<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Ostatni Rzymianie
Podtytuł Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.


Dziewiątego dnia po zaślubinach córki Symmacha z młodszym Flawianem, brzęczał Rzym, jak las, w gorący dzień lipca.
Wszystkiemi ulicami, z wschodu, zachodu, południa i północy, napływały od samego rana takie tłumy, że zalały stolicę w przeciągu kilku godzin aż po brzegi. Cisnęły się lektyki i wozy, pokryte kurzem dalekiej drogi, szli piesi i konni, senatorowie i rycerze, mieszczanie i osadnicy.
Pachołkowie miasta, strzegący bram, spoglądali po sobie zdziwieni. Nawet zeszłoroczny tryumf imperatora Teodozyusza nie zwabił tylu ciekawych. A byli między nimi tacy, których strażnicy nie spotykali nigdy w obrębie murów Rzymu. Przybywali mężowie, ubrani w staroświeckie tuniki, wyszłe dawno z użycia, jadący na rydwanach z czasów Konstantyna. Przybywali widocznie z jakichś zapadłych kątów Italii, gdzie troszczono się bardzo mało o krój sukni i kształt wozów.
Już około południa zabrakło w gospodach miejsca dla ludzi, koni i mułów. Kto nie miał w stolicy znajomych, ten rozbijał namiot pod gołem niebem, na placach przed świątyniami, na rynkach i na polu Marsowem.
Gwar niezliczonych głosów szedł ulicami, wnikając do najciaśniejszych zaułków. Ze sklepów, warsztatów i domów wybiegali Rzymianie i witali się z obcymi przybyszami tak serdecznie, jak gdyby ich z nimi dawna łączyła zażyłość.
— Bądźcie pozdrowieni! bądźcie pozdrowieni! — wołano i zarzucano się pytaniami, jak się wypytują nawzajem dobrzy znajomi po długiej rozłące.
Niewolnicy wynosili na ulicę stoły, kobiety częstowały gości grzanem winem, kiszką, prażonym bobem, chlebem i owocami, dzieci karmiły konie i muły sianem.
Całe miasto zmieniło się w jednę wielką gospodę: Rzym podejmował prowincyę.
Od czasu do czasu ukazywały się na placach i rynkach duże wozy, prowadzone przez niewolników w szkarłatnych, złotem dzierzganych tunikach. Postępowały wolno, ostrożnie, zatrzymując się przy większych gromadkach, lżejsze po każdym przystanku.
To otworzył konsul Aureliusz Symmachus swoje piwnice i spiżarnie dla przybyszów, nie szczędząc starych win i drogich przysmaków.
W miarę, jak się ogromne amfory wypróżniały, rósł gwar i zbliżały się do siebie serca.
Stali mieszkańcy Rzymu zaczęli się całować z gośćmi, których po raz pierwszy widzieli. Jakiś wspólny smutek, czy radość, połączyły ludzi różnego wieku, różnych stanów i zajęć, tworząc z nich jedną rodzinę.
I przelewał się z rynku na rynek, z placu na plac, z ulicy w ulicę jednostajny szum zmieszanych głosów, podobny zdaleka do brzęku leśnych muszek, kąpiących się z rozkoszą w ogrzanych falach zapachem żywicy przesyconego powietrza.
Lecz nie wszyscy Rzymianie brali udział w tem powitaniu prowincyi. Tam, gdzie się na zewnętrznym murze domów czernił znak krzyża, otoczony wieńcem laurowym, zbierały się gromadki, które śledziły niezwykłe ożywienie miasta okiem ponurem. Chrześcianie nie ściskali i nie całowali gości. Trzymając się na uboczu, szeptali pomiędzy sobą, zdumieni wielkiem mnóstwem przybyszów. Zdawało się, że cała Italia wyruszyła do Rzymu, aby dowieść Galilejczykom, że nie oni mają prawo do grodu Romulusa.
I rzeczywiście... Gdyby się te tłumy, napływające ciągle wszystkiemi bramami, rzuciły na wrogów starej wiary rzymskiej, byłyby jutro kościoły chrześciańskie puste.
Zrozumiał to bardzo dobrze Winfridus Fabricyusz, który czuwał z wytężoną uwagą nad ruchami pogan. Dowiedziawszy się, że Symmachus i Flawianus rozesłali po kraju gońców z listami do senatorów, kapłanów i dekuryonów, odgadł zamiary naczelników starorzymskiego stronnictwa. Chcieli oni w dzień pogrzebu swoich ofiar, zdeptanych przez zawieruchę uliczną, przerazić chrześcian wielką ilością prawowiernych Rzymian.
Że się ten i ów z gorliwszych pogan stawi na wezwanie prefekta i konsula, o tem nie wątpił wojewoda, lecz nie spodziewał się nigdy takiego zbiegowiska. Nie znając stosunków Italii, sądził, iż przy bałwochwalstwie upiera się tylko sama stolica, niechętna rządowi chrześciańskiemu, który ją dawnego blasku pozbawił.
Przebiegając ulice konno, przekonał się Winfridus Fabricyusz, że w Wiennie miano bardzo mylne wyobrażenie o właściwem położeniu Italii. To nie była ziemia chrześciańska, steroryzowana przez garść senatorów, jak go na dworze Walentyniana zapewniano. Starzy bogowie panowali tu jeszcze nad sercami, inaczej bowiem nie narażaliby się ludzie na trud szalonej jazdy, by dać świadectwo swoim przekonaniom.
Dowódca załogi palatyńskiej, który towarzyszył wojewodzie w wycieczce po mieście, rozpoznawał pomiędzy przybyszami mieszkańców prowincyi, leżących na skrajach dyecezyi italskiej. Na placach i rynkach rozłożyli się Wenetowie i Lygyowie, rybacy z Regium i koloniści z Melpum. Dniem i nocą pędzili ci poganie, by zdążyć na dzień oznaczony. Odebrawszy wiadomość o pogrzebie, rzucili niezwłocznie rodziny i zajęcia i ruszyli w drogę, posłuszni wezwaniu stolicy.
A wielu z nich zdawało sobie widocznie sprawę z niebezpieczeństwa chwili, wojewoda bowiem dostrzegł pod togami i płaszczami noże i miecze. Nie z usposobieniem pokojowem nadciągnęli bałwochwalcy tak licznie do Rzymu. Mówiły to ich grożące spojrzenia, które Fabricyusz spotykał wszędzie, gdzie zebrała się większa gromadka.
Jego, żołnierza, nie przerażały te noże, miecze i spojrzenia. Gdyby przyszło do walki, utorowałby sobie on krwawą ścieżkę poprzez tłum bezładny. Wiedział o tem... Lecz olbrzymia fala pogańska spadłaby wówczas z gwałtownością podrażnionego zwierzęcia na nieprzyjaciół starych bogów i rozbiłaby ich w puch.
Odpowiedzialności za klęskę bezcelową nie mógł wziąć na siebie pełnomocnik chrześciańskiego imperatora, gdyż jego przednim obowiązkiem była opieka nad wyznawcami prawdziwego Boga.
To rozważywszy, zwrócił się Winfridus Fabricyusz ku Palatynowi, a kiedy stanął przed prefekturą, zeskoczył z konia i oddał go jednemu z żołnierzów, trzymających straż przed pałacem.
— O posłuchanie prosi wojewoda Italii — rzekł w przedsionku do wywoływacza. — Sprawa moja nie cierpi zwłoki.
Mimo takiego oświadczenia nie spieszył niewolnik z oznajmieniem. Nie ruszając się z miejsca, odparł niedbale:
— Prześwietny prefekt rozsądza właśnie spór między miastami Rawenną a Spiną. Nie wiem, czy będzie mógł dziś Twoją Znakomitość przyjąć.
— Czyń, co do ciebie należy! — rozkazał wojewoda.
Wywoływacz wzruszył ramionami.
— Nie wolno mi przerywać sądu prześwietnego prefekta — odpowiedział.
I oparłszy się plecami o ścianę, założył nogę na nogę.
Wojewoda zbladł.
Ten zuchwały sługus, z bezczelną twarzą dworaka, lekceważył go widocznie. I on był zapewne bałwochwalcą i nienawidził przedstawiciela rządu chrześciańskiego.
Winfridus Fabricyusz widział naokoło siebie szyderskie uśmiechy. Drwili z niego liktorowie i niewolnicy prefekta.
Więc schwycił wywoływacza za kark i wepchnął go do sali. wołając za nim:
— Czyń, co każę, nędzny robaku!
Na ustach służby zgasły natychmiast uśmiechy ironiczne. Liktorowie i niewolnicy wyprostowali się, jak żołnierze przed wodzem.
Z wewnątrz sali doszedł podniesiony głos prefekta. Strofował kogoś...
Niebawem wrócił wywoływacz i, rzuciwszy wojewodzie z pod czoła spojrzenie skarconego psa, uchylił przed nim kotary.
Nikomachus Flawianus rozsądzał rzeczywiście spór między dwoma sąsiadującemi z sobą miastami, lecz sprawa była już załatwiona.
Kiedy się wojewoda ukazał w sali, opuszczali ją właśnie dekuryonowie Rawenny i Spiny.
Prefekt spoczywał na krześle kurulnem, otoczony, jak zwykle, urzędnikami. Spostrzegłszy Fabricyusza, odezwał się:
— Twoja Znakomitość oznajmia się w sposób szczególny.
— Bo w szczególny sposób wita służba Twojej Prześwietności wysłańców imperatora — odpowiedział wojewoda.
— Wywoływacz będzie za zuchwalstwo ukarany — mówił Flawianus — ty jednakże, wojewodo, nie zapominaj, że obraża boskiego i wiecznego imperatora, kto narzuca się niecierpliwie jego bezpośredniemu zastępcy. Twoją gwałtowność tłómaczy tylko młodość.
Poprawił fałd togi, oparł prawe ramię na poręczy krzesła i dodał tonem urzędowym:
— Oznajmił mi wywoływacz, że twoja sprawa nie cierpi zwłoki.
— Sprawa moja obchodzi tylko prefekta prefekta pretoryum — wyrzekł Fabricyusz.
A kiedy Flawianus, domyśliwszy się, że chrześcianin nie chce mówić wobec świadków, kazał pisarzom i liktorom opuścić salę, zbliżył się i zaczął:
— Sługa cesarski przyszedł do sługi cesarskiego...
Ostatnie dwa wyrazy podkreślił znaczącem spojrzeniem, które utkwił w twarzy prefekta.
Przez kilka chwil patrzyli na siebie dwaj dostojnicy uważnie. Chłodny wzrok prefekta odpierał bez trwogi groźbę płomiennych oczu wojewody.
— Prosiłem przesławnego Juliusza Strabona — mówił Fabricyusz po dłuższej przerwie — aby odwiódł Twoją Prześwietność od pogrzebu nieszczęśliwych, którzy padli ofiarą nieporządków ulicznych. Sądziłem, że sługa cesarski zrozumie powody mojej prośby.
I znów podkreślił wyrazy „sługa cesarski” wymownem spojrzeniem.
Na policzki Flawiana wystąpił lekki rumieniec. Po raz wtóry przypominał mu Fabricyusz obowiązki jego urzędu, a on nie mógł skarcić zuchwalstwa tego młokosa, czuł się bowiem winnym wobec przedstawiciela rządu chrześciańskiego.
Urządzając pospołu z Symmachem demonstracyę pogańską, zgrzeszył rzeczywiście ciężko jako prefekt cesarski.
Przeto słuchał cierpliwie.
A Fabricyusz nie oszczędzał jego uczuć rzymskich. Podniósłszy głos, ciągnął dalej:
— Sługa cesarski powinien się był domyślić, że, nie życząc sobie owego pogrzebu, odgadłem wolę boskiego i wiecznego imperatora. Drażniąc rozmyślnie namiętności tłumów, opóźniacie wykonanie edyktu, którego już żadna siła tej ziemi nie cofnie. Nierozumnym uporem zmuszacie mnie do czynów gwałtownych.
Wydobywszy z za purpurowego pasa pargamin, podał go prefektowi.
— To własnoręczne pismo naszego pana Walentyniana objaśni Twoją Prześwietność — mówił — iż przybyłem do Rzymu z rozległem pełnomocnictwem. Oddaje ono w razie potrzeby pod moje rozkazy wszystkie urzędy Italii.
Ale Flawianus odsunął ręką dokument, który obniżał jego władzę.
— Prawdę słów twoich — odezwał się głosem chłodnym — potwierdza twoja bezwzględność, młodzieńcze. Gdybym słowom twoim nie wierzył, nie słuchałbym ich tak cierpliwie.
Pochylił głowę i szukał wyjścia z matni, w jakiej się znalazł niespodziewanie.
Nie wolno mu się było unieść, zapomnieć ani na chwilę, że mówi do wroga starych bogów, wiedział bowiem, że nierozważna groźba poszłaby natychmiast z pierwszym kuryerem do Wienny, powitana z radością przez dworaków chrześciańskich, czyhających na jego posadę. A on był teraz w Rzymie potrzebny...
Każdemu innemu dygnitarzowi odmówiłby poprostu dalszego posłuchania, lecz wobec wojewody, chociaż stał na drabinie urzędniczej o kilka szczebli wyżej od niego, traciło jego dostojeństwo blask. Bo ten pyszny żołnierz nie podlegał i bez szczególnego pełnomocnictwa imperatora jego rozkazom.
Cesarstwo samowładne, obawiające się ciągle rokoszów namiestników, odłączyło władzę wojskową od cywilnej, rozbiwszy jedność machiny rządowej dawnego Rzymu. Wojewoda odpowiadał za swoją działalność tylko przed naczelnym wodzem zachodniej prefektury, zanimby zaś Arbogast powstrzymał jego kroki, mogłaby jego gorliwość chrześciańska pokrzyżować plany zachowawców rzymskich.
Należało go więc ułagodzić, uśpić jego czujność.
— Wiadomo mi, że twoja wiara — odezwał się Flawianus — nie zabrania czci dla umarłych. I wy grzebiecie swoich nieboszczyków uroczyście, stawiacie im kaplice, szanujecie ich groby.
— Wielki Teodozyusz nie byłby cię postawił na tak wysokim stanowisku — odparł Fabricyusz — gdybyś nie umiał wnikać w cudze myśli. Mówisz do mnie, jak gdybyś mnie nie rozumiał, chociaż wiesz równie dobrze, jak ja, że ten pogrzeb nie jest zwykłym obrzędem religijnym. To jawny bunt, to podstępnie obmyślana zniewaga, zwrócona przeciwko świętym osobom boskich i wiecznych imperatorów. Dlaczego usiłujesz mnie odwieść z drogi obowiązku? Słyszałem w mieście, że Nikomachus Flawianus jest mężem uczciwym.
I pogardliwy uśmiech przewinął się po ustach wojewody.
Prefekt dostrzegł ten znak lekceważenia. Fabricyusz odgadł w jego słowach zdradę i gardził nią. Nowy człowiek, syn barbarzyńcy, był szlachetniejszym od niego, od patrycyusza...
I znów pochylił Flawianus głowę, ale tym razem w celu ukrycia gorącego rumieńca, który palił jego czoło ogniem wstydu.
Męczyła go rozmowa z chrześcianinem, obrażał go jego ton bezwzględny, a jednak musiał nad sobą panować. Od tego, co naczelnik siły zbrojnej Italii dziś postanowi, zależy przyszłość Rzymu. Gdyby chciał przeszkodzić pogrzebowi, przyspieszyłby przebieg wypadków. Podrażnione tłumy rzuciłyby się bez wątpienia na wojsko, a wówczas przysłałby Teodozyusz swoich Gotów i zdeptałby zwolenników dawnego porządku, zanimby się oni zdołali przygotować do obrony.
Szybko ogarnął Flawianus położenie. On czcił prawdę, ale więcej od niej miłował przyszłość Rzymu. Dla niej, dla tej najdroższej kochanki swojej, znosił cierpliwie obelgi chrześcianina i szukał wybiegu.
Trzeba skrępować koniecznie gwałtowność tego gorliwego sługi cesarskiego...
— Twoja młodość widzi burzę tam, gdzie świeci słońce dnia pogodnego — wyrzekł. — Wszystkie pogrzeby bywają w Rzymie uroczyste, o czem przekonasz się naocznie, gdy pobędziesz dłużej między nami.
— Na zwykłe pogrzeby nie ściąga cała Italia — odparł Fabricyusz.
— Italia spieszy zawsze do stolicy, gdy się spodziewa niezwykłego widowiska.
— Wszelkie liczniejsze zebrania wywołują nieporządki, których końca nie można przewidzieć.
— Jest w mocy twojej zapobiedz tym nieporządkom.
— Nie masz prawa żądać ode mnie, ażebym służył sprawie bogów, których nie uznaję.
— Ale mam prawo żądać od ciebie, od sługi cesarskiego, żebyś szanował spokój boskiego i wiecznego imperatora.
Wojewoda spojrzał zdziwiony na prefekta. On przypomina mu obowiązki sługi cesarskiego, on, naczelnik zuchwalców, opierających się woli imperatora?
Czując nową zdradę w słowach prefekta, milczał Fabricyusz.
A prefekt mówił dalej:
— Wroga postawa wojska podrażniłaby niezawodnie namiętność tłumów, które, jak się sam przekonałeś, napłynęły tak obficie do Rzymu, iż szczupła załoga Rzymu poniosłaby w boju ulicznym niewątpliwie klęskę, za coby ci nasz boski pan nie był wcale wdzięczny. Dla powagi rządu należy unikać wszelkiej walki wojska z ludem, losy bowiem takich walk bywają rozmaite. Niejeden już tron runął w proch, zdruzgotany gniewem motłochu.
Wojewoda zrozumiał, dokąd prefekt zmierza. Chciał go przerazić odpowiedzialnością za czyn nierozważny, którego niepomyślny skutek mógł osłabić powagę rządu chrześciańskiego. Wiedział on sam bardzo dobrze, iż stała załoga rzymska, licząca tylko trzy tysiące mieczów, nie wytrzymałaby nacisku tłumów, które zalały dziś miasto, zwłaszcza, że te tłumy przyniosły z sobą broń i nienawiść do wyznawców Chrystusa.
Ale dlaczego zwraca prefekt jego uwagę na trudne położenie? Jeżeli kto, to nie miał on prawa do napomnień i wyrzutów. Wszakże to trudne położenie było jego dziełem.
— Troska o spokój boskiego i wiecznego pana przywiodła mnie do ciebie, prześwietny prefekcie — wyrzekł Fabricyusz wyniośle. — Spodziewałem się u ciebie, u sługi cesarskiego, pomocy, a znalazłem zdradę, przemawiającą z chytrością węża. Gdybyś dbał o spokój naszego pana, kazałbyś obcym przybyszom opuścić niezwłocznie miasto i wstrzymałbyś uroczysty pogrzeb szaleńców, którzy odnieśli tylko zasłużoną karę za nienawiść do Boga prawdziwego... Ale ty tego nie uczynisz... Daremnie usiłujesz zmylić moją czujność słowem podstępnem...
Flawianus poruszył się na krześle. Bezwzględność chrześcianina zaczęła przekraczać miarę jego cierpliwości. Ten młokos sądził go ciągle i strofował.
— Jeżeli ów pogrzeb, którego się niepotrzebnie obawiasz — odparł — przysporzy trosk dworowi w Wiennie, będziesz ty za nieszczęście odpowiadał. Co do mnie, uczyniłem wszystko, by z tego zbiegowiska nie wynikły skutki, niepomyślne dla rządu. Straż miejska zamknie ulice śródmieścia i nie dopuści wichrzycielów do korowodu. Wystarcza odgrodzić wrogie sobie żywioły, aby zapobiedz nieporządkom. Niech i twoi żołnierze powstrzymają gwałtowność twoich współwyznawców, a cofniesz jutro słowa podejrzliwe, któremi mnie dziś obrażasz. Przybysze z prowincyi, oddawszy cześć umarłym, wrócą spokojnie do domów, unosząc z sobą pamięć zwykłego widowiska.
Długo patrzał wojewoda na prefekta, przeszywając go wzrokiem badawczym. Zrozumiał, że w razie rozruchów uczynią poganie chrześcian odpowiedzialnymi za krew przelaną.
Gdyby był pewnym zwycięstwa, nie lękałby się tego oskarżenia. Wszakże przybył do Rzymu z mieczem pogromcy... Ale ten miecz okryłby się dziś niezawodnie hańbą... Trzeba więc trzymać na wodzy gniew sprawiedliwy dopóty, dopóki legiony, rozrzucone po miastach Italii, nie wzmocnią załogi stolicy.
— Chytrość wasza obezwładniła mnie tym razem — rzekł Fabricyusz — ale mam nadzieję, że się to już więcej nie powtórzy. Opieracie się daremnie światłu prawdziwej wiary. Bogowie wasi muszą runąć, chociażby ulicami Rzymu miały płynąć potoki krwi winnej i niewinnej, albowiem tak postanowiono tam, gdzie się wyroki nigdy nie zmieniają.
Wskazał ręką przez otwór dachu na niebo i wybiegł z sali.
Flawianus siedział jeszcze jakiś czas na krześle kurulnem, pochylony, złamany, jakby odpoczywał po nadmiernej pracy, następnie podniósł się z trudem i odetchnął z głębi piersi.
Kłamstwo ciążyło jego dumie rzymskiej.
— Zuchwale przemawia twoja wiara, Galilejczyku — mówił półgłosem do siebie, schodząc wolno po stopniach tronu — ale i nasi bogowie nie zapomnieli jeszcze, że rozkazywali przez szereg wieków światu. Jowisz kapitoliński trzyma dotąd w ręku gromy i błyskawice.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak szybko opuścił wojewoda prefekturę, iż żołnierze nie zdążyli mu nawet oddać zwykłych honorów wojskowych. Zanim go spostrzegli, dosiadł już konia i popędził cwałem wzdłuż pałaców cesarskich na drugi koniec wzgórza palatyńskiego. Tu, w dawnym domu imperatora Augusta, naprzeciw świątyni Apolina, była główna kwatera naczelnego wodza Italii.
Prefekt wyrzucał mu bezwzględność, a on tłumił w sobie całym wysiłkiem woli gniew i zmuszał się do spokoju, którego w nim nie było.
Świeży Rzymianin, syn Allemana i Hiszpanki, muśnięty zaledwo z wierzchu przez cywilizacyę, szalał, jak burza jesienna, kiedy puścił wodze swojemu temperamentowi.
Gdyby chciał być bezwzlędnym, zadrżałby przed nim ten chłodny, podstępny senator, udający troskliwego sługę imperatora.
Zwrócił się do prefekta w nadziei, że nakłoni go do odwołania pogrzebu, a chytry poganin, uczynił go posłusznem narzędziem bałwochwalców. Bo nie było innego wyjścia.
Nie chcąc narazić wojska imperatora na klęskę w walce z motłochem, trzeba zasłonić wrogów prawdziwego Boga przeciw słusznemu gniewowi chrześcian. Tak mało potrzeba w większych miastach do rozdmuchania płomieni nienawiści... Wystarcza kilka słów obelżywych, garść rzuconych kamieni, jakiś nierozważny wykrzyknik... A rząd chrześciański nie powinien stracić uroku w oczach tłumów, jeżeli chce zamysły swoje skutecznie przeprowadzić...
Wszystko to rozważył wojewoda. Wiedział, że musi tym razem uledz przebiegłości pogan, a ta świadomość niemocy upokarzała jego dumę żołnierską.
Gdyby się nie wstydził przechodniów, byłby krzyczał. Tak go wściekłość rozpierała.
Potrzebując gwałtownego ruchu, uderzał konia piętami po bokach. Zdumione zwierzę stawało dęba, wierzgało tylnemi nogami, a on bił je pięścią po łbie. Pokryty pianą i kurzem, chrapiąc i parskając, zatrzymał się wspaniały ogier hiszpański przed domem Augusta.
Czterech pieszych żołnierzów z monogramami chrześciańskiemi na szyszakach, trzymało straż przed portykiem, na którym powiewał sztandar z portretami Teodozyusza i Walentyniana.
— Przeprowadzić konia i wytrzeć go dobrze z potu — rozkazał wojewoda odźwiernemu.
W przedsionku otoczyło go kilku niewolników. Jeden zdjął z niego płaszcz, drugi odpiął miecz, trzeci rozwiązał pas purpurowy, czwarty wziął szyszak.
— Czy rzemieślnicy skończyli robotę? — zapytał piątego.
— Nasi ludzie byliby już przed śniadaniem zatarli ostatnie ślady po zabobonach pogańskich — odpowiedział niewolnik — gdyby ich gorliwości nie był powstrzymał prokurator gmachów rządowych[1].
— Który prokurator? — fuknął wojewoda.
— Znakomity Wulpius.
— Kto z was ośmielił się wpuścić do domu obcego człowieka podczas mojej nieobecności? Czy ty, Hermanryku?
Wywoływacz, olbrzymi Alleman, padł na kolana.
— Ty wiesz, panie — wyszeptały jego pobladłe usta.
Już podniósł wojewoda nogę, aby kopnąć niewolnika, kiedy się za nim odezwał głos poważny.
— Pokój z tobą, wojewodo!
Fabricyusz drgnął, głos ten bowiem przypominał mu główną zasadę nauki Chrystusowej.
Opuścił nogę, nie uderzywszy sługi, i odwrócił się szybko.
W sali, do której się wchodziło wprost z przedsionka, ujrzał męża, przyodzianego w togę stanu rycerskiego.
— Ty jesteś znakomity Wulpius? — zapytał.
— Mówisz z rządcą gmachów cesarskich — odpowiedział obcy. — Byłbyś ukarał niewinnego, powinieneś bowiem wiedzieć, że prawo pozwala mi strzedz domów rządowych bez pozwolenia ich mieszkańców.
— Witaj, prokuratorze! Niech ci Dobry Pasterz wynagrodzi kiedyś w swojem królestwie, że powstrzymałeś mnie w samą porę od grzechu, ale pozwól sobie powiedzieć, że przekroczyłeś granice władzy prokuratorskiej. Nic mi nie wiadomo, by osobom, nienależącym do składu mojej rady przybocznej, było wolno przeglądać kąty głównej kwatery.
— Szybkie i nierozważne jest twoje słowo żołnierskie — rzekł prokurator. — Do tajnej straży prefekta miasta nie należę. Jest moim obowiązkiem czuwać nad gmachami rządowemi w obrębie murów Rzymu.
— To znaczy, iż sprowadziła cię do mnie obawa, abym nie uszkodził domu, oddanego mi na mieszkanie.
Prokurator wskazał ręką na ściany.
Stare freski słynnych mistrzów greckich, które zdobiły przez szereg wieków ulubioną salę imperatora Augusta, znikły, pokryte jednostajnem szarem tłem. Na jednej ze ścian wymalował jakiś mierny bazgracz Dobrego Pasterza, trzymającego na ramionach baranka. Do stóp gołowąsego młodzieńca, ubranego w rzymską tunikę i w sznurowane sandały, tuliło się sześć owieczek, a nad jego głową, ozdobioną wieńcem, pływało siedm ryb. I człowiek, i owieczki, i ryby przypominały rysunki chłopa, który nie ma jeszcze wyobrażenia o stosunku części do całości.
Malowidło drugiej ściany przedstawiało walkę Dawida z Goliatem. Ale ten Dawid domorosłego artysty przewyższał wzrostem olbrzyma z Pisma świętego.
— To się nie godzi, wojewodo — wyrzekł prokurator.
— Wyrażasz się śmiało, prokuratorze — odparł wojewoda, marszcząc brwi. — Pozdrowiłeś mnie słowem chrześciańskiem, a dziwisz się, że nie chcę obrażać oczu scenami z życia pogańskiego. Nie po raz pierwszy spostrzegam, iż chrześcianie rzymscy mają szczególne wyobrażenie o obowiązkach dla Boga prawdziwego.
— Wiara w prawdziwego Boga nie zabrania szanować zabytków sztuki i pamiątek wielkiej przeszłości — odparł prokurator.
— Gdyby tak było, jak mówisz, powinniśmy uszanować przedewszystkiem świątynie bałwochwalców, one bowiem są najwymowniejszemi świadectwami tej wielkiej przeszłości rzymskiej. Jak były jej kołyską, tak będą ich gruzy jej grobem.
— Wystarcza usunąć z tych świątyń wyobrażenia bożyszcz, aby przestały być pogańskiemi.
— W murach ich będzie wiał zawsze duch przeszłości, wrogi nauce Chrystusa.
Prokurator milczał. I on był chrześcianinem, ale, pochodząc z rodziny rzymskiej, kochał przeszłość, która wychowała jego przodków.
Wszakże w tej sali, zeszpeconej przez wojewodę, odpoczywał kiedyś imperator Augustus po trudach rządów. Tu grywał najchętniej w kości z senatorami, gawędził z Mecenasem, słuchał satyr Horacyusza. Tu przędły jego córki wełnę na tuniki i togi dla ojca.
Czterysta lat przeszło po tym domu, zmieniali się mieszkańcy, szalały naokoło niego burze rewolucyi i pożary, a on ostał się, szanowany przez gwałtownych Cezarów i mściwy motłoch.
Prokurator, który, jako budowniczy z zawodu, rozumiał sztukę, wodził smutnym wzrokiem po ścianach. Te niezdarne malowidła raziły jego oko, wykształcone na wzorach arcydzieł greckich. Z dawnej ozdoby sali została tylko mozaikowa posadzka, przedstawiająca sceny z mitologii grecko-rzymskiej. Zwłaszcza jedna z figur, płacząca Wenus, w postawie półleżącej, oparta prawą ręką na ziemi, a lewą odsuwająca z przepięknej twarzy zasłonę, przygnieciona głębokim smutkiem, była tworem wielkiego mistrza.
Miałażby i ta droga pamiątka uledz zniszczeniu?
Jeszcze prokurator myślał nad tem, w jaki sposób ocalić pamiątkę, kiedy wojewoda klasnął w dłonie.
— Dlaczego Fredegund nie uczynił, co rozkazałem? — zapytał wywoływacza.
Przerażony niewolnik wskazał oczyma na prokuratora.
— Podać mi młot! — rozkazał wojewoda.
I zanim prokurator zdołał przeszkodzić, uderzył z taką siłą w głowę bogini, że się drobne kamyczki rozprysły na wszystkie strony.
— Barbarzyniec! — wrzasnął prokurator, zasłaniając twarz połą togi.
Ale wojewoda, oddawszy niewolnikowi młot, odparł spokojnie, bez gniewu:
— Może ci się zdaje, chrześcianinie rzymski, że mnie tem przezwiskiem obrażasz. Nazwałeś mnie słusznie barbarzyńcą, mam bowiem w istocie wstręt do wszystkiego, co wasza przeszłość wydała. Dopiero na gruzach rzymskich obyczajów, zwyczajów i pamiątek rozwinie się kwiat świętej nauki Chrystusa w całej pełni, dopiero nad mogiłą zamkniętej na zawsze przeszłości błyśnie promienne słońce nowych czasów. Ale tego dzieła nie dokonacie wy, zniewieściali, wytworni Rzymianie, złączeni z przeszłością tysiącem wspomnień, poganie w upodobaniach mimo zasad chrześciańskich. Tę robotę przeznaczył Pan Panów dla nas, dla nowych ludzi, dla tych, których wy zowiecie pogardliwie barbarzyńcami. My to zburzymy waszą przeszłość, iż nie zostanie po niej ani śladu, iż świat o niej zapomni, jak gdyby nigdy nie istniała. Albowiem Bóg prawdziwy zapanuje dopiero wtedy nad całą ludzkością, gdy z powierzchni ziemi zniknie ostatnia świątynia pogańska. Teraz wiesz, dlaczego niszczę wasze dzieła, a jeżeli ci się moje postępowanie nie podoba, oskarż mnie w Wiennie. Gdybyś mnie chciał kiedykolwiek zaszczycić swoją osobą, jako gość, powitam cię z uprzejmością gospodarza, gdybyś się jednakże ośmielił przestąpić po raz wtóry próg głównej kwatery bez mojej wiedzy, każę niewolnika, któryby nie zamknął przed tobą drzwi, wbić na pal, ciebie zaś wyrzucą żołnierze na ulicę. Pokój z tobą, prokuratorze!
I nie skłoniwszy się nawet rządcy gmachów cesarskich, odszedł wojewoda do dalszych pokojów.
Jego słowa ostatnie brzmiały po brutalnej groźbie, jak obelga. Ale ten, którego miały przerazić, nie zauważył ich wcale.
Prokurator, splótłszy ręce na łonie, patrzył smutnym wzrokiem na wyszczerbioną posadzkę. Nie było już dzieła, które zachwycało tyle pokoleń...
Miał się poskarżyć w Wiennie?... Znalazłżeby tam wyrok sprawiedliwy na burzyciela pamiątek rzymskich? Wszakże ci imperatorowie samowładni byli tak samo nowymi ludźmi, jak wojewoda, jak całe ich otoczenie. Żadnemu z nich nie opowiadała tradycya o przodkach, którzy służyli Rzymowi przez szereg wieków. Nie byli oni potomkami patrycyuszów, jak Juliowie i Klaudyowie, ani rycerzów, jak Flawiowie i Antoninowie. W ich żyłach nie płynęła nawet krew plebejów „wilczego plemienia.”
Wyrzuceni na tron samowolą wojska, zmieniali się szybko, brodząc we krwi współzawodników, aż ktoś śmielszy, mocniejszy nie położył kresu ich rządom. Wczorajszy „boski i wieczny pan” walał się dziś w błocie, dawał gardło, ustępując miejsca szczęśliwszemu żołnierzowi. Pochodząc z różnych narodów i warstw, nie lubili Rzymu, owianego sławą lat tysiąca. Kołyska i twórczyni wielkości państwa przypominała im każdym gmachem, pomnikiem, kamieniem nieomal, pamiętającym czasy odległe, ich świeżą przeszłość. Głównie dla tego blasku, który opromieniał „wieczną, świętą, złotą Romę” przenieśli stolicę do Bizancyum i popierali „zabobon wschodni,” czując w nowej wierze pogromcę niemiłej im przeszłości. Rozumniejsi z pomiędzy nich, jak Konstantyn, starali się zachować pamiątki gasnącej cywilizacyi, przyozdabiając niemi rezydencye cesarskie.
Ale tych miłośników sztuki i literatury grecko-rzymskiej było niewielu pomiędzy imperatorami czwartego stulecia. Młody Walentynian, syn Panończyka, którego żadna nić serdeczna nie łączyła z „miastem miast,” otoczony Allemanami, Frankami i Gallami, nie zwróciłby prawdopodobnie nawet uwagi na skargę rządcy zabytków rzymskich. Cóż jego, chrześcianina i syna rasy barbarzyńskiej, mogła obchodzić jakaś mozaika, przedstawiająca boginię pogańską?
Wojewoda nie byłby tak śmiało przemawiał, gdyby nie był pewnym oklasku dworu w Wiennie. Zrozumiał to prokurator, przeto spojrzał jeszcze raz na starożytną posadzkę, westchnął i oddalił się krokiem wolnym.
Wojewoda przebiegłszy kilka pokojów, zatrzymał się w sali, która była niegdyś jadalnią Augusta. Znajdował się tu stół przy stole, a za każdym z nich siedział wojskowy.
— Chorąży Liciniusz! — zawołał.
— Ty rozkazałeś, wojewodo — odezwał się z kąta wezwany.
— Wyślesz natychmiast rozkaz do obozu!
Chorąży zbliżył się z tabliczką woskowaną.
— Zaraz po zachodzie słońca — dyktował wojewoda — zamkną piesze kohorty wszystkie ulice śródmieścia i nie dopuszczą do niego chrześcian. Gdyby się jaki wichrzyciel chciał przedrzeć przez łańcuch, związać go i czuwać nad nim dopóty, dopóki się pogrzeb nie skończy. Broni użyć dopiero w razie ostatecznym. Kohorty konne rozstawić na rynkach i na placach przed świątyniami. Pierwsza będzie ze mną towarzyszyła korowodowi. Ktoby z żołnierzów dał powód do bójki ulicznej, ten straci prawo do nagrody cesarskiej, przeznaczonej dla weteranów.
Podpisawszy rozkaz, udał się wojewoda do swojej pracowni. Jak w sali przyjęć, zatarła i tu ręka chrześciańska ślady po przeszłości pogańskiej. Na jednej ze ścian czernił się na białem tle duży krzyż, otoczony rybami i kotwicami.
Wojewoda usiadł przed stołem i wziął z niego grubą księgę. Był to spis legionów, rozłożonych w Italii.
W miarę, jak czytał, osnuwały jego czoło cienie troski. Po raz trzeci już przeglądał listy trybunów i setników, szukając między nimi współwyznawców. Ale daremnie odwracał karty. Obok wszystkich nazwisk stał dopisek „gentilis, ” co znaczyło „wyznający wiarę narodową.” Trzech tylko chorążych i jeden setnik należało do Kościoła Chrystusowego.
Wojewoda dziwił się tej nieostrożności imperatora.
Należało wysłać legiony rzymskie na kresy północne lub wschodnie państwa, a Italię oddać pod straż Allemanów, którzy, aczkolwiek poganie, nie oszczędzaliby w razie potrzeby zwolenników dawnego porządku, służąc bowiem tylko dla pieniędzy, bili każdego, kogo im wskazano.
Kiedy tak rozmyślał, wszedł do pokoju ten sam żołnierz, któremu polecił w niedzielę po nabożeństwie wyszukanie zręcznego człowieka.
Był to starzec średniego wzrostu, krępy, przysadzisty, z karkiem byka. Długie lata zbieliły mu włosy i brodę, ale nie wzięły jego opalonej, słońcem i wiatrem pociętej twarzy, zdrowej cery.
— To ty, Teodoryku? — odezwał się wojewoda głosem łagodniejszym, niż zwykle. — Chcesz ze mną mówić?
Spojrzenie, jakie rzucił z pod czoła prostemu legioniście, życzliwe, przyjazne, świadczyło, że ten starzec był jego sercu blizki.
— Widzę na czole mojego orła od samego rana troskę — mówił Teodoryk, zbliżając się poufnie do stołu. — Dawniej wiedział zawsze stary sługa, kiedy jego pana coś bardzo bolało. Może jaki poganin obraził Waszą Znakomitość, może potrzeba, żeby Teodoryk spróbował jeszcze, czy potrafi rozbić pięścią czerep zuchwalca. Rozkażcie, panie!
Wojewoda uśmiechnął się.
— Nie jesteśmy w lasach Allemanii — odparł. — W Rzymie strzegą pachołkowie miejscy życia ludzi.
— I tu są ciemne zaułki — zauważył żołnierz.
— Gdybyś chciał wszystkich wymordować, którzy mi zawadzają, nie starczyłoby twojego życia, chociażbyś zgładził codziennie z tego świata stu pogan.
— Ładne domy mają ich bogowie — mówił żołnierz — aż bierze ochota wejść. To przyjemnie modlić się w takich pałacach. A co tam złota, drogich kamieni, posągów i malowideł... Tylko patrzeć i podziwiać... Całe miasto możnaby wystawić z tych świątyń rzymskich. Jest ich sto sześćdziesiąt. Policzyłem.
— Zanadto pilnie oglądasz i liczysz świątynie pogańskie — zauważył wojewoda, niezadowolony z zachwytu starca. — Pamiętaj, że to nie są domy Dobrego Pasterza.
— Dlaczegoby się Dobry Pasterz nie miał cieszyć, że ludzie umieją stawiać takie śliczne domy? Wszakże stworzył sam cudowny świat, piękniejszy od najpiękniejszego pałacu.
— Prosiłem cię tyle razy, żebyś przyjął chrzest święty. Potrzeba ci, jak widzę łaski naszego Pana Jezusa Chrystusa, abyś nareszcie zapomniał o przeszłości pogańskiej. Przyrzeknij mi, stary, że ochrzcisz się tej zimy.
Teodoryk drapał się w głowę i milczał.
— Dlaczego się opierasz? — nalegał wojewoda. — Nauczyli cię nasi kapłani, że święta woda zmywa z duszy człowieka jego dawne grzechy i gasi w jego sercu upodobania i namiętności pogańskie.
— Będzie dosyć czasu na przyjęcie świętego chrztu — odpowiedział żołnierz — kiedy mnie śmierć schwyci za gardło. Obmyty z grzechów przed samym zgonem, czysty i niewinny, stanę przed Barankiem miłosiernym i sięgnę bez obawy po koronę niebieską. Gdybym się teraz ochrzcił, mógłbym jeszcze dużo nagrzeszyć i poszedłbym do królestwa Dobrego Pasterza brudny, jak baran, który się w kałuży wykąpał.
— Dlaczego masz grzeszyć?
— A bo to się człowiek może powstrzymać od grzechu? Wypadnie komu połamać żebra, rozbić łeb, wypruć jelita... Niewiadomo nigdy, co pobożnego chrześcianina może spotkać. I wino rozwesela serce i kości bawią od czasu do czasu, a nasi kapłani wołają na wszystko: grzech, grzech! Niech sobie grzech będzie grzechem, kiedy go święta woda zmyje.
Wojewoda słuchał z uśmiechem na ustach. Nie sam tylko Teodoryk rozumował w taki sposób. Znakomita większość chrześcian czwartego stulecia odkładała chrzest do chwili ostatniej, aby stanąć na sądzie Boskim bez zmazy. Nawet imperatorowie poddawali się obrządkowi dopiero na łożu śmierci.
Rób, jak chcesz — wyrzekł wojewoda — ale nie odwiedzaj świątyń pogańskich, bo to domy złych demonów. Te podstępne duchy mogłyby cię oczarować, a wtedy nie wszedłbyś razem ze mną do królestwa niebieskiego.
Teodoryk przeżegnał się.
— Utorowałbym sobie drogę pięścią — mówił — bo cobym robił na drugim świecie bez mojego sokoła.
— A gdyby ci pięść nie pomogła — zapytał, śmiejąc się, wojewoda.
— Tobym przed bramami królestwa niebieskiego jęczał i zawodził dopóty, dopókiby się Dobry Pasterz nade mną nie ulitował. On dobry, miłosierny, on nie może patrzeć na łzy nieszczęśliwych.
Wojewoda spojrzał serdecznie na żołnierza. Mógłże się gniewać na tego starego sługę, którego przywiązania doświadczał tyle razy?
Teodoryk, wolny Alleman, niegdyś towarzysz jego ojca, nosił go na rękach, uczył dosiadać konia, ciskać oszczepem, robić bronią. W pokoju i na wojnie strzegł jego głowy, oddany mu z wiernością psa. Dzieci, wnuków i zagrodę porzucił i przyszedł za nim do Rzymu.
— I ja błagałbym Dobrego Pasterza dopóty, dopókiby przed tobą bram królestwa niebieskiego nie otworzył — wyrzekł wojewoda głosem miękkim, pieszcząc włosy starca, który się do jego kolan schylił. — Tylko nie szukaj w Rzymie niepotrzebnej zwady. Znajdzie się dla twoich ramion jeszcze dużo roboty. Ale poprzednio dostaw mi owego człowieka, o którym ci mówiłem.
— Ten lis czeka właśnie na wasze rozkazy, — mówił Teodoryk. — Zdaje się, że będzie dobrze wietrzył, bo mu bogowie wypisali na gębie chytrość i zdradę.
— Bóg, mój stary! — poprawił wojewoda.
— Gdzieby tam nasz Dobry Pasterz stworzył takiego łotra, co chce swojego pana sprzedać za pieniądze. Tacy rodzą się tylko z nasienia demonów pogańskich.
— Idzie mi o człowieka, któryby wiedział wszystko, co się dzieje u pogan.
— Ten lis służy u prefekta pretoryum i nazywa się Simonides. Wydała go grecka ziemia i grecka podłość. Gdy mój sokół dobrze zapłaci, będzie wiedział wszystko, co mu potrzeba.
Teodoryk wyszedł i wrócił wkrótce z tłómaczem prefektury.
Simonides robił rzeczywiście wrażenie lisa. Idąc, zginał kolana, posuwał nogi, stąpał cicho, ostrożnie, jakby się skradał do upatrzonej ofiary. Jego małe, kose oczy rzucały z pod czoła szybkie, lękliwe spojrzenia. Rzadkie włosy sterczały na jego ściętej brodzie.
Ujrzawszy na ścianie krzyż, przeżegnał się i uderzył się trzy razy w piersi.
— Pokój z tobą, prześwietny wojewodo! — odezwał się.
— Pokój z tobą! — odpowiedział wojewoda szorstkim głosem, mierząc przybysza od czuba do stóp.
Jego twarz łagodna podczas gawędy z Teodorykiem, przybrała wyraz surowy.
— Jesteś chrześcianinem, a służysz u prefekta pretoryum? — wyrzekł.
— Głód nie pyta o wyznanie chlebodawcy — odparł Simonides. — Najlepsze posady mają w Rzymie bałwochwalcy do rozdania. Niech ich nasze piekło jak najrychlej pochłonie.
— Czy wiesz, czego od ciebie żądam?
— Twoja święta gorliwość chrześciańska chce wiedzieć wszystko, co się dzieje u pogan.
— Czy możesz mi dostarczyć potrzebnych wiadomości?
Simonides wahał się przez chwilę, zanim odpowiedział. Uśmiechnąwszy się chytrze, rzekł:
— Gdybym mieszkał w pałacu imperatora Augusta, jak ty, prześwietny panie, nie narażałbym się na gniew Nikomacha Flawiana. To pan potężny i srogi.
Wojewoda, zrozumiawszy, o co idzie, wydobył z za tuniki worek, napełniony złotem.
Małe oczy Simonidesa błysnęły, jak ślepie drapieżnego zwierzęcia, gdy się zbliża do żeru. Zgarbił się, obliznął i wyciągnął rękę.
Ale wojewoda schował worek.
— Bez zarobku nie ma zapłaty — mówił. Naprzód wiadomości, następnie pieniądze.
— Każda praca wymaga nakładów — wtrącił Simonides.
— Chcę się nasamprzód przekonać, czy będę mógł z twojej zręczności korzystać.
— Rozkazuj, panie.
— Jeśli mi doniesiesz, którzy senatorowie zbierają się u prefekta i nad czem obradują, przejdzie worek w twoje ręce.
— Ten worek należy już do mnie — odpowiedział Simonides.
— Czekam na wiadomości, ale pamiętaj, że będę je sprawdzał. Gdybyś kłamał, rozprawi się z tobą Teodoryk.
Stary Alleman mruknął coś pod nosem, a od tego mruknięcia przeszły po skórze Greka ciarki. Tak wyraża niedźwiedź swoje niezadowolenie, gdy go psy drażnią.
Simonides skurczył się, zmalał, cofał się ku ścianie, jakby się chciał w nią wcisnąć.
— Stanie się, co rozkazałeś, panie — wyrzekł głosem drżącym.
— Możesz zarobić jeszcze drugi worek, napełniony solidami — mówił wojewoda.
Grek nadstawił uszu.
— Dowiesz się dokładnie o porządku dnia w Atrium Westy. Chcę wiedzieć, o której porze kapłanki spełniają swoje czynności, która z nich pilnuje świętego ognia w dzień, a która w nocy, jak i kiedy się zmieniają.
Simonides słuchał zdziwiony. W jego oczach malowała się ciekawość, czoło fałdowało się. Widać było, że usiłuje zrozumieć cel tego polecenia. Co mogły chrześcianina obchodzić dziewice Westy?... A gdyby...
Uśmiechnął się do siebie nieznacznie.
— Bramy Atrium Westy nie otwierają się dla takich nędzarzów, jak ja — odezwał się, wpatrując się uważnie, z podełba, w twarz wojewody. — Gdyby mi Twoja Prześwietność zechciała wskazać tę z kapłanek, która ci jest potrzebna...
Wojewoda, domyśliwszy się, że go Grek bada, przerwał mu szorstko:
— Jest rzeczą twoją wejść wszędzie, gdzie rozkazuję, jeżeli chcesz zarobić drugi worek. A teraz możesz się oddalić i staraj się pozyskać moje względy.
Simonides przeżegnał się znów przed krzyżem, ukłonił się i wycofał się tyłem z pracowni.
— Każ mi podać obiad — rzekł wojewoda, gdy został sam z Teodorykiem.
Główny posiłek dnia nie zajął mu dużo czasu. Jak wszyscy ludzie żywego usposobienia, jadł szybko, nie rozkoszując się potrawami. Przywykły do trudów i zmian życia obozowego, nie zwracał uwagi na rodzaj pokarmów, który był dla niego tylko środkiem do zaspokojenia głodu. Dość często, kiedy go ważne zaprzątały sprawy, nie wiedział nawet, co mu służba podawała.
I dziś spieszył się z obiadem. To pogańskie zbiegowisko zatruło mu pierwsze dni pobytu w Rzymie.
Na samym wstępie swojej działalności spotkał się z przeszkodą, jakiej się nie spodziewał.
Świadek tryumfującego chrześciaństwa, nie miał on już w sobie uległości pierwszych wyznawców Chrystusa, którzy szukali w nowej wierze pociechy i zapomnienia. Dla niego nie była nauka Zbawiciela jedynie balsamem na rany duchowe i społeczne.
Potomek wolnego rodu, syn dostojnika z przybocznej straży cesarskiej, wnuk i prawnuk naczelników plemienia allemańskiego, nie doznał on na sobie bezwzględności urządzeń starego świata, tak okrutnych dla słabych i ubogich, świeża zaś cywilizacya nie zdążyła jeszcze zatruć jego serca sceptycyzmem.
Wniósł on do chrześciaństwa pierwotną siłę duchową i fizyczną ludów barbarzyńskich, nie mającą nic wspólnego z rezygnacyą wydziedziczonych i zrozpaczonych grecko-rzymskiego społeczeństwa, którzy znosili biernie prześladowanie istniejącego porządku.
Przylgnąwszy do nauki Chrystusa z całą gwałtownością i ufnością natury dziewiczej, pragnął Bogu, którego umiłował gorąco, służyć czynnie, bez względu na drogi i środki. Bóg, wybrany przez niego, miał rozkazywać całemu światu, ktoby się zaś tym sprawiedliwym rządom opierał, był jego wrogiem osobistym.
Krew matki Hiszpanki dodała do żywej, szczerej wiary wojewody przymieszkę fanatyzmu, który spotęgował w nim nienawiść do obrońców religii rzymskiej. Czuł on i rozumiał, iż dopóki tradycye przeszłości będą chodziły jawnie po ulicach dawnej stolicy państwa, dopóty nie zdusi chrześciaństwo upiora pogańskiego.
Jakby na urągowisko, wypadło właśnie jemu czuwać nad bezpieczeństwem korowodu, urządzonego przez patryotów rzymskich w celu podrażnienia namiętności tłumów.
Zmuszał go do tego rozum stanu, był on bowiem nietylko chrześcianinem, lecz także wiernym sługą imperatora. Przedwczesna gwałtowność mogłaby pchnąć pogan do rozpaczliwego buntu, któryby dworowi w Wiennie, zajętemu wojną z Frankami, przyczynił niepotrzebnych kłopotów.
Spożywając obiad, ogarnął wojewoda jeszcze raz w myśli położenie, jakie zastał w Rzymie i tłómaczył się przed sobą, przed swoją żarliwością chrześciańską z oględnego postępowania. Szukał innego wyjścia... Nie było go...
Zaklął zcicha, kiedy mu Teodoryk doniósł, że pierwsza kohorta czeka na jego rozkazy.
Przewiesił miecz, włożył na tunikę koszulkę ogniwkową, na głowę złocony szyszak z monogramem Chrystusa, ułożonym z drogich kamieni, zarzucił na ramiona jedwabny płaszcz grecki i wyszedł przed dom.
Tu powitał go szczęk oręża.
Ale on nie odpowiedział powitaniem na powitanie. Dosiadłszy konia w milczeniu, spojrzał w niebo.
Może przeszkodzi sam Bóg temu niecnemu widowisku, może spuści rzęsisty deszcz i ostudzi grzeszny zapał bałwochwalców.
Lecz ciemnych błękitów wieczornego nieba nie mącił najmniejszy obłoczek. Nawet skraj zachodni był wolny od szarych mgieł, któreby niespodziewany wicher mógł spędzić do kupy i złączyć w jednę, większą chmurę.
Cisza pogodnej nocy wiała nad miastem. Nic nie zapowiadało nagłej zmiany powietrza.
Wojewoda szarpnął konia ręką niecierpliwą i skierował go w stronę ulicy Tryumfalnej. W porządku, czterema szeregami, posunęli się za nim żołnierze.
Biedacy, którzy zginęli podczas rozruchów ulicznych, nie marzyli w najzuchwalszych snach o zaszczycie, jaki ich miał spotkać po śmierci. Sam konsul zapisał ich nieznane nazwiska w księgach świątyni Wenery Libityńskiej i zamówił przybory, potrzebne do drogi ostatniej[2]. Nabalsamowali ich głośni lekarze, ubrali w kosztowne suknie niewolnicy miasta, słynni artyści zdjęli z ich twarzy maski pośmiertne. Ubogich rzemieślników złożono na marach z kości słoniowej, pokrytych wschodniemi kobiercami i wystawiono na widok publiczny w amfiteatrze Flawiuszów. Młodzież wielkich rodów trzymała przez siedem dni straż przy zwłokach, najbogatsi i najmożniejsi panowie rzymscy przychodzili z hołdem, niosąc wieńce i korony obywatelskie.
Miasto tak gwarne przez cały dzień uspokoiło się po zachodzie słońca, jak gdyby fala obcych przybyszów odpłynęła znów bramami i rozlała się po kraju, tonąc w przestrzeni.
Wojewodę zastanowiła ta cisza. Mieliżby się poganie rozmyślić w ostatniej chwili? Może Flawianus rozważył jego słuszne zarzuty i przeszkodził gorszącej demonstracyi...
Lecz zaledwo zjechał ze wzgórza palatyńskiego, przekonał się, że łudził się daremnie. Po obu stronach drogi Tryumfalnej, wzdłuż chodników, czerniły się zbite masy ludzi, odcinające się wyraźnie od jasnego tła domów, osrebrzonych blaskiem miesiąca.
Stały tak zwarte, nieruchome, głowa przy głowie, ramię przy ramieniu, tworzyły tak jednolitą całość, iż robiły wrażenie długich murów.
Wojewoda spojrzał przed siebie ku łukowi Konstantyna, po za siebie w stronę Wielkiego Cyrku — wszędzie widział nieprzerwany łańcuch, który opasał domy i zamknął szczelnie boczne ulice.
Podniósł głowę dumnie i jechał wolno tym żywym szpalerem, rzucając z pod szyszaku na prawo i lewo błyski gniewu.
Przed amfiteatrem Flawiuszów czekał na niego dowódca załogi rzymskiej.
— Czy wszystko w porządku? — zapytał.
— Podług rozkazu, wojewodo — odpowiedział dowódca. — Śródmieście zamknęli nasi ludzie pospołu ze strażą miejską, ulice zaś, któremi korowód pójdzie, strzegą wyznawcy bogów narodowych.
— Bałwochwalcy — poprawił wojewoda.
Dowódca milczał. I on był Rzymianinem.
— Czy będziemy długo czekali? — spytał znów wojewoda.
— Pochód rozpocznie się wkrótce.
— Zostaniesz przy mnie.
— Ty rozkazałeś, wojewodo.
Plac przed amfiteatrem zalał tłum nieprzejrzany, a ta ruchliwa zwykle, hucząca fala, zachowywana się dziś tak spokojnie, jakby zastygła. Nawet oderwane wykrzykniki nie mąciły głuchej ciszy, z której wiał przygnębiający smutek. Jakaś niewidzialna, olbrzymia ręka spoczywała na tysiącach głów i przygniatała je swoim ciężarem.
Lud rzymski czuł, że się w tej chwili dzieje w prastarej stolicy państwa coś ważnego, z czego wyniknie szereg następstw, brzmiennych burzą.
Wszakże, grzebiąc uroczyście swoich poległych, wyzywał zemstę Teodozyusza. Groźny imperator podpisał już wyrok na tradycye przeszłości, a on, populus romanus, przywykły do rozkazywania światu, oparł się jego woli.
Słynny amfiteatr Flawiuszów przypominał poganom ich dawny blask. Wszystkie narody dostarczały dla tego gmachu gladyatorów i zwierząt, aby się lud rzymski mógł bawić.
Tu, w loży cesarskiej, zasiadali królowie i książęta, panujący za morzami i górami, i czuli się zaszczyceni oklaskiem motłochu wiecznej Romy. Tu ginęli obok ojcobójców i świętokradców pierwsi kapłani Galilejczyków.
Królowie i książęta ciągnęli od lat kilkudziesięciu do Konstantynopola, Galilejczycy siedzieli na tronie Cezarów, a on, lud rzymski, prawowity dziedzic panów świata, lękał się gniewu imperatora za to, że nie chciał się wyrzec wiary przodków. Co było jeszcze niedawno obowiązkiem, zasługą, stało się teraz grzechem, zbrodnią. Co przyświecało mnogim narodom przez lat tysiąc, jako prawda najwyższa, miało zgasnąć, nakształt dogorywającej pochodni.
Świadomość położenia była ową ciężką ręką, która zawisła nad zgromadzonym tłumem, odbierając mu mowę i paraliżując wrodzoną południowcom żywość ruchów. Poganie widzieli nad sobą groźbę nowych czasów, słyszeli głos Przeznaczenia, nieubłaganego nawet dla bogów. Nie panowie świata, dumni i pewni jutra, przybyli oddać ostatnią posługę swoim bohaterom, lecz niedobitkowie wielkiej rasy, straceńcy minionego porządku, chcieli przypomnieć teraźniejszości, iż jeszcze istnieją.
I cicho było wokoło, jak gdyby się obrzęd pogrzebowy miał spełnić nad całym ludem rzymskim.
Smutek szedł nad falą pochylonych głów, deptał zawiść, niezgodę, drobne sprawy dnia i podnosił najuboższego robotnika do wyżyn obywatela i patryoty.
Tę przykrą, głuchą ciszę stargały nagle dźwięki tub. Teraz poruszył się tłum i z głębi zbitych mas wypłynął przeciągły szmer, jak gdyby westchnienie olbrzymiej piersi.
— Rozwinąć się w łańcuch! — zakomenderował wojewoda głosem donośnym.
Szeregi konnych rozsunęły się i utworzyły długi szpaler.
— Miecz do ramienia! — rozległa się powtórna komenda.
Równocześnie zamigotało nad zebranym tłumem tysiące świateł i wieniec płomienny otoczył plac amfiteatralny. Dacliy domów, pałaców, świątyń stanęły w ogniu; luk Konstantyna gorzał, jak pochodnia.
Z gmachu Flawiuszów wysnuwał się wolno korowód pogrzebowy.
Przodem szło dziesięciu trębaczów, a za nimi ciągnęły płaczki. Sto niewiast z włosem rozpuszczonym, w podartych, brudnych, błotem ulicy i popiołem zbrukanych sukniach, z twarzami, umazanemi wilgotną ziemią, postępowało w trzech szeregach. Trębacze dęli w tuby, z których wypływała monotonna pieśń, zaś płaczki łkały zcicha.
Za płaczkami ukazał się orszak greckich wojowników. Prowadził go wysoki, urodziwy młodzieniec, jadący na złoconym rydwanie.
Histryon, przebrany za Achillesa, uderzył mieczem w tarcz miedzianą. Na znak ten ucichły tuby i zamilkły płaczki.
Wówczas rozbrzmią dźwięczny głos tragika:

Mirmidonowie waleczni, najmilsi walk towarzysze,
Nie odprzęgajcie mi jeszcze rumaków twardokopytnych,
Wpierw tu staniem pospołu z wozami i końmi rączemi,
Płakać Patrokla, bo taka się cześć umarłemu należy.
Gdy zaś łzami gorzkiemi ukoim żałość serdeczną,
Wtenczas z wozów rumaki odprzągłszy, do uczty zasiądziem.


Urwał... Odezwały się znów tuby, załkały płaczki. Jedna z nich wyciągnęła ręce do nieba i zawołała:

— Biada nam, biada!
— Biada nam, biada! — podjął chór niewiast, zawodząc coraz głośniej, rozpaczliwiej.
Skarga przebiła mur, utworzony z żołnierzów, rozlała się wokoło, a gdzie potrąciła o serce rzymskie, tam wydobyła jęk pokrewny.
Zdawało się, iż niezliczony rój pszczół przeleciał nad ludem. Szmer, zrazu niewyraźny, stłumiony, jak odddalony gwar zmieszanych głosów, rósł, zgęszczał się i nagle podniosło się do nieba tysiące rąk i z tysięcy piersi trysnął jeden wielki płacz, przesiąkły łzami.
— Biada nam, biada!
Było coś tak wstrząsającego w tym wybuchu gromadnej boleści, że wojewoda uchylił przed jej majestatem głowy.
Wrzawa opadała wolno, coraz cichsza, dalsza, a kiedy umilkła zupełnie, zadzwonił znów głos histryona:

.... zapłakali pospołu; Achilles rozpoczął:
Trzykroć wokoło zwłok objeżdżają końmi rączemi,
Łkając żałośnie; Tedyda okrutny im żal rozbudziła,
Piasek się zwilżył od łez i rynsztunki zwilżyły się mężów,
Opłakujących Patrokla, pogońcę nieporównanego.
Wśród nich syn Peleusza zawodzi i płacze najbardziej,
Dłonie mordercze składając na pierś towarzysza lubego...


Dalszy ciąg pieśni Homerowej przygłuszył turkot rydwanów, które wychodziły teraz z głównej bramy amfiteatru. Szły jeden za drugim, prowadzone przez słynnych woźniców cyrkowych, a każdy z nich wiózł jakąś postać historyczną, odtworzoną przez histryonów wiernie, z zachowaniem najdrobniejszych szczegółów.
Jechali Romulus i Remus, założyciele Rzymu, mając u stóp swoich wilczycę, jechał bogobojny Numa Pompiliusz, sędziwy Tarkwiniusz, nieugięty Brutus, genialny Juliusz Cezar, rozważny Augustus, Tytus i Trajan, Antoninus i Marek Aureliusz i długi szereg mężów, których potomność uczciła wdzięczną pamięcią.
Sto pięćdziesiąt wozów — cała przeszłość Rzymu, uzmysłowiona w jego najsłynniejszych wodzach, kapłanach, pisarzach, mówcach i obywatelach — przeciągnęło przed zdumionemi oczami wojewody. Ożyły posągi, zdobiące świątynie, kurye, place, rynki i biblioteki, zstąpiły pomiędzy lud swój największe cienie przeszłości.
W braku własnych przodków, których nędzarze nie mieli, poprzedzali ich zwłoki przodkowie narodu.
A gdy się ten milczący orszak, owiany czerwonem światłem i dymem pochodni, przesunął cicho, jak wojsko duchów, wówczas ukazały się łoża z kości słoniowej, ozdobione wieńcami. Nieśli je synowie rycerzów, a strzegli ich senatorowie.
Postępowali obok mar konsul i prefekt pretoryum, Kajus Juliusz Strabo i Konstancyusz Galeryusz, pretorowie i inni dostojnicy. Postępowali z głową odkrytą, posypaną popiołem, bez pierścieni, łańcuchów, naramienników, w czarnych, żałobnych togach, sięgających aż do ziemi.
Cały rząd Italii oddał cześć zwłokom pogan, zabitych przez chrześcian.
Wojewoda objął pięścią kurczowo rękojeść miecza. Oburzało go zuchwalstwo tych buntowników, co urągali jawnie imperatorowi.
Dla niego, dla nowego Rzymianina, który zawdzięczał wszystko łasce dworu cesarskiego, był „boski i wieczny pan” rzeczywiście zastępcą Boga na ziemi.
Nagle uczuł, że krew zalewa mu twarz, a serce bije w piersi tak gwałtownie, jakby ją chciało rozsadzić.
Na tle czarnych tog zamajaczyła biała plama. Cztery dziewice Westy szły za ostatniem łożem, otoczone żonami i córkami dostojników. Jedna z nich przewyższała resztę o całą głowę. Wojewoda poznał ją odrazu po wyniosłej postaci i falistości ruchów. To ona, to Fausta Auzonia...
Pochylił się na koniu i ogarnął kapłankę wzrokiem płomiennym. Może ona uczuje na sobie siłę tego spojrzenia i odwróci się do niego.
Ale Fausta Auzonia nie odjęła oczu od ziemi.
Wówczas zawołał głośno, wpatrując się uważnie w westalkę:
— Zamknąć korowód!
Byłożby to złudzenie? Fausta drgnęła. Tak mu się zdawało.
Skierowawszy konia na środek szpaleru, jechał tuż za gromadą niewiast. Za nim postępowali żołnierze.
I jak potok, zatrzymany przeszkodą, rzuca się natychmiast w otwartą szczelinę, tak popłynął za korowodem lud, tworząc jego ogon.
Strzeżony z obu stron przez straż obywatelską, okrążył orszak pogrzebowy trzy razy amfiteatr Flawiuszów i skierował się ulicą Świętą na główny rynek. Po drodze witały go wszędzie zamknięte sklepy i domy, ubrane gałęźmi cyprysowemi. Przed świątynią Romy i Wenery świecił posąg bogini miasta, z głową, przykrytą czarnym welonem.
Mury, otaczające Atrium Westy, uwieńczone niezliczoną ilością lamp, jaśniały, jak wstęgi ogniste.
Już się czoło orszaku zatrzymało na Forum Romanum, przed wielką mównicą, a ogon, wlokący się z tyłu, rósł ciągle, z każdą chwilą dłuższy.
Na ten ogon ciemnego węża oglądał się wojewoda od czasu do czasu. Wszakże doleciał jego uszu cichy brzęk broni. Ale tłum ruszał się miarowo, w porządku, jak karne wojsko, posłuszny nawoływaniom straży obywatelskiej.
Wolno wypełniał się rynek. Grajkowie, histryoni greccy i płaczki ustawili się po lewej stronie mównicy, senatorowie i westalki po prawej.
U stóp słynnej Rostry złożono mary: za niemi, w dwóch półkolach, na krzesłach z kości słoniowej, zajęli miejsca przodkowie narodu rzymskiego. Dalej rozwinął się łańcuch żołnierzów, który bronił ludowi przystępu do orszaku.
Teraz podnieśli liktorowie konsula pęki rózg do góry, zaś jeden z nich zawołał:
— Niech wargi wasze zamilkną!
Kiedy uczyniła się taka cisza, iż słychać było tylko łopot pochodni, wstąpił Aureliusz Symmachus na mównicę.
Księżyc stał właśnie nad samym rynkiem i obrzucił pyłem srebrzystym białe pałace i świątynie.
Symmachus spojrzał w niebo, milczał czas pewien, jakby się modlił, potem zaczął:
— Rzymianie! Z świątyń i pałaców, które was zewsząd otaczają, patrzy na was wielka przeszłość świętego Rzymu i przypomina wam, iż kochaliście najwięcej ze wszystkich narodów honor i sławę. Z Kapitolu spoglądają na was królowie i konsulowie, z Palatynu imperatorowie, a z tej mównicy przemawiają do was najznakomitsi obywatele ludu rzymskiego.
Obejrzał się wokoło i ciągnął dalej:
— Ubodzy mieniem i słabi liczbą, lecz silni bojaźnią bogów i cnotami obywatelskiemi, wyszliście z nizkich, drewnianych chat, by rzucić świat do stóp swoich. Zbroiły się przeciw wam potężne miasta i grody, łączyły się przeciw wam całe plemiona, wielkie państwa w końcu. Z lasów i gór wyroiły się tłumy barbarzyńców, a wy zdeptaliście wszystkie przeszkody, albowiem przed wami szła bojaźń bogów, prowadząc za sobą czystość obyczajów i miłość sławy. I padł świat przed wami w proch i przyjął wasze prawa...
Wskazał ręką na Kapitol, który wznosił się za jego plecami, cały błyszczący w świetle księżyca i wolał:
— Królowie i książęta z Azyi, Afryki i puszcz germańskich ciągnęli za rydwanami waszych tryumfatorów, spętani nakształt niewolników. Wam składały hołd powinny mnogie ludy, a wszystkiemi morzami płynęły okręty z daniną dla panów świata. Wy byliście narodem narodów, wybrańcem bogów nieśmiertelnych.
Zamilkł powtórnie.
Tłum, stojący dotąd nieruchomy, z powstrzymanym oddechem poruszył się, jak woda, w którą wpadł kamień. Zakołysała się czarna fala głów, wolno, poważnie i stłumiony szmer rozlał się wokoło. Tu i owdzie podniosło się smutne oko do nieba i popłynęło w górę ciche westchnienie.
A Symmachus mówił dalej:
— Ale nadeszły czasy, w których pycha ludzka, rozzuchwalona powodzeniem, chciała być rozumniejszą od bogów nieśmiertelnych. Świątynie opustoszały, na ołarzach[3] zabrakło ofiar, ogniska domowe pogasły. Tylko maluczcy i ci, których mędrcy tej ziemi zwali pogardliwie ciemnymi, modlili się, rano i wieczorem, do rządców świata i strzegli serc przed podłością, a rąk przed zmazą. Poszły w poniewierkę dawne zwyczaje i obyczaje, wydrwione przez bluźnierców i rozpustników. Miejsce praw boskich zajęły prawa ludzkie, schlebiające nieszlachetnym namiętnościom. Święty Rzym, przez szereg wieków ognisko cnót domowych i obywatelskich, stał się publicznym gorszycielem i lubieżnikiem, którego wszystkie myśli i siły pochłonęły uciechy stołu, dzbana i miłości. I odstąpili nas bogowie narodowi. Pogardzili nami, jak my nimi wzgardziliśmy. Nie do Rzymu ciągną królowie i książęta, nie z naszej krwi idą panowie, co rozkazują światu. Obcy przybysze, zrodzeni ze sług naszych sług, wczorajsi barbarzyńcy, narzucają nam, narodowi narodów, swoje prawa i depcą naszą przeszłość. W odwiecznym grodzie Jowisza i Marsa, w stolicy Romulusa, Numy, Cezara i Marka Aureliusza, w mieście, którego każdy kamień okupiła krew rzymska, stawiają Galilejczycy świątynie swoim zabobonom i urągają naszym bogom. Zewsząd otacza nas okrutna obręcz nieprzejednanych wrogów, coraz groźniejsza, bliższa. Czy słyszycie zwycięskie okrzyki Gotów, Franków, Wandalów? Już idą, już huczy straszliwa fala, chciwa naszych żon, dzieci i domów.
Zgarnął z mównicy kurz, posypał sobie nim włosy i brodę, rozdarł na piersiach tunikę, zwrócił się twarzą do świątyni kapitolińskiej i zawołał:
— O Jowiszu, Jowiszu, ojcze bogów, pozwól się ludowi swojemu przebłagać!
Smuga światła księżycowego, zmieszawszy się z dymem pochodni, które liktorowie nad nim trzymali, otoczyła jego głowę aureolą.
A przed nim falował głuchy szum, przelewający się z jednej strony rynku na drugą. Odparty filarami portyków i murami świątyń, wrócił na środek, skłębił się, zagotwał i strzelił do góry z łoskotem spienionego morza.
— O Jowiszu, Jowiszu! — krzyczał lud rzymski.
Mężowie targali na sobie suknie, niewiasty rozpuszczały włosy, dzieci kwiliły, przerażone wrzawą.
Wojewoda patrzał na to widowisko okiem zdumionem.
Zrozumiał, iż dość jednego nierozważnego słowa, ażeby z tego ogromnego żalu, który się sączył z bólu pogan, buchnęły płomienie buntu.
Kiedy Symmachus mówił o obcych przybyszach i o świątyniach, stawianych „zabobonom Wschodu,” spoglądał na niego chrześcianin, jak na obłąkanego. Ten wiarołomny dostojnik wyzywał jawnie zemstę „boskiego i wiecznego” pana... W głowie nowego Rzymianina, olśnionego blaskiem dworu cesarskiego, nie mogło się takie zuchwalstwo pomieścić.
W jego żyłach nie płynęła krew dawnych legionistów i wichrzycielów stolicy, którzy przewracali trony z błahych powodów. Syn Allemana iniał cześć bałwochwalczą dla zaciągniętego zobowiązania i dla władzy prawowitej. Przysiągł Walentynianowi posłuszeństwo i przysięgi tej dotrzyma.
Śmiałość Symmacha dziwiła go więcej, aniżeli oburzała. Ten szaleniec nie zdaje sobie chyba sprawy z potęgi imperatora, inaczej bowiem nie narażałby się tak lekkomyślnie na jego gniew sprawiedliwy.
Na konsula i na tych wszystkich, którzy podnoszą ręce do Jowisza, by dać świadectwo nienawiści do prawdziwego Boga, spadnie ciężki miecz „wiecznego pana,” iż nie pozostanie po nich ani śladu. Daremnie błagają swoich demonów. Ci demonowie poszli w służbę Chrystusa, słabsi od ludzi.
Tak wierzył wojewoda. Przeto słuchał cierpliwie buntowniczej mowy Symmacha, układając w myśli plan wojny, którą wypowie wkrótce pogaństwu. Przedstawi dworowi w Wiennie położenie Italii, poprosi, aby legiony łacińskie przerzucono do oddalonych prowincyi, a jemu przysłano Allemanów. (Idy będzie miał swoich ludzi...
Obrzucił rynek groźnem spojrzeniem.
— Zginiecie wszyscy — dopowiedział sobie w duszy albo ukorzycie się przed nowym porządkiem.
Wzrok jego, wracając do mównicy, padł na Faustę Auzonię. Stała z głową, przegiętą w tył, wpatrzona w świątynię kapitolińską.
Blask pochodni oświecał jej twarz niezwykle bladą, z której odrzuciła welon. W jej szeroko otwartych, ciemnemi obwódkami podkrążonych oczach, szkliły się łzy powstrzymywane, a na rozchylonych ustach zastygła jakaś bolesna, niema prośba.
Spowita w białe suknie, zbudowana, jak arcydzieło znakomitego rzeźbiarza, była podobną do posągu modlącej się Westy.
I ona wzywała pomocy Jowisza, a błagała go całą duszą o zmiłowanie nad „świętym Rzymem.” Była poganką i patryotką aż do najskrytszych tajników serca, oddaną każdą myślą tradycyom przeszłości.
Widział to wojewoda. Jego żarliwość chrześciańska oburzała się na ten upór pogański, ale jakaś siła, mocniejsza od jego nienawiści religijnej, pchała go do Fausty Auzonii. Zdawało mu się, że znał ją oddawna, że była mu blizką, tak blizką, iż dziwił się przeszkodom, które go od niej oddzielały.
— Ciebie jednej będę oszczędzał — obiecywał sobie.
Tymczasem spadały znów z mównicy na zebrany tłum buntownicze słowa Symmacha:
Głoszą nieprzyjaciele Rzymu — podburzał konsul — iż nasi bogowie nie byli nigdy bogami prawdziwymi. Warteż to śmieszne kłamstwo odpowiedzi? Odpiera je dostatecznie tysiąc lat chwały i tryumfów. Możliweż, by bogowie fałszywi dali swoim wyznawcom panowanie nad światem, wynieśli ich ponad wszystkie inne narody? Któryż bóg prawdziwszy? Czy ten, co przyoblekł swoje dzieci w purpurę królewskości, albo ten, co prowadził je z niewoli w niewolę? Nie myr całowaliśmy stopy Syryi i Palestyny, nie Jehowa Wschodu, lecz Jowisz, opiekun Rzymu, rozkazywał licznym ziemiom i morzom. Ukorzmy się znów przed potęgą bogów narodowych z wiarą naszych praojców, z wiarą dzieci posłusznych, wróćmy do dawnej czystości obyczajów, kochajmy więcej ojczyznę, niż siebie, więcej cnotę, aniżeli rozkosze tej ziemi, a świat przekona się rychło, iż stary Jowisz dzierży jeszcze w prawicy pioruny i błyskawice. Ho nie on stracił moc, jak uczą wrogowie Rzymu, lecz nasze to ręce osłabły, obezwładnione bluźnierstwem i rozpustą trzech wieków.
Wojewoda słuchał uważnie. W jego oczach błyszczała pogarda, po jego ustach przewijał się uśmiech szyderski. Mowa konsula robiła teraz na nim wrażenie niemocnego krzyku chorego człowieka, który miota się dlatego tak namiętnie, bo nie widzi przed sobą ocalenia. Być nie mogło, żeby Symmachus nie znał położenia państwa.
Wiedział on równie dobrze, jak on, że niedobitkowie narodu rzymskiego bronili się od lat stu przed służbą wojskową, jak przed nieznośnym ciężarem. Kto nie posiadał środków do przekupienia dekuryona, ten uciekał do barbarzyńców, byle nie służyć pod sztandarami imperatora, kogo zaś straż pograniczna zatrzymała, ten odbywał wprawdzie powinność obywatelską, ale bez radości. Najgorszego żołnierza dostarczała Italia.
Owi obcy przybysze, o których konsul mówił z takiem lekceważeniem, byli jedyną tarczą imienia rzymskiego.
Czem Italia w porównaniu z cesarstwem, czem jej nędzne legiony w porównaniu z najemnem wojskiem imperatora? Gdyby się nawet cały kraj podniósł, jak jeden mąż, gdyby się wszystkie ręce pogańskie uzbroiły, spełni się mimo to przeznaczenie nad tym hardym ludem, który olśniewa się daremnie blaskiem wielkiej przeszłości.
Wojewoda spojrzał po zebranym tłumie. Zbita masa tysięcy głów, pogrążona w cieniach, padających z trzech stron na rynek od kolumn portyków, owiana dymem pochodni, milcząca, skupiona, miała w sobie coś dziwnie smutnego.
Księżyc, który zeszedł tymczasem z pełnego nieba, rzucał z boku, z poza czarnych murów zamczyska Kaliguli, garść bladych promieni na twarze, zwrócone w stronę świątyni kapitolińskiej.
Kiedy tak patrzał przez mgłę, utkaną z dymu, zdawało się wojewodzie, iż widzi wojsko duchów, czekających zmiłowania przed bramami innego świata.
— Zginiecie, zginiecie wszyscy — myślał.
A Symmachus mówił dalej:
— Niech wam słowa imperatora Juliana, którego Galilejczycy nazywają Apostatą za to, że wzgardził ich zabobonem dla bogów narodowych, będą drogowskazem na resztę życia. Nie wierzcie w sprawach boskich ludziom, lecz tylko bogom, albowiem oni jedni wiedzą, co się dzieje w królestwie niebieskiem. Nie szukajcie nowych praw i przepisów życia, lecz szanujcie te, które dały przodkom waszym panowanie nad światem. Nie wstydźcie się wiary zgasłych pokoleń, gdyż owe czyste i mocne pokolenia wzięły je z najlepszego źródła... z rąk bogów nieśmiertelnych. A wy wskazał na mary — coście życiem przypłacili miłość dla świętej przeszłości Rzymu, świadczcie za nami, gdy was Charon przewiezie na drugą stronę czarnej rzeki. Powiedzcie cieniom mężów, zasłużonych dla ojczyzny, iż w grodzie Romulusa biją się jeszcze serca rzymskie, wierne cnotom, które prowadziły ich w radzie i w boju. Cześć wam i wdzięczna pamięć potomnych! Niech blask sławy opromieni wasze nieznane nazwiska, aby świeciły na kartach naszych dziejów, jak gwiazdy na niebie wieczornem. Żegnajcie nam. żegnajcie...
— Żegnajcie nam, żegnajcie! — podjęły płaczki, a tuby wtórowały lamentowi niewiast ponurem i dźwiękami.
Jeden z liktorów Symmacha podniósł pęk rózg do góry.
Na znak ten ruszyli trębacze i korowód posunął się w tym samym porządku wzdłuż rynków Juliusza Cezara i Trajana ku ulicy Szerokiej.
Miejsce Achillesa na rydwanie złoconym zajął inny histryon, przebrany za Patrokla i recytował głosem śpiewnym, podobnym do płaczu:

Śpisz, zapomniałeś, Achillu, o swym towarzyszu kochanym,
Nie opuszczałeś za życia, po śmierci teraz opuszczasz.
Grzeb mnie w ziemię czemprędzej, niech przejdę bramę Hadesu,
Dusze-bo mnogie dostępu mi bronią, cienie umarłych.
Nie przepuszają[4] przez Styks i połączyć się ze mną nie chcą,
Tak więc tułam się przed Hadesem wysokobramiastym.
Podaj dłoń nieszczęśliwemu druhowi: z otchłani podziemnej
Już nie powrócę do ciebie, gdy ogniem raz mnie ukoisz.


Jak na rynku, witały korowód i na ulicy Szerokiej zamknięte sklepy, warsztaty i domy. Nad każdemi drzwiami paliła się pochodnia. Wszędzie, gdzie do głównej arteryi miasta wpadały boczne uliczki, połyskiwały szyszaki, zbroje i miecze. Wojsko czuwało nad bezpieczeństwem pogan.
Była to ostrożność zbyteczna, chrześcianie bowiem, przerażeni niezwykłym napływem mieszkańców z prowincyi i groźną ich postawą, usunęli się sami z drogi podrażnionemu gniewowi wyznawców starych bogów Rzymu. Lękliwsi przybrali nawet swoje domy w gałęzie cyprysu.
Bez żadnej przeszkody doszedł korowód do łuku Klaudyusza i skręciwszy na lewo, pomiędzy świątyniami Marka Aureliusza i Hadryana, posuwał się główną aleją Pola Marsowego ku bramie Aurelijskiej. Tu, nad brzegiem Tybru, naprzeciw mauzoleum Hadryana, wznosił się olbrzymi stos, zbudowany w kształcie ołtarza. Zdobiły go kobierce i wieńce.
Kiedy się orszak zbliżał do tego ołtarza, zamilkły tuby i ustał lament płaczek. Trzy razy okrążyły go rydwany, wiozące przodków narodu rzymskiego; trzy razy schyliło wojsko miecze przed zwłokami zabitych pogan.
Wśród głębokiego milczenia tłumu wznieśli młodzi rycerze mary na stos i ułożyli nieboszczyków twarzami ku Wschodowi. Najstarsza z westalek pokropiła ciała wodą ze źródła Egeryi, a niewolnicy Symmacha i Flawiana sypali i lali na nie dopóty mirę, aloes, szafran, balsam jerychoński i różne inne kwiaty i olejki Arabii, Cylicyi i Indyi, dopóki zwłoki nie znikły pod kadzidłami.
Nawet słynny w historyi Rzymu pogrzeb Sulli nie widział tyle wonności.
Teraz wstąpił Symmachus po wschodach na szczyt ołtarza i wyciągnął ręce w stronę Kapitolu.
Nad zebranym ludem powiała znów taka cisza, że słychać było wyraźnie głuchy szum fal Tybru, łamiących się o filary mostu Aelijskiego.
— Jowiszu, opiekunie świętej Romy — wołał konsul — spojrz okiem łaskawem na wierne dzieci twoje! Wszakże składamy ci w ofierze naszą własną krew, przelaną dla twojej chwały. Za miłość, która płynie z serc naszych do twojego grodu niebieskiego, wróć nam dawną cnotę i moc, aby twoje gromy i błyskawice straszyły po wszystkie czasy złość demonów Wschodu i Północy. Wysłuchaj nas, ojcze bogów, wysłuchaj, wysłuchaj!
— Wysłuchaj! — powtórzyły za konsulem płaczki, targając na sobie suknie.
— Wysłuchaj! — modliły się westalki.
— Wysłuchaj! — prosili senatorowie.
Symmachus, wziąwszy z rąk niewolnika pochodnię, odwrócił twarz od stosu i cisnął ogień do jego wnętrza.
Łopot płomieni, które buchnęły z olbrzymiego ołtarza, pokryła wrzawa niezliczonych głosów.
— Wysłuchaj nas, wysłuchaj! — błagał lud rzymski.









  1. Prokurator gmachów rządowych — dzisiejszy intendent.
  2. Listę umarłych prowadził w Rzymie sługa świątyni Wenery Libityńskiej (Venus Libitina), zwany „libitinarius.”
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ołtarzach.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przepuszczają.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.