości zbrodni, nienawidził bliźniego — chciwy, okrutny, bezwzględny. Prawdziwych chrześcian było tak mało, iż ginęli w tłumie drapieżnych zwierząt, pożerających się nawzajem.
Im więcej się Fabricyusz zagłębiał w świętych księgach i porównywał ich wskazówki z czynami, na które patrzał codziennie, tem więcej brzydło mu jego otoczenie dotychczasowe. Rozdźwięk między wiarą a życiem upokarzał jego żarliwość chrześciańską. Wszakżeż nie wykonywał on sam przykazań swojego Boga, chociaż zdawało mu się, iż jest Jego dzieckiem wybranem.
I dopiero teraz rozumiał skargę Syrycyusza, wyrzuty komesa Walensa i napomnienia Ambrozyusza. Nie był chrześcianinem, jak nie był nim żaden z jego towarzyszów; nie miłował Chrystusa, nie wysługiwał sobie niczem żywota wiecznego. Kochał tylko siebie, swoje namiętności.
Równocześnie ze świadomością własnej winy, rosła w nim pobłażliwość dla cudzych błędów i cześć dla cnót ludzkich w ogóle. Pragnął, jak dawniej, zwycięstwa Krzyża i wierzył, iż tylko nauka Chrystusa otwiera bramy niebieskie, jedynie prawdziwa, Boska, nieśmiertelna, lecz nie zamykał już oczu na zalety pogan. W oświetleniu szerszych, sprawidliwszych[95] poglądów, przedstawiali mu się ostatni Rzymianie zupełnie inaczej, aniżeli wówczas, kiedy patrzał na nich przez zasłonę nienawiści. O ileż wyżej od wielu gorliwych chrześcian stali ci straceńcy wielkiego narodu, którzy poświęcali dla swoich tradycyi wszystko: mienie, szczęście, zaszczyty tej ziemi, życie w końcu. Jaka szkoda, że Bogu prawdziwemu nie służyli tacy bohaterowie, jak Flawianus, Symmachus, Fausta Auzonia...
Fausta Auzonia?
Fabricyusz nosił jej obraz ciągle w sercu, ale był to już obraz inny, jaśniejszy, promienniejszy. Co drażniło pysznego żołnierza, to szanował chrześcianin, oczyszczony przez cierpienie i rozmyślanie. Opór kapłanki, depczącej najwyższe szczęście niewieście dla obowiązku, otoczył postać Fausty aureolą świętości.
Fabricyusz wiedział teraz, dlaczego westalka odtrącała jego miłość i kochał ją jeszcze więcej, bo do uczuć tkliwych domieszała się cześć dla woli, silniejszej od pokus.
Pamięć Fausty towarzyszyła mu w drodze do Italii. Z nadzieją zwycięstwa łączyła jego niewygasła miłość nadzieję pozyskania ukochanej kobiety, wiadomo było bowiem w Konstantynopolu, że Teodozyusz postanowił zamknąć przemocą świątynie pogan. Gdyby Gajnas był dziś pokonał Arbogasta, biegliby już jutro do Rzymu kuryerowie z rozkazami imperatora. A te rozkazy rozwiązałyby wszystkie śluby, zniosłyby wszystkie prawa przeszłości. Fausta, rozpętana z przysięgi, wynagrodziłaby może wierną miłość wzajemnością.
Fabricyusz, postępując za góralami, przypominał sobie pożegnanie z Faustą. W jej głosie nie było wówczas szorstkich tonów gniewu. Płakał w nim, jakby cichy żal za czemś, co się bez radości opuszcza.
— Czy Twoja Znakomitość pójdzie dalej pieszo? — odezwał się jeden ze szpiegów. — Jesteśmy na dole.
Takie ciemności zalegały dolinę, iż nie było widać nic na odległość kilku kroków.
Fabricyusz, zwinąwszy ręce w trąbkę, przyłożył je do ust i krzyknął:
— Saules!
— Tu, wojewodo! — odpowiedział w głuszy nocnej ktoś po gocku.
Po chwili stanęła obok Fabricyusza wysoka postać, z turzemi rogami na głowie.
— Wszystko w porządku? — spytał Fabricyusz setnika.
— Nieprzyjaciel nie przysunął się dotąd bliżej.
— Daj mi swojego konia.
W dali migotał długi łańcuch czerwonawych światełek, sypiących od czasu do czasu iskrami.
Ku tym światełkom zwrócił się Fabricyusz. Kiedy się do nich zbliżył, zatrzymał go głos groźny:
— Kto tam?
— Wojewoda Winfridus Fabricyusz przybywa ze słowem pokoju i przyjaźni do wojewody Arbitria! — zawołał.
Dwóch jeźdźców wychyliło się z ciemności. Jeden z nich podniósł latarkę i przypatrywał mu się uważnie.
— Prowadź! — rzucił krótko towarzyszowi.
Gromadami, zawinięci w płaszcze, leżeli Gallowie na gołej ziemi, śpiąc twardym snem żołnierza, znużonego całodziennem czuwaniem. W środku obozu, przed niedopalonem jeszcze ogniskiem, siedział Arbitrio w pełnej zbroi na przewróconym wiadrze. Oparł głowę na dłoniach, łokcie; na kolanach i drzemał.
Zbudził go szelest kroków.
— Czego tam? — mruknął, przecierając oczy.
— Winfridus? — rzekł zdziwiony, poznawszy Fabricyusza. — A ty skąd i po co?
— Przyjaciele mają zwyczaj odwiedzać przyjaciół — odpowiedział Fabricyusz.
Arbitrio uśmiechnął się znacząco.
— Wybrałeś dobrą porę i dobre miejsce do odwiedzin — mówił. — Oddal się! — rozkazał żołnierzowi, który przyprowadził niezwykłego gościa.
Kiedy został sam z Fabricyuszem, rzekł głosem stłumionym:
— Z czem przychodzisz? Czas mój mierzony. Wiem, że służysz u Teodozyusza. Widziałem cię dziś na polu.
Fabricyusz nachylił się do niego.
— Przychodzę cię zapytać, czy dobrodziejstwa Arbogasta zatarły już pamięć zniewagi?...
Nie dokończył, Arbitrio bowiem spojrzał na niego z taką wściekłością, że przyłożył rękę do miecza.
Przez jakiś czas milczał wojewoda Gallii, przygryzając dolną wargę, potem rzekł:
— Przysłał cię Teodozyusz? Czego chce odemnie?
Zamiast odpowiedzi, podał mu Fabricyusz woskowaną tabliczkę.
Długo odczytywał Arbitrio pismo cesarskie. Jego czoło fałdowało się, ręka targała brodę.
— Czy to wszystko?
— Twoich trybunów ozdobi Teodozyusz złotemi łańcuchami, twoich żołnierzów zasypie pieniędzmi. Ty wiesz, że imperator potrafi być hojnym.
Powtórnie zamilkli dawni towarzysze broni. Arbitrio patrzał przed siebie, w krwawy blask ogniska.
— Co mam powiedzieć Teodozyuszowi? — spytał szeptem.
Arbitrio obejrzał się ostrożnie.
— Nie wiem — nie zależy to tylko odemnie — zobaczę jutro — mamy dość czasu do rana — mówił szybko. — A teraz wracaj do swoich — mógłby nas kto podsłuchać. Do widzenia z tamtej strony gór.
Klasnął w dłonie.
— Przeprowadź wojewodę do ostatnich straży! — rozkazał żołnierzowi.

....................

Jeszcze mgły poranne wisiały nad doliną, kiedy się nazajutrz oba wojska szykowały do nowej rozprawy.
Nad wschodnim pasmem Alp stało duże, czerwone słońce, obwiedzione aureolą pomarańczową.
— Będziemy mieli dzień wietrzny — mówił Arbogast do swego otoczenia.
— Przewiew ochłodzi powietrze — odezwał się stary komes Bauto. — Wczoraj było trochę zagorąco. Żołnierz mdlał pod koniec roboty.
Mgły rzedniały, opadały wolno, skraplając się na trawach i listkach drzew. Z gór kurzyło się, jakby się w głębiach lasów paliły ukryte ogniska. Z poza Alp wysuwały się czarne chmury, które ogarniały szybko cały wschodni skraj nieba.
— Zanosi się na burzę. Trzeba się spieszyć — rzekł Arbogast.
— Przed południem będziemy gotowi odparł Bauto. — Tej hałastrze gockiej należy się już niewiele, a o reszcie nie warto nawet myśleć.
— Żeby się tylko Arbitrio ukazał w chwili właściwej na polu.
— Nie spóźni się. Był on zawsze czujny. A choćby się spóźnił, damy sobie i bez niego radę. Nie frasujcie się, królu. Bóg wojny poszedłby z rozpaczy na służbę do starej, bezzębnej baby, gdyby nas te byki miały przepędzić przez góry. Jeszcze nie oglądał żaden nieprzyjaciel pleców ludu frankońskiego.
Mgły opadły. Małe, blade słońce przebijało przez chmury, odsłaniając całą równinę.
— Czy widzisz go? — spytał Arbogast.
Wzrok Bauta szukał jakiś czas za kierunkiem ręki króla, wyciągniętej ku prawemu skrzydłu wojska chrześciańskiego.
Widzę. Boi się, kiedy zeszedł sam w dolinę. Tęgi z niego żołnierz, ale nie z nami.
W oddali, na szarem tle piechoty gockiej świecił złoty rycerz, otoczony liczną świtą. Jechał przed frontem, zatrzymywał się, mówił coś widocznie, bo odpowiadały mu okrzyki.
Arbogast uśmiechnął się pogardliwie.
— Ci Rzymianie gadają ciągle — drwił. — Gadaj sobie, Teodozyuszu, a ja będę bił. Zobaczymy, kto kogo przegada.
Wtem odezwały się z tamtej strony rogi bawole.
— Baczność! — rozkazał Arbogast.
— Baczność! — zadzwoniły trąbki i tuby.
— Baczność! — podjęły góry, lasy, echa.
Gajnas zbliżał się z Gotami.
I powtórzyło się znów wczorajsze widowisko.
Ze zdwojoną gwałtownością rzucili się Gotowie na Franków, ze zdwojonym spokojem odparli Frankowie Gotów. Dwa razy wracał Gajnas na plac bitwy, dwa razy zepchnął go z niego Arbogast.
Jak burza łamały kusze Franków szyki Gotów, jak pioruny uderzały ich miecze. Gdzie się łucznik zmierzył, tam trafił, gdzie szermierz stanął, tam otwierał się w żywym murze wyłom.
Gajnas wziął sam sztandar, jego wojewodowie walczyli i ginęli pospołu z szeregowcem, setnicy bili z tyłu uciekających laskami...
Nic nie pomogło...
Arbogast posuwał się ciągle naprzód, a jego wolni Frankowie i Allemanowie zachodzili z prawego i lewego skrzydła, aby wycisnąć resztę życia z krwawego ciała wojska chrześciańskiego.
Na połowie doliny zatrzymał się. Niech spracowany żołnierz wytchnie, niech nabierze sił do ostatniego pchnięcia. Już się hardy wróg nie wyślizgnie z jego strasznego uścisku, bo u podnóża gór rozwijali się właśnie Gallowie Arbitria.
Czujny wojewoda nie spóźnił się. Nadszedł w samą porę.
Widział Teodozyusz, że go Arbogast zewsząd otoczył, że go żadna potęga ludzka nie wydobędzie z tej matni. Zginie z całem swojem wojskiem, a z nim razem runie w proch Krzyż, aby się już więcej nie podnieść.
Więc wyciągnął ręce do nieba i wołał głosem konającego:
— O Chryste, Chryste, Chryste!...
A z nim modliło się wojsko:
— Zmiłuj się nad nami!
I szedł nad Gotami, Iberami, Saracenami, nad liczną owczarnią Chrystusa szmer prośby gorącej, przesiąkłej łzami. Szedł daleko, aż do Franków, gdzie stary król urągał uśmiechem szyderskim modlącemu się wojsku.
— Tyś mnie chciał pobić, ty? — szeptał Arbogast, który śledził ruchy Teodozyusza. — Lepiej było ci siedzieć w Konstantynopolu, w złotym pałacu, wśród tysiąca rzezańców i używać zarobionego życiem, pełnem chwały, wywczasu, aniżeli stawać na mojej drodze. Żal mi cię, byłeś bowiem zawsze walecznym żołnierzem i sprawiedliwym wodzem, ale pomódz ci nie mogę. Zginiesz marnie razem ze swoim demonem galilejskim.
Podniósł rękę, aby dać znak do ostatniego uderzenia. Nagle przechylił się na koniu i wytężył wzrok.
Gallowie Arbitria, zamiast czekać na rozpoczęcie boju, szli wprost na lewe skrzydło nieprzyjaciela, gdzie się Teodozyusz znajdował.
— Co ten głupiec zamierza? — zawołał Arbogast.
Teraz dastrzegł[96] na czele Gallów Arbitria, a nad nim białą szmatę, przyczepioną do drzewca sztandaru.
— Zdrajca! — krzyknął.
Arbitrio, zbliżywszy się do chrześcian, zeskoczył z konia i upadł do nóg imperatora.
— Nic ci zdrada tego łotra nie pomoże — mówił Arbogast półgłosem. — Do roboty! — rozkazał. Wytłuc mi tę hałastrę do nogi! Za zdradę tego niewdzięcznego psa nie ma dziś dla nikogo litości.
Wtem stała się rzecz dziwna.
Lasy na górach pochyliły się, woda w rzece zakipiała, tuż przed Frankami wzbiły się tumany kurzu, w powietrzu rozległ się huk, jakby się Alpy waliły. Od strony wschodniej pędziła burza na skrzydłach wichrów, poprzedzona świstem, wyciem, wrzawą piekła.
— Baczność, baczność! — ostrzegały trąbki Arbogasta.
Nikt ich nie słyszał.
Wiatr chwytał słabe głosy, mieszał je, rozwiewał, wchłaniał.
— Do przodu, do przodu! — wzywały tuby.
Nikt ich nie słuchał.
Wicher wyrywał z rąk żołnierza tarcz, zdzierał mu z głowy szyszak, sypał w oczy piasek, na twarz kamienie, gałęzie.
— Zwieraj się, zwieraj się! — napominali setnicy.
Daremnie starali się setnicy przywrócić porządek. Szeregi chwiały się, kołysały, jak lasy na górach, jak woda w rzece. Przerażone konie ponosiły jeźdźców, ludzie klękali, czepiając się ziemi.
Nad piechotą Arbogasta rozległ się okrzyk trwogi.
— Demony galijskie walczą, z nami! — skarżyła się rozpacz pogan.
A ze strony przeciwnej nadciągali chrześcianie. Wiatr niósł ich strzały i pociski wprost na Franków. Poganie ginęli, nie widząc przed sobą wroga, bezbronni, bici przez potęgę, silniejszą od człowieka.
I pobladł najodważniejszy, zapomniał najstarszy o karności. Instykt zachowawczy zmógł dumę walecznego żołnierza.
Frankowie uciekali gromadnie, bez ładu, ścigani przez jazdę Teodozyusza[97].

....................

— Nie ty mnie pobiłeś, Teodozyuszu, nie ty — mówił Arbogast do siebie.
Siedział na pniu ściętego drzewa, wpatrzony w niebo gwiaździste.
U jego stóp szemrał strumyk, spadający białą pianą w dolinę, naokoło niego rozłożyły się Alpy, ciche, rozmarzone, zasypane pyłem srebrzystym.
Z pola klęski uprowadziła go jego świta przemocą. Kiedy przedzierał się do pierwszych szeregów, aby powstrzymać przerażonego żołnierza, zawołał stary Bauto:
— Krwawej głowy naszego króla nie będzie Teodozyusz oglądał!
Panowie frankońscy otoczyli swojego wodza i zmusili go do odwrotu.
Całą noc i cały dzień tłukł się Arbogast po górach, płoszony z miejsca na miejsce wrzawą pogoni. Towarzyszyła mu tylko gromadka komesów i wojewodów, wczoraj jeszcze tak potężnych, ufnych w swoje siły — dziś nędznych, niepewnych jutra. Błoto i kurz pokrywały złocone zbroje, ciężka troska pochyliła dumne głowy.
Pod wieczór drugiego dnia ustały odgłosy trąb i nawoływań ludzkich. Burza przeszła, radość zwycięzcy zamilkła nasycona.
Znużony starzec mógł nareszcie odpocząć, zebrać myśli rozpierzchłe.
Kojące nie były myśli, które krzyżowały się w mózgu mocarza, strąconego nagle ze szczytów władzy i chwały.
Jeszcze temu kilka dni rozkazywał Arbogast licznym krajom i narodom. Zależało tylko od niego sięgnąć po koronę imperatora rzymskiego i narzucić wolę swoją całemu światu cywilizowanemu.
Był tak pewnym zwycięstwa, iż stracił w pierwszej chwili przytomność. Jego wojsko, jego stare, dzielne wojsko uciekało, a on, nie pokonany dotąd przez nikogo pan bitew, tułał się po kniejach i ukrywał się w lasach, omijając miasta i sioła z ostrożnością szpiega.
Jakże się to stało? Uczynił przecież wszystko, co uczynić powinien człowiek odważny i przezorny, gdy się zabiera do stanowczej rozprawy z wrogiem potężnym. Nie zapomniał o najmniejszych drobiazgach, potrzebnych żołnierzowi na wojnie.
I jego Frankowie zrobili, co było ich obowiązkiem. Nie złamała ich gwałtowność Gotów, nie przeraziły tłumy nieprzyjaciela. Oczyścili pole trzy razy z wprawą i spokojem wypróbowanych mistrzów; padali bez klątwy, konali bez skargi.
A jednak!...
Arbogast zaciskał pięści.
— Nie ty mnie pobiłeś, Teodozyuszu, nie ty!.. — powtarzał z uporem skazańca, przekonanego o swojej niewinności.
Gdyby nie ta przeklęta burza, leżałoby dziś cesarstwo rzymskie u jego stóp, o laskę żebrząc. Ona go zwyciężyła, zdruzgotała lśniący, żadną porażką nie skalany gmach jego sławy.
Rzucił w niebo spojrzenie, pełne nienawiści.
— Teraz milczysz i uśmiechasz się uśmiechem rozmarzonej dziewczyny, podły zdrajco, teraz spoglądasz na ziemię z taką dobrocią, jak gdybyś nie widziała nigdy rozpaczy śmiertelnika, a wczoraj?...
Arbogast zgrzytał zębami.
Cało życie rozkazywał, zwyciężał, usuwał z drogi wszystko, co mu zawadzało, odpowiedzialny tylko przed swojem sumieniem. Nie opuszczające go nigdy szczęście nie nauczyło go uległości, nie złagodziło dumy władcy, urodzonego na tronie.
Teodozyusz mógł złożyć troski swoje w ręce Boga pokory i pocieszyć się zasadami wiary, która kochała słabych więcej od mocnych, lecz strzaskana duma pogańska nie miała tej ucieczki. Jego bogowie sprzyjali głównie, zwycięzcom, dzicy, bezwzględni, jak ich wyznawcy.
Cicha noc miesięczna, zamiast utulić rozżaloną duszę Arbogasta, budziła w niej gniew, tem gwałtowniejszy, że bezsilny.
Stary król rozglądał się wokoło wzrokiem drapieżnego zwierzęcia, pochwyconego w samotrzask.
Niebo było tak błękitne, księżyc posuwał się tak lekko szlakami srebrzystemi, strumyk i las szumiały tak słodko — tak dziwny, tajemniczy spokój wiał nad całą przyrodą, iż zapraszał człowieka do tkliwych, serdecznych uczuć, do miękkiego szeptu miłości i przebaczenia.
Ale w sercu Arbogasta syczała żmija śmiertelnie obrażonej dumy.
— On ustąpił z pola, on? I to komu? Tej hałastrze gockiej, zaszytej w skóry, tym tchórzom irackim, syryjskim i greckim, co podawali zawsze tyły?... Nie, nie przed nimi uciekało jego wojsko... Ktoś inny, potężniejszy od niego i od Teodozyusza, zadrwił z jego przezorności ludzkiej, zdeptał jego sławę. Kim był ten mocarz?...
Arbogast nie korzył się, nie prosił. Poganin i barbarzyniec złorzeczył potędze, która pomogła jego przeciwnikowi w godzinie najcięższej.
— Nie wiem, kim jesteś, demonie zawistny, ale nienawidzę cię! — szeptał.
Opodal, za kępą jodeł, odezwał się trzykrotnie głos puszczyka.
Arbogast nasłuchiwał.
Kilka ciemnych postaci odczepiło się od drzewa i zbliżyło się do niego.
— To znak Meltobalda i Sunny — odpowiedział komes Bauto. — Zaraz będą na górze.
Arbogast wysłał dwóch młodych wojewodów w dolinę, aby zasięgnęli języka, nie miał bowiem żadnych wiadomości o dalszym przebiegu walki.
Kiedy wywiadowcy stanęli przed nim, rzekł:

— Mówcie wszystko bez obawy. Wiem, że zwycięzcy nie przebaczają. Cóż się stało z moim ludem?
— Nasza piechota — opowiadał wojewoda Sunno głosem zdławionym — ochłonąwszy po pierwszym przestrachu, usiłowała stawić opór pogoni. Rozbita na gromadki, uległa przewadze nieprzyjaciela. Prawie wszyscy nasi szermierze biesiadują już w Walhalli z duchami przodków. Wolni Frankowie i Allemanowie dotarli szczęśliwie do Forum Julium, a stamtąd ruszyli przez góry do Noricum. Legiony zachodnich prefektur, zamordowawszy Eugeniusza, poddały się Teodozyuszowi.
Arbogast zwiesił głowę na piersi.
Wiadomości, przyniesione przez wojewodów, odbierały mu ostatnią nadzieję. Może się przerażone wojsko złączyło i uporządkowało po drugiej stronie zachodniego pasma gór — łudził się — może Teodozyusz nie śmiał ścigać jego Franków.
Był zupełnie pobity i pozbawiony wszystkiego, co go wiązało z życiem: sławy, władzy, swojego wojska.
— A Teodozyusz? — spytał, nie podnosząc głowy.
— Teodozyusz udał się do Medyolanu, wysławszy poprzednio Fabricyusza do Rzymu z rozkazem zamknięcia świątyń bogów narodowych. Zanim opuścił plac boju, ogłosił ogólne przebaczenie dla wszystkich książąt, komesów, wojewodów i senatorów, którzy brali udział w wojnie. Możemy wracać do domu, królu. Nikt nas w drodze nie zatrzyma.
— Przebaczenie, mówisz? — rzekł Arbogast głosem, w którym gotował się gniew tłumiony. — Teodozyusz przebacza mnie, swojemu zwycięzcy? Do klęski chce dodać upokorzenie? Jakiś ty głupi! Nikt na całej ziemi nie ma prawa litować się nad Arbogastem. Tylko on jeden może sobie wymierzyć sprawiedliwość, gdy mu się tak podoba.
I zanim Bauto zdołał przeszkodzić, wepchnął sobie miecz w lewy bok.
— Królu! ojcze nasz! — zawołali panowie frankońscy, klękając przed Arbogastem.
On przycisnął ranę ręką i mówił:
— Stary już jestem... zemścić się nie mogę... czasuby mi zabrakło... uczyńcie to wy za mnie, gdy nadejdzie pora właściwa... zduście tego upiora rzymskiego, który ssie ciągle naszą krew, chociaż...
Głos jego gasł, słowa rwały się.
— Chociaż... chociaż...
Schwycił się za piersi.
— Jest... daw... no... starcem... bezsilnym...
Podniósł się, pchnął się powtórnie mieczem i runął twarzą na ziemię.
Księżyc oświecił gromadkę milczących mężów, pogrążonych w głębokim smutku. Tylko konie rżały zcicha, żałośnie, przysuwając się do siebie, jakby je coś niezwykłego zatrwożyło.








XIV.


Cisza osłupienia wiała na Atrium Westy. Służba rozbiegła się po mieście, kapłanki, zamknięte w celach, trawiły długie godziny w niemej rozpaczy.
Tysiąc sto czterdzieści lat palił się pod złoconą kopułą świątyni żnicz narodu rzymskiego, przeszło trzydziestu pokoleniom przyświecał czystością swoją, szanowany przez najsroższych, najdzikszych tyranów, którzy deptali wszelkie prawa boskie; w barbarzyńcach nawet budził trwogę zabobonną, a dziś miał zgasnąć na zawsze, jak gaśnie oko ludzkie, dotknięte skrzydłem śmierci.
Wczoraj wieczorem stanął w Rzymie Winfridus Fabricyusz, niosąc na czele legionów Tracyi nieubłagany rozkaz Teodozyusza. Zamkną się świątynie bogów narodowych, ustaną ofiary, zamilkną w Kuryi i w gmachach rządowych modły pogańskie. Kto nie chce odstąpić tradycyi przodków, może im odtąd oddawać cześć tylko w zaciszu domowem. Wiarą państwa, uznaną przez imperatora, szafarzem łask tronu będzie na całym obszarze cesarstwa rzymskiego chrześciaństwo.
Tak postanowił Teodozyusz.
Dziś zrana przybył Fabricyusz do Kuryi Hostilia i oznajmił zgromadzonym ojcom wolę „boskiego i wiecznego” pana. Senatorowie chrześciańscy przyjęli radosną nowinę rzęsistemi oklaskami, zaś pogańscy ponurem milczeniem bezsilności.
Wszakże uczynili wszystko, co im nakazywała miłość do Rzymu i co im radził rozum mężów dojrzałych. Złożyli majątki swoje na ołtarzu ojczyzny, uzbroili Italię, zjednali sobie pomoc Arbogasta...
Zawiodły ich nadzieje, omyliły rachuby, zdradzili bogowie. Demon galilejski pobił Jowisza, przyszłość zdusiła przeszłość.
Nie znaleźliby już w Italii rąk do dalszego oporu. Uciekający ochotnicy roznieśli po kraju postrach, a klęska i śmierć Arbogasta odebrały odwagę najwytrwalszym.
Po raz wtóry nie zebraliby tak licznego i walecznego wojska. Arbogasta nie zastąpi żaden z jego komesów i wojewodów, żaden bowiem nie rozporządza środkami słynnego króla.
Byli stanowczo zwyciężeni, powaleni o ziemię, jak gladyator, ugodzony śmiertelnie.
Bez słowa wyszli patryoci rzymscy z Kuryi, bez słowa żegnali się, ściskając sobie ręce. W oczach starszych błyszczały łzy, wargi młodszych drgały boleśnie.
W kilka godzin potem ciągnęły ulicami Rzymu karety, rydwany i lektyki. Senatorowie pogańscy opuszczali miasto, aby nie patrzeć na tryumf Galilejczyków. Symmachus udawał się do swoich dóbr, na Sycylię, Klaudyanus do Afryki, Rufiusz do Gallii.
Tylko dziewice Westy, przykute ślubami do swojego ołtarza, nie mogły sobie oszczędzić chwili okrutnej[98]
Powiedziano im, że namiestnik cesarski zgasi dziś święty ogień i wróci im swobodę. Zdumione groźbą tak niesłychaną, czekały w niepokoju na przedstawiciela władzy świeckiej.
W celi świątyni, w złoconem krześle spoczywała Fausta Auzonia, pełniąc swoją czynność kapłańską. Na ołtarzu tlił słaby płomyk, podtrzymywany gałązkami laurowemi, które Fausta rzucała od czasu do czasu na rozżarzone węgle.
Ona jedna zachowała spokój, kiedy trwoga ogarnęła nawet sędziwą Pulcheryę Placydę. Widząc, że kapłanki tracą przytomność, pilnowała żnicza, chociaż jej godzina jeszcze nie nadeszła.
U jej stóp, na podnóżku siedziała Porcya Julia, splótłszy ręce na jej kolanach.
— Opuszczamy to nieszczęsne miasto — mówiła siostra Juliusza — które bogowie oddali na pastwę Galilejczykom. Jedziemy daleko, poza granice cesarstwa, aż de[99] Kwadyi, gdzie Konstancyusz Galeryusz nabył rozległe ziemie. Nie wiedział, biedak, że to pustkowie będzie mu się kiedyś wydawało rajem. Tam nie dosięgnie nas ręka Teodozyusza, nie zakłócą naszego spokoju kapłani galilejscy. W ciszy leśnej będziemy mogli czcić bez przeszkody naszych Penatów i płakać nad nieszczęściem ojczyzny.
Porcya ukryła twarz w fałdach sukni Fausty.
— Ktoby się tego spodziewał... ktoby się tego spodziewał... — zawodziła.
— Czy Hymen pójdzie za tobą w obce kraje? — pytała Fausta, gładząc ręką pieszczotliwie włosy Porcyi.
— Tak, pani — odpowiedziała Porcya. — Konstancyusz wysłużył sobie moją miłość cierpliwością i męstwem. Nie zginął wprawdzie śmiercią bohaterską, jak Flawianus, ale tylko dlatego, że go strzała nieprzyjaciela obezwładniła w chwili, kiedy chciał się rzucić za prefektem w tłum barbarzyńców. Rannego podnieśli łucznicy Arbogasta i oddali służbie lekarzów obozowych. Za jednę rękę, którą poświęcił dla Rzymu, oddam mu moje obiedwie. Utworzymy sobie na obcej ziemi nową ojczyznę, schronisko dla wszystkich, których gniew Galilejczyków wypędził z Italii. Kajus zabiera z sobą pamiątki rzymskie, posągi Jowisza, Junony, Marsa i Westy i mnóstwo klientów, wiernych bogom narodowym. Jedź z nami, pani świątobliwa! W lasach Kwadyi nie będzie nikt urągał twemu bólowi. Może się Jowisz ulituje kiedyś nad swoim ludem i pozwoli nam wrócić do świętej stolicy Klaudyów, Juliów i Antoninów.
Fausta wskazała ręką na płomień.
— Dopóki ten ogień płonie na ołtarzu Westy, dopóty jestem jego niewolnicą — odrzekła.
— A gdy go nasi wrogowie zgaszą? — zapylała Porcya półgłosem.
Nie odrazu odpowiedziała Fausta. Zmarszczywszy brwi, patrzyła jakiś czas na posąg Westy. Twarz jej miała wyraz stanowczości.
— Oni go nie zgaszą — odezwała się głosem twardym. — Ogień Westy zgasi tylko sama Westa. Żadna ręka nieczysta nicdotknie najdroższej pamiątki naszego narodu. Niech przyjdą!
— Winfridus Fabricyusz ma jeszcze dziś wykonać rozkaz Teodozyusza.
Gorący rumieniec oblał Faustę. Pochyliła głowę szybko, a kiedy ją podniosła, była blada, jak marmurowy posąg bogini.
— Niech przyjdzie! — szeptała drżącemi ustami.
Objęła Porcyę ramieniem, przygarnęła ją do siebie i mówiła łagodnie, tkliwie.
Niech ci miłość Konstancyusza uściele ścieżkę życia wonnemi kwiatami, niech cisza lasów Kwadyi ukołysze twój ból Rzymianki.
Wtem wbiegła do sali kapłanka.
— Galilejczycy idą! — zawołała.
Porcya zerwała się z podnóżka.
Chwytając płaszcz, mówiła z serdeczną prośbą w głosie:
— Jedź z nami, pani świątobliwa. Zabierz z sobą ogień Westy, aby święty płomień rozjaśniał ciemności naszego wygnania. Gdy ty, naszej wielkiej przeszłości odblask jasny, czysty, będziesz z nami, zniesiemy łatwiej rozpacz zwyciężonych. Będziemy czekali na ciebie tydzień, dwa, dokąd każesz. Nie zostawimy cię samej na grobie ojczyzny. Miej litość nad sobą! Nie męcz oka Rzymianki widokiem Galilejczyków, znieważających nasze najdroższe pamiątki.
Ale Fausta odrzekła:
— Nie czekajcie na mnie... Zostawcie mnie mojemu przeznaczeniu, któremu żaden człowiek nie ujdzie, bo nosi je w sobie. Wracaj do domu, Porcyo i powiedz Konstancyuszowi, że prosi go Fausta Auzonia, by cię bardzo, bardzo kochał Idź, idź...
— Będziemy na ciebie czekali; przyjdę jutro.
Kiedy się Porcya oddaliła, zwróciła się Fausta do kapłanki.
— Otoczcie Pulcheryę Placydę w tej ciężkiej godzinie troskliwością wdzięcznych córek. Niech gasnące oczy kapłanki nie patrzą na gwałt Galilejczyków. Świętego ognia będę strzegła sama.
Zawinęła się w płaszcz purpurowy, oparła głowę o poręcz krzesła i utkwiła wzrok w świętem Palladium.
I dla niej, jak dla Flawiana i Arbogasta, skończyło się wszystko, co ją wiązało z życiem. Stary Rzym, pan i prawodawca świata, przestał istnieć, leżał w prochu u stóp Galilejczyków. Obcy ludzie przyjdą i zabiorą plon pracy tysiącletniej. Nowi bogowie, nowe zwyczaje i obyczaje, pojęcia i cele zakwitną na gruzach dawnego porządku. Ci, co służyli, będą teraz rozkazywali, zaś ci, co szli na czele ludzkości od czasów niepamiętnych, rozproszą się po świecie, nieznani, zapomniani.
Pękła nić, która łączyła Faustę z ziemią.
Z chwilą, kiedy kapłanka stłumiła w sobie siłą woli tęsknoty dziewicze, podtrzymywała płomień jej życia już tylko miłość do przeszłości rzymskiej. Było to jedyne światło, ozłacające jej dolę samotną.
Czy jedyne?
Fausta przycisnęła rękę do serca.
— Utul się, utul... wkrótce uspokoisz się na zawsze... i nie będziesz mnie kusiło obietnicami szczęścia przemijającego — mówiła do swojego serca. — Abowiem wszystko, czego ciało pożąda, przemija, wzgardzone już tu na ziemi przez lata sędziwe, a wiecznie trwają tylko twory duszy. Nie z łona duszy wyszła miłość niewiasty do męża.
Na kurytarzu, który łączył świątynię Atrium, rozległy się szybkie kroki.
Fausta drgnęła. Zawinąwszy się szczelnie w płaszcz, zwiesiła głowę.
Ona znała szelest tych kroków. Niepokoił on ją już niejednokrotnie.
Serce jej biło tak gwałtownie, iż słyszała każde jego uderzenie. Przycisnęła rękę mocniej do piersi.
— Ucisz się, podłe, występne, to wróg Rzymu, to Galilejczyk!
Ściągnęła brwi, przymknęła powieki. Wszystka krew spłynęła z jej twarzy.
Cisza grobu zaległa świątynię. Słychać było tylko ciężki oddech Fausty.
Szelest kroków ustał na progu. Ktoś wszedł do przybytku Westy. Chociaż kapłanka nie zwróciła oczu w stronę drzwi, mimo to wiedziała, że przed nią stoi Fabricyusz. Czuła na sobie jego spojrzenie i powstrzymała oddech.
Przez jakiś czas trwała cisza, potem zmącił ją dźwięczny, miękki głos męski.
— Nie po to, by urągać twojemu bólowi, Fausto — zaczął Fabricyusz — szukałem ciebie. Serce moje nie pragnie już smutków bliźniego. Lituje się ono nad wszelkiem cierpieniem i szanuje wszelkie łzy, jak nakazuje Bóg mój Jezus Chrystus. Nie bezwzględny żołnierz, obcy uczuciom tkliwym, stoi przed tobą, lecz chrześcianin, dla którego nie ma przyjaciela i nieprzyjaciela, a jest tylko człowiek. I ten chrześcianin prosi cię, abyś opuściła Atrium Westy przed zachodem słońca, jutro bowiem, gdy zorza poranna rozproszy ciemności nocy, zgaśnie wasz święty ogień na zawsze. Ostrzegając was, chcę wam oszczędzić przykrości.
— Ty wiesz, iż przysięgłam świętemu ogniowi Westy wiarę na lat trzydzieści odrzekła Fausta, nie patrząc na Fabricyusza. Czas ten jeszcze nie upłynął.
Fabricyusz wyciągnął do niej ręce.
— Poddaj się wyrokowi Boga — prosił — nie opieraj się woli potęg, mocniejszych od człowieka. One to zwyciężyły was, zamknęły wasze świątynie, zakryły waszą przeszłość całunem. Nowe słońce świeci już nad światem, jedyne, zwycięskie. Wasi bogowie umarli bezpowrotnie, wasze tradycye rozwiały się, jak mgły przed gwiazdą dzienną. Nie mówię tego dlatego, by nasycić zemstę. Chciałbym rzucić pod twoje stopy wszystkie kwiaty tej ziemi, otoczyć cię wszystką wonią, wszystkim śpiewem pól i lasów, miłości mojej bowiem do ciebie nie stłumiła trwoga ostatnich dwóch lat, nie strawiło jej upokorzenie, doznane z twojej przyczyny. Kocham cię tą samą miłością gorącą, która cię kiedyś w gwałtowności swojej znieważała. Teraz będę czekał cierpliwie, aż się twoje serce nakłoni do mnie i wynagrodzi mi tysiąc dni, przebytych bez radości.
Nie przypadł do kolan Fausty, jak wówczas, kiedy wtargnął nocą do świątyni Westy i nie groził jej hańbą. Stał na progu, czekając na słowo zachęty. Tylko jego głos, zrazu stłumiony, miękki, rozgrzał się, zaprawiony namiętnością.
— Jesteś wolna — mówił. — Śluby pogańskie nie obowiązują już nikogo. Możesz być szczęśliwa szczęściem niewiasty, kochana, uwielbiana.
Fausta milczała. Po twarzy jej chodziły drgania nerwowe, jakby odblaski błyskawic, krzyżujących się w jej duszy. Lekki rumieniec zaróżowił jej policzki i rozpłynął się znów, ustępując śmiertelnej bladości.
Nareszcie podniosła się z krzesła i podszedłszy do ołtarza, oparła się rękami na jego krawędzi.
Nie spojrzała dotąd ani razu na Fabricyusza. Lękała się jego widoku. Ten człowiek kochał ją, a ona?...
Westchnęła głęboko.
— I ty wierzyłeś, chrześcianinie, iż Fausta Auzonia — rzekła swoim pełnym, altowym głosem, który brzmiał, jak dzwon płaczący — będzie chciała korzystać z nieszczęścia swojej ojczyzny? Ty wierzyłeś, iż sięgnę ręką nikczemną po kwiat szczęścia, wyrastający z gruzów Rzymu? O, nasi zwycięzcy! Miną jeszcze wieki, zanim się nauczycie rozumieć i szanować duszę narodu, który dał światu prawo, cnotę obywatelską i miłość ojczyzny. Czasy nowe strąciły nas w grób zapomnienia, lecz gdy się te nowe czasy wytrzeźwią z szału zwycięstwa, gdy spojrzą bez nienawiści po za siebie, wówczas schylą kornie głowy przed dziełem geniuszu rzymskiego! Mówisz, że nasze tradycye rozwiały się, jak mgły przed gwiazdą dzienną, a ja powiadam tobie, żarliwy wielbicielu nowych czasów, iż dalekie pokolenia będą podziwiały cnotę rzymską, która umiała pogardzić szczęściem tej ziemi dla dobra powszechnego. Ciało nasze zwiędło, umiera, lecz duch nie przeminie nigdy, nigdy, albowiem był w wielkich chwilach Rzymu panem ciała.
Słowa „nigdy, nigdy” podkreśliła głosem podniesionym.
Pochyliła głowę, splotła ręce, usta jej poruszały się. Modliła się do duchów przodków. W jej postaci była taka królewskość, zaś na twarzy rozlała się taka smutna powaga, iż Fabricyusz nie śmiał przerwać jej cichej prośby żadnym ruchem. Stał przy drzwiach, pożerając Faustę wzrokiem zachwytu.
Ona westchnęła znów ciężko, potem odezwała się głosem bezdźwięcznym:
— Mówisz, że gdy zorza poranna rozproszy ciemności nocy, wówczas zgaśnie nasz święty ogień na zawsze. Stanie się to wcześniej... natychmiast... ale nie wy, chrześcianie, dokonacie tego dzieła okrutnego. Ogień zgasi sama bogini za pośrednictwem swojej służebnicy... zgasi go krew ostatniej Rzymianki.
Pochyliła się jeszcze niżej nad ołtarzem, zbliżywszy pierś do płomyka.
Błysnął sztylet — Fausta krzyknęła — z serca jej bluznął na rozżarzone węgle strumień krwi.
Fabricyusz skoczył, pochwycił Faustę w objęcia...
Teraz dopiero spojrzała na niego i z jej ust spłynęły dwa słowa, ostatnie słowa jej warg stygnących:
— Ko...cha...łam cię...
— O, o, o! — ryknął Fabricyusz i runął razem, z trupem Fausty na mozajkową posadzkę świątyni.
Zalany krwią Fausty żnicz narodu rzymskiego, syczał jeszcze jakiś czas, potem zczerniały węgle i ciemności zaległy przybytek Westy.
Fabricyusz przycisnął do ust skraj sukni Fausty, podniósł się i opuścił Atrium.
Na dworze powitały go okrzyki chrześcian, lecz on nie słyszał wrzawy radosnej, nie dziękował tłumowi spojrzeniem przyjaznem. Szedł szybko ulicami Rzymu, zapatrzony przed siebie wzrokiem dziwnym, jakby olśnionym wielką światłością. Szedł ku wzgórzu celijskiemu, a gdy stanął przed pałacem Lateranów, kazał się oznajmić biskupowi Syrycyuszowi.
Biskup przyjął natychmiast namiestnika cesarskiego.
Fabricyusz zdjął z siebie złoty łańcuch, naramienniki, medale, pas purpurowy, miecz, wysadzony drogiemi kamieniani[100] i złożywszy wszystkie oznaki swojego dostojeństwa świeckiego u stóp arcykapłana chrześcian, mówił głosem, pełnym łez i smutku.
— Oddaj te znikomości ubogim ojcze świątobliwy, a mnie przyjm do swojej służby i naucz czynić pokój. Patrzałem dotąd tylko na krew, słyszałem tylko klątwy mordowanych i płacz zwyciężonych. Nie chcę już patrzeć na krew ludzką, nie chcę słyszeć klątw i płaczu nieszczęśliwych... Chcę być wybranym synem naszego Pana Jezusa Chrystusa.
Objął kolana biskupa i prosił:
— Nie odtrącaj mnie od siebie, ojcze świątobliwy.
A Syrycyusz uczynił nad jego głową znak Krzyża i mówił:
— Pan nasz Jezus Chrystus umiłował cię, albowiem tylko pokój czyniący będą nazwani Jego synami.



KONIEC.


Gostków — Warszawa.
Luty — Grudzień 1896 roku.





  1. „Galilejczycy” — przezwisko, nadawane chrześcianom przez pogan.
  2. Konstantynopol, dawne Bizancyum, był od czasów Konstantyna Wielkiego stolicą państwa rzymskiego. Wienna, dzisiejsze miasto francuskie Vienne, była w r. 391 i 392 rezydencyą cesarza Walentyniana II, panującego równocześnie z Teodozyuszem, który mieszkał w Konstantynopolu.
  3. Cesarze chrześciańscy wprowadzili mnóstwo nowych tytułów i godności. Miejsce dawnych trybunów legionów zajęli comites i duces. Dux odpowiadał germańskiemu Herzog, słowiańskiemu „wojewoda.”
  4. Cesarze chrześciańscy dodali do dawnego tytułu „boski” tytuł „wieczny” (perpetuus, aeternus).
  5. Cesarz Konstantyn podzielił państwo Rzymskie na cztery „prefektury.” Te prefektury rozpadały się na dwanaście dyecezyi i dziewięćdziesiąt sześć prowincyi. Na czele każdej prefektury stał prefekt pretoryum, najwyższy urzędnik cywilny, należący do przybocznej rady panującego. Dygnitarzowi temu przysługiwał tytuł illustrissimus; przemawiano do niego na klęczkach.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – żołnierze.
  7. „Solidus,” albo „Aureus,” złota moneta rzymska.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – kubanami.
  9. „Twoja Powaga” (Gravitas), tytuł mieszczanina, który zasiadał w radzie miasta.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – podejrzliwie.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – kurulnego.
  12. Sala — atrium; kryty dziedziniec — peristylium; jadalnia — triclinium; sypialnia — cubiculum.
  13. Lary, Penaty — bogowie domowi.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – obok.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pełnoletności.
  16. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – rzucał.
  17. W czwartem stuleciu krążyły już w rzymie wozy podczas dnia.
  18. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Porcya.
  19. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Wiennie.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wąskim.
  21. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – błyski.
  22. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak pauzy (—) po słowie.
  23. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – się.
  24. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – się.
  25. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – odnowionemu.
  26. Pracownia — tablinum; dzisiejszy gabinet pana domu.
  27. Siricius, biskup rzymski, od r. 385—398. Duchowieństwo chrześciańskie zaczęło się odróżniać od osób świeckich suknią dopiero przy końcu V stulecia.
  28. Prokurator gmachów rządowych — dzisiejszy intendent.
  29. Listę umarłych prowadził w Rzymie sługa świątyni Wenery Libityńskiej (Venus Libitina), zwany „libitinarius.”
  30. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ołtarzach.
  31. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przepuszczają.
  32. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki na końcu zdania.
  33. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – mówił.
  34. Św. Ambroży.
  35. Komes = comes, tytuł naczelnika przybocznej straży cesarskiej i najwyższych dygnitarzów państwa.
  36. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Emilii.
  37. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – rozumowi.
  38. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Kalpurniusz.
  39. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – na niewygodną.
  40. Do służby Westy wybierano dziewczęta między szóstym a dziesiątym rokiem życia. Przez pierwsze lat dziesięć były nowicyuszkami, przez drugie kapłankami, przez trzecie nauczycielkami nowicyuszek.
  41. „Cella“ świątyni — „sanctuarium.“
  42. Na północ od dzisiejszego Metzu.
  43. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zdumienie.
  44. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – jeszcze.
  45. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; na końcu zdania powinna stać kropka.
  46. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka powinna stać tutaj kropka.
  47. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku, brak fragmentu tekstu; winno być — gallijski.
  48. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pogardy.
  49. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – aleja.
  50. Protectores i domestici — gwardya cesarzów chrześciańskich; dawniejsi pretoryanie.
  51. Podkomorzy świętej łożnicy — przyboczny podkomorzy cesarza.
  52. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka powinna stać tutaj kropka.
  53. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nich.
  54. Walentynian I miał obok swojej sypialni w klatce dwa niedźwiedzie, którym rzucano w jego obecności skazańców na pożarcie.
  55. Przypis własny Wikiźródeł Nie troszczcie się o żywot wasz... — parafraza fragmentów Mt 6, 25 i 33 lub Łk 12, 22 i 31 (na podstawie przekładu Jakuba Wujka).
  56. Mila rzymska — piąta część mili geograficznej.
  57. Porta Herculis Monoeci — dzisiejsze Monaco; Trophea Augusti — dzisiejsze La Turbie.
  58. Cemenelum — dzisiejsze Cimiez pod Nizzą.
  59. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – popełnił.
  60. Przypis własny Wikiźródeł Słyszeliście, iż rzeczono Starym: nie będziesz cudzołożył... — fragment Mt 5, 27-29 (w przekładzie Jakuba Wujka).
  61. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – lektykę.
  62. Przypis własny Wikiźródeł Ale kto się ożenił, stara się o... — parafraza fragmentu 1 Kor 7, 33-34.
  63. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – brzegi.
  64. Konsystorz (consistorium principis) — przyboczna rada cesarzów chrześciańskich; dzisiejszy gabinet ministrów.
  65. Kwestor świętego pałacu — minister stanu; wielki mistrz dworu — minnister dworu; komesowie skarbu prywatnego i publicznego — ministrowie finansów.
  66. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – żądza.
  67. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – imperator.
  68. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wojewodowie.
  69. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – że.
  70. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Pragnął.
  71. Właściwego sprawcy śmierci Walentyniana, która nastąpiła dnia 15 maja 392 roku, nie wykryli dotąd historycy. Jedni twierdzą, że zamordowano go na rozkaz Arbogasta, inni, że uprzątnęli go dworacy, chcący sobie w ten sposób zaskarbić łaski nowego pana, jeszcze inni, że pozbawił się sam życia. I rodzaj jego śmierci nie jest dotąd ustalony. Podług jednych znaleziono go w łóżku uduszonego, podług drugich powieszonego w ogrodzie.
  72. Niektórzy historycy wywodzą Eugeniusza z plebejów, lecz Symmachus i Ambrozyusz oddawali mu w listach, pisanych do niego przed jego wyniesieniem, zawsze tytuł senatorski (clarissimus), a Symmachus przemawiał do niego nawet frater meus, co czynili patrycyusze tylko pomiędzy sobą.
  73. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Kwadowie.
  74. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – podniósł.
  75. Walencya (Valentia), dzisiejsze miasto francuskie Valence; Arausio — Orange; Arelate — Arles; Massilia — Marseille.
  76. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nieograniczony.
  77. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wolą.
  78. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – cała.
  79. Rzymskich.
  80. Pięć stóp i dziesięć calów rzymskich. Od oddziałów wyborowych żądano sześciu stóp.
  81. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wodza.
  82. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wzrokiem.
  83. Aemona — dzisiejsze austryackie Laibach.
  84. Frigidus — dzisiejsza rzeka Wippach.
  85. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Książę.
  86. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – drgnęły.
  87. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – brzęczała.
  88. Dzisiejsze markietanki.
  89. Rogi bawole otwierały i zamykały w wojsku rzymskiem pochód; trąby (tubae) roznosiły komendę w szeregach; trąbki (buccinae) służyły do sygnałów naczelnego wodza.
  90. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – krwią.
  91. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – uderzającego.
  92. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak przecinka lub kropki po wyrazie.
  93. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – naprzód.
  94. Rzymskie.
  95. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – sprawiedliwszych.
  96. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – dostrzegł.
  97. Taki sam wicher pomógł kiedyś Maryuszowi do zwycięstwa w morderczej bitwie z Cymbrami i Teutonami.
  98. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki na końcu zdania.
  99. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – do.
  100. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – kamieniami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.