Ostatni Rzymianie/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni Rzymianie |
Podtytuł | Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom pierwszy |
Indeks stron |
[1] na Palatynie panował nazajutrz zwykły ruch dnia roboczego.
Dwaj żołnierze, pełniący służbę przed głównemi drzwiami, chodzili wzdłuż portyku, tam i napowrót, leniwym krokiem znudzenia. Od czasu do czasu, gdy się zbliżał jaki dygnitarz, przystawali i wyprostowawszy się, opuszczali miecze.
Przypływ i odpływ żywej fali nie ustawał przed prefekturą ani na chwilę. Jedni wchodzili, drudzy wychodzili.
Ciągnęli do ogniska najwyższej władzy Italii, Iliryi i Afryki, senatorowie i rycerze, urzędnicy i plebeje, miejscowi i zamiejscowi. Widać było w tłumie atletyczne postacie jasnowłosych Germanów z Recyi, suchych, słońcem Afryki spalonych mieszkańców Massylii i Numidyi, smukłych Słowian z nad brzegów Adryatyku i krępych, ruchliwych, czarnookich Ligurów.
Wszyscy ci poddani „boskiego i wiecznego” imperatora szli do jego namiestnika w sprawach osobistych lub państwa. Ten zanosił skargę na poborców, ów przywoził podatki, trzeci miał się wytłómaczyć z gwałtów, jakich się dopuścił na posadzie rządowej, czwarty przybył po rozkazy.
Którzy zawinili, nie przekraczali progu prefektury z czołem pogodnem. Bo w wielkiej sali przyjęć czekał na nich Nikomachus Flawianus, mąż głośny w całem cesarstwie z prawości, szanowany nawet przez wrogów swoich, przez chrześcian. Zdzierca lub okrutnik wiedział, że nie znajdzie przed trybunałem prefekta pobłażliwości. Siła złota, tak potężna w innych dzielnicach państwa, że się przed nią imperatorowie korzyli, traciła moc w obrębie murów pałacu namiestnika Italii, Ilyryi i Afryki. Łaski Flawiana jeszcze nikt nie kupił.
Kogo silniejszy lub podły skrzywdził, ten stawał pełen otuchy przed obliczem prefekta. Nikomachus Flawianus wysłuchał każdego, sprawiedliwy dla najuboższych.
Już w przedsionku pałacu było czuć ciężką rękę energicznego rozkazodawcy. Liczna służba — wywoływacze, liktorowie, żonierze[2] — siedząca na ławach wzdłuż ściany gwarzyła półgłosem, czujna na każde poruszenie kotar, które zastępowały drzwi. Cichą stopą przesuwali się urzędnicy. Nikt nie podnosił głosu, nie śmiał się swobodnie.
Tuż przy wejściu, w małej izdebce, przeznaczonej w domach prywatnych dla oddźwiernego, mieściło się dwóch tłómaczów. Każdy z nich znał kilka języków, przez ich bowiem ręce przechodzili nasamprzód poddani imperatora, zanim im woźni wskazywali wydziały, w których chcieli sprawy swoje załatwić. Oni zapisywali w dużej księdze nazwiska przybyłych, odczytywali im legitymacye i udzielali im wskazówek.
Jeden z nich, niemłody już Grek, rzucił rylec na stół, podniósł się z krzesła i zbliżył się do bronzowego naczynia, w którym żarzyły się węgle.
Grzejąc sobie ręce, mruczał:
— Już pora obiadowa niedaleko, a ta hołota ciągnie i ciągnie. Żeby się ta mitręga przynajmniej opłaciła, ale w tym waszym podłym Rzymie nie można nic zarobić.
— Bierzemy większą pensyę, aniżeli tłómacze w prefekturach wschodnich — odparł drugi głosem przyciszonym, spojrzawszy ostrożnie na kotarę.
Grek skrzywił usta pogardliwie.
— Kto mówi o pensyi? — wyrzekł. — To wynagrodzenie dla głupców i niedołęgów. W prefekturach wschodnich potrajają dochody poboczne pensyę.
Powtórnie spojrzał drugi tłómacz na kotarę.
— I u nas było dawniej inaczej — mówił. — Za poprzedniego prefekta nie potrzebował sługa cesarski przymierać głodem i walać się na poddaszach. Prawie codziennie kapnął w garść solidus[3] i nikt się temu nie dziwił, bo cóż może państwu szkodzić, że biedny urzędnik stara się pomnożyć skąpe dochody.
Twarz Greka zeszpecił brzydki uśmiech.
Zbliżywszy się do towarzysza, schylił się nad nim i mówił szeptem:
— Państwu nic nie szkodzi, że się takie mrzygłody, jak ty i ja, pożywiają przy jego pełnym żłobie, ale szkodzi to cnocie, cnocie starorzymskiej. Bo cnota powinna sypiać na desce, straszyć ludzi łachmanami, mieć zawsze twarz surową, a w żołądku pustki. Cnota jest, jak ten głupi pies, co wolał zdechnąć z głodu, niż dotknąć kości, powierzonych jego opiece. Cnota powinna wyglądać tak...
Zmarszczył się, najeżył brwi, wciągnął policzki i brzuch i patrzył przed siebie wzrokiem ponurym.
Drugi tłómacz przyłożył pięść do ust, tłumiąc śmiech.
— I chodzić tak! — dodał Grek, stąpając naokoło stołu z przesadną powagą.
— Simonides, daj pokój, bo pęknę!
— Nie pękniesz, bo nie ma w tobie co pęknąć. Puste kiszki nie pękają.
— Mógłby kto nadejść.
— Niech go piekło chrześciańskie pochłonie! — mruknął Grek. — Obrzydło mi jałowe gadanie z pierwszym z brzegu baranem.
— Umiesz ty sobie radzić — zauważył drugi tłómacz.
— Że złapię od czasu do czasu kilka sesterców? Ładne radzenie. Płacę za nie ciągłym strachem, bo gdyby się ten niedźwiedź starorzymski dowiedział o moim dowcipie, kazałby mnie wychłostać, chociaż jestem wolnym obywatelem.
— Prefekt nie żartuje. Rycerza Rufiusza pozbawił urzędu, prokuratora Kamilla posłał do kopalń sardyńskich, pisarza Apellesa kazał rozpiąć na torturach. I to za co? Za to, że upuścili bogaczom trochę krwi.
Grek zasępił się.
— Ci Rzymianie nie przestaną być nigdy barbarzyńcami — mówił — chociaż wchłonęli w siebie całą naszą filozofię. Podrapać ich dobrze po wygładzonej skórze, a wyjdą zawsze kudły wilka. Zaraz kopalnie, tortury, chłosta...
— Nie lubisz tych pieszczot? — zaśmiał się drugi tłómacz.
— W prefekturach wschodnich nie zajmuje się nikt takiemi drobiazgami, jak poboczne dochody urzędników. W Konstantynopolu biorą wszyscy to, co cnota starorzymska nazywa pogardliwie kubananami[4], począwszy od doradców cesarskich, a skończywszy na ostatnim wykonawcy władzy i nikomu nie przyjdzie na myśl oburzać się na zręczność zręcznych. Na to jest urząd, żeby z niego korzystać.
Kotara zaszeleściła. Obydwaj tłómacze pochylili się szybko nad stołem, udając bardzo zajętych.
Do izby wszedł mąż w białej todze, bez żadnych ozdób.
— Pozdrowienie wam, znakomici panowie! — odezwał się.
Tłómacze nie odpowiadali, pisząc coś gorliwie na tabliczkach woskowanych.
Po jakimś czasie rzucił Grek przybyszowi z pod czoła spojrzenie badawcze i mruknął pod nosem:
— Zaraz!
I znów pisał i przeglądał dużą księgę, jakby w niej czegoś szukał.
— Mam wezwanie od naczelnika wydziału podatków miejskich — odezwał się przybysz.
Grek wziął z jego rąk pargamin, zaopatrzony woskową pieczęcią, oglądał go ze wszystkich stron uważnie, odczytał kilka razy, a przysunąwszy go towarzyszowi, wyrzekł niedbale:
— Nie wiem, czy Twoja Powaga[5] będzie mógł się widzieć z naczelnikiem skarbu miejskiego. Znakomity Rufiusz nie kazał już dziś nikogo przyjmować.
Mieszczanin spojrzał na tłómaczów wzrokiem niepewnym, jakby się namyślał, co uczynić, potem włożył rękę za tunikę.
Ruch ten wywołał na usta Greka uśmiech przelotny.
— Z dalekich stron przybywam — mówił mieszczanin. — Gdyby znakomici panowie chcieli mi ułatwić przystęp do przesławnego Rufiusza...
Znów spoglądał po tłómaczach bezradny.
— Możeby znakomity Rufiusz uwzględnił twoją drogę daleką, gdybym go o to poprosił — mówił Grek i wyciągnął z pod stołu rękę.
Mieszczanin wahał się jeszcze, ale kiedy palce urzędnika zrobiły ruch liczenia pieniędzy, schylił się szybko i wsunął w otwartą dłoń kilka srebrnych monet.
Natychmiast podniósł się Simonides i wyszedł do przedsionka. Tu przechadzał się kilka minut, a kiedy wrócił do izby, wyrzekł:
— Znakomity Rufiusz czeka na Twoją Powagę.
Znakomity Rufiusz czekał na wszystkich, którzy przybywali do prefektury w sprawach państwa i przyjmował każdego w godzinach urzędowych. Ale o tem nie wiedział mieszkaniec oddalonej od stolicy prowincyi, przywykły w swoich stronach do kubanów. Więc podziękował uprzejmie „znakomitemu panu“ za pośrednictwo i udał się za woźnym do naczelnika skarbu miejskiego.
Kiedy kotara zapadła, obliczał Simonides pieniądze.
— Dużo zarobiłeś? — zapytał jego towarzysz ciekawie.
Grek wydął pogardliwie wargi.
— Jakie tu u was zarobki — mruknął. — Dał marnych pięćdziesiąt sesterców i jeszcze się namyślał. Bydlę! Żeby to było w Konstantynopolu, mielibyśmy dziś obiad ze starem winem albańskiem, ale u was nie można się nawet potargować, bo trzeba się ciągle spieszyć. Masz dziesięć, a trzymaj gębę. Gdyby nie moja odwaga, umarłbyś z głodu na chlebie prześwietnego Flawiana. Cnota nie tuczy.
— Zawsze się obawiam, żeby się prefekt nie dowiedział o tej twojej odwadze. I mnie nie minęłaby wówczas chłosta.
— Dlaczego ma się prefekt o tem dowiedzieć! Przecież wiem, komu nadstawić rękę. Taki bałwan z dalekich stron, który przemawia do nas „znakomici panowie“ i sięga zaraz za tunikę, bierze sam kubany w swojej dziurze za górami, bo gdyby ich nie brał, nie znałby się tak doskonale na mowie spojrzeń i palców. Taki milczy, jak kamień. Senatorowi lub wyższemu urzędnikowi nie powiem, że Rufiusz nie przyjmuje.
— Wiesz, Simonides, co mi przyszło na myśl? — wyrzekł drugi towarzysz.
— Zapewne nic mądrego — żartował Grek.
— Nie mogę zrozumieć, dlaczego opuściłeś Konstantynopol. Takie głowy, jak twoja, powinny tam robić fortuny senatorskie.
— I robią, ale czasami powinie się noga najmędrszemu.
— Musiała ci się w stolicy boskiego Teodozyusza nóżka dobrze powinąć, kiedy przybyłeś do Rzymu.
Simonides spojrzał podjrzliwie[6] na towarzysza.
— Naraziłem się możnym panom — odparł i wziął się do roboty.
W przedsionku rozległ się głośny szczęk oręża. Był to wypadek tak niezwykły, że obaj tłómacze podbiegli do kotary.
— Na łożu miękkiem nie będzie dziś spał ten biedak zauważył półgłosem Simonides.
Dwaj żołnierze prowadzili człowieka skrępowanego, który robił wrażenie kupy brudnych łachmanów. Jego suknie, toga i tunika, rozpadały się na strzępy. Z podartych sandałów, związanych sznurkami, wyglądały pięty. Wynędzniały, chudy, pokryty cały kurzem i błotem, szedł z głową zwieszoną.
Z bezczelnością służby wielkich panów przypatrywali mu się wywoływacze i liktorowie, podając sobie z ust do ust uwagi obelżywe.
Jeden ze strażników podszedł do głównego wywoływacza i szepnął mu kilka słów. Ten znikł natychmiast za purpurową jedwabną kotarą, a kiedy po chwili wrócił, podniósł zasłonę do góry.
Więzień i jego straże weszli do obszernej, kwadratowej sali, której ściany tworzyły ogromne tafle marmurowe, pomalowane na czerwono. Po obu stronach głównych drzwi stało po trzech liktorów z wyostrzonemi toporami.
Jak w pałacu Symmacha, był i tu na środku ołtarz i palił się święty ogień. Dym snuł się wolno ku górze i wydobywał się na zewnątrz przez otwór, zostawiony w dachu.
Na ciemnem tle ścian świeciły posągi pierwszych dwunastu imperatorów z domu Juliów, Klaudyów i Flawiów.
Więzień, zatrzymawszy się na progu, podniósł głowę i szukał wzrokiem stroskanym tego, którego wola miała rozstrzygnąć dalsze losy jego życia. Gdy go spostrzegł, nie spuścił oczu, lecz patrzał zdziwiony. Bo zdawało mu się, że na krześle kuralnem z kości słoniowej, ustawionem na podwyższeniu wprost ołtarza, nie żywy człowiek spoczywał, lecz jeden z owych imperatorów.
Wiryusz Nikomachus Flawianus, prefekt pretoryum Ilyryi, Italii i Afryki, mógł służyć za model do posągu cesarza Augusta. Miał on tę samą okrągłą, w skroniach wypukłą czaszkę, to samo szerokie czoło, chłodne, rozkazujące oczy i wyraźnie zarysowany profil ptaka drapieżnego. Nawet postawą przypominał zwykłe podobizny dziedzica wielkiego Cezara. Oparty prawem ramieniem na poręczy krzesła senatorskiego, pochylił się lekko ku przodowi, cały biały, jak marmurowi cesarze, od siwych włosów począwszy aż do wysokich, sznurowanych trzewików i tak samo nieruchomy, jak oni. Tylko z jego ust starł jakiś głęboki smutek twardy, pogardliwy wyraz „panów świata.“
Nie miał on na sobie łańcuchów i naramienników, purpurowego pasa i jedwabnej, złotem dzierzganej sukni, w którą obyczaj wschodni, kochający się w błyskotkach, przyodział najwyższych dygnitarzów państwa.
Mimo lat sześćdziesięciu, nie było widać na jego czerstwej, wygolonej twarzy znużenia starości. Pełnia sił męskich biła z tej postaci, nakazującej szacunek.
— Ty jesteś Hortenzyusz, dekuryon miasta Pyksus? — zapytał prefekt.
— Ty wiesz, prześwietny panie — odparł więzień głosem drżącym.
— Zdjąć więzy! — rozkazał Flawianus.
A kiedy żołnierze rozpętali Hortenzyusza, dodał:
— Oddalcie się!
Szybko, bez szelestu opuścili salę liktorowie i urzędnicy, siedzący po obu stronach prefekta przy dwóch długich stołach.
— Wziąłem z przed oczu twoich tych ludzi — mówił prefekt, gdy został sam z winowajcą — abyś mógł do mnie mówić, jak człowiek wolny do wolnego. Nie staraj się mnie usidlić kłamstwem, gdyż tylko szczera prawda znajdzie u mnie pobłażliwość. Zbliż się! Co masz na usprawiedliwienie twojego występku?
Hortenzyusz, podszedłszy do krzesła kurulnego, ukląkł na najniższym stopniu podwyższenia.
— Podnieś się — wyrzekł prefekt. — Stoisz przed Nikomachem Flawianem, który nie uznaje zwyczajów wschodnich. Porzuciłeś bez pozwolenia wikaryusza południowej Italii miasto, powierzone twojej opiece, wzgardziłeś godnością, przywiązaną do twojego dziedzictwa. Ty wiesz, że dekuryon musi umrzeć na stanowisku swojem, taka bowiem jest wola boskiego i wiecznego imperatora. Dlaczego chcesz być rozumniejszym od naszego pana?
Dekuryon milczał, utkwiwszy wzrok w twarzy prefekta, jakby pytał, co i jak ma odpowiedzieć.
Zrozumiał go Flawianus, bo zachęcał:
— Już słyszałeś, że nie przebaczę kłamstwu.
— Znam wielu, których prawda zaprowadziła na Pole Hańby — odezwał się głosem ponurym dekuryon. — Zły to był zawsze doradca.
— Niewinny nie ma przed sądem moim potrzeby lękać się prawdy.
— Moja prawda nie znalazłaby łaski w Wiennie lub Konstantynopolu.
— Jesteś w Rzymie.
Dekuryon wahał się jeszcze, potem zaczął półgłosem:
— Twoja Prześwietność pyta, co mam na usprawiedliwienie czynu, który prawo nazywa występkiem? Niech odpowiedzą za mnie jeszcze niedawno tak żyzne, bogate łany południowej Kampanii, a obecnie tak ubogie, jakby wojna pospołu z zarazą po nich przeszła. Niech świadczą za mną miasta i sioła, straszące podróżnych zgaszonemi ogniskami, niech mnie bronią świątynie bez kapłanów. Ciężka stopa barbarzyńców nie znieważyła dotąd tej błogosławionej krainy, zaraza nie pokryła jej kirem żałoby, a ona, niegdyś strojna, wesoła i uśmiechnięta, przyodziała się w suknię sieroty, opuszczonej przez wszystkich.
Dekuryon zamilkł. I prefekt nie powtórzył pytania. Wiedział on bardzo dobrze, dokąd oskarżony zmierza, nie po raz pierwszy bowiem stawiano przed nim członków rad miejskich.
Ten biedak uciekł z rodzinnego miasta i porzucił godność, o którą się za czasów rzeczypospolitej i pierwszych imperatorów gorliwie ubiegano, bo nowe prawo przykuło go do gminy, jak właściciel ziemski dzierżawcę do gleby. Co się nazywało zaszczytem, było dla niego niewolą i trudem nad siły.
Z chwilą, kiedy cesarz Dyoklecyan zniósł ostatecznie urządzenia Rzymu republikańskiego, które przetrwały mimo Kaligulów, Neronów, Domicyanów i Karakallów aż do końca trzeciego stulecia ery chrześciańskiej, stały się gminy, miejskie i wiejskie, kozłem ofiarnym skarbu państwa.
Miejsce dawnej władzy, odznaczającej się prostotą, zajęła maszynerya złożona, obsługiwana przez całe wojsko urzędników. Gdzie przed Dyoklecyanem wystarczał jeden wykonawca prawa, tam potrzebowano teraz dziesięciu, dwudziestu. A wszyscy ci dygnitarze chcieli nietylko żyć, lecz starali się wyzyskać szybko stanowisko, niepewne wskutek ciągłych zmian imperatorów.
I koszta utrzymania dworu urosły niepomiernie z ustaleniem się monarchii samowładnej. Cesarze czwartego stulecia, przeniósłszy stolicę do Konstantynopola, otoczyli się, zwyczajem królów Wschodu, z którymi sąsiadowali, takim przepychem, o jakim nawet Neron nie miał wyobrażenia. Legion służby wyższej i niższej, lśniącej złotem i drogiemi kamieniami, utrudniał przystęp do tronu. Zanim obywatel rzymski dotarł do samego pana. przechodził przez rąk tysiące, z których żadna nie robiła nic za darmo.
By nakarmić i przyodziać tę liczną rzeszę urzędników, wynajdywał podskarbi cesarski ciągle nowe podatki. Uciskały one głównie gminy miejskie i wiejskie, wszyscy bowiem, co należeli do maszyneryi rządowej, byli wolni od daniny.
Poddany „boskiego i wiecznego“ cesarstwa, gdy nie służył monarsze na stanowisku wojskowem, cywilnem lub choćby tylko w jego majątkach lub fabrykach osobistych, płacił od ziemi, rzemiosła i głowy, od zwierząt domowych i narzędzi, za tytuł, odznaczenie zaszczytne i urząd obywatelski. A gdy i to nie starczyło, przetapiało państwo na złoto wszystko, co było niegdyś nagrodą zasługi. Każdy, kto wniósł do skarbu sumę przepisaną, mógł nabyć purpurę senatorską lub pierścień rycerski. Ludzi bogatych, bez względu na ich pochodzenie i narodowość, zmuszano nawet do przyjmowania patrycyatu, któremu odjęto dawne przywileje, nie uwolniwszy go od ciężarów.
Chciwość skarbu cesarskiego i drapieżność urzędników doprowadziły do tego, że się ubożsi ratowali ucieczką przed obowiązkami poddaństwa rzymskiego. Rolnik rzucał ziemię, rzemieślnik warsztat. Całe prowincye leżały w czwartem stuleciu na kresach państwa i nad brzegami mórz, skąd można się było łatwiej dostać za granicę, odłogiem, bogate łany porastały chwastem. Lasy i góry krajów barbarzyńskich, przylegających do cesarstwa, były przepełnione zbiegami rzymskimi.
Ale za szczęśliwych, co zdołali omylić czujność straży pogranicznej, odpowiadali nieszczęśliwi, przykuci stosunkami do miejsca urodzenia. Rząd nie troszczył się o to, czy gmina posiadała liczbę mieszkańców, zapisaną w księgach ludności. Każdy okręg musiał do skarbu państwa odstawić sumę oznaczoną, bez względu na stan jego zamożności.
System ten dolegał najwięcej miastom, którym cesarstwo zostawiło dla ułatwienia zadania swoim wykonawcom pozory samorządu.
Jak dawniej, stała i teraz na czele gminy miejskiej, rada municypalna. Ale ci dekuryonowie nie wychodzili z urny wyborczej. Mianowała ich władza, gdy rozporządzali odpowiednim majątkiem. Byli oni właściwie bezpłatnymi urzędnikami. Do nich należało utrzymanie gmachów publicznych, ulic i dróg, oni dostarczali legionom żołnierza, skarbowi złota, przejeżdżającym dygnitarzom noclegów, podwód i kubanów, a monarchom podarków, nakazywanych z powodu różnych uroczystości.
Kiedy miasto opustoszało, odpowiadali dekuryonowie za zuchwalstwo nieposłusznych. Z nich to ściągał rząd podatki, gdy zabrakło płacących.
Za tę służbę obywatelską, która rujnowała najbogatszych, posiadał dekuryon prawo noszenia purpurowego pasa, był wolny od tortur i mógł się w razie potrzeby odwołać do ofiarności publicznej. Każde miasto żywiło kilkunastu takich żebraków, podupadłych bez własnej winy.
Nie wszyscy dekuryonowie ginęli na stanowisku. Praktyczniejsi, gnębieni przez urzędników cesarskich — gnębili sami słabszych od siebie. Wyzyskiwani, okradani — wyzyskiwali, kradli.
Tylko uczciwsi, którzy nie chcieli plamić sumienia krzywdą ubogich, albo padali pod brzemieniem obowiązków, albo też, zmęczeni ciągłym niepokojem, szli w szeroki świat bez planu i celu, byle jak najdalej od ognisk potęgi imperatora. Zwykle nawracano ich bardzo prędko z drogi, władza bowiem tropiła i ścigała zbiegłych dekuryonów z taką gorliwością, jakby się dopuścili największych zbrodni. Wszakże ubywał z każdym z nich bezpłatny a bardzo pożyteczny urzędnik...
Nikomachus Flawianus znał stosunki nowego cesarstwa, przeto oparł głowę na dłoni i milczał.
Po jakimś czasie zaczął znów dekuryon:
— Od dwóch tygodni, od chwili, kiedy mnie ujęto, mówią mi wykonawcy sprawiedliwości, że zasłużyłem na karę śmierci. Wiem — zgrzeszyłem ciężko, bo obraziłem nieposłuszeństwem naszego boskiego pana, ale i oswojone zwierzę kąsa, gdy je zanadto dręczą. Za mało nas jeszcze przyswojono, nagięto...
Ostatnie słowa rozpłynęły się w szepcie, lecz nie uszły mimo to uwadze prefekta.
— Ty jesteś Rzymianinem? — zapytał Nikomachus Flawianus, podnosząc głowę.
— Z krwi rzymskiej idę, za co nie mam wcale powodu składać ofiar bogom narodowym — odpowiedział dekuryon. — Niedługo zabronią nam nowi ludzie, napływający bezustannie ze Wschodu, powietrza, wody i ognia. Opuścili nas bogowie ojców.
Usta Nikomacha Flawiana drgnęły, nadając jego twarzy wyraz bolesny. Ale trwało to tylko sekundę.
— Mów dalej — wyrzekł głosem spokojnym.
— Kazali mi na Nowy Rok dostarczyć sto tysięcy solidów — skarżył się dekuryon. — Mojaż w tem wina, że z miasta Pyksus nie można nawet połowy wycisnąć? Tyle już z nas wyciśnięto... Kazano mi do legionów syryjskich odstawić pięćdziesięciu żołnierzów. Mojaż wina, że młodzież albo ucieka przód poborem, albo przechodzi do Galilejczyków i zapisuje się do stowarzyszenia ich kapłanów, aby tylko nie służyć pod sztandarami naszego boskiego pana? Miałżem czekać, ażby mnie urzędnicy pozbawili ostatniego asa? Już...
Nagle urwał, przerażony swojem zuchwalstwem i upadł na kolana. Wszakże stał przed bezpośrednim zastępcą imperatora, przed najwyższym sędzią licznych prowincyi.
— Ty przebaczysz mowę zuchwałą zrozpaczonemu — prosił — albowiem sława twojej sprawiedliwości i dobroci przyświeca nam, dzieciom Rzymu, jak słońce wiosenne. Nie dekuryon skarżył się prefektowi, lecz Rzymianin Rzymianinowi.
— Podnieś się i mów dalej — odezwał się znów równy, chłodny głos Flawiana.
— Niech reszty dopowiedzą te łachmany! — zawołał dekuryon, odchylając togę. — Kiedy mnie strażnicy cesarscy ujęli, znęcali się nade mną, jak nad ojcobójcą. Pieniądze zabrał mi ich dowódca, sukniami podzielili się żołnierze; karmili mnie padliną, poili wodą cuchnącą. Zapomnieli o nas bogowie Rzymu, oddali nas na pastwę wschodnich zabobonów i cudzoziemców. Panowie świata stali się sługami barbarzyńców.
Powtórnie drgnęły usta prefekta. Nachyliwszy się nad dekuryonem, wyrzekł:
— Nie w mocy mojej zdjąć z ciebie ciężar, którym cię woła naszego wspólnego pana obdarzyła, przeto wrócisz do Pyksus i będziesz pełnił dalej urząd, przywiązany do twojego majątku. Abyś zaś nie był narażony na samowolę urzędników, poślę do twojej gminy senatora, który rozpatrzy na miejscu stan rzeczy i obniży, w razie potrzeby, wysokość podatków i liczbę żołnierza. Pieniądze, zabrane przez dowódcę straży, odbierzesz z rąk władzy.
Dekuryon przyjął ten wyrok bez oporu. Wiedział, że sąd prefekta rozstrzygał ostatecznie wszystkie sprawy poddanych rzymskich.
Schyliwszy się jeszcze niżej nad Hortenzyuszem, mówił Flawianus głosem stłumionym:
— Losy narodów spoczywają w ręku bogów i mężów odważnych. Nadeszły czasy, w których każdy Rzymianin powinien wytrwać na stanowisku, choćby miał cierpliwość życiem przypłacić. Wracaj do Pyksus, dekuryonie, i dochowaj wiary ołtarzom narodowym.
Teraz podniósł Hortenzyusz głowę i utkwił w twarzy prefekta wzrok z takiem wytężeniem, jak gdyby rozwiązywał zagadkę, wypisaną na jej rysach. Oczy Flawiana mówiły coś do niego, czego zrazu nie zrozumiał, ale kiedy pojął, przyłożył prawą rękę do piersi i odparł:
— Stanie się podług twojego rozkazu, prześwietny panie!
Nikomachus Flawianus klasnął w dłonie. Gdy na znak ten weszli liktorowie i urzędnicy, rzekł do jednego z pisarzów:
— Naczelnik dróg wyda dekuryonowi Hortenzyuszowi upoważnienie do bezpłatnego korzystania z poczty cesarskiej. Mój szatny zdejmie z niego te łachmany i ubierze go w suknie jego stanu.
Już chciał się podnieść z krzesła, kiedy na progu stanął wywoływacz i oznajmił głosem donośnym:
— Znakomity Winfridus Fabricyusz, wojewoda Italii, prosi o posłuchanie!
— Niech wejdzie! — rozkazał prefekt.
Wywoływacz odsunął kotarę i w sali ukazał się wojewoda. Był on tak samo, jak w domu Symmacha, w stroju wojskowym, z mieczem przy boku. Tylko płaszcza nie włożył na siebie. Zbliżywszy się szybkim krokiem do krzesła kuralnego[7], przyklęknął na jego stopniach i odezwał się:
— Nasz boski i wieczny pan, Walentynian, przysyła Twojej Prześwietności łaskawe pozdrowienie.
— Niech bogowie dadzą naszemu imperatorowi panowanie bez trosk i bez wojen — odparł prefekt.
— Dbały o dobro państwa i o świętość prawa, przypomina imperator Twojej Prześwietności rozporządzenie, wydane zeszłego roku przez wiecznego Teodozyusza.
To rzekłszy, podniósł się wojewoda z kolan i podał prefektowi pargamin, zamknięty dużą purpurową pieczęcią.
Oczy liktorów i urzędników zwróciły się na prefekta, śledząc ciekawie wyraz jego twarzy.
Wszyscy odgadli, co znaczyło owe przypomnienie Walentyniana, który nie postanawiał nic bez zasiągnięcia rady Teodozyusza, zaciętego prześladowcy wiary rzymskiej.
Ale poważne oblicze Nikomacha Flawiana było tak spokojne, jak gdyby pismo cesarskie zawierało wiadomość najobojętniejszą.
— Gdyby do poparcia woli naszych boskich i wiecznych panów było potrzeba siły zbrojnej — mówił Winfridus Fabricyusz — mam rozkaz oddać na usługi Twojej Prześwietności legiony Italii.
Prefekt nie odrzekł nic. Pożegnawszy wojewodę pochyleniem głowy, wstał z krzesła i udał się do swojej pracowni, przylegającej do sali. Tu rozwinął jeszcze raz pargamin i zagłębił się w jego treści.
W miarę, jak odczytywał rozporządzenie cesarskie, osnuwały jego czoło cienie smutku. Jego rysy, dotąd zwarte, rozluźniały się, miękły; powieki zamykały się wolno, wargi obwisły. Cała postać zdawała się kurczyć, załamywać. Robił w tej chwili wrażenie starca, zmęczonego życiem. Jakiś serdeczny ból stargał jego spokój, zdeptał dumę.
Nagle wyprostował się.
— Nie stanie się wola twoja, Teodozyuszu, dopóki Nikomachus Flawianus broni starych bogów Rzymu — wyrzekł przez zaciśnięte zęby.
Rzucił pargamin na stół i klasnął w dłonie.
— Zawołasz Arystidesa! — rozkazał liktorowi.
Gdy do pracowni wszedł jego pisarz przyboczny, zapytał:
— Czy nie ma dotąd szczegółów o wczorajszym rozruchu ulicznym?
— Prefekt miasta nadesłał właśnie sprawozdanie — odparł pisarz.
— Mówiono mi, że krew płynęła obficie.
— Galilejczycy zamordowali dwudziestu naszych.
— A nasi?
— Zabili trzydziestu dwóch Galilejczyków.
Nikomachus Flawianus zasępił się.
— Pójdą znów na nas skargi do Wienny i Konstantynopola — mówił. — Polecisz naczelnikowi tajnej straży, żeby przeprowadził staranne śledztwo. Wynagrodzę go hojnie, jeżeli mi dostawi sprawcę, tego nieporządku. Nie ma rozruchów ulicznych bez podżegacza.
Po krótkim namyśle zapytał:
— Czy są między zabitymi ubodzy?
— Wszyscy polegli, i nasi i chrześcianie, należą do gminu — odpowiedział pisarz.
— Pochować wszystkich na koszt państwa, zaś rodzinom ich, bez względu na wyznanie, wypłacić po tysiąc sesterców.
Kiedy Arystides znikł za kotarą, przeglądał jeszcze prefekt pargaminy, przygotowane do podpisu. Załatwiwszy sprawy naglące, wyszedł przed pałac, gdzie czekała na niego lektyka i kazał się zanieść do Aureliusza Symmacha.
Konsul był w ogrodzie. Przechadzając się w alei mirtowej, mówił coś do siebie. Od czasu do czasu wyciągał to jednę rękę, to drugą, pochylał się naprzód, cofał głowę w tył, tak zajęty sobą, że spostrzegł gościa dopiero wtedy, kiedy prefekt stanął obok niego.
— Przygotowuję na jutro mowę, bo trzeba coś w senacie powiedzieć z powodu wczorajszych wypadków — odezwał się, witając się z prefektem. — Doskonała to sposobność, by ospalszych z pomiędzy nas podrażnić przeciwko zuchwalstwu Galilejczyków.
— Zdaje się, że te półśrodki już nie wystarczą — rzekł prefekt.
— Czy otrzymałeś nowe rozporządzenie? — zapytał konsul skwapliwie.
— Walentynian domaga się natarczywie wykonania edyktu Teodozyusza.
— Żądał już tego niejednokrotnie.
— Ale tym razem grozi.
— I jego groźby nie są nam obce.
— Ostatnią groźbę zamierza poprzeć siłą zbrojną. Nie bez przyczyny oddał legiony Italii w ręce zaciekłego Galilejczyka.
— Mówisz o Winfridzie Fabricyuszu?
— Winfridus Fabricyusz przywiózł pismo cesarskie i dał mi do poznania, że nie szanuję świętości prawa.
— Nie rozumiem, że Arbogast mógł przysłać do Rzymu Galilejczyka. I on nie jest przyjacielem wschodniego zabobonu.
— Stało się to niezawodnie bez jego wiedzy. Arbogasta nie ma obecnie w Wiennie. Uśmierza on bunt Franków, którzy wtargnęli znów do Allemanii.
— Zdaje się, że chwila stanowcza nadchodzi...
— I mnie się tak zdaje... W prefekturze wschodniej zamykają już wszędzie świątynie.
Zamilkli.
Konsul patrzył przed siebie na żwir alei, prefekt ścigał wzrokiem białe obłoczki, które przesuwały się wolno na niebie. Pierwszy nie widział żwiru, drugi nie zauważył, że się rąbki chmurek zaróżowiły. Myśli ich odbywały daleką wędrówkę. Szły one z Rzymu do Konstantynopola, stamtąd do Wienny i wracały znów do Rzymu, szukając pomocy przeciwko sile cesarzów chrześciańskich. I tu i tam, i na Wschodzie i Zachodzie istnieli jeszcze liczni zwolennicy pogaństwa, lecz władza nie spoczywała w ich ręku. Jedyny Arbogast, naczelny wódz wojsk zachodnich prefektur, mógłby stawić czoło potędze imperatorów, ale ten Arbogast był przyjacielem osobistym Teodozyusza.
— Radź, Kwintusie — odezwał się Flawianus. — Gdy będzie potrzeba czynu odważnego, przyjdzie kolej na mnie. Teraz radź ty. Możeby dobrze było, gdybyś się udał do Medyolanu, do biskupa Ambrozyusza. Wszakże to Rzymianin i twój krewny. Jest to jedyny człowiek, któremu Teodozyusz ulega.
— Uczynię, czego żądasz — odpowiedział Symmachus — chociaż wiem z góry, że będzie to trud daremny. Właśnie Ambrożyusz jest najzaciętszym wrogiem bogów narodowych. On to podmawia Teodozyusza do zburzenia naszych ołtarzów.
— Twoja wymowa złamała już niejeden upór.
— Pojadę do Medyolanu, ale tymczasem trzeba wyzyskać ostatnie rozruchy. Naszych zabitych pochowamy uroczyście jak bohaterów, aby podrażnić uśpioną gorliwość tłumów. Mowę pogrzebową wygłoszę sam. Następnie wyślemy do Wienny i Konstantynopola mężów znacznych z prośbą do tronu. Gdy się Teodozyusz przekona, że starzy bogowie są u nas jeszcze potężni, cofnie może edykt ostatni.
— A gdyby się nie chciał przychylić do naszego słusznego żądania?
— Wówczas zaczniesz ty radzić, Wiryuszu.
Patrzyli na siebie długo, podając sobie oczami myśli, których nie chcieli powierzyć mowie.
Miasto ogarniała powoli cisza wieczoru. Turkot wozów i głosy ludzkie milkły, jak gdyby wrzawę dnia miękka ręka tłumiła.
Słońce skryło się właśnie za Janikulem, zostawiwszy po sobie morze blasków szkarłatnych. Cały kraj zachodni płonął, oblany łuną. Ogniste języki wysunęły się daleko, aż na sam środek sklepienia niebieskiego, zapalając po drodze białe obłoczki.
Nikomachus Flawianus utkwił smutny wzrok w tem morzu płomieni, a z jego ust spływały ciche słowa:
— Krew... krew... ciągle krew...
- ↑ Cesarz Konstantyn podzielił państwo Rzymskie na cztery „prefektury.” Te prefektury rozpadały się na dwanaście dyecezyi i dziewięćdziesiąt sześć prowincyi. Na czele każdej prefektury stał prefekt pretoryum, najwyższy urzędnik cywilny, należący do przybocznej rady panującego. Dygnitarzowi temu przysługiwał tytuł illustrissimus; przemawiano do niego na klęczkach.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – żołnierze.
- ↑ „Solidus,” albo „Aureus,” złota moneta rzymska.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – kubanami.
- ↑ „Twoja Powaga” (Gravitas), tytuł mieszczanina, który zasiadał w radzie miasta.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – podejrzliwie.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – kurulnego.