Ostatni Rzymianie/Tom I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni Rzymianie |
Podtytuł | Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom pierwszy |
Indeks stron |
Wojewoda siedział w swojej pracowni przed stołem i pokrywał duży zwój papyrusu grubem, zarnaszystem pismem. Od czasu do czasu podnosił głowę, zamyślając się, a wówczas padało brudne światło lampy olejnej na twarz rozgorączkowaną, popstrzoną ceglastemi plamami. Wyrzucał z siebie widocznie słowa namiętne, gwałtowne.
Skończył, odłożył pióro trzcinowe i rzekł:
— Pojedziesz drogą flamińską, ażebyś mógł wstąpić do Medyolanu, gdzie oddasz biskupowi Ambrozyuszowi list z pieczęcią żółtą.
— Ty rozkazałeś wojewodo — odezwał się młody żołnierz, czekając przy drzwiach w postawie wyprostowanej.
— Z Medyolanu udasz się do Wienny i wręczysz naczelnikowi straży cesarskiej list z pieczęcią białą. Gdybyś dworu naszego boskiego i wiecznego pana nie zastał w Wiennie, pojedziesz do Lugdunu, a gdyby go i tam nie było, do Paryża.
— Ty rozkazałeś, panie...
— Pokój z tobą...
Pożegnawszy żołnierzu, wyszedł wojewoda do ogrodu, skąd widać było wzgórza: Celijskie, Awentyńskie i Kapitolińskie.
Zbliżył się do muru i nasłuchiwał.
Cicho stała noc miesięczna nad Rzymem i cisza zalegała jego ulice. Z dołu, z Velabrium, nie dochodził najlżejszy szelest. Nawet zwykły po zachodzie słońca turkot wozów z ciężarami nie zakłócał dziś spokoju prastarej stolicy.
Od czasu tylko do czasu dolatywał z różnych stron miasta głośny szum, jakby się ogromne stada ptaków nagle zrywały, wzbijając się w powietrze.
— Jeszcze ucztują! — mówił wojewoda do siebie.
Przed nim, nawprost Palatynu, wznosiło się wzgórze kapitolińskie, pokryte cale białemi marmurami.
Olbrzymia świątynia Jowisza, oblana błękitnawem światłem księżyca, milcząca, tajemnicza, była podobna do sennego zjawiska. Jej mury zdawały się tak lekkie, jakby się na nie nie kamienie złożyły, lecz mgły srebrzyste.
Każde oko rzymskie zatrzymywało się z dumą i radością na tem mauzoleum „wilczego plemienia.”
Dary licznych narodów, rozwieszone na filarach i ścianach świątyni, opowiadały o głośnych czynach, wielkich cnotach i nieśmiertelnych zwycięstwach.
Ale do serca wojewody nie mówił nic ten przybytek sławy rzymskiej. On widział w nim tylko ostatnią warownię zabobonów pogańskich, którą trzeba zburzyć, by nie przypominała wrogom prawdziwego Boga grzesznej przeszłości.
Ilekroć go z miasta dolatywał ów szum mnóstwa skrzydeł ptasich, ściągały się jego brwi.
Znał on przyczynę tego szumu. To weselili się poganie na stypie pogrzebowej, podejmowani przez senatorów pod gołem niebem, w ogrodach i na rynkach. Zaraz po spaleniu zwłok zasiedli goście z prowincyi pospołu ze stałymi mieszkańcami Rzymu do uczty.
Już północ dawno minęła, a oni bawili się tak swobodnie, jak gdyby w Konstantynopolu nie było Teodozyusza, a w Wiennie Walentyniana.
Wojewoda nie mógł zrozumieć, dla czego imperatorowie chrześciańscy postawili na czele rządu italskiego Flawiana i Symmacha. Wszakże ich miłość do starych podań Rzymu była znaną powszechnie. Ani prefekt, ani konsul nie ukrywali się ze swoją nienawiścią do nowego porządku. I jednego i drugiego ukarał Teodozyusz już raz wygnaniem, a mimo to przywrócił ich do łaski swojej.
Dlaczego? Czy dlatego, że Italia szanowała ich cnoty obywatelskie i ludzkie, że przyświecali współwyznawcom prawością charakteru i czystem życiem? Właśnie dlatego nie należało im powierzać steru kraju, który opierał się najwytrwalej woli imperatora. Przykład mężów uczciwych a znacznych pobudza tłum do krnąbrności.
Wojewoda nie chciał w swojej żarliwości religijnej przyznać, że chrześciaństwo, aczkolwiek rozkazywało już światu z tronu Cezarów, nie ogarnęło jeszcze nawet połowy cesarstwa.
Ale wiedzieli o tem imperatorowie i dlatego nie spieszyli się z zastosowaniem środków gwałtownych do Italii. Teodozyusz, chociaż nakazał zamknąć świątynie pogańskie, nie posłał do Rzymu swoich Gotów, by poparli mieczem jego edykt.
Młodość wojewody zżymała się na zwłokę. Wysłał dziś do Walentyniana kuryera z dokładnym opisem położenia, jakie zastał w Rzymie i z prośbą o legiony gallijskie.
Z dołu, od strony wzgórza Celijskiego, płynęła znów do niego wrzawa biesiadników. Rozciągały się tam po drugiej stronie drogi Tryumfalnej ogrody Symmacha.
— Ucztujcie — mówił wojewoda. — To wasza stypa pogrzebowa...
Spojrzał na Kapitol. Biała warownia pogaństwa, cicha, rozmarzona, zdawała się śnić o przeszłej świetności. Tyle tryumfów widziała i tyle zasługi, nagrodzonej przez wdzięczny naród.
Całe dzieje Rzymu, lat tysiące szczęścia i chwały, przeciągnęły przed nią, składając u jej stóp wieńce, zdobyte w krwawych bojach.
Ale serce nowego Rzymianina nie ukorzyło się przed tym świadkiem cnót i bohaterstwa. Dla niego był to dom złych demonów, czyhających na duszę wiernego chrześcianina.
Więc pogroził świątyni Jowisza pięścią i wyrzekł:
— I po tobie zostanie kupa gruzów! Znikniesz z powierzchni ziemi, jak gdybyś nigdy nie istniała, a z tobą razem rozpadną się w proch wszystkie jaskinie demonów rzymskich. I twoja pomocnica Westa...
Nagle zasępił się i, podniósłszy ręce do nieba, szeptał:
— Przebacz mi, Boże miłosierdzia, ale nie mogę inaczej.
Oparł łokcie na murze, złożył głowę na dłoniach i pogrążył się w zadumie.
Od pierwszej chwili, kiedy ujrzał Faustę Auzonię, szła jej postać za nim z uporem cienia. Widział wszędzie, na jawie i we śnie, jej bladą, poważną twarz i przypominał sobie z rozkoszą jej ruchy, spojrzenia i dźwięk głosu.
Na ulicach, gdy mijał jaką lektykę i spostrzegł w niej białą suknię, czuł, że krew okrąża jego żyły prędzej, gorętsza, niż zwykle.
Na Polu Marsowem, na rynkach, pod filarami bazylik, przeciskał się przez tłum, bez względu na niezadowolenie motłochu, ilekroć mu się zdawało, iż gdzieś, w oddali, powiał welon. Kilka razy nawet przechodził rozmyślnie obok Atrium Westy w nadziei spotkania kapłanki.
Pracując ze swoimi podkomendnymi w głównej kwaterze, opuszczał nagle pióro i zamyślał się.
Trybunowie pozrywali wówczas szepty, sądząc, że wódz rozważa jakieś plany, a on uśmiechał się w duszy do Fausty Auzonii, którą widział tak wyraźnie przed sobą, jak gdyby w istocie przed nim stała.
Daremnie starał się zatrzeć w pamięci obraz westalki. Wszakże Fausta Auzonia była służebnicą zabobonów pogańskich i uwielbiała to, czego on nienawidził. Wolnoż jemu, chrześcianinowi i zwolennikowi nowego porządku, kochać nieprzyjaciółkę prawdziwego Boga? Ta grzeszna namiętność może zaprzepaścić jego duszę, zamknąć przed nim bramy królestwa niebieskiego.
Wojewoda walczył z rodzącą się w jego sercu miłością, odpychał od siebie obraz Fausty Auzonii, wmawiał w siebie wstręt do kapłanki Westy, lecz kiedy zasypiał, przypominał sobie znów jej bladą, poważną twarz, jej ruchy, spojrzenia i dźwięk głosu.
Dziś ssał w siebie jej postać przez kilka godzin.
Na głównym rynku stał tuż obok niej, na Polu Marsowem nie spuszczał z niej oczu. Coraz więcej zdawała mu się ta obca kobieta, niezłączona z nim ani wspólnemi tradycyami, ani celami życia, blizką, dawno znaną. Jakiś dziwny czar wiał z niej na niego i osnuwał jego wolę, iż traciła hart żołnierski i gwałtowność barbarzyńską.
A ona? Ona nie zwracała na niego uwagi. Nawet przelotnem spojrzeniem nie uszczęśliwiła go dziś, chociaż ocierali się prawie o siebie.
W trzy dni po pierwszych odwiedzinach zastukał po raz wtóry do furty Atrium Westy.
Nie przyjęto go. Wywoływacz oznajmił mu, że Fausta Auzonia spełnia właśnie swoje święte czynności.
Nie chciała go widzieć... I rzeczywiście... Jakiż stosunek mógłby się zawiązać między nim, chrześcianinem, a nią, kapłanką pogańską? Gdyby była niewolnicą, nie przedzielałaby jej od niego głębsza przepaść. Swobodę jej skrępowały śluby, myśli jej i czyny okuły obowiązki, wrogie miłości. Dopóki Fausta Auzonia będzie strzegła żnicza narodu rzymskiego, dopóty niewolno jej rozumieć jego pragnień.
Wszystko to powiedział sobie wojewoda zaraz po pierwszych odwiedzinach w Atrium Westy, a mimo to nie stracił nadziei zbliżenia się do Fausty Auzonii.
Wszakże kajdany ślubów kapłańskich prysną z chwilą, kiedy ogień Westy zgaśnie na zawsze, a ta chwila wisi już nad Rzymem, jak pełna, czarna chmura, brzemienna gromami. Wkrótce zahuczy burza nad gniazdem pogaństwa, posypią się pioruny na uparty gród i z ruin świątyń wykwitnie wolność Fausty Auzonii. Przysięga, złożona bogini, stanie się pustym dźwiękiem, gdy nowy porządek pozbawi tę boginię władzy karania wiarołomnych.
Ukrywszy twarz w dłoniach, modlił się wojewoda gorąco, błagając Boga o przyspieszenie owej chwili.
Wtem odezwał się obok niego głos troskliwy:
— Już miesiąc blednie na niebie, a wasze łoże. panie, jeszcze zimne.
Z poufałością starego powiernika dotknął Teodoryk ramienia wojewody.
— Należy się wam spoczynek po trudach dnia przykrego — dodał.
— Gniew zatruje mi każdy spoczynek — odparł wojewoda, wskazując na Kapitol — dopóki ta jaskinia głównego demona pogańskiego będzie naszemu Bogu urągała.
— Uczył mnie nasz kapłan, — rzekł Teodoryk — że Dobry Pasterz nie pożąda krzywdy nieprzyjaciół. Rozrzucił On na ziemi dary swoje dla wszystkich stworzeń żyjących.
— Ten kapłan!... — fuknął wojewoda i urwał.
Chciał powiedzieć „kłamał,” ale powstrzymał słowo nierozważne.
— Tak było dawniej, mój stary — mówił — kiedy nasz Dobry Pasterz, ścigany przez demonów pogańskich, ukrywał się w grobach podziemnych, ubogi pomiędzy ubogimi, słaby pomiędzy słabymi, dziś jednakże...
Przerwał sobie powtórnie, zakłopotany. I jego uczył kapłan chrześciański miłości dla wszystkich ludzi, bez względu na ich pochodzenie i wyznanie. Przypominano mu ciągle, że miał miłować nieprzyjacioły swoje i błogosławić tym, którzy go przeklinają... Jakże pogodzić to przykazanie z obowiązkami wysłańca cesarskiego, który musiał obrażać pogan, jeżeli chciał wykonać, co mu polecono.
Milcząc, szedł wojewoda obok Teodoryka. Na dnie jego duszy kłóciły się zasady wiary z gwałtownością żołnierza i nienawiścią fanatyka. I biskup Syrycyusz nie pochwalał jego gorliwości. Byłażby ona grzechem?
Oprócz pisma, przeznaczonego dla imperatora, wysłał dziś list do Ambrozyusza z prośbą o radę. Jedyny biskup medyolański wskaże mu najwłaściwszą drogę postępowania i zdejmie z jego duszy ciężar wątpliwości, który przygniatał go od czasu rozmowy z arcykapłanem rzymskim, niepokojąc jego sumienie.
Będzie czekał na odpowiedź Ambrozyusza, a tymczasem złoży troski swoje u stóp Chrystusa.
Gdy się znalazł w swojej pracowni, zgiął kolana przed wizerunkiem Boga ukrzyżowanego i modlił się z ufnością dziecka, spowiadającego się przed matką z doznanych wrażeń i zawodów.
W miarę, jak wnikał w siebie, bladły powoli i rozpływały się wypadki dnia dokonanego. Spór z Flawianem, nieprzejrzane tłumy, pogrzeb, mowę Symmacha, palący się stos, odgłosy stypy — cały ten obraz zuchwalstwa pogańskiego zakryła jedna biała postać.
Na jego źrenicach, w zwierciadle jego pamięci, stała Fausta Auzonia z głową, przegiętą w tył, z oczami, utkwionemi w świątynię Kapitolińską, z cierpieniem na twarzy, piękna w swojej boleści, jak posąg płaczącej bogini.
— Odwróć jej serce od tego gniazda złości i ciemnoty — prosił wojewoda — i spuść na nią światło Twojej prawdy, Boże bogów! Niech jej dusza umiłuje Ciebie z taką siłą, jak moja Ciebie ukochała. Spraw to, Panie, albowiem Twoja wola przemoże najpotężniejszy zabobon i skruszy najtwardszy upór.
W chwili, kiedy się wojewoda modlił o nawrócenie Fausty Auzonii, radziła ona z naczelnikami stronnictwa rzymskiego nad obroną wiary narodowej.
W pałacu Symmacha, na dziedzińcu, zebrało się po północy dwudziestu senatorów. Przybyli Flawianus, Kajus Julius Strabo i Konstancyusz Galeryusz, prefekt miasta, arcykapłan Jowisza i wikaryusz południowej Italii; stawili się wszyscy, których lud rzymski wymieniał, gdy mówił o swoich wodzach i dobrodziejach.
Do tego poważnego grona dopuszczono tylko dwie niewiasty, Faustę Auzonię i arcykapłankę Westy.
W półkolu, na drewnianych krzesłach bez wysłania i kosztownego obicia, jak Rzymianie z czasów królów i pierwszych konsulów, zasiedli najprzedniejsi panowie Italii, zawinięci w białe togi, bramowane szerokim szlakiem purpurowym. Tylko dziewice Westy spoczywały na sofach.
Dwóch młodych senatorów umieściło się przy drzwiach, aby czuwać nad bezpieczeństwem zgromadzenia. Od czasu do czasu uchylali oni kotary i śledzili, czy się jakie ciekawe ucho nie zbliża do dziedzińca.
Wszyscy ci możnowładcy rozkazywali tysiącom niewolników i posiadali rozległe włości, rozrzucone po całej prefekturze italskiej.
Pracowały na nich ziemie i fabryki, okręty i warsztaty. Każdy z nich był bogatszym od Teodozyusza i Walentyniana.
Mimo to wiedli życie skromne i czynne, oddani sprawom publicznym. Żaden z nich nie trwonił fortuny na rozpustę i grę w gości, na tancerki, śpiewaczki i histryonów. Naśladując Marka Aureliusza, na którym wzorowali się patryoci drugiej połowy czwartego stulecia i Juliana Apostatę, twórcę reakcyi starorzymskiej, wrócili do pierwotnej prostoty obyczajów i przyswoili sobie z chrześciaństwa jego cnoty. Olbrzymie dochody obracali na cele dobroczynne i obywatelskie, karmili i przyodziewali ubogich, stawiali świątynie i bazyliki, zabawiali lud igrzyskami, utrzymywali kapłanów pogańskich.
Jak Kajus Juliusz Strabo, spożywali najzwyczajniejsze potrawy, sypiali na twardem posianiu i modlili się codziennie przed ołtarzem domowym.
Gdyby duch jakiegoś Fabia, Klaudya, Julia, Kwintylia, Kornelia lub innego kwiryty z czasów królów mógł być obecnym na zebraniu zwolenników dawnego obyczaju, zdziwiłby się tak samo, jak się dziwił Winfridus Fabricyusz na uroczystości zaślubin córki Symmacha, daremnie bowiem szukałby twarzy i postaci, do których przywykł za życia.
Ci patryoci rzymscy nie przypominali, z wyjątkiem Flawiana, Strabona, Fausty Auzonii i arcykapłanki Westy, bynajmniej typu rzymskiego. Znaczna ich część pochodziła z rodzin cudzoziemskich, przeszczepionych na grunt Italii z różnych prowincyi cesarstwa.
Jedni, jak Symmachus, należeli do „wilczego plemienia” przez babkę lub matkę, inni, jak Konstancyusz Galeryusz tylko przez tradycye kilku pokoleń, osiadłych w Rzymie.
Ale każdy z nich miłował szczerze i gorąco przybraną ojczyznę i uważał się za prawowitego spadkobiercę kwirytów.
Urodzeni i wychowani na ziemi, przesiąkłej krwią łacińską, owianej tchnieniem wielkiej przeszłości, niezależni majątkowo, nie cisnęli się do dworów cesarzów chrześciańskich, których łaski nie potrzebowali, i odpychali od siebie ducha nowych czasów, nienawidząc w nim słusznie burzyciela dawnego porządku społecznego. Chociaż narażali dla swoich bogów życie i mienie, nie bronili właściwie tych bogów, fanatyzm bowiem religijny nie roznamiętniał nigdy praktycznej duszy rzymskiej. Jak dla Marka Aureliusza, było i dla nich pogaństwo tylko wiarą polityczną, narodową, zespoloną tak ściśle z istnieniem „świętej, wiecznej, złotej” Romy, iż nie wystawiali jej sobie bez Jowisza, Marsa i Westy. Przekonani, iż droga im przeszłość runie razem ze swoimi ołtarzami, uczepili się tych ołtarzów z rozpaczą straceńców.
Kiedy senatorowie spoczęli na krzesłach, zaczął Symmachus:
— Że nam grozi poważne niebezpieczeństwo, przesławni ojcowie, o tem mówić nie potrzebuję. Znamy wszyscy bardzo dobrze gwałtowność Teodozyusza, który dowiódł niejednokrotnie, iż potrafi się mścić i nie liczyć ofiar, gdy go gniew uniesie. I mówić wam także nie potrzebuję o doniosłości dzisiejszego pogrzebu. Zerwaliśmy most pomiędzy Rzymem a Konstantynopolem, obraziliśmy śmiertelnie Galilejczyków, którzy nam tej zniewagi nie przebaczą. Zdaje się że nie ma wpośród nas nikogo, ktoby się łudził możliwością utrzymania dalszej zgody z wrogami naszych bogów.
Zatrzymał się, czekając na odpowiedź, a kiedy mu nikt nie zaprzeczył, ciągnął dalej, zniżywszy głos:
— Milczenie wasze, przesławni ojcowie, uwalnia mnie od wyliczenia krzywd, jakich doznajemy od rządu Galilejczyków i ułatwia porozumienie. Mówi mi ono, iż oceniacie wszyscy ważność chwili i zgadzacie się ze mną na konieczność czynnej obrony.
Obejrzał się powtórnie wokoło. Ani jedna z białych postaci nie poruszyła się. Siedziały z pochylonemi głowami, skupione, wsłuchane w jego słowa.
— Już nie czas skarżyć się na Galilejczyków — mówił Symmachus prawie szeptem — bo ten ucisk godzi wprost na nasze życie, na nasze istnienie. Jeżeli nie zrzucimy z siebie jarzma, zgniecie nas ono, jak starło prowincye prefektur wschodnich. Teodozyusz nie ustąpi tym razem, inaczej bowiem nie przemawiałby Walentynian tak stanowczo.
Teraz zwróciło się na niego kilka twarzy. Ściągnięte brwi, groźne spojrzenia, zwarte usta świadczyły, że drażnił bez potrzeby uczucia pogańskie. Każdy z obecnych myślał tak samo, jak on.
— Idzie przedewszystkiem o to, by zyskać na czasie — mówił Symmachus. — W tym celu wybierzemy dziś z pomiędzy siebie poselstwo, które przedstawi Teodozyuszowi jeszcze raz prośbę ludu rzymskiego. Oprócz tego pojedzie ktoś zręczny do Arbogasta. Ci zaś, którzy zostaną na miejscu, przygotują wszystko do obrony. Którzy z was, przesławni ojcowie, chcą się podjąć przykrej drogi do Konstantynopola? Mnie, Nikomacha Flawiana i prefekta miasta wyłączcie, gdyż nasza rada będzie potrzebna w Rzymie.
— Wskaż nam poselstwo — odezwał się Flawianus.
— Uczynimy, co postanowisz — wtórowało prefektowi kilku senatorów.
Symmachus namyślał się. Po dłuższej przerwie rzekł:
— Przed Teodozyuszem powinni stanąć mężowie cierpliwi, aby nie podrażnili jego porywczości. Ten pyszny Hiszpan nie znosi gorętszego słowa, o czem wiem z własnego doświadczenia. Gdyby się Krispinus, Ruffiusz i Klaudyanus chcieli narazić na gniew Teodozyusza, bylibyśmy pewni, że nie przyspieszą jego zemsty. Rozwaga trzyma się siwych włosów.
Wymienieni senatorowie pochylili głowy na znak zgody.
— Z Arbogastem rozmówiłby się najskuteczniej Kajus Juliusz Strabo — radził Symmachus. — Zna on go dobrze z czasu swojego pobytu w Wiennie, a że umie zręcznem słowem otworzyć duszę najpodejrzliwszą, o tem wiemy wszyscy.
— Zanim słońce jutro zajdzie, będę w drodze do Wienny — odpowiedział Kajus Juliusz.
— Tu kres mojej rady — mówił Symmachus. — O dalsze wskazówki prośmy Nikomacha Flawiana, on bowiem wie z pomiędzy nas najlepiej, jak przygotować czyn śmiały.
Oczy senatorów zwróciły się na prefekta.
Ten obejrzał się na drzwi, a kiedy się przekonał, że stróże czuwają, zaczął:
— Do wszystkich miast, osad i siół Italii roześlemy naszych zaufanych, aby rozniecili w kraju nienawiść do Galilejczyków. Kogo nie przekona miłość do przeszłości Rzymu, tego zniewoli złoto lub obietnica posady. Uciśnieni nie mogą przebierać w środkach. Każdy czyn, nawet przekupstwo, jest godziwy, gdy prowadzi do wytkniętego celu. We wszystkich miastach, w których rządzą nasi dekuryonowie, trzeba nagromadzić znaczny zapas mieczów, włóczni, tarczy, zbroi i pocisków; prefekt stolicy zaopatrzy śpichlerze ziarnem, oliwą, winem i suszonem mięsem na wypadek oblężenia. Teodozyusz, chociaż zgnuśniał od pewnego czasu, ukołysany powodzeniem, mógłby sobie przypomnieć, że był kiedyś sprężystym i mężnym wodzem. Powinniśmy starać się przywiązać do siebie niewolników i nakłonić innych wielbicielów dawnego porządku, żeby tak samo czynili. Może będziemy potrzebowali wkrótce dużo ramion, zaś śmierć nie wybiera między ramieniem wolnem a niewolnem. Zanim jednak rozpoczniemy niebezpieczną robotę, należy pomyśleć przedewszystkiem o skarbie, bez pieniędzy bowiem nie pozyskamy ani jednego miecza. Sądzę, że wystarczy na początek, gdy każdy z nas złoży na ręce Symmacha po dziesięć milionów sesterców. Niech konsul będzie naszym skarbnikiem.
Żaden z senatorów nie zdziwił się znacznej sumie. Dawali oni więcej na cele mniej ważne.
— Zgadzamy się — odezwał się najstarszy z nich, Klaudyanus.
— Zgadzamy się — powtórzyli inni.
— Od tej daniny, do której nakłonimy wszystkich bogatych Rzymian — mówił Flawianus — zwolnimy tylko dziewice Westy, których modlitwie polecamy nasz smutek i naszą krzywdę.
— Od tej daniny, której od nas żąda ojczyzna _ wyrzekła Fausta Auzonia — nie może nikt. uwolnić Rzymianina, który posiada sumę oznaczoną. Mój rządca wręczy jutro konsulowi dziesięć milionów.
Spojrzeniem, pełnem szacunku, podziękowali senatorowie kapłance.
A ona, uniósłszy się na sofie, mówiła:
— Gdy mężowie radzą, powinny niewiasty strzedz ogniska domowego, ale ogniskiem domowem dziewic Westy jest Rzym, który zastępuje nam ukochanego małżonka i drogie dzieci. Przeto nie wolno nas pomijać, kiedy naszemu ognisku domowemu grozi niebezpieczeństwo. Radząc o sprawach ojczyzny, zapominacie zwykle, przesławni ojcowie, iż serce niewieście wspiera często bardzo skutecznie rozum męża. Pozwólcie i nam wziąść udział w waszej pracy, aby chwila stanowcza nie zaskoczyła Rzymianek bez przygotowania. I one powinny wiedzieć, iż nadszedł czas, w którym Rzym domaga się poświęceń nietylko od swoich synów, lecz także od córek. I kobiety cierpią, kiedy się mężowie narażają.
Bez lekceważącego uśmiechu słuchali senatorowie uwag Fausty Auzonii. Jej młodości i płci broniły przed krytyką męską suknie dziewicy Westy.
— Że oceniamy wysokie znaczenie pomocy naszych żon i córek — odparł Flawianus — dowodzi wasza obecność, świątobliwe panie. W ręce wasze skadarny serca Rzymianek. Wy sprawcie, aby się te serca nie zatrwożyły, gdy potrzeba publiczna zażąda od nich ofiar.
— Atrium Westy zwycięży, albo zginie razem z wami, przesławni ojcowie — wyrzekła Fausta Auzonia.
Kiedy to mówiła, malowała się na jej twarzy taka stanowczość, iż nikt nie wątpił o prawdzie jej obietnicy.
I znów dziękowały jej spojrzenia, pełne szacunku.
Zwróciwszy się do senatorów, ciągnął Flawianus dalej:
— Z łaski wolnych Franków, których duch niespokojny zatrudnia dotąd Arbogasta, mamy dosyć czasu do przygotowania. I Gotowie Teodozyusza, osłabieni wojną z Maksymem, oparliby się nagłej wyprawie. Z tych dwóch względów nie potrzebujemy się obawiać niespodziewanego napadu. Zanim Arbogast poskromi Franków, co nie nastąpi przed wiosną, a Teodozyusz nakłoni Gotów do nowej roboty, możemy uzbroić całą Italię i kupić miecze kilku plemion germańskich, koczujących po drugiej stronie Dunaju. Tymczasem należy zwrócić baczną uwagę na działalność Fabricyusza i krzyżować jego rozporządzenia, nie szczędząc pieniędzy. Legiony, rozłożone w Italii, nie powinny w razie przedwczesnego wybuchu nienawiści naszego ludu, uledz rozkazom wojewody. Jego żarliwość chrześciańska, gdybyśmy nie osłabili jej siły, mogłaby nas zmusić do czynów nierozważnych. Kto z was, przesławni ojcowie, chce czuwać nad krokami tego Galilejczyka?
— Na biesiadach Waleryusza spotykałem zawsze dowódców załogi rzymskiej — zauważył Symmachus.
— Uczynię, czego ode mnie żądacie, przesławni ojcowie — odezwał się senator Waleryusz.
— A teraz — mówił Flawianus — kiedy wiemy, dokąd dążymy, zostaje nam już tylko wybór naczelnika, którego wola byłaby dla nas prawem najwyższem, jedynem. Gdy naród ostrzy miecze, powinien jeden rozkazywać, aby te miecze uderzały szybko i skutecznie. Wojna nie znosi przewlekłych rozpraw i długich namysłów. Zwycięstwo sprzyja śmiałym.
Zaledwo umilkł, wybiegło ze wszystkich ust jedno nazwisko:
— Flawianus!
— Ty prowadź wierne dzieci Rzymu — wyrzekł Symmachus — kiedy im Przeznaczenie każe bronić praw swoich na krwawem polu. Ty poprowadzisz je do zwycięstwa i chwały.
— Poprowadzę je do zwycięstwa i chwały! — zawołał Flawianus.
Podniósł się z krzesła, ujął połę togi, a opuszczając ją wolno ku ziemi, rzekł głosem uroczystym:
— W imieniu waszem, przesławni ojcowie, i ludu rzymskiego wypowiadam imperatorom chrześciańskim walkę na śmierć i życie. Jeśli nie złamię ich pychy, wrócą do was moje prochy...
Wtem stała się rzecz szczególna. Jedna z lamp, umieszczona na wysokiej bronzowej podstawie, zachwiała się bez żadnej przyczyny i spadła z łoskotem na posadzkę mozaikową. Przez kilka chwil tlił knot, potem błysnął jeszcze raz i zgasł pod samemi stopami Flawiana.
W sali uczyniła się cisza grobowa. Senatorowie spoglądali po sobie przerażeni, Fausta Auzonia zerwała się z sofy i stanęła za wujem, jak gdyby go chciała zasłonić przed ciosem niespodziewanym.
Flawianus patrzył jakiś czas na rozbite naczynie wzrokiem osłupiałym, następnie, uśmiechnąwszy się nieszczerze, wyrzekł do Symmacha:
— Masz niezręcznych lampiarzów, Kwintusie. Gdybyśmy byli przesądni, widzielibyśmy w tym wypadku przestrogę.
Symmachus mruknął coś niewyraźnego. Rozbicie lampy było rzeczywiście dla niego i dla wszystkich zebranych znakiem niepomyślnym, ostrzegającym Flawiana. Ostatni Rzymianie wierzyli tak samo, jak zabobonni towarzysze królów, w mowę wnętrzności zwierzęcych, lotu ptaków, niewytłómaczonych stuków i innych wskazówek tajemniczych.
Julian Apostata, najświatlejszy monarcha i najznakomitszy pisarz swojego czasu, obdarzony niezwykłym darem krytycznym i polemicznym, wskrzesił wszystkie wieszczby i misterye kwitnącego pogaństwa. Sam radził się przed każdą ważniejszą czynnością „potęg ukrytych” i powierzał w ciszy nocnej troski swoje bogom.
Senatorowie pochylili głowy, jak łan zboża, nad którym powiał nagły wicher. Wszystkie oczy błądziły po posadzce, unikając spotkania ze strzaskaną lampą.
To przykre milczenie przerwał głos ochrypły, podobny do krakania kruka:
— Duchy przodków biorą udział w naszem zebraniu. Prośmy ich, przesławni ojcowie, o wskazówki wyraźniejsze.
Z sofy podniosła się wysoka, chuda postać niewieścia i zbliżywszy się do Symmacha, szepnęła mu kilka słów. Konsul udał się natychmiast do jednego z bocznych pokojów, przylegających do dziedzińca.
— Pulcherya Placyda będzie rozmawiała z bogami — podawano sobie z ust do ust.
Pulcherya Placyda, arcykapłanka Westy, staruszka siedmdziesięcio-letnia, podniosła ręce i patrzyła przed siebie wzrokiem dalekim, który zdawał się przenikać mury i biedz na krańce świata widomego. Jej duże, czarne, przygasłe już, głęboko w czaszce osadzone oczy, szkliły się, jakby zaszły mgłą wilgotną. Orli nos, łączący się prawie z wystającą brodą nad bezzębnemi, zwiędłemi ustami, nadawał jej żółtej, pomarszczonej twarzy wyraz sowi.
Oderwana od ziemi, skupiona, wzywała bogów opiekuńczych Rzymu, aby ją natchnęli duchem proroczym. Ona wierzyła w obcowanie zmarłych z żywymi, w ich łaskawe lub wrogie pośrednictwo. Wszakże uczyła tradycya wielu wieków, że mieszkańcy krainy cieniów wracają pomiędzy ludzi na gorącą prośbę niepokalanych dziewic i odpowiadają na zapytania śmiertelników.
Zrazu stała arcykapłanka wyprostowana, z głową podniesioną. Po jakimś czasie opadły jej ręce i cała postać zaczęła się chylić do ziemi. Głębokie westchnienie wydobyło się z jej piersi.
Teraz wrócił Symmachus. Niósł on trójnóg ze świeżych gałęzi laurowych, srebrną miednicę, płaszcz płócienny i małe, złote naczynie.
Podszedłszy do Pulcheryi Placydy, trącił ją lekko w łokieć. Ona odwróciła się wolno, ociężale i utkwiła w nim oczy nieprzytomne. Wyglądała, jakby ją ze snu zbudzono.
— Postaw tam — wyrzekła, wskazując ręką na środek dziedzińca.
Konsul ustawił trójnóg, umieścił na nim miednicę i przysunął krzesło.
— Fausta Auzonia, Flawianus, Kajus Juliusz i Konstancyusz Galeryusz położą ręce na trójnogu — rozporządziła arcykapłanka.
Wziąwszy od Symmacha złote naczynie, wylała jego zawartość na posadzkę i mówiła wolno, oddzielając zgłoskę od zgłoski:
Tobie Hadesie, tobie Hekato i wam Erynnye składam w ofierze ten słodki miód, naszych kwiatów krew, abyście pozwolili duchom naszych przodków wrócić na ziemię i wesprzeć nas radą życzliwą.
Obeszła trójnóg trzy razy, mrucząc tajemnicze zaklęcia, następnie zakryła głowę płóciennym płaszczem i spoczęła na krześle.
Wymienieni przez nią senatorowie i Fausta Auzonia dotknęli końcami palców trójnoga; reszta otoczyła go wieńcem.
Patryoci rzymscy, wstrzymawszy oddech, wpatrzyli się w arcykapłankę, śledząc jej ruchy z wytężoną uwagą. Na ich twarzach malowało się gorączkowe zaciekawienie.
Nie wszyscy wierzyli w boskość bogów grecko-rzymskich, chociaż wszyscy uznawali nad sobą potęgi nieznane, silniejsze od człowieka.
Jedni z nich, jak Flawianus, stali przy Jowiszu, drudzy, jak Symmachus, dopełnili sobie religię narodową teoryami neoplatonizmu, inni w końcu, jak Kajus Juliusz, mieli własne pojęcia o porządku nadprzyrodzonym, lecz żaden z nich nie wątpił o możliwości obcowania zmarłych przodków z żywymi potomkami. Tej pierwotnej, najstarszej wiary rasy aryjskiej nie strawił nigdy w narodzie rzymskim sceptycyzm filozoficzny. Nawet znani w historyi bezbożnicy wzywali pomocy swoich Penatów.
W miarę, jak się milczenie przedłużało, zapalały się oczy senatorów, a na czoła ich występowały żyły, nabrzmiałe krwią. Nikt nie zmienił miejsca, nie odetchnął nawet swobodniej, by nie spłoszyć modlitwy arcykapłanki.
Długo zachowywała się Pulcherya Placyda tak spokojnie, jakby zemdlała. Nareszcie... Z pod płóciennego płaszcza wydobyło się nasamprzód głębokie westchnienie, potem zaczęło krzesło trzeszczeć. Westalka wyciągała to rękę, to nogę, ruszała się coraz gwałtowniej, aż zerwała się nagle i stanęła przed trójnogiem. Równocześnie spojrzeli senatorowie po sobie. Zdawało im się, że chłodny powiew musnął ich twarze.
Kilku z nich pobladło; kilku obejrzało się z trwogą po za siebie.
— Są — szepnął Symmachus.
— Pytajcie! — zawołała Pulcherya Placyda, podnosząc nad trójnogiem złoty sznurek, na którego końcu wisiał pierścień, spleciony z nici lnianych.
Wówczas pochylił się Symmachus nad miednicą. nakreślił wszystkie litery alfabetu i rzekł głosem przyciszonym:
— Stroskane dzieci świętego Rzymu błagają przodków swoich o znak z drugiego świata. Wy, co widzicie zakryte jutro, powiedzcie nam, czy gromy Jowisza zdruzgoczą krzyż Galilejczyków?
Wydobył z za tuniki woskowaną tabliczkę i wpatrzył się z wielką uwagą w miednicę.
W tej chwili zaczął się trójnóg chwiać, sznurek drgnął w ręku arcykapłanki, rozbujał się wolno i pierścień uderzył o brzeg naczynia, dotykając litery G.
Skwapliwie zapisał Symmachus oznaczoną literę na tabliczce.
Pierścień chodził teraz ciągle wokoło, lecz przeskakiwał tak szybko z litery na literę, iż konsul nie mógł rozróżnić, na którem miejscu się dłużej zatrzymywał.
Po jakimś czasie ustało bujanie sznurka — westalka spojrzała na obecnych wzrokiem sennym zmęczonym i osunęła się na krzesło.
— Czytajcie! — wyrzekła głosem gasnącym.
A kiedy senatorowie usiłowali z zapisanych liter złożyć daremnie zdanie zrozumiałe, wzięła tabliczkę od Symmacha, przypatrzyła się pismu uważnie i wygłosiła:
— Gdy dwa wielkie wojska staną nad małą rzeką, zginie bóg potężny...
— Bóg Galilejczyków! — zawołał Flawianus z radością. Tylko jego mogły mieć duchy opiekuńcze Rzymu na myśli. Owe dwa wielkie wojska, to nasze i Teodozyusza, owa mała rzeka, to jakiś potok górski. Spotkamy się niezawodnie u podnóża Alp Julijskich, na granicy prefektur wschodnich i zachodnich.
Nikt nie przeczył mu, człowiek bowiem wierzy zawsze chętnie w to, czego pragnie gorąco.
— Za cenę zwycięstwa nad Galilejczykami położę starą głowę bez żalu na polu chwały — mówił Flawianus! — Ziemia, przesiąkła krwią naszych wrogów, będzie mi posianiem milszem od mar z kości słoniowej. A teraz rozejdźmy się, ojcowie, i niech każdy z nas pamięta, iż nie wolno nam odtąd tracić ani jednej godziny.
Pieszo, bez zwykłego otoczenia służby, wracali senatorowie do domu. Kiedy się żegnali przed pałacem Symmacha, wysunęła się z po za węgła przeciwległego domu ciemna postać i przeszła obok nich wolno, zataczając się i giestykulując.
Żaden z senatorów nie zwrócił uwagi na wrzekomego pijanicę, on jednakże przypatrzył im się bardzo dobrze z pod kaptura brunatnego płaszcza.
Był to Simonides, szpieg wojewody.
Konstancyusz Galeryusz i Kajus Juliusz, którzy mieszkali na tej samej ulicy, postępowali obok siebie czas dłuższy w milczeniu. Powaga chwili odebrała im ochotę do gawędy.
Szli pustemi ulicami, zamyśleni, porządkując w sobie wrażenia dnia ubiegłego. Wiedzieli, że wschodzące słońce nie powita już takiego Rzymu, jaki wczoraj, zachodząc, żegnało.
Razem z różową jutrzenką podniosą się wszystkie nienawiści religijne i narodowe, uśpione od śmierci uzurpatora Maksyma. Burza wojny zahuczy znów nad prastarym grodem, zlepionym z krwi i ognia. A gdzie pioruny biją, tam walą się domy i giną stworzenia żyjące.
Pierwszy odezwał się Konstancyusz Galeryusz.
— Niejasna jest wyrocznia Pulcheryi Placydy — rzekł.
Kajus wzruszył ramionami.
— Jak wszystkie wyrocznie — odpowiedział. Znaczenie ich rozumie się dopiero wtedy, gdy się spełniły. Ale nie bylibyśmy Rzymianami, gdybyśmy nie wierzyli tak samo, jak Flawianus.
Tak... nie bylibyśmy Rzymianami... — mówił Konstancyusz półgłosem. — Ten Bóg potężny, to niezawodnie demon Galilejczyków...
Kajus milczał. Na dnie jego duszy budziła się obawa przed tajemnicą jutra. Widział on już kilka powstań ludu rzymskiego, a każde z nich kończyło się porażką. Zapał stygł szybko, wystudzony niepowodzeniem.
Lękam się uczciwości Arbogasta — zaczął znów Konstancyusz. — Barbarzyńcy łamią bardzo rzadko złożoną przysięgę.
Na upór uczciwości jest podstęp — odparł Kajus. — Trzeba będzie podrażnić dumę Arbogasta
— W lasach Allemanii nie wystarcza sam podstęp i dlatego nie puszczę cię samego do Arbogasta[1] Pojadę z tobą, aby być w razie potrzeby twojem ramieniem. Nie powstrzymuj mnie, nie odmawiaj... W Rzymie, gdzie czuwają Symmachus i Flawianus, jestem zbyteczny, tobie zaś mogę się w drodze przydać.
To droga uciążliwa — zauważył Kajus.
— Uciążliwsza dla ciebie, niezbyt silnego, aniżeli dla mnie, który znoszę bez przykrości trud ciała — odparł Konstancyusz. — Nie opieraj się, bo postanowienia już nie cofnę. Niechże i ja służę według sił i możności naszej wspólnej ojczyźnie.
— Godność Rzymianina zaczyna być ciężarem...
— Obowiązki obywatelskie nie były nigdy rozkoszą, a jednak spełniali je nasi przodkowie bez wstrętu.
Skoro sobie tego koniecznie życzysz, przyjmuję twoje towarzystwo z wdzięcznością. Jutro, przed zachodem słońca bądź gotów do drogi.
— Z mojej przyczyny nie spóźni się twoje poselstwo.
— Zabierz z sobą pełny trzos, bo może wypadnie nam pojechać do Wienny, a na dworze cesarskim nie rozmawiają z ludźmi, którzy przybywają z pustemi rękoma. I ja otworzę skrzynię.
Zbliżali się już do dworca Kwintyliów.
Zaspany wywoływacz odebrał od Kaja Juliusza w przedsionku togę i zapalił woskową świecę, aby go przeprowadzić do sypialni.
Ale na progu sali zatrzymali się pan i sługa zdziwieni.
Przez szczelinę kotary, zasłaniającej pracownię, w której oprócz gospodarza nie wolno było nikomu przebywać, wypływała smuga świetlista. Ktoś skorzystał widocznie z nieobecności pana i zakradł się do przybytku pamiątek rzymskich.
Kajus Juliusz, pomyślawszy, iż ręka niepowołana dotyka jego ukochanych skarbów, poczerwieniał z gniewu.
Cicho, na palcach, by nie spłoszyć zuchwalca, podszedł do kotary i odsunął ją nagle.
Lecz obraz, jaki się jego oczom przedstawił, zgasił w nich błyski gniewu i wywołał na usta uśmiech dobroci.
Na stole, złożywszy głowę na twardej księdze, spała Porcya, znużona widocznie czytaniem. Przed nią leżała duża lalka, zaś u jej stóp, zwinięta w kłębek, spoczywała Lydia.
Suka brytańska podniosła kudłaty łeb. Na widok pana zaczęła merdać ogonem.
Kajus Juliusz zbliżył się do siostry, pochylił się nad nią i pocałował ją w szyję.
— Porcyo! — wyrzekł głosem miękkim.
Dziewczyna przebudziła się, wytrzeszczyła na niego nieprzytomne oczy...
— Galilejczycy... Galilejczycy!... — bąknęła.
Ale poznawszy brata, rozśmiała się wesoło.
Śniło mi się, że Galilejczycy podpalili świątynię Jowisza kapitolińskiego — odezwała się, chwytając rękę brata. — Prawda, że to straszny sen?...
— Po główce mojej siostrzyczki chodzą myśli ponure — mowił[2] Kajus Juliusz — kiedy ją sny tak przykre straszą. Od jakiego to czasu czuwają dzieci po nocach? Widzę, że pozbawiłem cię zawcześnie opieki niańki.
Ogarnął jej twarz przybladłą wzrokiem troskliwym.
— Będziesz miała jutro oczęta czerwone.
Ona ocierała głowę o jego ramię, jak rozpieszczony kotek i odparła:
— Nazywasz mnie ciągle dzieckiem, jakbym się jeszcze bawiła...
Urwała i zarumieniła się pod same włosy, dostrzegła bowiem, że Kajus Juliusz spogląda drwiąco na lalkę.
Pochwyciwszy świadka swoich upodobań dziecięcych, cisnęła go na posadzkę.
— Lydia! Zabaw się po swojemu...
Pies rzucił się z radością na lalkę, a Porcya mówiła dalej:
— Nie jestem już dzieckiem, nie, nie... Zobaczysz, że potrafię być Rzymianką... Uśmiechasz się ciągle... Jesteś niedobry...
Kajus Juliusz uśmiechał się, bo przywykł widzieć w siostrze ukochane, rozpieszczone dziecko, z którem nie mówiło się nigdy o sprawach poważnych.
— Ty, Rzymianką? — wyrzekł, przypatrując się Porcyi z pod czoła.
— A czemże? — zawołała dziewczyna. — Może Greczynką, Germanką, Syryjką?... O! jak mnie twój niewierny uśmiech boli...
Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać.
— Porcyo! dziecino moja, siostrzyczko! — mówił Kajus serdecznie, obejmując głowę siostry. — Ty wiesz, że nie chciałbym zranić twojego serduszka... Tak mnie martwisz...
— To dlaczego nie chcesz wierzyć, że potrafiłabym być Rzymianką...
— Ale wierzę, wierzę, wierzę... Tylko nie płacz...
— Wierzysz?... Naprawdę?...
— Otrzyj łzy, a uwierzę natychmiast.
— A nie nazwiesz mnie już nigdy dzieckiem?
— Jeżeli ci to sprawia przyjemność, będę cię odtąd nazywał matroną.
— Zaraz matroną... Tak nie chcę...
— Zrobię wszystko, co tylko zechcesz... Tylko utul się i uśmiechnij się wesoło.
Porcya już się utuliła. Z łatwością temperamentu żywego, który przechodzi szybko z jednego usposobienia w drugie, otarła łzy i zwróciła do brata twarz uśmiechniętą.
— Czy tak dobrze? — zapytała.
Kajus pogładził jej włosy.
— Ale teraz powiedz mi — rzekł zkąd przyszły na ciebie myśli tak poważne.
Porcya wskazała ręką na otwartą księgę. Były to „Roczniki” Tacyta.
— Naokoło, w domu, gdy masz gości, u konsula, u prefekta, w świątyni w Atrium Westy, wszędzie — mówiła, spoważniawszy nagle — słyszę ciągle skargi na ucisk imperatorów. Nie zważacie na mnie, bo jestem dla was ciągle dzieckiem, ale ja chwytam każde wasze słowo i zapisuję je głęboko w pamięci. Bo ten Rzym, któremu zagraża złość nowych ludzi, jest i moją kołyską, bo w tych świątyniach, które mają ustąpić kościołom Galilejczyków, modlili się i moi przodkowie. Cóż dziwnego, że chciałam się dowiedzieć o przyczynach naszego nieszczęścia? Mówiła mi Fausta Auzonia, że wielki Tacyt nauczy mnie czuć i myśleć po rzymsku. Czuć i myśleć po rzymsku nie potrzebowałam się uczyć, w żyłach bowiem moich płynie tak samo, jak w twoich, krew Juliów, ale odkryłam w Tacycie źródło naszego upadku. Teraz wiem, iż cierpimy za winy ojców, którzy poświęcili dobro pospolite dla swoich spraw osobistych.
Zamilkła, oparłszy głowę na poręczy krzesła.
Ze zdumieniem słuchał Kajus Juliusz słów siostry. Po raz pierwszy odezwała się do niego tak poważnie, a odczuwała głęboko to, co mówiła, bo w głosie jej drżał ton szczerego smutku. I smutek wyzierał z jej szeroko otwartych, błyszczących oczu.
Porcya nie była już dzieckiem, pomimo wesołego usposobienia. Rozumiała ona położenie ludu, do którego należała, i cierpiała jego cierpieniem. Ta boleść dodała jej lat i doświadczenia.
— Tak, i ty jesteś Julią wyrzekł Kajus, tuląc głowę siostry do piersi. — I twoje serce zatruł duch naszej wielkiej przeszłości...
A Porcya ujęła jego prawicę w obie ręce swoje i mówiła z prośbą serdeczną:
— Będziesz się odtąd dzielił ze mną troskami Rzymianina, będziesz mi ufał i nie pogardzisz radą siostry, która kocha bogów narodowych tak samo, jak ty, jak Flawianus, Symmachus i Fausta Auzonia.
— I jak Konstancyusz Galeryusz — dodał Kajus.
Porcya milczała, spuściwszy wzrok na ziemię.
— Konstancyusz jedzie dziś ze mną do Arbogasta — mówił Kajus — chociażby nie potrzebował narażać się na trud dalekiej drogi. Czyni to z przyjaźni dla mnie i dla ciebie.
— On był zawsze dla ciebie dobry — szepnęła Porcya zamyślona.
— I dla ciebie, Porcyo. Jego dobroć zasługuje na twoją miłość.
Porcya przesunęła rękę po oczach.
— I Konstancyusza i ciebie i mnie czekają teraz sprawy ważniejsze — odparła wymijająco. — Jeżeli mnie kochasz, Kaju, zabierzesz mnie z sobą do lasów allemańskich, abym mogła czuwać nad twojem wątłem zdrowiem.
— Gdy obowiązki obywatelskie odwołują mężów od ogniska domowego, powinny go strzedz niewiasty. Zostaniesz w Rzymie. W ręce twoje składam na czas mojej nieobecności zarząd domu, przekonany, iż nie zawiedziesz mojego zaufania. Wiem już teraz, że przestałaś być dzieckiem.
Wdzięcznem spojrzeniem podziękowała Porcya bratu.
— Gdy wrócisz, zastaniesz dom w takim porządku, w jakim go opuściłeś — wyrzekła.