Ostatni Rzymianie/Tom I/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni Rzymianie |
Podtytuł | Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom pierwszy |
Indeks stron |
Senator Kajus Juliusz Strabo mieszkał przy ulicy Ogrodów w dworcu, który należał przez szereg wieków do przesławnego rodu Kwintyliów. Kupił go jego ojciec na licytacyi publicznej i oddał synowi z poleceniem, żeby go przebudował, stary bowiem dom wypowiadał już służbę.
Ale Kajus Juliusz nie przyłożył ręki do pamiątki po Kwintyliach. Odnowiwszy zniszczony dach, posadzki mozaikowe, zużyte przez czas, i spłowiałe malowidła na ścianach, zostawił resztę w dawnym stanie.
Słońce wychylało się dopiero z poza gór albańskich, kiedy się senator nazajutrz przebudził. Spoczywał on w małym pokoiku, na nizkiem, wąskiem łóżku, przykryty zwyczajną kołdrą wełnianą koloru brunatnego. W jego sypialni nie było ani jednego sprzętu zbytkownego.
Zarzuciwszy na siebie obszerną długą tunikę, przeszedł do łazienki. Tu nie czekały na niego młode, piękne niewolnice, używane w domach bogaczów do wygniatania i namaszczania ciała. Kąpiel przygotował mu stary Gall, jego szatny, golarz, łaziebny i dozorca służby w jednej osobie.
Kajus Juliusz zanurzył się z przyjemnością w letniej wodzie.
— Słyszałem wczoraj pod wieczór krzyki w stajni — odezwał się, przeciągając się w wannie, jak kot na słońcu. — Pewno znów kogo obiłeś.
— Dałem Hermanowi trochę po łbie, bo nie dosypał koniom obroku, a ten próżniak wrzeszczał, jak gdybym go ze skóry obdzierał — odpowiedział Gall z poufałością starego sługi.
— Znam ja dobrze te twoje trochę po łbie. Pewnoś go okaleczył.
— Wypadł mu tylko jeden ząb, czego wcale nie żałuję, bo ma ich zawiele. Żre za trzech.
Prosiłem cię już kilka razy, żebyś ludzi nie bił bez potrzeby.
Gall wzruszył ramionami.
— Gdybym czasem którego nie poszturchał — odrzekł niechętnie — rozlazłoby się pańskie dobro, jak gałgany żebraka. Ta podła hołota shardziała. Ktoś powiedział niewolnikom, że imperator rozkazał zamknąć nasze świątynie i rozdać ich majątek pomiędzy Galilejczyków. To bydło uwierzyło i odgraża sie[1], że przejdzie gromadnie do chrześcian. Wieczorem snują się za ogrodem jacyś ludzie podejrzani, którzy szepczą przez mur z naszą służbą. Szczuję ich psami, a oni wracają ciągle.
— Znów ci się coś uwidziało — mówił Kajus Juliusz.
— Może mi się uwidzało, ale to wiem na pewno, że się te łajdaki na dobroci nie rozumieją. Gdy którego dobrze wygrzmocę, mam spokój na cały tydzień.
— Doczekasz się jeszcze, że się jaki zuchwalec na ciebie targnie. Zdarza się to coraz częściej.
Gall uśmiechnął się pogardliwie.
— Nie radziłbym nikomu — rzekł i wyciągnął przed siebie krótkie, muskularne ręce, obrosłe jak łapy niedźwiedzia.
— Wiem, że w twoim uścisku pękają kości — mówił Kajus Juliusz — i właśnie dlatego proszę cię po raz ostatni, żebyś mi ludzi nie bił bez potrzeby. Należy unikać wszystkiego, coby mogło dać Galilejczykom powód do skargi.
Gall mruknął coś niewyraźnego pod nosem, zarzucił na pana, który wyszedł z kąpieli, prześcieradło z miękkiej wełny i wycierał go z takim rozmachem, że się Kajusz Juliusz głośno roześmiał.
— Ostrożnie, bo mi żebra połamiesz — zawołał. — Nic ci twoja złość nie pomoże. Będziesz odtąd względniejszym dla niewolników, albo się rozstaniemy.
— Pan każe, sługa ulega — bąknął Gall. — ale niech mi tylko który coś porządnie przeskrobie...
Łypnął oczami i pokazał zdrowe, białe zęby, jak podrażniony kundel.
Kiedy pana dobrze wygniótł i osuszył, ogolił go i oczyścił jego ręce z włosów małemi obcążkami.
Tak odświeżony, przeszedł Kajusz Juliusz do pokoiku, przylegającego do sypialni. I tu nie było sprzętów zbytkownych. Duże krzesło z poręczami, mały stolik i dwie ogromne skrzynie tworzyły całe umeblowanie.
Senator brał z rąk Galla jedwabne suknie i ubierał się sam. Włożył na siebie dwie tuniki, krótszą pod spód, dłuższą na wierzch, a na nogi wysokie białe trzewiki i przymocował je do łydki, aż pod kolano, szerokiemi, purpurowemi taśmami.
Wsunąwszy na serdeczny palec lewej ręki jeden tylko pierścień, zwyczajną złotą obrączkę z portretem cesarza Walentyniana, przejrzał się w polerowanej srebrnej płycie i udał się do sali.
Czekała na niego służba, ustawiona po obu stronach ołtarza domowego, na którym żarzyły się węgle pokryte popiołem.
Licznym nie był dwór Kaja Juliusza. Nie miał on śpiewaków, śpiewaczek i tancerek, hystryonów i astrologów. Lektor, rządca, dozorca niewolników, kucharz, ogrodnik, dwóch woźniców, czterech tragarzów, wywoływacz i sześciu wyrostków, przydzielonych do kuchni i ogrodu, stanowiły całe otoczenie senatora. Każdy zamożniejszy plebejusz zatrudniał więcej ludzi.
Kajus Juliusz zasłonił głowę białym welonem i zbliżył się do ołtarza. Podniósłszy ręce do góry, modlił się szeptem wśród głębokiego milczenia służby.
Kiedy skończył cichą rozmowę z geniuszem domu, rzucił na węgle garść ziarn pszenicznych i wylał kilka kropel wina. Jego twarz zachowała podczas tej ceremonii taki spokój, iż trudno było odgadnąć, czy bierze w niej szczery udział lub też czyni tylko zadość prastaremu zwyczajowi, odnowienemu[2] w czasach ostatnich.
Po orgii zmysłów i po obojętności religijnej pierwszych trzech wieków ery chrześcijańskiej, przebudziła się w dogorywającym świecie pogańskim tęsknota za cnotą i wiarą dalekich przodków. Skutki rozpusty i dyletantyzmu filozoficznego obrzydły głównie patryotom rzymskim, którzy widzieli w zaniedbaniu świątyń przyczynę szybkiego rozkwitu wstrętnej im nauki Chrystusowej.
Pragnąc przytrzymać świetną przeszłość, zapadającą się bezpowrotnie w mroki dziejów dokonanych, usiłowali potomkowie wielkiego narodu wskrzesić wszystkie jej tradycye.
Co dało pra-pra-ojcom hart ducha i poczucie obowiązków obywatelskich, to miało pra-pra-wnuków dźwignąć z upodlenia. Tak się spodziewano. Najoświeceńsi mężowie rzymscy czwartego stulecia nie byli przyjaciółmi sybarytyzmu życiowego i filozoficznej bezwyznaniowości. Lucyanów, szyderców i bluźnierców, wiek ten nie wydał. Wrodzona naturze ludzkiej potrzeba oparcia się na sile, przekraczającej jego możność, zlawszy się z miłością podań rzymskich, wytworzyła potężną reakcyę zachowawczą, która wchłonęła w siebie najlepsze dusze pogańskie owego czasu.
Kogo „zabobon wschodni” dlatego, że pochodził z nienawistnego Rzymowi Wschodu, z ojczyzny wzgardzonych Syryjczyków i Żydów i że burzył podwaliny przeszłości, odtrącał, kogo nauka, pocieszająca głównie wydziedziczonych i nieszczęśliwych, nie pociągała, kto nie chciał lub nie mógł zrozumieć, iż zmienionym warunkom państwowym i społecznym było za ciasno w kole przestarzałych wyobrażeń i zasad, ten cofał się o lat tysiąc w tył, do kołyski pierwszych miast greckich i rzymskich, do samego początku cywilizacji, która dobiegała już do mety.
Poganie drugiej połowy czwartego stulecia chcieli wskrzesić wiarę Numy Pompiliusza i jego ludu z jej wszystkiemi formami i symbolami, zapomniawszy, że między pobożnym królem a patryotami z czasów Teodozyusza wznosiła się olbrzymia góra, utworzona z systematów filozoficznych, które strawiły, jak rdza, zaufanie do bogów, zwanych narodowymi. Ze starą wiarą miały wrócić stare cnoty...
Lecz wybitniejsi politeiści czwartego stulecia, jak cesarz Julian Apostata, filozof Temistius, mówca Symmachus, prefekt Flawianus, retor Libanius i i. zdawali sobie sprawę z niemocy dawnych tradycyi. Pojąwszy, że tylko wiara odświeżona, wyższa i szersza od poprzedniej, przygarniająca pod swoje skrzydła nie miasto lub naród, lecz człowieka w ogóle, mogłaby rozniecić nanowo wystygły zapał religijny, usiłowali przyswoić pogaństwu zdobycze ostatnich czasów. Wzięli oni od neoplatończyków ich „Słowo”, zbliżone do Boga monoteizmu, a od chrześcian cnotę miłosierdzia, nie odczuwaną przez starożytnych.
Ale to „Słowo” filozoficzne było tak samo pojęciem oderwanem, czemś niewyraźnem, niepochwytnem, jak szlachetne marzenia stoików.
Odrodzone pogaństwo Juliana Apostaty, na którym wzorowali się patryoci rzymscy z końca czwartego stulecia, zlepione sztucznie, oparte nie na żywej wierze, lecz na doktrynie, nie rozgrzewało szerokich mas. Była to tylko religia polityczna patryotów, którzy, nie chcąc się odczepić od przeszłości, chwycili się oburącz jej form i symbolów i łudzili się rozmyślnie domieszką nowych cnót i wyobrażeń.
Kajus Juliusz Strabo należał razem z Flawianem i Symmachem do najgorliwszych patryotów rzymskich. Pochodząc z rodziny rycerskiej, która uzyskała pierścień z łaski wielkiego Cezara, dlaczego przyjęła jego nazwisko rodowe, miał on poza sobą długi szereg wojowników i obywateli, zasłużonych ojczyźnie. Należał on jak Flawianus i Fausta Auzonia do owych nielicznych niedobitków szlachty rzymskiej, o których zapomniały wojny i zazdrość imperatorów.
Jak Flawianus i Symmachus, nienawidził i on chrześciaństwa.
Wszakże to Konstantyn, pierwszy imperator chrześciański, obraził do tego stopnia dumę „panów świata”, że przeniósł stolicę państwa z Rzymu do Bizancyum. On i jego następcy, prowadząc dalej dzieło, rozpoczęte przez Dyoklecyana, poznosili wszystkie dawne instytucye, odebrali senatowi i pretorom ich znaczenie, ośmieszyli purpurę patrycyatu i pierścień rycerstwa, odłączyli władzę cywilną od wojskowej, rozbili legion na drobne oddziały i odjęli narodowi ostatni cień samorządu. Oni oddali wojsko w ręce barbarzyńców i otworzyli bramy cesarstwa dla wszystkich awanturników lasów germańskich.
Lękając się bezustannie zemsty starego Rzymu, otoczyli się cudzoziemcami, zabroniwszy potomkom rodów historycznych służby w legionach.
Jakże miał on, Kajus Juliusz Strabo, przywiązany z takiem oddaniem do świetnej przeszłości Rzymu, jak najlepszy syn do najlepszej matki, sprzyjać religii, która lekceważyła tę przeszłość, burząc jej urządzenia?
Gdyby chrześciaństwo było tylko odmienną formą czci bogów, nie byłby czuł do niego niechęci. Tyle rozmaitych kultów chwaliło w Rzymie mieszkańców niebieskich po swojemu i nikt nie ograniczał ich swobody. Byle uznawały w Jowiszu Kapitolińskim ojca bogów i nie odwodziły poddanych państwa od obowiązków obywatelskich, mogły składać ofiary, komu tylko chciały. Fanatyzm religijny nie pobudzał nigdy prawdziwych Rzymian do czynów gwałtownych, tem zaś mniej w czwartem stuleciu, w którem filozofia wystudziła dawno żarliwość pierwotną.
Ale ten „zabobon wschodni” nie był tylko kultem religijnym, co rozumiał już Marek Aureliusz, Fronton i wszyscy wybitniejsi patryoci drugiego stulecia. Był to nowy porządek społeczny, tak wręcz, przeciwny dawnemu, iż nie mógł obok niego zgodnie istnieć.
Czuli to dobrze wielbiciele przeszłości rzymskiej czwartego stulecia, począwszy od mężów tak światłych, jak Julian Apostata, aż do ostatniego klienta, pochodzącego z krwi łacińskiej i dlatego śledzili zawistnem okiem szybki rozwój chrześciaństwa.
„Galilejczycy” chełpili się gorliwością w służbie Bożej i czystością obyczajów... Trzeba im dowieść, iż nie tylko ich „przewrotna wiara” posiada moc uszlachetnienia człowieka.
Wielcy twórcy potęgi rzymskiej nie wiedzieli nic o „przesądzie wschodnim”, a mimo to świecą ich cnoty na kartach dziejów, jak gwiazdy promienne.
I oto dlaczego zabłysły nagle na całym obszarze zachodnich prowincyj państwa, złączonych ściślej od wschodnich z przeszłością Rzymu, święte ognie i odżyło jeszcze raz stare pogaństwo z siłą pierwotną w chwili, kiedy się jego powrotu już nikt nie spodziewał.
Kajus Juliusz Strabo, spadkobierca zwątpień, cynizmów i rozpusty kilku wieków, wychowaniec literatury greckiej modlił się codziennie, rano i wieczorem, przed ołtarzem domowym, sypiał na ubogiem posłaniu, ubierał się sam i jadał proste potrawy. Jego ojciec potrzebował do usługi osobistej większej ilości rąk, aniżeli on do zarządu całego domu. Jego dziad nie zastanawiał się nawet nad tem, czy kara, wymierzona niewolnikowi, boli, a on zalecał swojemu dozorcy pobłażliwość. Niech Galilejczycy wiedzą, że i ci, których oni pogardliwie bałwochwalcami nazywają, zarzucając im okrucieństwo względem ubogich i wydziedziczonych, posiadają cnotę miłosierdzia. Zalecali ją przecież swoim wyznawcom stoicy i neoplatończycy.
Dokonawszy ofiary porannej, przeszedł Kajus Juliusz po schodach marmurowych do pracowni[3], dokąd udali się za nim lektor i dozorca.
Był to pokój, w którym najchętniej przebywał. Tu wydawał rozkazy rządcy i dozorcy, załatwiał sprawy z dzierżawcami dóbr, czytał, pisał, słuchał lektora i przyjmował bliższych znajomych. Tu miał bibliotekę, składającą się z kilkuset drogocennych rękopisów i otoczył się wszystkiem, co lubił.
Ktoby się znalazł w pracowni Kaja Juliusza, nie wiedząc, że to mieszkanie senatora, wziąłby ją za sklep handlarza starożytności.
Wzdłuż ścian stały szafy, a w nich, na półkach, ułożyła troskliwa ręka wielkie mnóstwo naczyń i sprzętów, pochodzących z różnych epok.
Były tam noże, półmiski, dzbany i amfory z czasów konsulów, miecze i naramienniki słynnych wodzów, złote i srebrne monety pierwszych imperatorów, naszyjnik cesarzowej Faustyny, czarki, gemmy i wiele innych osobliwości, poszukiwanych przez zbieraczów. Magnacką fortunę uwięził Kajus Juliusz w tych pamiątkach po dawnym Rzymie.
Usiadłszy w dużem krześle z poręczami, rzekł do starego Galla:
— Podasz mi tu śniadanie.
A zwróciwszy się do lektora, zapytał:
— Czy nie było pisma od konsula?
— Aureliusz Symmachus wzywa Twoją Przesławność na posiedzenie senatu — odpowiedział lektor, wolny uczony rzymski, wychowany w szkołach ateńskich.
— Na dziś?
— Na jutro, w świątyni kapitolińskiej.
— Doszliśmy wczoraj do pożegnania Hektora z Andromachą...
Kajus Juliusz spożywał śniadanie, składające się z grzanego wina, chleba, dwóch jajek i kilku oliwek, a jego lektor wydobył z bronzowej puszki zwój pargaminów i czytał po grecku:
Żono, to samo i mnie niepokoi, lecz wstydby mi było
Straszny w obliczu Trojanów i szato-powłóczystych Trojanek
Jeślibym tutaj, z daleka od walki, jak tchórz się pozostał,
Duszaby nie dozwoliła, bom przywykł być znakomitym
Zawsze i z przodownikami samymi stawać do boju,
Ojcu sławę zdobywać uczciwą i sobie samemu.
Dobrze to samo i ja przewiduję i w duszy i w sercu:
Zbliży się dzień ostateczny zagłady Ilionu świętego,
Zginie i Pryam, przesławny oszczepnik i naród Pryama.
Ależ nie tak mnie zatrważa narodu niedola nieszczęsna,
Nie tak króla Pryama i matki, Hekuby czcigodnej,
Nie tak braci rodzonych, choć oni i liczni i dzielni,
Runą głowami w kurzawę, zmiażdżeni wrogów potęgą —
Jak zaś twoja, gdy który Achejczyk w spiż uzbrojony.
Porwie cię, łzami zalaną i dni swobody pozbawi.
— Czy służyłeś w legionach? — zapytał Kajus Juliusz, przerywając lektorowi.
— Ojcu mojemu udało się przekupić dekuryona i pominięto mnie przy poborze — odpowiedział lektor.
— Jesteś Rzymianinem a usuwasz się od powinności wojskowej? Nasi przodkowie spieszyli pod sztandary bez przymusu — mówił senator.
— Ty wiesz, panie, że nasi ojcowie mieli inne pojęcia o celach życia.
— Wolny Rzymianin może mieć tylko jeden cel: służyć ojczyźnie. Nas, czoło narodu, pozbawiła chytrość nowych imperatorów zaszczytu wsławienia się pod orłami. Ci panowie od wczoraj lękają się, abyśmy nie pozyskali względów żołnierza, któremu zawdzięczają władzę. I lękają się słusznie, każdy bowiem z nas ma więcej prawa do tronu, aniżeli oni, wyrzuceni łaską najemnego żołdactwa na sam szczyt państwa. Ale dlaczego wy, plebeje, których się nikt nie obawia, dlaczego gardzicie wy służbą wojskową. Nazywacie się Rzymianami, a pozwalacie sobie wytrącać broń z ręki. Z waszej winy przestały być legiony rzymskie rzymskiemi. Nie my przelewamy krew na polach bitew, lecz barbarzyńcy, walczący za pieniądze. Nie byłoby nic dziwnego, gdyby ci barbarzyńcy zażądali zamiast złota, panowania.
— Po ustach lektora przewinął się uśmiech pogardliwy.
— Ty wiesz, panie, że to niemożliwe — wyrzekł.
— Dlaczego niemożliwe? — zapytał senator. — Tylko siła panuje, a wojsko jest siłą. Korzystamy już kilka wieków z zasług przodków, nic za to ich pamięci nie oddając. Powiadasz, że mamy dziś inne pojęcia o celach życia? Jakie? Pojęcia filozofii greckiej z czasów jej upadku? Są one dobre dla zbogaconych handlarzów, dla lubieżników i niedołężnych starców.
Lektor milczał zakłopotany.
— Czytaj dalej! — rozkazał Kajus Juliusz szorstko.
Rzekł i do syna ramiona wyciągnął Hektor świetlisty,
Ale cofnęło się dziecko do niańki w fałd opasanej,
Tuli się z płaczem, widoku się ojca swego przeląkłszy.
Straszy je zbroja błyszcząca i hohoł z włosa końskiego,
Potrząsający się groźnie na szczycie pięknego szyszaka.
Na to zaśmiali się ojciec kochany i matka czcigodna,
Zdjął więc Hektor świetlisty przyłbicę z głowy śpiżową,
Połyskującą się pięknie, położył ostrożnie na ziemi,
Poczem dziecko całuje kochano, kołysząc na ręku,
Modli się głośno do Zeusa i innych bogów wieczystych.
Powtórnie przerwał senator lektorowi. Oparłszy głowę na ręce, kończył za niego z pamięci.
Zeusie i inni bogowie, dozwólcie niechże i syn ten,
Krew z krwi mojej, podobnie jak ja w Ilionie panuje,
Również niepokonany niech wodzi na boje Trojanów,
O nim niechaj powiedzą, od ojca syn doskonalszy,
Kiedy powróci z utarczki, a niosąc zbroję skrwawioną
Z wroga, którego zagładził, niech serce matczyne pociesza,
....................
Ach, Bóg z tobą kobieto, żałością się w duszy nie unoś,
Nikt-bo mnie do Hadesu nie ześle wbrew przeznaczeniu,
Swej zaś doli, o wierzaj, nie uszedł żaden śmiertelnik,
Czy on niemężny, czy dzielny, jak skoro na świat się narodził.
Wracaj-że miła do domu i pilnuj swoich zatrudnień
Zwykłych, kądzieli i krosien, a każ i swym służebnicom
Siąść do roboty, a wojną mężowie kłopotać się będą,
Wszyscy mieszkance Ilionu, a ja między nimi najbardziej.
Jego głos, zrazu świeży, dźwięczny, słabł, gdy się zbliżał do końca modlitwy, jakby się zmęczył jędrną mową Homera. Ostatnie dwa wiersze skonały na jego ustach cichym szeptem.
Zamikł i wodził smutnym wzrokiem po marmurowych biustach Korneliów, Fabiów, Juliów, Klaudyów, Kwintyliów, ustawionych na szafach.
...... a wojną mężowie kłopotać się będą
Wszyscy mieszkańce Ilionu, a ja między nimi najbardziej.
powtórzył półgłosem.
Spojrzał na swoje małe, wypieszczone ręce, na szczupłe ramiona, na wąską klatkę piersiową i uśmiechnął się gorzko.
— Na dworzu nie grzeje prawdopodobnie słońce wczorajsze? — wyrzekł, zwracając się do lektora.
— Od samego rana prószy drobny deszczyk — objaśnił uczony. — Mamy tego roku przykrą jesień.
— Czuję ją w kościach — mruknął senator.
A podniósłszy się z krzesła, dodał:
— Nie jesteś mi już dziś potrzebny. Niech listy do dzierżawców będą na jutro gotowe.
Kiedy się lektor oddalił, przeciągnął się Kajus Juliusz, jak robotnik, prostujący muskuły po pracy kilku godzin, potem mówił do siebie wolno, oddzielając wyraz od wyrazu:
Zbliży się dzień ostateczny zagłady Ilionu,
Zginie i Pryam, przesławny oszczepnik, i naród Pryama.
Cienie smutku ogarnęły jego twarz wychudłą, zarysowaną z wyrazistością kamei.
Nagle drgnął i odwrócił szybko głowę w stronę kotary.
— Gdybym wiedział, że cię szelest kroków przeraża, jak chorą niewiastę — odezwał się Konstacyusz Galeryusz, który wchodził do pracowni — byłbym posłał przed sobą wywoływacza. Bądź pozdrowiony! Pewno cię znów zmiana powietrza rozebrała.
Kajus Juliusz otrząsł się, jakby go zimne dreszcze przeszły.
— Witaj! — odparł. — Dokucza mi w istocie ten obrzydliwy drobny deszcz, który przenika mury i wciska się pod skórę ludzką. Śmiejesz się? Gdyby tak twoi przodkowie przez kilka pokoleń za dobrze jedli, za dużo pili i zbyt gorąco kochali, jak moi, czułbyś w sobie także zimno nawet w skwarne dni lata.
— Znaczy to, że mam być swoim przodkom wdzięczny za to, iż nie znali się na dobrych rzeczach — mówił Konstancyusz Galeryusz i usiadł ciężko na krześle. — Jestem zmęczony, jak gladyator po opuszczeniu areny. Czy wiesz co dziś robiłem? Nie zgadniesz. Obiegłem dwadzieścia razy mój ogród.
— Chcesz się pozbyć tuszy?
— Nie sądziłem, żebyś był tak dowcipny. W istocie. Tłuszcz zawadzałby mi na wojnie.
— Jesteś zbyt przezorny. Do wojny jeszcze daleko.
— A mnie się zdaje, że blizko.
— Czy mówiłeś z Flawianem?
— Prefekt pokazywał mi pismo Walentyniana. Ten Galilejczyk przemawia zbyt ostro, żebyśmy mogli i tym razem liczyć na jego względność. Bywają chwile, w których szczęk oręża jest najwłaściwszą odpowiedzią. Za długo znosimy samowolę Teodozyusza.
Kajus Juliusz spojrzał z zazdrością na gościa.
— Gdybym miał twoje zdrowie — wyrzekł z żalem.
— Tylko się nie martw — pocieszał go Konstancyusz Galeryusz. — I dla ciebie znajdzie się robota. Rozumna głowa waży więcej od silnych ramion.
— Ale nie na wojnie.
— I na wojnie.
Zamyślili się obaj, patrząc przed siebie.
Po jakimś czasie zaczął Konstancyusz Galeryusz:
— Chciałem ci powiedzieć, że konie Rufina są do nabycia. Zgrał się wczoraj w kości i chce się pozbyć karych ogierów, na które ostrzysz zęby od trzech miesięcy. Możesz je nabyć za tanie pieniądze.
Kajus Juliusz wzruszył ramionami.
— Obędę się bez ogierów Rufina — wyrzekł.
— Dlaczego? — zapytał Konstancyusz Galeryusz zdziwiony. — Tak ci się zawsze podobały.
— Nie wiadomo, na co pieniądze będą niedługo potrzebne.
— Przyznaj się, że zapłaciłeś znów ogromną sumę za dziurawe sandały Cyncynata lub za spinkę Cezara. A może udało ci się złowić kawałek ogona wilczycy, co karmiła Remusa i Romulusa? Pokaż zdobycz, bo nie wytrzymasz.
Wesoło roześmiał się Kajus Juliusz. Zbliżywszy, się do jednej z szaf, wydobył z niej jakieś gliniane, naczynie i podniósł je do góry.
— Podziwiaj! — wyrzekł tryumfująco.
Oczy jego błyszczały, twarz ożywiła się.
Konstancyusz Galeryusz przypatrzył się naczyniu z jednej strony, obszedł je dokoła, obejrzał z drugiej strony i wyrzekł:
— Skorupa!
— O ty niedźwiedziu z lasów Recyi — mówił Kajus Juliusz — więc ciebie nie zachwyca półmisek z czasów Tarkwiniusza Pysznego? Czy słyszysz? Za czasów Tarkwiniusza Pysznego używali nasi praojcowie takich półmisków.
— Moje psy jedzą na lepszych naczyniach — wyrzekł, śmiejąc się Konstancyusz Galeryusz.
— Barbarzyńco! — zawołał Kajus Juliusz. — Nie dla twoich tępych oczu taka świętość.
Chciał schować naczynie do szafy, ale go patrycyusz powstrzymał.
Naucz-że mnie sztuki poznawania tych cudów — mówił — abym mógł wtrącić mądre słówko, gdy będą u Symmacha rozprawiali o starożytnościach. Aż mnie wstyd, że muszę wtedy zawsze milczeć.
Nachylili się obaj nad półmiskiem z czasów Tarkwiniusza Pysznego. Kajus objaśniał znaki, po których się poznaje naczynia z owej epoki; Konstancyusz słuchał uważnie.
Kiedy tak stali, zbliżeni do siebie głowami, uchyliła drobna, biała ręka kotary, zasłaniającej pracownię od strony dziedzińca i dwoje dużych, niebieskich, ciekawych oczu zaświeciło nad zadartym noskiem. Za noskiem ukazała się twarz, a za twarzą cała postać Porcyi Julii.
Uśmiechnęła się filuternie i posuwała się wolno na palcach nóg, wstrzymawszy oddech. Za nią czołgał się duży pies brytański.
Gdy stanęła za plecami Konstancyusza Galeryusza, klasnęła z całej siły w dłonie.
Kajus i Konstancyusz odskoczyli od siebie przerażeni, a Porcya śmiała się pustym śmiechem psotnego dzieciaka. Pies, rozbawiony, jak jego pani, wtórował jej radosnem szczekaniem.
Wyśmiawszy się, podbiegła dziewczyna do brata, objęła go wpół, okręciła wokoło i zarzuciła mu ręce na szyję.
— Pozdrowienie poranne przynoszę ukochanemu braciszkowi — mówiła, całując senatora w obydwa policzki.
Porcyo, mój półmisek z czasów Tarkwiniusza Pysznego! — zawołał rozpaczliwie Kajus Juliusz, podniósłszy do góry skorupę.
Pies skakał jak opętany, usiłując dosięgnąć pyskiem drogocenne naczynie.
— Odpędź Lidyę — błagał Kajus.
— Lydya, dosyć tego! — fuknęła Porcya.
Pies uspokoił się natychmiast. Przywarowawszy u stóp swojej pani, lizał jej rękę.
Teraz zwróciła się Porcya do Konstancyusza, ujęła palcami sukienkę z obu stron, zrobiła dyg i wyrzekła grubym głosem:
— Pozdrowienie Twojej Przesławności!
Ten sam gest wykonał Konstancyusz Galeryusz i odparł tak samo ponuro:
— Niech bogowie zachowają Twoją Przesławność!
Kiedy uniósł lekko togi i cofnął w tył prawą nogę, wyglądał tak komicznie, że Porcya wybuchnęła znów głośnym śmiechem.
— Mógłbyś się pokazywać w teatrze jako pantomim — zawołała.
— Ale powiedz mi, dlaczego ludzie nazywają ciebie przesławnym? — zapytała. — Cóż ty zrobiłeś tak sławnego, że jesteś przesławnością?
— Porcyo! — odezwał się Kajus Juliusz, który zamknął już swoje naczynie do szafy.
— Daj jej pokój — prosił Konstancyusz Galeryusz. — Wiesz przecież nie od dziś, że Porcya wybrała sobie mnie za wazę, do której zlewa bez przeszkody swoją wesołość.
— Obszerna waza! — zauważyła Porcya.
— Obszerna! — potwierdził Konstancyusz — ale niedługo będzie węższa.
— Może przystałeś do Galilejczyków i udasz się na pustynię, by się raczyć korzonkami.
— Do Galilejczyków nie przystałem, bom Rzymianin, ale korzonkami żywić się mogę, gdy zajdzie potrzeba, bo mam dobre zęby. Dziwisz się słusznie, dlaczego mnie ludzie nazywają Przesławnością. Wiem o tem sam, że kupiony tytuł należy uprawnić czynami odważnemi.
Porcya wzięła dużą rękę Konstancyusza w swoje drobne, białe palce i głaszcząc ją. wyrzekła serdecznie:
— Znów cię moja niemądra wesołość dotknęła. Ale ty nie masz do mnie żalu? Ty wiesz, że nie obrażam nigdy nikogo rozmyślnie.
— A ty wiesz, że tobie ze mną wszystko wolno — odparł Konstancyusz Galeryusz i spojrzał na Porcyę z taką miłością, że dziewczyna spłonęła.
— Mogłabyś się przychylić do jego prośby, którą powtórzył już tyle razy — odezwał się Kajus Juliusz i stanąć z nim przed ołtarzem jego bogów domowych.
Porcya odskoczyła od Konstancyusza.
— Z nim? Nigdy! — zawołała opryskliwie.
— Dlaczego? — zapytał brat. — Czy dlatego, że należy do nowego patrycyatu? Nowy na nim tytuł, ale stara w nim miłość do Rzymu, a jeszcze starsza uczciwość i dobroć. Pierścienia rycerskiego nie zdobył jego pradziad zdradą i podłością wyzwoleńców cesarskich, lecz z mieczem w ręku, w służbie przybranej ojczyzny, tak samo, jak niegdyś nasi przodkowie. Małżonka wierniejszego i lepszego nie znajdziesz Porcyo.
— Wiem, że Konstancyusz Galeryusz jest poczciwy i dobry — odparła Porcya — ale jakżebym ja obok niego wyglądała? Jak sarna obok słonia. Nie chcę!
Patrycyusz uśmiechnął się dobrotliwie.
— Wiadomo, że słonie bywają cierpliwi — mówił. — Mamy oboje czas.
— Sądzisz, że twoja cierpliwość złamie moją wolę? — zawołała Porcya z dziecięcą złością.
— Wierzę, że będziesz mnie kiedyś bardzo kochała.
— Cóż upoważnia cię do tak zuchwałego mniemania.
— To, że się ze mną zanadto kłócisz.
— Będę odtąd milczała, jak, jak, jak... — mówiła Porcya szybko, tupając nóżkami.
— Jak Porcya Julia — poddał jej Konstancyusz, śmiejąc się.
Dziewczyna pogroziła mu palcem, okręciła się na pięcie i wybiegła z pokoju. Za nią podążył pies z wesołem szczekaniem.
Jeszcze się kotara chwiała, kiedy się na przeciwnym progu ukazał wywoływacz.
— Znakomity Winfridus Fabricyusz! — oznajmił.
— Kajus Juliusz spojrzał zdziwiony na Konstancyusza, jakby pytał: czego ten chce ode mnie?
— Nie przyjąłbym tego Galilejczyka — mruknął patrycyusz.
— Może ma do mnie jakie polecenie z Wienny — odpowiedział senator.
— Niech wejdzie! — rozkazał niewolnikowi i zarzuciwszy na siebie togę, udał się do sali.
Wojewoda miał na sobie ten sam strój wojskowy, w którym przybył na uroczystość rodzinną Symmacha. Nawet miecza nie zostawił w przedsionku.
— Pozwoliłem sobie zakłócić spokój Twojej Przesławności — zaczął — nie jako wojewoda Italii i chrześcianin, lecz jako dawny znajomy z Wienny.
— Witaj! — odparł Kajus Juliusz i wskazał ręką na jednę z sof, ustawionych w półkolu na środku sali.
— Ponieważ znam w Rzymie tylko ciebie jednego bliżej — mówił wojewoda — przeto chciałbym się z tobą rozmówić otwarcie w sprawie, która obchodzi zarówno nas, chrześcian, jak was, pogan.
— Wyznawców bogów narodowych — poprawił Kajus Juliusz.
Jakby tej uwagi nie słyszał, ciągnął wojewoda dalej:
— Doniesiono mi, że zamierzacie pochować waszych zabitych z niezwykłą okazałością i że sam konsul przemówi do ludu na głównym rynku. Gdyby to zbiegowisko miało wywołać nowe rozruchy, byłbym zmuszony ściągnąć do Rzymu całą załogę Italii i zabronić nadal wszelkich liczniejszych korowodów.
Na twarz senatora wystąpił rumieniec.
— Przekonałeś się sam, że załoga palatyńska wystarcza najzupełniej do przywrócenia porządku — wyrzekł, rzuciwszy wojewodzie nieprzyjazne spojrzenie — co zaś do twojej groźby, to przekracza ona granice władzy wojewody. W obrębie murów miasta rozkazują u nas prefekt i konsul.
— Przybyłem do ciebie — mówił wojewoda — aby cię objaśnić co do granic władzy, z jaką mnie do Italii posłano. Mógłbym was pominąć i okazać pełnomocnictwo cesarskie dopiero wtedy, gdybyście go zażądali, ale moja natura żołnierska nie znosi gry zakrytej. Wiedzcie tedy, iż przybyłem do Rzymu z poleceniem wykonania edyktu boskich i wiecznych imperatorów bez względu na środki, jakie będę uważał za potrzebne. Teraz rozumiesz, dlaczego sobie nie życzę uroczystego pogrzebu waszych zabitych. Nie lubię łatwego rozlewu krwi. Żołnierz powinien tylko na polu bitwy mordować.
Kajus Juliusz zrozumiał go doskonale. Widać było, że dobywa wszystkich sił woli, by zachować spokój. Jego usta i powieki drgały nerwowo, prawa ręka wpiła się w poręcz sofy.
— Rozumiem i widzę — odezwał się po dłuższem milczeniu głosem ochrypłym z wewnętrznego wzruszenia — iż chcesz być gorliwszym od boskich i wiecznych imperatorów, którzy obdarzyli Flawiana i Symmacha najwyższemi zaszczytami zachodnich prefektur, uszanowawszy ich zasługi i cnoty. Rozumiem i widzę, że przybyłeś do nas z nienawiścią nieprzejednanego wroga, niepomny na przykazania twojej wiary, która uczy: „Miłujcie nieprzyjacioły wasze, dobrze czyńcie tym, którzy was mają w nienawiści, a módlcie się za prześladujące i potwarzające was“. O, chrześcianie! Zaledwie opuściliście podziemia i kryjówki zaułków, a już zapomnieliście o zasadach które były niegdyś waszą siłą.
A kiedy na niego wojewoda spojrzał zdziwiony, ciągnął dalej:
— Dziwisz się, że poganin, jak mnie pogardliwie nazywasz, zna wasze księgi? My, niedobitki narodu, zapomnianego od pewnego czasu przez bogów, szukamy w mądrości wszystkich wyznań źródła nowej prawdy, któraby nam wróciła dawną moc i cnotę. Ale w waszych księgach nie ma owego źródła, kiedy zasady, zawarte w nich, nie potrafiły uszlachetnić natury ludzkiej.
Wojewoda, który się takiego obrotu rozmowy nie spodziewał, milczał zakłopotany. Po chwili odparł:
— Nie jest rzeczą śmiertelnika zgłębiać drogi i środki, jakiemi się Stwórca i Pan świata do celów swoich posługuje. Krew ludzka jest Mu widocznie jeszcze potrzebna, kiedy się jej domaga. Gdy nadejdzie chwila właściwa, nastanie niezawodnie na ziemi zapowiedziane królestwo niebieskie.
Teraz spojrzał senator zdziwiony na wojewodę. Była to dla niego mowa obca, której jego sceptycyzm nie rozumiał. On pytał wszędzie i zawsze: dlaczego, dokąd, w jakim celu? A ten Galilejczyk zamykał i oczy i uszy i szedł przed siebie, nie oglądając się na prawo i na lewo.
— Tak sądzisz? — zapytał, chcąc pobudzić wojewodę do mówienia.
— Tak wierzę! — odpowiedział chrześcianin ciepłym głosem głęboko odczutego przekonania.
— Mniemasz że nasza krew jest twojemu Bogu potrzebna?
— Wierzę, iż Bóg prawdziwy postanowił w niezbadanych wyrokach swoich waszą zagładę, bo gdyby tak nie było, nie oddałby steru państwa w ręce tak żarliwych chrześcian, jak Teodozyusz i Walentynian, i nie wybrałby mnie na wojewodę Italii.
Senator słuchał uważnie. Wojewoda odpowiadał ciągle: wierzę!
Słowo to uderzyło Rzymianina. Patrzył on na twarz Fabricyusza, rozjaśnioną dziwnym płomieniem, tryskającym z jego czarnych oczu.
Nagle zrozumiał, dlaczego wojewoda odpowiadał ciągle: wierzę! Galilejczyk nie badał, nie wątpił, lecz wierzył w swojego Boga, jak wierzy posłuszne dziecko w ukochanego ojca. W jego piersiach biło owe dobroczynne źródło, z którego bohaterscy twórcy Rzymu czerpali moc do znoszenia nadmiernych trudów bez skargi, ochoczo — źródło żywej wiary, którego on, spadkobierca obojętności religijnej kilku pokoleń, szukał daremnie w księgach wszystkich wyznań. Dla wojewody nauka Chrystusa nie była wiarą polityczną, lecz potrzebą duszy, serca. On... wierzył...
I zrozumiał poganin siłę chrześciaństwa. „Z wiarą nie walczyć przezorności ludzkiej...”
— Uczynisz, co będziesz uważał za swój obowiązek — wyrzekł — ale ostrzegam cię, że jeszcze dużo krwi popłynie, zanim twój Bóg zwycięży w Rzymie. Szczerość za szczerość.
— Chciałem, żebyście wiedzieli, kogo boski i wieczny Walentynian przysłał do Rzymu — mówił wojewoda, podnosząc się z sofy. — Oszczędzać was nie będę, jednakże, gdybyście mi chcieli zadanie ułatwić powolnością, byłbym względnym dla waszych przyzwyczajeń. Nie zamknąłbym od razu wszystkich świątyń.
— Zanim o tem mówić będziemy, należy czekać na ostateczną odpowiedź boskich imperatorów do których senat wyśle w tych dniach prośbę pokorną.
— Trudzicie się daremnie — rzekł wojewoda.
— Nie jest rzeczą twoją ani moją uprzedzać boską wolę imperatorów — odparł Kajus Juliusz chłodno.
— Miałem nadzieję, iż uwzględniasz moje powody, i odwiedziesz prefekta i konsula od owego pogrzebu — mówił jeszcze wojewoda. — Lękam się nowych zaburzeń.
— Uczynisz, co do ciebie należy, nas zaś zostaw losowi, który nam bogowie przeznaczyli.
Pożegnali się sztywnym ukłonem.
Kiedy się wojewoda oddalił, zwiesił Kajus Juliusz głowę i splótł ręce na łonie. Jego drobna postać, złamana, schylona, jak podcięta przy korzeniu roślina, zdawała się jeszcze wątlejszą. Wrażenia siły nie robił ten potomek wielkiego rodu rzymskiego.
— A mówiłem ci, że trzeba będzie... — odezwał się Konstancyusz Galeryusz, schodząc po stopniach marmurowych, które prowadziły z pracowni do sali.
Plunął w garść i podniósł pięść, jakby się na kogoś zamierzał.
— Słyszałem wszystko — mówił — bo chciałem ci przyjść z pomocą, gdyby się Galilejczyk zapomniał. To jakiś gwałtownik! Mówię od dawna: chwycić za oręż i bić! — a wy wahacie się ciągle. Na co tu czekać? Z każdym dniem tracimy więcej gruntu pod nogami. Inaczej będą z nami imperatorowie rozmawiali, gdy podamy im prośbę na końcu miecza. A zresztą, kto jest od lat dwustu imperatorem? Ten, kto mocniejszy.
— Nie możesz się nauczyć ostrożności — odezwał się Kajus Juliusz — a nie wiadomo, gdzie zdrada czyha. Twój głos przenika mury.
Konstancyusz Galeryusz machnął ręką obojętnie.
— Żywcem mnie nikt nie weźmie, co się zaś z moim trupem stanie, obchodzi mnie bardzo mało — mruknął. — Nie poddawaj się zwątpieniu, bo śladami tej zrzędzącej wiedźmy idzie zawsze klęska. Nie zaprowadziła ona jeszcze nikogo do zwycięstwa.
— Gdybym miał twoje zdrowie, a jego wiarę — mówił Kajus Juliusz z żalem.
— Ale masz miłość do przeszłości Rzymu, ta zaś starczy za zdrowie i wiarę — pocieszał go patrycyusz.
Kajus Juliusz uśmiechnął się z niedowierzaniem. Nagle przesunął ręką po czole i podniósł głowę.
Tak, tak, nie należy się poddawać zwątpieniu, nie należy tracić odwagi — mówił gorączkowo, poprawiając na sobie togi. — Trzeba się bronić... Ty udasz się natychmiast do konsula, ja każę się zanieść do prefekta. Niech radzą, niech przyśpieszą krok stanowczy. Tego Galilejczyka trzeba z Rzymu usunąć... Ktoś z nas musi jechać do Arbogasta... I naszych zwolenników w legionach, rozłożonych w miastach Italii, trzeba uprzedzić...
— Takim cię lubię — zawołał Konstancyusz Galeryusz serdecznie. — Nie lękaj się! Mamy jeszcze pieniądze. Nie sami tylko Gotowie Teodozyusza walczą za złoto. Kupimy sobie miecze Franków i Gallów, a wówczas zobaczymy, kto będzie komu zamykał świątynie...
Winfridus Fabricyusz, opuściwszy dom Juliusza, wskoczył do rydwanu, który czekał na niego przed bramą, wziął z rąk niewolnika lejce i krzyknął na dwóch konnych legionistów:
— Do pałacu Lateranów!
Żołnierze ruszyli z miejsca galopem, poprzedzając wojewodę, który prowadził ogniste klacze hiszpańskie ze zręcznością cyrkowego woźnicy.
— Z drogi! Miejsce dla znakomitego wojewody! — nawoływali żołnierze.
Dopóki się rydwan toczył po bazalcie ulicy Ogrodowej, niepowstrzymywała jego szybkiego biegu żadna przeszkoda. W tej zacisznej dzielnicy miasta, zamieszkanej głównie przez senatorów, bywało zwykłe o tej porze pusto. Tylko bezpośrednio po wschodzie słońca snuły się tu gromady wolnych żebraków, stukających do bram możnych panów.
Ale kiedy wojewoda, skręciwszy na lewo, wpadł w samo ognisko ruchu handlowego i przemysłowego stolicy, w ulicę Szeroką, okazały się nawoływania jego straży przybocznej bezskuteczne. Płynęła tu ciągle, pod górę ku bramie Flamińskiej i na dół, w stronę Kapitolu, żywa fala, która zalewała nie same tylko boczne chodniki. I środkiem ciągnęły lektyki, krzesła przenośne i taczki z ciężarami.
A ten lud rzymski, który pamiętał bardzo dobrze, że jeszcze niedawno nawet konsulowie i pretorowie kazali swoim liktorom wyjmować w obrębie murów miasta z pęków rózg topory, by nie obrażać jego oczu znakiem władzy, nie zwracał wcale uwagi na wojewodę.
Widział on tyle świetnych korowodów, tyle blasku, roztaczanego przez senatorów na ulicach, ocierał się codziennie o tylu dostojników, iż mijał obojętnie skromny rydwan. Tylko, gdy legioniści naglili konie do pośpiechu, odwracały się tu i owdzie głowy i odzywały się głosy.
— Wolno! Czekać!
I głuchy pomruk rozlewał się wówczas wokoło.
Winfridus Fabricyusz, przywykły w pobliżu dworu cesarskiego i na prowincyi do kornej uległości tłumów, dziwił się zuchwalstwu ludu rzymskiego. Wychowaniec czasów nowych, które lekceważyły rozmyślnie tradycye przeszłości, miał on ochotę spaść na harde karki plebsu stolicy, lecz tych karków było tak dużo, iż jego żołnierska gwałtowność nie przełamałaby ich w razie oporu. A na porażkę w burdzie ulicznej nie mógł się narazić główny przedstawiciel siły zbrojnej. Przeto powstrzymał rącze konie i zawołał na legionistów, żeby zwolnili kroku.
Dziwiło go nie samo tylko zuchwalstwo ludu rzymskiego. Wszakże była dziś niedziela, dzień święty dla chrześcian. Sobór nicejski zakazał w tym dniu pracować.
W Wiennie i miastach, sąsiadujących z rezydencyą imperatora, stosowali się nawet innowiercy do tego przepisu, uświęconego przez edykty cesarskie, nad których wykonaniem czuwali gorliwie urzędnicy, bez względu na wyznanie, do jakiego należeli.
A tu, w dawnej stolicy państwa, ruszała się i wrzała ulica, jak gdyby nowy porządek wcale nie istniał. Kupcy nie pozamykali sklepów, drobni handlarze nie zwinęli straganów, rozstawionych na chodnikach, rzemieślnicy kuli, piłowali, stukali w warsztatach, przyśpiewując sobie przy robocie. Nawet członkowie rządu nie szanowali woli cesarskiej.
Jakiś senator spieszył do Kuryi, otoczony tłumem służby i klientów. Sędziowie, adwokaci, pachołkowie miejscy ciągnęli ku głównym rynkom, do zwykłych zajęć dni powszednich.
Patrząc na ten ruch, przypomniał sobie wojewoda słowa Kaja Juliusza. Starzy bogowie byli w Rzymie jeszcze w istocie silni, silniejsi, niżeli się zdawało imperatorom chrześciańskim. Ten gród odwieczny pozostał miastem pogańskiem mimo gniewu Konstancyusza, Gracyana, Teodozyusza i Walentyniana.
I zrozumiał żarliwy chrześcianin, że podjął się bardzo trudnego zadania. Jakże pozamykać świątynie w mieście, które będzie prawdopodobnie broniło swoich domów bożych z szałem rozpaczy? Zanim krzyż ostatecznie zwycięży, popłynie jeszcze dużo krwi...
Ponuro rozglądał się wojewoda w około, jakby czuł żal do tych ludzi za ich nierozumny, grzeszny, podług niego, upór. Dlaczego jesteście ślepi na światło prawdziwej wiary, dlaczego zamykacie sobie własnowolnie bramy królestwa niebieskiego pytały jego oczy zagniewane.
Gdy tak rozmyślał, uciszyła się nagle ulica. Żywa fala, chociaż jej do tego żadna przeszkoda nie zmusiła, rozstąpiła się na dwie połowy, usuwając się na chodniki. Mężczyźni zdejmowali z głowy poły tog i płaszczów, któremi się zasłonili od deszczu, kobiety kłaniały się tak nizko, że dotykały prawie twarzą bruku.
Zanim się wojewoda spostrzegł, przypadło do jego koni kilku ludzi, pochwyciło je za uzdy i odciągnęło rydwan na stronę.
Winfridus Fabricyusz chciał krzyknąć na swoich żołnierzów, lecz nagle zbladł i szarpnął klacze z taką siłą, że stanęły dęba.
Wolno, poważnie przesunęła się obok niego lektyka, a w niej spoczywała Fausta Auzonia. Poprzedzał ją liktor i otaczał ją liczny dwór, składający się z młodzieży płci obojga stanu senatorskiego i rycerskiego.
Z powstrzymanym oddechem, pochylony ku przodowi, wpatrywał się wojewoda w westalkę, jak ptak, oczarowany wzrokiem węża. Cała biała, z głową opartą na dłoni, nieruchoma, z oczami, wzniesionemi do góry, robiła Fausta Auzonia wrażenie posągu z marmuru kararyjskiego.
Jeden z młodych patrycyuszów zwrócił jej uwagę na wojewodę.
Fabricyuszowi zdawało się, że w oczach kapłanki zaświecił szybki, przelotny błysk radości. Pewno mu się tylko zdawało, bo po chwili spoglądały na niego te duże oczy tak chłodno, jakby go po raz pierwszy widziały.
Schylił głowę nizko, a kiedy ją podniósł, oddzielał go już od westalki mur z ciał ludzkich.
Znów przypomniał sobie przestrogę Kaja Juliusza. Teraz wierzył i on, że lud rzymski zemściłby się okrutnie na zuchwalcu, któryby się ośmielił znieważyć miłością dziewicę Westy. Jej godność kapłańska postawiła ją tak wysoko nad pragnieniami ludzkiemi, iż ten, ktoby ją ukochał, nie mógłby jej nawet jawnie uczuć swoich wyznać.
I zawrzał wojewoda gniewem przeciw wierze, która stawała między nim a Faustą Auzonią. Trzeba tę przeszkodę usunąć jak najprędzej.
W miarę, jak się zbliżał do wzgórza Caelius, ustawał coraz widoczniej ruch dnia roboczego. Tu i owdzie pozamykali kupcy i rzemieślnicy sklepy i warsztaty. Ludzie, ubrani odświętnie, zdążali ku bramie Celimontańskiej, skąd prowadziła ulica do pałacu Lateranów.
Była to niegdyś siedziba wielkiego rodu patryrcyuszowskiego, który zawadzał imperatorom, jak wiele innych Neron, zamordowawszy słynnego z cnót obywatelskich Placyusza Lateranusa, pozbawił równocześnie jego spadkobierców majątku. Odtąd przechodził wspaniały pałac z rąk do rąk, aż go w końcu Konstancyusz Wielki przeznaczył na rezydencyę biskupów rzymskich.
Obok domu Lateranów wznosił się kościół, zbudowany w stylu bazyliki. Poprzedzał go kwadratowy, odkryty dziedziniec, otoczony ze wszystkich stron portykiem. Tu znajdowała się na środku marmurowa cysterna, napełniona wodą święconą.
Wojewoda zatrzymał konie przed kościołem. Oddawszy miecz jednemu z legionistów, wszedł na dziedziniec i umył twarz i ręce w cysternie.
Do świątyni chrześciańskiej prowadziło troje drzwi, z których środkowe były największe. Przy każdych stało po dwóch odźwiernych.
W przedsionku, odgrodzonym od właściwego domu modlitwy wysokim murem, wyciągnęło się do wojewody kilkanaście rąk z błaganiem.
— Módl się za nami! — prosili grzesznicy, skazani przez biskupa na pokutę publiczną.
— Niech wam Bóg Miłosierdzia przebaczy — wyrzekł Fabricyusz, przechodząc szybko obok pokutników.
Zaledwo przekroczył próg nawy, padł na kolana i dotknął czołem po trzykroć kamiennej posadzki.
— Oświeć jej duszę światłem prawdziwej wiary, Panie! — szeptał, przyciskając ręce do piersi — a serce moje uciesz jej miłością. Wysłuchaj mnie, a służyć ci będę każdem słowem i czynem. Wysłuchaj mnie, wysłuchaj, wysłuchaj! — powtarzał coraz goręcej, coraz namiętniej.
W głównej nawie, oddzielonej od dwóch pobocznych olbrzymiemi kolumnami, kończył właśnie jeden z dyakonów wykład Ewangelii Św. Mateusza. Stojąc przed pulpitem, czytał wolno z dużej księgi głosem podniesionym i tłómaczył trudniejsze ustępy gromadce katechumenów.
Wojewoda nie słyszał słowa Bożego. Zwinięty w łęk, skupiony, oderwany od całego otoczenia, błagał bez przerwy.
Nie o szczęście grzeszne proszę — modlił się. — Twoje to miłosierdzie przydało do boku męża niewiastę, by dzieliła z nim trud życia i była mu wierną towarzyszką w doli i niedoli. Twoja to dobroć, o Panie, zapaliła w sercu człowieka płomień miłości, jasną pochodnię wśród mroków tej ziemi. Ty możesz nakłonić jej serce do mnie, albowiem bez Twojej wiedzy i woli nie rozkwita żadne uczucie. Wysłuchaj mnie, Panie! Bez trwogi i zwłoki będę burzył świątynie pogan, nieubłagany dla wszystkich, którzy nie wielbią Twojego imienia.
Teraz podniósł głowę i słuchał.
— Słyszeliście, iż powiedziano — mówił dyakon. — Będziesz miłował bliźniego twego, a będziesz miał w nienawiści nieprzyjaciela twego. A ja powiadam wam: Miłujcie nieprzyjacioły wasze, dobrze czyńcie tym, którzy was mają w nienawiści, a módlcie się za prześladujące i potwarzające was. Abyście byli synami Ojca waszego, który jest w niebiesiech, który czyni, że słońce jego wschodzi na dobre i złe i spuszcza deszcz na sprawiedliwe i niesprawiedliwe. Albowiem, jeżeli miłujecie te, co was miłują, cóż za zapłatę mieć będziecie? Azaliż i celnicy tego nie czynią? A jeślibyście pozdrawiali tylko bracią waszą, cóż więcej czynicie? Ażaż i poganie tego nie czynią? Bądźcież wy tedy doskonali, jako i Ojciec wasz niebieski doskonałym jest...
Wojewoda słuchał tego przykazania z wyłupionemi oczami, z tępym wyrazem na twarzy, jak ktoś, do kogo przemawiają obcym językiem.
On miał miłować nieprzyjacioły swoje, on, żołnierz, narzędzie śmierci, on, wódz, dla którego pogrom wrogów był chlubą najwyższą? Wszakże imperator posłał go do Rzymu nie z różczką oliwną pokoju, lecz z mieczem wojny...
To przykazanie, które słyszał tylekroć, a nad którego znaczeniem nie zastanawiał się nigdy, nie odnosiło się oczywiście do niego.
Cóż mógł obchodzić jego, wojownika, rozdźwięk między słowem Bożem a życiem? Była to rzecz kapłanów... Niech oni zgłębiają treść ksiąg świętych. Jemu wystarcza najzupełniej wiara w prawdziwego Boga, który nie byłby przypasał do jego boku miecza, gdyby chciał, żeby miłował nieprzyjacioły.
A może on tylko nie rozumie słowa Bożego... Może ta miłość do nieprzyjaciół polega właśnie na gromieniu wrogów prawdziwej wiary... Wyznawca Chrystusa, dbały o zbawienie dusz bałwochwalców, powinien ich zmuszać do szczęśliwości wiecznej, bez względu na drogi i środki, jakich do tego celu użyje.
Tak... Tylko w ten sposób należy tłómaczyć przykazanie o miłości nieprzyjaciół, bo cóżby była warta wiara prawdziwa, gdyby nie chciała rzucić do stóp swoich ołtarzów całej ludzkości?
Z giętkością rozumu człowieczego, który potrafi wmówić w siebie wszystko, co mu w danej chwili potrzebne, uspokajał wojewoda swoje sumienie chrzcściańskie.
— Służyć ci będę, Panie, z gorliwością boskiego Teodozyusza — mówił — ale ogrzej duszę Fausty ciepłem twojej prawdy i zwróć jej myśli ku mnie.
I znów dotykał czołem zimnych kamieni posadzki i powtarzał gorąco, namiętnie:
— Wysłuchaj mnie, wysłuchaj, wysłuchaj!...
Dyakon skończył wykład Ewangelii. Katechumeni tłoczyli się ku wyjściu; we właściwem nabożeństwie mogli brać udział tylko pełni chrześcianie, którzy mieli już za sobą wszystkie przygotowania wstępne.
Kiedy katechumeni opuścili kościół, podniósł się wojewoda z kolan i rozejrzał się w około.
Wzdłuż kolumn czerniła się tu i owdzie na tle szarych kamieni gromadka wiernych — mężczyźni po prawej stronie, kobiety po lewej — czekających w skupieniu na rozpoczęcie świętej ofiary. Było tych ochrzczonych chrześcian tak niewielu, iż ginęli w ogromnym gmachu. Chłód katakumb wiał w największym kościele rzymskim, w którym zbierali się głównie pobożni stanów wyższych.
I przypominał on rzeczywiście surową prostotą swoją cmentarze podziemne. Jego kolumn nie zdobiły bogate wota i wieńce, jego ścian nie pokrywały freski i wschodnie kobierce. Nie było tu posągów i darów, przysłanych bogom stolicy przez namiestników zdobytych krajów, nie było nawet wizerunków mężów, zasłużonych dla nowej wiary.
Całą ozdobę bazyliki lateraneńskiej stanowił skromny ołtarz z białego marmuru, obwiedziony kratkami. Tu, w głębi środkowej nawy, w sanctuarium, na tem samem miejscu, na którem się w świątyniach pogańskich znajdowało krzesło kurulne konsula lub pretora, spoczywał na tronie mąż sędziwy, zawinięty w togę. Otaczali go prezbiterowie, dyakoni, subdyakoni, lektorowie, akolici i egzorcyści, odziani tak samo, jak on, w zwyczajne suknie, używane w Rzymie przez ludzi wolnych. Nie miał on na głowie tyary, a w ręku pastorału.
Był to Syrycyusz, biskup rzymski, następca Damazusa, pogromca Manicheuszów i Pryscylianistów, Po jego prawej ręce, w bocznej nawie, za kolumnami, klęczało kilkunastu senatorów; naprzeciw niego, w nawie lewej, siedziały na krzesłach przenośnych małżonki purpuratów[4].
I znów dziwił się wojewoda. Jadąc do katedry rzymskiej, spodziewał się, że zastanie tam tłumy wyznawców, należących do wyższych stanów. Mówiono mu przecież w Wiennie, że zamknięcia świątyń pogańskich domagają się senatorowie. Wprawdzie istniało już w dawnej stolicy państwa, oprócz bazyliki lateraneńskiej, czterdzieści kościołów, ale Fabricyusz wiedział, że w tych drugorzędnych domach Bożych modlili się przeważnie wierni z gminu.
Więc Bóg prawdziwy nie był w grodzie Romulusa Bogiem oświeconych i możnych? Jak w pierwszych trzech stuleciach ery chrześciańskiej, wyznawali Go tu i teraz głównie tylko maluczcy?...
Przy ołtarzu zaczęła się święta ofiara. Jeden ze starszych kapłanów zmieniał chleb i wino w Ciało i Krew Pańską.
Jego modłom nie wtórowały trąby, flety, cytry i nie dopełniały ich pienia chórów, wykształconych w słynnych szkołach aleksandryjskich.
Zamiast dymu kadzideł, owiewał je szept wiernych, którzy powierzali Bogu troski swoje i smutki z ufnością dzieci. Żywa wiara pierwotnych chrześcian gardziła podnietą zewnętrzną. Wystarczała jej cicha, serdeczna prośba, płynąca z najskrytszych tajników duszy.
Kiedy kapłan dokonał ofiary, wziął jeden z dyakonów z jego rąk chleb i wino i zaczął je rozdzielać pomiędzy wiernych. Przystępowali wszyscy do stołu Pańskiego, nasamprzód biskup i reszta duchowieństwa, następnie świeccy.
Teraz wygłosił kapłan pierwszą zwrotkę psalmu Dawidowego. Podjęli go chrześcianie i monotonny gwar rozlał się wolno po kościele.
Nie był to śpiew, lecz mowa skandowana.
Nakoniec podniósł się biskup z tronu i pobłogosławił wiernych, a dyakon zawołał:
— Idźcie w pokoju!
Poważne i skromne, jak ona sama, było nabożeństwo w bazylice lateraneńskiej. Nie działało ono niczem na zmysły, nie podbudzało wrażliwości ludzkiej środkami sztucznemi.
Wojewoda, wyszedłszy z kościoła, udał się do pałacu biskupa. W przedsionku skinął na wywoływacza i powiedział mu swoje nazwisko.
Nie czekał długo. Niewolnik, który znikł za kotarą, wrócił wkrótce i przeprowadził go przez trzy duże sale. W czwartej, przed stołem, założonym książkami i pargaminami, w krześle, podobnem do kurulnych, siedział biskup Syrycyusz.
Kiedy wojewoda stanął na progu pracowni arcykapłana chrześcian, zwróciła się na niego para czarnych oczu, których blask odbijał dziwnie na tle zwiędłej, zmarszczkami pokrytej twarzy.
I świeży, jeszcze młody głos zapytał:
— Ty jesteś Winfridus Fabricyusz?
— Ty wiesz, świątobliwy ojcze — odrzekł wojewoda, zbliżając się z pochyloną głową do biskupa.
— O twojej żarliwości dla naszej wiary — mówił Syrycyusz — doniósł mi biskup Wienny. Moje błogosławieństwo pozdrawia cię w Rzymie. Podnieś się — dodał, uczyniwszy nad wojewodą, który ukląkł przed nim, znak krzyża — i mów, jaka troska przywiodła cię do mnie.
Wskazał ręką na drugie krzesło.
Fabricyusz usiadł i milczał. Onieśmieliły go te rozumne oczy, patrzące na niego tak przenikliwie, że nie mógł ich siły wytrzymać.
Przyszedł do biskupa po radę i wskazówki. Chciał się od niego dowiedzieć, w którym z senatorów znalazłby chętnego pomocnika w walce przeciw bałwochwalcom. Ale od arcykapłana chrześcian wiała taka powaga, że słowa poufałe skonały na jego ustach.
— Wiem także, z jakiem poleceniem przybyłeś do Rzymu — zaczął biskup. — Gdy pobędziesz jakiś czas w Italii i przypatrzysz się bliżej tutejszym stosunkom, zrozumiesz sam, iż gwałtowne wykonanie edyktu imperatora Teodozyusza sprowadziłoby na państwo wielką burzę. W Konstantynopolu i Wiennie nie znają stanu umysłów Italii.
Wojewoda słuchał zdumiony. On, arcykapłan chrześciaństwa, nie pochwalał edyktu, który był najwyższym tryumfem nowej wiary? Spodziewał się, że jego zamiary znajdą przed obliczem biskupa biskupów gorące poparcie.
— Mam rozkaz użyć do przeprowadzenia edyktu całej siły zbrojnej Italii — odezwał się.
— Siła zbrojna Italii mogłaby ci odmówić posłuszeństwa, składa się ona bowiem przeważnie z pogan. Wiadomo ci, że nasi współwyznawcy służą niechętnie w legionach — odpowiedział biskup.
O tem wojewoda nie pomyślał. W istocie! Wszyscy główniejsi dowódcy legionów byli bałwochwalcami, jak się dowiedział z ksiąg żołnierskich. Nie wielu chrześcian zajmowało w Italii wyższe stanowiska wojskowe.
Ale to być nie może, żeby żołnierz odmówił posłuszeństwa naczelnemu wodzowi. Zresztą...
— W razie potrzeby przyszłyby mi z pomocą legiony Gallii — zauważył.
— I rozpoczęłaby się wojna, której krew spadłaby na nas, na wyznawców Boga miłosierdzia i przebaczenia — rzekł biskup ze smutkiem.
Zdjął wolno z twarzy wojewody wzrok przenikliwy i milczał, zapatrzony przed siebie. Po dłuższej przerwie zaczął głosem cichym, jakby zmęczonym:
— Słyszeliście, iż rzeczono starym: nie będziesz zabijał, a ktoby zabił, będzie winien sądu. A ja powiadam wam, iż każdy, który się gniewa na brata swego, będzie winien sądu. A ktoby rzekł bratu swemu: rada! będzie winien rady. A ktoby rzekł: głupcze! będzie winien ognia piekielnego... Dlaczego wy, którzy się mianujecie dziećmi Boga dobroci, zapominacie o przykazaniach tego Boga dobroci? Zaledwo wyprowadziła nas Jego łaska z cmentarzów podziemnych i zdjęła z nas klątwę wyrzutków społeczeństwa, a już wichrzą między nami nieszlachetne namiętności ludzkie, jakby Chrystus Pan nie zmazał swoją śmiercią męczeńską grzechu pierworodnego. Podobni do pogan, którymi gardzimy, pragniemy posiąść skarby ziemi i cieszyć się jej przemijającemi rozkoszami i zaszczytami. A wszakże przykazał Pan: Nie skarbcie sobie skarbów ziemi, gdzie rdza i mól psuje, gdzie złodzieje wykopywają i kradną. Ale skarbcie sobie skarby w niebie, gdzie ani rdza, ani mól nie psują i gdzie złodzieje nie wykopują, ani kradną. Szukajcie naprzód królestwa niebieskiego i sprawiedliwości jego, a wszystko inne będzie wam przydane.
I znów zwróciły się oczy Syrycyusza na wojewodę, który słuchał z głową opuszczoną, czuł bowiem, że wzrok biskupa przenika jego czaszkę i czyta w jego myślach, jak w księdze otwartej. A te myśli żołnierskie nie schodziły się z myślami kapłana.
— Ten, który sprawił — mówił biskup głosem cieplejszym — że nasza prawda, wzgardzona przez możnych i mądrych, zwana długo wiarą wydziedziczonych i ciemnych, zasiadła na tronie najpotężniejszego państwa ziemi, który wrócił nam szacunek ludzi uczciwych i nakłonił do nas serc miliony — Ten, który sprawił to wszystko bez pomocy wojny bratobójczej, bez miecza i ognia, zamknie świątynie pogańskie wkrótce jeżeli taka będzie Jego święta wola, albowiem mocniejszy On od najmocniejszych królów i książąt. Nie siłą naszych ramion zdobyliśmy to, co obecnie posiadamy, lecz siłą naszej prawdy. Ona, ta prawda chrześciańska, objawiona ludzkości przez samego Boga, więc jasna i przekonywająca, stłumi z czasem upór ostatnich Rzymian, jak zwyciężyła przesąd ich przodków. W przeciągu lat stu zgasną i w grodzie Romulusa na zawsze ognie pogan, jak zgasły już wszędzie we wschodnich prowincyach państwa. Świątynie pogańskie zamkną się same, gdy zabraknie rąk, któreby chciały je otwierać, tych rąk zaś mają Rzymianie z każdym rokiem mniej. Pozwólmy tradycyom wielkiego narodu skonać powoli, bez bólu śmierci męczeńskiej.
— Nasi męczennicy nie są jeszcze pomszczeni — wtrącił teraz wojewoda.
Biskup poruszył się niecierpliwie na krześle.
— Stoi napisano: — mówił żywiej, głosem podniesionym. — Słyszeliście, iż powiedziano: oko za oko, ząb za ząb. A ja powiadam wam, żebyście się nie sprzeciwiali złemu, ale jeżeli cię kto uderzy w prawy policzek twój, nadstaw mu i drugi. A temu, który się chce z tobą prawem rozpierać, a suknię twoją wziąść, puść mu i płaszcz. A ktoby cię kolwiek przymuszał na tysiąc kroków, idź z nim na drugie dwa. A który cię prosi — daj mu; a od tego, który chce ciebie pożyczyć, nie odwracaj się... Przykazaniu temu posłuszni, zwyciężyli nasi przodkowie oszczerstwo wrogów prawdziwego Boga. Dlaczego wy, młodzi, którzy nie potrzebujecie już walczyć o prawo jawnej modlitwy, chcecie gwałtownością zepsuć dzieło naszych poprzedników? Dotąd nie splamiła naszego sumienia ani jedna kropla krwi, wylana przez nienawiść. Niechże to sumienie chrześciańskie zostanie czyste. Tylko pokój czyniący będą błogosławieni i nazwani synami Bożymi — mówił Pan.
Zatrzymał się, jakby czekał na odpowiedź, a kiedy wojewoda milczał, ciągnął dalej:
— Nie poganie są dla nas obecnie groźni, albowiem ich zabobony należą już do bezpowrotnej przeszłości. Gdy nie będziemy ich drażnili, wyrzekną się oni wkrótce sami swoich błędów. Wszakże stoi po naszej stronie rząd, szafarz zaszczytów i posad. Czego nie sprawi łaska Boża, tego dokona ostatecznie konieczność. Więcej od pogan szkodzą dobrej sławie chrześcian ci z pomiędzy nas, których pyszny rozum usiłuje poprawić dzieło naszego Pana Jezusa Chrystusa. Przeciw heretykom niech się zwróci zapał twojej młodości. Ich to grzeszne spory i kłótnie podają naszym przeciwnikom broń do ręki, ośmieszając wiarę prawdziwą. Bałwochwalcy pytają słusznie: jakże może być prawdziwą nauka, której zasady tłómaczy każdy, kto tylko zechce, inaczej?
Nastało dłuższe milczenie. Biskup patrzał znów przed siebie, jakby zapomniał o obecności wojewody, ten zaś nie miał nic do powiedzenia.
Żołnierz nie rozumiał dobroci kapłana, młodzieniec nazywał pobłażliwość starca słabością. Ale przeczyć nie mógł mąż świecki biskupowi.
Przeto podniósł się Fabricyusz z krzesła i zgiął kolano.
— Idź w pokoju, mój synu — mówił biskup, kładąc zwiędłe, żółte ręce na jego głowie — i pamiętaj, że tylko tych, którzy czynią pokój, nazwał Pan synami Bożymi. Niech miecz twój nie przelewa bez potrzeby krwi, jeżeli nie chcesz zginąć od miecza.
Kiedy się wojewoda znalazł przed pałacem, odetchnął. Doznał on uczucia ptaka, wypuszczonego z klatki. Badawcze oczy biskupa skrępowały jego ruchy, łagodne słowa przypomniały mu pokorną uległość katakumb.
Nie przekonał go Syrycyusz... On miałby oszczędzać pogan, wrogów prawdziwego Boga? Nie miłuje Boga, kto pozwala Go lekceważyć...
Wojewoda skinął na jednego z żołnierzów.
— Wy rozkazaliście panie — odezwał się stary Alleman, który przybył za panem z Wienny do Rzymu.
— Potrzeba mi człowieka zręcznego, obeznanego ze stosunkami Rzymu — mówił wojewoda. — Ten człowiek powinien wiedzieć wszystko, co się dzieje u bałwochwalców, mieć uszy długie i oczy lisa. Czy zrozumiałeś mnie, stary?
— Ten człowiek zgłosi się wkrótce po wasze rozkazy, panie — odparł żołnierz.
— Do domu! — zawołał wojewoda i wskoczył na rydwan.
Nie, on nie może oszczędzać pogan... powtarzał sobie w duszy. Jemu nie wolno być pobłażliwym dla bałwochwalców. A jednak... O miłości nieprzyjaciół mówił Syrycyusz, najwyższy sędzia w sprawach wiary chrześciańskiej, zastępca świętego Piotra na ziemi...
Nie rozumiałżeby on, syn barbarzyńcy, zasad nauki Chrystusowej?...