Ostatni Rzymianie/Tom I/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni Rzymianie |
Podtytuł | Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom pierwszy |
Indeks stron |
Pałac Aureliusza Symmacha, stojący przy ulicy Tryumfalnej w Rzymie, otworzył pierwszego listopada roku trzysta dziewięćdziesiątego pierwszego po Chrystusie bramy swoje na rozcierz dla krewnych, przyjaciół i klientów.
Ogromny dom tonął od dachu do progu w wieńcach z mirtu i bluszczu. Cały tydzień stroili go niewolnicy. Na kolumnach portyku, okręconych zwojami winogradu, rozpięli białe kobierce, wody fontan zaprawili barwnemi olejkami, ścieżki ogrodu pokryli liliowym kwiatem szafranu.
Jeszcze zmrok wieczorny nie starł ze szczytów świątyń i gmachów rządowych ostatnich odblasków zachodzącego słońca, kiedy się w mieście zaroiło, jak w ulu na wiosnę. Wcześniej, niż zwykle, zamykali kupcy sklepy, zwijali handlarze stragany, odkładali rzemieślnicy narzędzia. Kto posiadał, jako wolny obywatel, prawo do noszenia togi, ten zarzucał ją na siebie i opuszczał dom, aby się połączyć z tłumem, który płynął wszystkiemi ulicami ku bramie Kapeńskiej. Zamożniejsi, mogący płacić za miejsca wygodne, sadowili się na rusztowaniach, zbudowanych wzdłuż chodników.
Cały Rzym pogański chciał wziąść udział w uroczystości, jaka się odbywała w pałacu Symmacha. Bo ten możny pan, słynny mówca i pisarz, najbogatszy senator Italii, konsul na rok bieżący, bronił z narażeniem mienia i życia bogów narodowych. Nawet gniewu imperatora Teodozyusza nie ulękła się jego gorliwość. Niejednokrotnie miażdżyła go niełaska cesarzów chrześciańskich, a on dźwigał się zawsze, by służyć dalej sponiewieranej wierze praojców. Gdyby nie on i jego druh serdeczny, pan równie znaczny, prefekt Nikomachus Flawianus, błyszczałby już na Kapitolu krzyż Galilejczyków[1].
A ci dwaj Rzymianie dawnego obyczaju wzmacniali dziś związek przyjaźni węzłami krwi: Symmachus zaślubiał córkę swoją Galię synowi Flawiana.
Gdy się na niebie pierwsza gwiazda ukaże, zapłonie tysiące pochodni i z pałacu wysnuje się orszak weselny. Ojciec, otoczony rodziną i całą klientelą, odprowadzi młodą pannę na Wiminał, do siedziby Flawianów.
Przeto wyległ cały Rzym pogański na ulice, by obrońcom bogów narodowych dać dowód uznania i wdzięczności. Niech Galilejczycy, którym się udało usidlić imperatorów, wiedzą, że gród Romulusa stoi wiernie przy starych podaniach, wrogi pojęciom i obyczajom, przyniesionym ze Wschodu.
W pobliżu luku tryumfalnego Konstantyna, naprzeciw amfiteatru, zebrała się gromadka mężów z gminu. Nie należeli oni widocznie do przyjaciół Symmacha i Flawiana, bo nie uczcili ich uroczystości rodzinnej suknią odświętną. W zwykłych jesiennych tunikach z długiemi rękawami wyszli na ulicę i przypatrywali się obojętnie fali głów ludzkich, która zalewała plac teatralny.
— Gdyby Ambrozyusz medyolański stał na czele gminy rzymskiej, nie urągaliby bałwochwalcy z taką bezczelnością Bogu prawdziwemu — odezwał się niski, chudy obywatel, ubrany w wytartą togę. — Ale nasz biskup całuje się z Symmachem, a Flawiana zowie przyjacielem. Ostygł już między nami zapał do wiary.
Wskazał żółtą, wyschłą ręką na amfiteatr i mówił dalej:
— Może tęsknicie za czasami, kiedy nasi męczennicy zabawiali w tych przeklętych murach rozpaczą swoją motłoch pogański.
Oczy chrześcian zwróciły się na olbrzymi gmach, który zapisał się krwawemi głoskami w dziejach nowej wiary.
— Wywołujesz strachy, pokonane na zawsze — mruknął młody żołnierz. — Modlimy się od stu lat publicznie, we własnych kościołach, uznani przez rząd. Po naszej stronie stoją imperatorowie, im zaś zostaną wkrótce tylko wspomnienia.
Chudy człowieczek w wytartej todze żachnął się.
— Wspomnienia! — zawołał. — Wspomnienia nie chodzą po ulicach w purpurze senatorskiej, nie mieszkają w pałacach, nie zajmują wysokich urzędów. Cóż nam z tego, że imperatorowie modlą się do Boga prawdziwego? Mimo ich edyktów panuje Jowisz dotąd na Kapitolu i odbywają się ofiary, jak gdyby rozporządzenia Teodozyusza i Walentyniana były pisane na wietrze. Konstantynopol i Wienna[2] rozkazują, a Rzym nie słucha, imperator znosi obrzędy bałwochwalcze, a prefekt pretoryum, jego zastępca najwyższy, zarzyna własną ręką białe woły i radzi się przed każdą ważniejszą czynnością wróżbitów. Wiemy wszyscy, że Nikomachus Flawianus posłałby nas bez wahania do kopalni sardyńskich, gdyby nas powaga cesarskiego imienia nie broniła. A kto winien, że się ten zaciekły poganin rządzi w Rzymie, jak gdyby się światło prawdziwej wiary kryło jeszcze bojaźliwie w podziemiach cmentarzów? My, nikt inny, tylko my. Zamiast wyjść na ulicę i zażądać spełnienia edyktów cesarskich, pozwalamy się codziennie tym bałwochwalcom znieważać. Przypatrujemy się bezmyślnie ich obrzydliwym zabobonom, schodzimy z drogi ich śmiesznym korowodom, bierzemy udział w ich uroczystościach, ulegli, pokorni. Gdybyśmy poszli gromadnie na Palatyn i zawołali jednogłośnie: „Nie chcemy bałwochwalstwa, żądamy, by się rozkazy cesarskie stały ciałem!“ dowiedziałby się o tem boski Teodozyusz w Konstantynopolu, a wówczas musiałby Jowisz ustąpić naszemu Barankowi. Znosząc bez oporu zuchwalstwo wrogów Kościoła, potwierdzamy sami kłamliwe wiadomości, któremi Flawianus zarzuca bezustannie dwory w Konstantynopolu i Wiennie. On to wmawia w rząd, że tworzymy w dawnej stolicy państwa mniejszość tak znaczną, iż nie warto się z nami liczyć. On i ten przebiegły Symmachus wprowadzają boskich imperatorów rozmyślnie w błąd, by opóźnić ostateczne zwycięstwo prawdziwego Boga.
Stłumiony gwar przeszedł po gromadce chrześcian. Spoglądali po sobie, przytakując mówcy głowami.
— A mówiłem — odezwał się jakiś szewc z fioletowym nosem pijaka — że trzeba było głosować na Prokopiusza. Gdyby on należał do zarządu gminy, nie bratałby się biskup z poganami.
Prokopiusz uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Jesteśmy sami winni — prawił dalej — że się poganie rozpościerają w Rzymie, jak gdyby nas wcale nie było. Oni rządzą w senacie, siedzą na Palatynie, mieszkają w najlepszych dzielnicach miasta, a my trzymamy się na uboczu i gnijemy w brudnych norach po zaułkach.
— I nasi zasiadają w senacie — zauważył młody żołnierz.
— Ale ilu?! — zawołał Prokopiusz gwałtownie. — Powinniśmy być wszyscy na Kapitolu, bo Rzym należy do nas. Wysłużyli go sobie nasi przodkowie męczeństwem. Nie na to ginęli pierwsi chrześcianie na arenach, żeby ich potomkowie służyli tym psom pogańskim. Panowali dosyć długo. Teraz na nas kolej.
— Będziemy na przyszłych wyborach głosowali na Prokopiusza — wyrzekł szewc. — Gdyby biskup myślał tak, jak on, byłoby nam lepiej na świecie. Co Symmachowi po tylu ogrodach? Ten, za Tybrem, przydałby się moim dzieciom. Miałyby się gdzie bawić.
— Sto wołów kazał konsul wczoraj zarznąć na ucztę dla owych darmozjadów, co udają klientów jego rodu, a pobożny chrześcianin nie widzi kawałka mięsa przez cały tydzień — odezwał się handlarz owoców. — Żeby przynajmniej którego z nas zaprosił. Ale o tem, że i wyznawca prawdziwego Boga pożywiłby się chętnie przy stole biesiadnym, nie pomyśli taki poganin. Na co Baranek miłosierny cierpiał na krzyżu, kiedy oni zabierają najlepsze dary ziemi.
— Na to cierpiał — wtrącił żołnierz — żeby nas nauczyć pogardy rozkoszy tego świata.
Szewc roześmiał się głośno.
— Żółtodziób! — zawołał. — Jeśli ci się zachciewa męczeństwa, zapisz się do naszego cechu, a kij mojego czeladnika przysposobi cię odpowiednio do korony niebieskiej.
— Gdyby cię biskup słyszał, zamknąłby przed tobą kościół — mówił żołnierz. — Odbierz pieniądze temu, kto cię uczył zasad naszej wiary.
— A ty zwróć pieniądze temu, kto cię zapłacił za długie uszy. Nie obawiamy się już szpiegów i denuncyantów.
Pogardliwie zmierzył żołnierz szewca.
— Głupcze! — wyrzekł spokojnie. — Za twój podły język nie dałby nikt ani asa. Takim bezzębnym psom, jak ty, wolno dziś szczekać, ile się im tylko podoba.
— Kłóćcie się — odezwał się teraz Prokopiusz — a Symmachus dowiedzie tymczasem światu, iż Rzym nie przestał być siedliskiem zabobonów pogańskich. Bo jedynie w tym celu odprowadzi sam córkę swoją do pałacu Flawianów. Nie bylibyśmy wiernymi sługami prawdziwego Boga, gdybyśmy temu hardemu poganinowi nie obrzydzili zwyczajów starorzymskich, o których nawet kapłani Jowisza już zapomnieli.
Powtórnie przeszedł nad gromadką chrześcian gwar stłumiony.
— Słuchajcie Prokopiusza; on radzi dobrze — wyrzekł szewc.
— Oni są jeszcze zbyt silni zauważył handlarz owoców.
— Tchórzów straszy nawet widok dzieci! — fuknął Prokopiusz. — A my jesteśmy może słabi! Zarzucilibyśmy ich sandałami, gdybyśmy tylko chcieli.
— Rozumie się, rozumie się! — wtórowano wokoło.
Chrześcianie otoczyli Prokopiusza i porozumiewali się półgłosem. Potem rozbiegli się na placu amfiteatralnym.
Kiedy sio to działo na ulicach Rzymu, w pałacu Symmacha, w sali przyjęć, ubranej kwiatami i kobiercami, zgromadziło się przeszło sto osób płci obojga. Wszystkie suknie męskie i żeńskie, zdobił szeroki szlak purpurowy stanu senatorskiego, wszystkie ręce pokrywały pierścienie i naramienniki. We włosach, na szyjach i trzewikach niewiast błyszczały perły i drogie kamienie, mieniące się w świetle licznych lamp, osłoniętych szkłem aleksandryjskiem.
Całe to świetne towarzystwo składało życzenia piętnastoletniej dziewczynie, onieśmielonej uprzejmością poważnych mężów i matron. Z oczami spuszczonemi, okryta cała welonem barwy ognia, słuchała Galla, jedyna córka konsula Symmacha, życzliwych słów przyjaciół ojca w milczeniu. Gorący rumieniec nie schodził z jej ładnej, świeżej twarzy, ujętej w ramy bujnych, ciemnych włosów, ułożonych starodawnym zwyczajem narzeczonych rzymskich, w sześć karbów.
Kształty postaci męskich ginęły w fałdach długich, do kostek sięgających tog, używanych już niechętnie przy końcu czwartego stulecia.
Jeden tylko gość Symmacha nie włożył na siebie narodowej sukni rzymskiej i nie brał udziału w rozmowie, prowadzonej półgłosem. Miał on na jedwabnej żółtej tunice srebrną koszulkę ogniwkową, a na niej płaszcz wojskowy kroju greckiego, zwany chlamidą, spięty na prawem ramieniu dużym ametystem. W jednej ręce trzymał złocony szyszak, drugą, oparł na rękojeści krótkiego miecza.
W trudnem znalazłby się położeniu, ktoby chciał określić jego narodowość. Złożyły się na niego widocznie dwie rasy. Pierwsza dała mu czarne, ogniste oczy południowca i śniadą cerę, druga pokryła jego czaszkę jasnym włosem. Mimo wysokiego stopnia, jaki zajmował w legionach, co poświadczała szeroka wstęga, opasująca mu biodra i złoty łańcuch z portretem cesarza Walentyniana, nie liczył więcej nad lat trzydzieści.
Snać obcym był wpośród gości Symmacha, stał bowiem sam na uboczu. Od czasu do czasu szły w jego stronę niechętne spojrzenia.
Wolno przesuwał się jego wzrok po głowach Rzymian, a potem zatrzymywał się dłużej na marmurowych posągach słynnych wodzów i obywateli, ustawionych wzdłuż ścian, jak gdyby porównywał żywych z umarłymi.
Pogrążony w myślach nie zauważył, że jeden z młodszych senatorów odczepił się od gromadki, z którą gawędził i zbliżył się do niego. Dopiero, kiedy usłyszał obok siebie głos przyciszony, zwrócił się w stronę patrycyusza.
— Bądź pozdrowiony w stolicy, znakomity wojewodo[3] — mówił senator — i niech ci miłość Rzymianek odejmie wkrótce pamięć rozkoszy, doznanych na dworze cesarskim.
— Za uprzejme życzenie dziękuję ci, przesławny pretorze — odpowiedział ten, którego senator nazwał wojewodą — ale nie sądzę, żeby się ono mogło spełnić.
— Widzę, że przynosisz do nas uprzedzenia doradców boskiego Walentyniana.
— Same spojrzenia niechętnie witają mnie w domu konsula.
— Witamy z niechęcią jedynie tych, co nas rozmyślnie lekceważą. Twój szatny powinien cię był objaśnić, że obraża obyczaj rzymski, kto przekracza jego próg w stroju wojskowym, z bronią przy boku.
— Strój i broń rzymskiego wojownika nie powinny oka Rzymianina obrażać. Noszę suknię i oznaki wiernego sługi naszego boskiego a wiecznego[4] pana.
Senator zamilkł, uśmiechnąwszy się nieznacznie.
Po jakimś czasie zaczął znowu:
— A jednak radziłbym Twojej Znakomitości zastosować się do naszych zwyczajów, jeśli masz zamiar przepędzić czas dłuższy między nami. Jesteśmy tu zacofani i dziwnie uparci...
— Zwyczaje pogańskie nie obowiązują chrześcianina — odparł wojewoda.
Senator wzruszył ramionami.
— Jeśli cię uwagami mojemi znudziłem, odpuść mi — wyrzekł chłodno — ale zdawało mi się, że wolno ostrzedz dobrego znajomego. Wszakże spędziliśmy kiedyś razem kilka wesołych tygodni w Wiennie. Wspólnie przeżyta rozkosz uprawnia do szczerości.
Wtem ukazał się przed kotarą, zasłaniającą boczny kurytarz, który łączył salę z dalszemi pokojami, woźny rządowy i podniósł do góry pęk rózg.
Na znak ten umilkły szepty i stłumione śmiechy i utworzył się po obu stronach ołtarza domowego szpaler szeroki.
Tuż za liktorem postępowała młoda kobieta w białej, fałdzistej sukni, bez żadnych ozdób. Na czole miała szeroką przepaskę tej samej barwy, zaopatrzoną wstęgami, które spadały po obu stronach twarzy. Z jej lewego ramienia zwieszał się płaszcz purpurowy.
Wszystkie głowy schyliły się przed nią z uszanowaniem, ona zaś nie zdawała się dostrzegać hołdu. Szła wolno, nie zwracając uwagi na otoczenie, ze wzrokiem, utkwionym w posadzkę. Kiedy stanęła przed ołtarzem, skrzyżowała ręce na piersiach i oddała świętemu ogniowi pokłon głęboki.
— Rzymianka! — szepnął wojewoda.
— Tak, to Rzymianka — wyrzekł senator. — Przypatrz się dobrze temu prawdziwemu dziecku wilczego plemienia, bo to Fausta Auzonia, siostrzenica prefekta Flawiana. Jej przodkowie nosili już za konsulów pierścień rycerski. Ta pogodziłaby cię może z naszemi zwyczajami.
Wojewoda milczał. Od pierwszej chwili, kiedy się Fausta Auzonia ukazała w sali, błysnęło w jego źrenicach przyjemne zdziwienie. Ta wysoka, smukła postać, ruszająca się z powagą królowej, przypominała w istocie matrony dawnego Rzymu. Mimo lat młodych miała na bladej twarzy spokój wieku dojrzałego. Czarne, w granat wpadające włosy, wysuwały się z pod przepaski, czarne brwi schodziły się prawie nad orlim nosem.
— Nie trudź zbytecznie oczu — odezwał się senator — bo to dziewica Westy! Strzały boga miłości padają u jej stóp nieszkodliwe, do wiórów spróchniałych podobne.
— Dziewica Westy?... — mówił wojewoda, nie odrywając wzroku od Fausty Auzonii.
— Kapłanka naszego żnicza narodowego.
— Jaka szkoda...
— Nie ty pierwszy żałujesz, że się serce Fausty Auzonii zamknęło na zawsze dla miłości.
— Czy na zawsze? — zapytał wojewoda z niedowierzaniem w głosie.
— Jesteś w Rzymie — odpowiedział senator — u nas zaś są jeszcze starzy bogowie silni, mimo gróźb Konstantynopola i Wienny. Zemsta obrażonego ludu poszarpałaby na strzępy tego, coby się ośmielił znieważyć dziewicę Westy pożądaniem nieczystem.
— Mściwość waszego ludu zgruchocze wola boskich imperatorów.
— Nie sam tylko gmin składa w Rzymie ofiary w świątyniach.
— I upór waszych możnych pokona niebawem potęga krzyża.
— Tak sądzisz?
— Tak wiem.
Spojrzeli na siebie, chrześcianin i poganin, wychowaniec czasów nowych i zwolennik starych — pierwszy rosły, jak topola, drugi niski, szczupły, wątły. Przypatrywali się sobie przez kilka chwil ze spokojem szermierzów, oceniających okiem znawcy przeciwnika.
— Nie z uczuciami przyjaźni przybyłeś do nas Winfridzie Fabricyuszu — wyrzekł senator.
— Miłości mojej do Boga prawdziwego nie pokrywałem nigdy słowem obłudnem — odpowiedział wojewoda — o czem Kajus Juliusz Strabo powinien wiedzieć z czasów naszego wspólnego pobytu w Wiennie.
— Sądziłem, że lata stępiły ostre końce twojej zaciekłości religijnej. Tylko młodość chełpi się bezwzlędnością.
— Głęboko odczuta wiara nie stygnie z latami. Nie kocha Boga, kto wchodzi w układy z jego wrogami.
Kiedy to wojewoda mówił, tlił w jego oczach ogień ponury, a cała twarz przybrała wyraz twardy.
— Jesteś przynajmniej szczerym — mruknął senator.
— Minęły czasy, kiedy szczerość była smutną cnotą chrześciańską, za którą płaciło się na arenie amfiteatru. Nawet tchórz może dziś wielbić jawnie Boga ukrzyżowanego.
W sali powstał ruch. Towarzystwo tłoczyło się w stronę kurytarza, na którego progu ukazał się mąż pięćdziesięciokilkoletni, średniego wzrostu, odziany w purpurową, złotem dzierzganą togę konsula.
Był to Kwintus Aureliusz Symmachus.
Chociaż słynny mówca i pisarz stał razem z prefektem Flawianem na czele starorzymskiego stronnictwa, nie pochodził on widocznie z krwi patrycyuszów, których posągami przyozdobił swoją salę. Nie miał ani ich okrągłej, w skroni wypukłej czaszki, ani orlego profilu, ani chłodnej dumy w oczach i ustach. Jego podłużna głowa, wysokie czoło, tworzące z nosem linię prostą, rozumne, myślące oczy i szpakowata broda składały się na typ greckiego mędrca.
Bardzo serdecznie dziękował Symmachus gościom za liczny udział w jego uroczystości rodzinnej. Senatorów całował w twarz, małżonki ich i córki zasypał słowami uprzejmemi. Tylko, gdy spostrzegł wojewodę, zmarszczył lekko brwi i na jego szerokich ustach zgasł uśmiech przyjazny. Zaprosiwszy świeżo z Wienny przysłanego naczelnika legionów, stojących załogą w Italii, uczcił w nim przedstawiciela imperatora. Za tę względność miał prawo żądać poszanowania zwyczajów miejscowych.
Ale pyszny żołnierz wystąpił w domu rzymskiego obywatela zbrojno, czego się dawniej nawet monarchowie wystrzegali.
Powitawszy każdego z osobna, zbliżył się Symmachus do ołtarza.
Podług odwiecznych podań rzymskich, sięgających czasów przedhistorycznych, był on, naczelnik rodu, najwyższym kapłanem kultu domowego. Tylko on miał prawo znosić się bezpośrednio z duchami przodków i rozplatać węzły, łączące członków rodziny z ogniskiem. Bez jego pozwolenia nie mógł nikt przejść w służbę innych duchów opiekuńczych.
Dopiero gdy on, z mocy swojej władzy ojcowskiej, zwolni Gallę z obowiązków, przykuwających ją do tradycyi Symmachów, będzie mogła dziewczyna ślubować narzeczonemu wiarę dozgonną. Bo z chwilą, kiedy ją ramię męża przeniesie przez próg Flawianów, zgaśnie dla niej na zawsze święty ogień gniazda rodzinnego. Duchy jej własnych przodków nie pójdą, za nią pod dach obcy, gdzie czuwają nad bezpieczeństwem rodu inni, niewidzialni opiekunowie. Zleje się ona nietylko ciałem, lecz wiarą, uczuciami, celami życia z Flawianami, tworząc z nimi całość tak jednolitą, jakby się w pośród nich urodziła i wychowała.
Przeto musi ojciec, zanim ją wyda w ręce małżonka, przebłagać nasamprzód geniuszów rodu za jej odstępstwo od kultu, z którym przyszła na świat.
Zaledwie Symmachus stanął w obliczu świętego ognia, zaległa salę taka cisza, że było słychać tylko szelest płomienia. Wszystkie oczy zwróciły się na konsula. Ani jedne usta nie uśmiechały się szydersko, ani jedno spojrzenie nie drwiło z obrządku.
To pobożne skupienie zdziwiło wojewodę.
Wiedział on z książek, że wiara w bezpośrednie obcowanie zmarłych przodków z żyjącymi potomkami była właściwą treścią religii pierwotnych Greków i Rzymian, ale zdawało mu się, iż te zwietrzałe mniemania ustąpiły dawno miejsca świeższym, lepszym. Wszakże obniżył ich znaczenie Olimp ze swoją gorszącą mitologią, ośmieszyła je filozofia i usunęło w końcu na zawsze chrześciaństwo.
Prawie od lat stu, z małą przerwą rządów Juliana Apostaty, siedzieli na tronie Cezarów imperatorowie chrześciańscy, a byli między nimi bardzo gorliwi wyznawcy nowej wiary. Konstancyusz i Gracyan nie oszczędzali pogan, panujący zaś obecnie, pospołu ze szwagrem swoim, z młodym Walentynianem, Teodozyusz burzył świątynie bałwochwalców.
Skądże więc w Rzymie taka ilość zwolenników umarłych bogów, skąd ta jawność ich obrządku?
Wojewoda, syn Allemana, który służył na dworze cesarskim w przybocznej straży Gracyana, wychowany przez kapłanów chrześciańskich, przebywający czas dłuższy w najbliższem otoczeniu Walentyniana, nie umiał sobie zdać sprawy z widowiska, jakiego był świadkiem.
Słyszał on wprawdzie, że w prowincyach zachodnich cesarstwa, głównie w Italii i Galii, opierała się jeszcze pewna część ludności nowej wierze, ale nie przypuszczał nigdy, żeby pogaństwo liczyło tylu zwolenników w przedniej warstwie społecznej. Bo nie motłoch widział w sali Symmacha. Wszyscy ci poganie, otaczający ołtarz domowy gospodarza ze szczerem nabożeństwem, zajmowali w zarządzie stolicy i kraju stanowiska wysokie. Byli to nietylko najbogatsi, lecz także najpotężniejsi mężowie Italii.
Wierzyli-ż oni naprawdę w to, że w owym płomieniu, co tlił na ołtarzu, żyją przodkowie Symmachów, świadomi losów rodu, do którego kiedyś należeli?
Winfridus Fabricyusz rozglądał się uważnie wokoło, szukając na twarzach dygnitarzów rzymskich odpowiedzi na swoje pytanie.
Ani jeden uśmiech podejrzany nie dawał mu wskazówki, której szukał, pragnął. Chciał, żeby ci ludzie kłamali, odgrywali komedyę. Ale oni modlili się w skupieniu, oddani całą duszą obrzędowi.
Więc to byli poganie prawowierni, przekonani, więc słusznie domagali się żarliwsi biskupi zastosowania do upartego Rzymu środków gwałtownych?
Co wojewodę najwięcej dziwiło, to, że wpośród tych Rzymian dawnego obyczaju dostrzegał bardzo mało typów rzymskich. Widział duże wschodnie nosy, ciemną cerę Afryki, jasne włosy Germanii, rude Gallii, zniewieściałe rysy Grecyi. Byli to prawie sami mieszańcy, noszący na sobie tak samo, jak on, piętna obcych, jeszcze niedawno barbarzyńskich ras. Wszystkie narodowości cesarstwa złożyły się na patrycyuszów starego Rzymu. Na tem tle różnobarwnem odbijało zaledwie kilka postaci, których wygląd zewnętrzny poświadczał bez dokumentów ich pochodzenie italskie.
Mówiono mu, że zastanie w domu Symmacha samych tylko Rzymian, chlubiących się purpurą, odziedziczoną po długim szeregu przodków. Tymczasem opowiadało mu to, na co patrzał, zupełnie co innego. Jak na dworze cesarskim, zastał i tu potomków ludów, wzgardzonych niegdyś przez panów świata. Skądże w nich ta miłość do starego obyczaju rzymskiego, z którym nie łączyła ich nić długiej tradycyi?
Kiedy wojewoda rozmyślał nad szczególnego rodzaju zjawiskiem, zabrzmiał w ciszy, zalegającej salę, dźwięczny głos konsula.
— Z mocy mojej władzy ojcowskiej — mówił Symmachus wolno, dobitnie — zdejmuję z ciebie, Gallo, brzemię obowiązków, z któremi przyszłaś na świat i oddaję cię pod opiekę bogów domowych Flawianów, abyś była odtąd ich wierną służebnicą.
Wyrzekłszy te słowa, naciągnął togę na głowę i wziął z rąk niewolnika wino, kadzidło i chleb, zmieszany z solą.
Rzucał ofiarę w ogień i wymawiał półgłosem słowa zaklęcia, których znaczenia ani on, ani nikt z obecnych nie rozumiał, pochodziły one bowiem z czasów tak odległych, iż nawet kapłani nie wiedzieli, do jakiego narzecza italskiego należały. Przechodząc z ojca na syna, utrzymały się te formułki przez szereg wieków. Gdy z nich treść, przystępna dla wszystkich, uleciała, zostały tylko świętą relikwią, pamiątką po epoce, opromienionej blaskami wschodzącego słońca potęgi rzymskiej.
I znów rozbrzmiał głos Symmacha:
— Niech cię duchy opiekuńcze Flawianów natchną gorącą miłością do ogniska, które będzie odtąd twoje życie ogrzewało; niech wszczepią w ciebie cześć dla cnót wielkiego rodu, aby z łona twego wykwitły latorośle, godne jego zasług. Nie zapominaj nigdy, iż wchodzisz do domu, który dostarczył ojczyźnie mężów nieustraszonych w boju i w radzie. Pamiętaj o tem, dziecko moje, bo przyszły na czas trwogi i upokorzenia.
A zwróciwszy się do świętego ognia, mówił:
— Co przyświecało Rzymowi przez tyle wieków, ma zgasnąć, oddane na pośmiewisko cudzoziemców. Wszystkie demony pokonanych przez naszych przodków ludów unoszą się nad Kapitolem, grożąc Jowiszowi zagładą. Nad świątyniami prastarej stolicy państwa krążą nienawiści barbarzyńców, zuchwałe poparciem tych, którzy powinni być stróżami naszych dawnych zwyczajów i obyczajów. Bronić musimy się, my, cośmy światu rozkazywali, bronić przeciw fali, która nas zewsząd zalewa, pędząc z łoskotem rozkiełznanych namiętności.
Zamilkł, patrząc przez pewien czas w płomień ogniska. Potem wyciągnął ręce nad ołtarzem i mówił dalej głosem wzruszonym:
— W tobie, święty ogniu, wyobrazicielu cnót rzymskich, spoczywa ostatnia nadzieja czcicielów dawnego porządku. Dopóki się nasze matki, żony i córki zbliżać będą do ciebie z miłością i wiarą, dopóty nie przemoże pycha zabobonu wschodniego twoich wyznawców. Płoń wiecznie, czysty i nieśmiertelny, i bądź ową siłą tajemniczą, co skupia wszystkie myśli i uczucia członków rodziny naokoło jednego celu. Bądź łącznikiem między nami a duchami przodków, abyśmy nie zapomnieli o cnotach, które dały im panowanie nad światem. Przyświecaj nam wszędzie, przy pracy, w radzie i w boju, albowiem więcej, niż kiedykolwiek, potrzebujemy w chwili obecnej twojego ciepła ożywczego. Tobie cześć i chwała, święte ognisko domowe...
— Tobie cześć i chwała — powtórzyło szeptem kilkudziesięciu mężów.
Pierwsza część obrządku była dokonana. Reszta, właściwie zaślubiny, połączone z biesiadą, odbędą się w domu Flawianów.
W pół godziny potem, gdy na niebie gwiazda wieczorna zabłysła, otworzyły się bramy pałacu i z dziedzińca wysnuł się orszak weselny. Pochód rozpoczynał setnik straży miejskiej, prowadzący za sobą oddział pachołków, którzy szli w trzech rzędach miarowym krokiem regularnego wojska. Tuż za nimi tłoczyła się liczna gromada klientów Symmacha w togach, z wieńcami na głowie. Poprzedzali oni złoconą lektykę Fausty Auzonii, która spoczywała na purpurowych poduszkach, przykryta białym welonem. Dziewicę Westy niosło ośmiu czarnych niewolników w czerwonych tunikach, a strzegł jej woźny rządowy z pękiem rózg na ramieniu.
Z góry, z konia spoglądał na kapłankę wojewoda, otoczony dowódcami załogi rzymskiej. Złocone szyszaki błyszczały na głowach wojowników, jedwabne płaszcze mieniły się w migotliwem świetle pochodni.
Za tem czołem korowodu wił się długi, ruchliwy wąż, lśniący barwami jaskrawemi. Każdego senatora nieśli niewolnicy innej narodowości — biali, czarni, bronzowi — jedni w tunikach niebieskich, inni w różowych, zielonych, fioletowych, żółtych, czerwonych, wszyscy zaś mieli we włosach i na sukniach kwiaty.
Na samym końcu ciągnęły cztery białe konie rydwan z kości słoniowej, a na tym wozie tryumfalnym stał Symmachus z córką i zięciem. Tuż za rydwanem postępowała matka narzeczonej, Rusticiana, pieszo, niosąc w ręku pochodnię Hymenu. Dwa rzędy dziewic w białych, długich sukniach szły po obu stronach młodej pary.
Orszak zamykał tłum wyzwoleńców i niewolników Symmacha.
Burza oklasków i okrzyków radosnych powitała konsula i jego gości. Wzdłuż ulicy Tryumfalnej błysnęły tysiące płomieni, powiały togi, płaszcze. Z dachów i rusztowań spadł na świetny orszak deszcz kwiatów.
— Cześć tobie, Symmachu, ojcze ojczyzny! — huczał tłum, podnosząc pochodnie wysoko do góry.
A konsul schylał głowę, dziękując ludowi za udział w jego uroczystości rodzinnej.
Tu i owdzie odezwał się z poza węgła świst lub śmiech szyderski, ale wrzawa wchłaniała w siebie te głosy złodźwięczne.
Kiedy się pierwsza radość nasyciła i nastała chwila wypoczynku, wówczas zadzwonił w ciszy wieczornej hymn weselny. Śpiewały go dziewice, otaczające rydwan młodej pary, przy wtórze fletów. Śpiewały o miłości i szczęściu przy ognisku domowem, a po każdej zwrotce wolały: Talassi! Talassi!
I podjął tłum ten wyraz, który dalekie echo przyniosło na skrzydłach, pokrytych pleśnią, strawionych rdzą. Nikt nie rozumiał jego znaczenia, lecz wszyscy wiedzieli, że był on kiedyś, jeszcze za czasów pierwszych królów, zwiastunem wesela.
I jak zuchwali junacy tworzącego się Rzymu, gdy uwozili pod strzechy swoje urodziwe Sabinki, tak śpiewali ostatni poganie, skazani już na śmierć przez kierownika ludzkości — Talassi! Talassi!
Owiany szumem okrzyków radosnych, posuwał się orszak ulicą Tryumfalną ku łukowi Konstantyna, z każdą chwilą wspanialszy. Bo lud przyczepiał się z tyłu do służby Symmacha i brał tak żywy udział w uroczystości, jak gdyby należał do rodziny. Motłoch pogański cieszył się blaskiem swoich panów. Patrząc na ich potęgę, czuł się silnym.
— Talassi! Talassi! — rozlewało się wokoło, po nad dachy domów i szczyty świątyń, dalej i dalej aż do pałacu Lateranów, gdzie biskup rzymski, Syrycyusz, chwytał stroskanem uchem tę wrzawę złowróżbną.
Już dawno nie byli poganie tak głośni.
Wtem, gdy się orszak zbliżał do łuku tryumfalnego Konstantyna, odezwały się nagle zewsząd przeciągłe świsty. Było ich tak dużo, że stargały harmonię pieśni weselnej. Wpadłszy pomiędzy jednostajne akordy hymnu, zmąciły ich powagę, szyderskie, nienawistne.
— Galilejczycy! — zawołał ktoś w tłumie.
— Galilejczycy! — podjął drugi, dziesiąty, setny, tysiączny i wszystkie te nawoływania zlały się w jeden potężny okrzyk, dyszący zemstą.
Potem stała się na kilka chwil cisza tak duszna, przykra, jak w lesie przed burzą. A w tej ciszy rozległ się donośny głos Symmacha:
— Nie zważać na złość Galilejczyków! Nie rozprzęgać łańcucha! Talassi! Talassi!
Ale poganie nie odpowiedzieli konsulowi wołaniem radosnem. Bo zewsząd odzywały się teraz obelgi.
— Czciciele bałwanów!
— Mordercy białych wołów!
— Słudzy zabobonów!
Dachy, zręby murów, wschody świątyń, filary portyków zdawały się urągać orszakowi weselnemu, który posuwał się wolno naprzód, znieważany przez ukrytych wrogów. Gdy mijał amfiteatr, posypał się na niego z góry grad kamieni. Jeden z nich ugodził westalkę w głowę.
Spostrzegł to pierwszy Winfridus Fabricyusz. Zeskoczywszy z konia, przypadł do kapłanki.
— Jesteś raniona? — zapytał i pochwycił welon, aby go odsunąć.
Ale Fausta Auzonia przytrzymała zasłonę szybkim ruchem ręki. Obyczaj rzymski karał śmiercią każdego mężczyznę, któryby się ośmielił dotknąć dziewicy Westy. Prawo to przysługiwało jedynie arcykapłanowi.
Duże, czarne oczy westalki spoczęły zdumione na wojewodzie.
On, domyśliwszy się powodu jej zdziwienia, mówił szybko głosem przyciszonym:
— Jeśli grzeszę przeciw waszym zwyczajom, niech mnie powaga chwili wytłómaczy. Widzę krew na twojej skroni.
Teraz odpowiedziała Fausta Auzonia, dziękując wojewodzie za troskliwość spojrzeniem przyjaznem.
— Rana moja jest tak nieznaczna, iż jej wcale nie czuję. Nie zwracaj na nią uwagi, bo mogłaby się stać przyczyną wielkiego nieszczęścia.
Gdy to mówiła, miał jej pełny, altowy głos tony miękkie.
Lecz liktor, który postępował obok niej, zauważył już jej skroń zranioną.
Podniósł do góry pęk rózg i zawołał:
— Rzymianie! Galilejczycy znieważyli dziewicę Westy!
Zatrzymali się klienci, nadbiegli pachołkowie miasta...
— Znieważyli dziewicę Westy! — powtórzyło kilka głosów.
Wieść ta pomknęła lotem wichru wzdłuż orszaku, rosnąc po drodze.
— Znieważyli! zranili! zamordowali Faustę Auzonię! — huczało wokoło.
Zakołysał się tłum. Ci, którzy szli z tyłu, tłoczyli się do przodu, usiłując dotrzeć do miejsca wypadku. Daremnie wzywał setnik straży miejskiej do porządku. Nawet senatorowie wyskakiwali z lektyk i łączyli się z ludem.
Tysiące pięści podniosło się do góry i z tysięcy piersi wypadł jeden mściwy okrzyk:
— Galilejczyków lwom!
— Śmierć bałwochwalcom! odpowiedzieli chrześcianie, nadpływający gromadnie wszystkiemi bocznemi ulicami.
Już szalała nienawiść. Poganie ciskali togi, krępujące ich ruchy, chrześcianie zakasywali rękawy tunik. Kobiety i dzieci zbierały kamienie i podawały je ojcom i mężom.
Winfridus Fabricyusz zwrócił się do swoich podkomendnych i rozkazał:
Załoga palatyńska przywróci porządek! Oszczędzać krwi!
Trybunowie, przedarłszy się przez tłum, ruszyli w pełnym galopie ku Palatynowi, a wojewoda dobył miecza i chciał się zbliżyć do Fausty Auzonii, ale mu drogę zamknęli klienci Symmacha i pachołkowie miejscy.
Kilkudziesięciu mężów otoczyło lektykę kapłanki, broniąc do niej przystępu.
— Rozstąpcie się! — rozkazał wojewoda.
Nikt się nie ruszył. Odpowiedział mu tylko groźny pomruk, niezachęcający do użycia siły.
Winfridus Fabricyusz spojrzał na westalkę. Stała w lektyce wyprostowana, z głową podniesioną dumnie. Naokoło niej wrzała walka, krzyżowały się klątwy, nawoływania, jęki, a ona nie zmrużyła nawet powiek. Była tylko jeszcze bledszą, a jej ściągnięte brwi utworzyły powyżej nosa prostą linię.
— Rzymianka! — szepnął Winfridus Fabricyusz, przypatrując się Fauście Auzonii z pod czoła.
Oddzielał go od niej wysoki i silny mur, zbudowany z pojęć, przekonań i zwyczajów długiego szeregu wieków, broniła mu do niego przystępu nienawiść religijna, której wybuchu był świadkiem.
Od strony Palatynu dolatywały już krótkie nawoływania komendy wojskowej.
Tłum, party zewsząd przez legionistów, zaczął się cofać. Żołnierze nacierali tarczami, rozbijając gromadki zapaśników.
I znów posuwał się orszak weselny w górę, ku Wyminałowi, ale okrzyki radosne ludu nie wtórowały pieniom dziewic. Ostrożnie, jak gdyby przerażony, wił się lśniący wąż przez opustoszały plac amfiteatralny.
Szła za nim z bocznych ulic wrzawa nienawiści, rozlewająca się coraz dalej a dalej, aż ogarnęła całe miasto...
- ↑ „Galilejczycy” — przezwisko, nadawane chrześcianom przez pogan.
- ↑ Konstantynopol, dawne Bizancyum, był od czasów Konstantyna Wielkiego stolicą państwa rzymskiego. Wienna, dzisiejsze miasto francuskie Vienne, była w r. 391 i 392 rezydencyą cesarza Walentyniana II, panującego równocześnie z Teodozyuszem, który mieszkał w Konstantynopolu.
- ↑ Cesarze chrześciańscy wprowadzili mnóstwo nowych tytułów i godności. Miejsce dawnych trybunów legionów zajęli comites i duces. Dux odpowiadał germańskiemu Herzog, słowiańskiemu „wojewoda.”
- ↑ Cesarze chrześciańscy dodali do dawnego tytułu „boski” tytuł „wieczny” (perpetuus, aeternus).