<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Ostatni film Evy Evard
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXV

Claude, przewrócony i zdeptany w tumulcie masowej ucieczki z drugiej linji okopów, porwał się na nogi i pobiegł krętym, głębokim rowem. Zawadzało mu na każdym kroku mnóstwo porzuconej broni, worków, płaszczów, hełmów, skrzynek z nabojami. Nigdzie żywej duszy.
Na jednym z trawersów okopu wpadł na porucznika o nieprzytomnych oczach z fanatycznym skurczem w twarzy, który ze spokojną, metodyczną zawziętością zbierał granaty i wiązał je drutem w pęki, nie zatrzymał go, nic odezwał się słowem, ledwie rzucił nań spojrzenie, z którego ziała śmierć. Zaledwie odbiegł na sto kroków od samotnika, zaklekotało i zgrzytnęło mu nad samą głową żelaziwo, zabrzękły jakby łańcuchy. Skulił się do ziemi i dodał pędu, wnet utknął wśród chaosu pokrzyżowanych karabinów, szpul z drutem, drewnianych pali. Odwrócił się w trwodze i w rzednącej mgle ujrzał, jak kolosalna, pomalowana w ochronne pasy i pręgi machina przechyliła się żelaznem cielskiem wtył i we mgnieniu oka opadła, zmiażdżyła, wyrównała wał, osłony, dwumetrowe rowy i przepełzła przez okop, wlokąc za sobą pasmo drutów, zerwanych wraz z kołkami. Z dwóch bocznych wież wyglądały wyloty armat, wgórze, zprzodu i od tyłu sterczały żądła karabinów maszynowych. Claude nigdy jeszcze nie widział ciężkiego czołgu. Był to myślący, rozumny potwór, obojętny na ogień i żelazo, niezwalczony. Niósł w sobie zimne okrucieństwo i jakąś nową, niezaznaną jeszcze w tej wojnie, najokropniejszą, absolutnie pewną śmierć.
Claude zapomniał, że nim kierowali ukryci żywi ludzie, zwyczajni żołnierze, na sekundę zapomniał o tem i, porażony niepojętem zjawiskiem, zadrżał. Jedyna myśl — uciekać! Chciał uciekać, jak uciekały przed chwilą trzy dywizje tęgich niemieckich żołnierzy, wypróbowanych we wszystkich okropnościach wojny.
Nagle otrząsnął się z koszmaru, z niepewności, ze strachu. Ze snu o czołgach przenikliwie jasno wyjrzała rzeczywistość. Jak wypchnięty z ciemnicy, jak urwany z łańcucha nie wierzył odzyskanej wolności. O, szczęście...
Był dawnym sobą, zbłąkana dusza wróciła z pomylonych dróg, wydarła się z pod władzy przekleństwa.
Smugi mgły odrywały się od ziemi i szły pochyło ku górze, przebił się pierwszy promień słońca i reszta pomroki spadła z nieszczęsnej głowy. Ocknął się i we mgnieniu oka jak w pokrętnej, splątanej wstędze błyskawicy przemknęła w rozbudzonej myśli cała jego dola i niedola, niczego nie zapomniał, niczemu się nie zdziwił, niczego nie pożałował i oto zatrzasły się za nim jakby drzwi. Odcięty od majaków, od chorych przywidzeń stanął w obliczu prawdy dnia i tej godziny, odnalazł siebie, wrócił do siebie. Ogarnęła go radość istnienia, wabiła ku sobie niewiadoma przyszłość, bezgraniczna jak w złudzeniu pierwszej młodości lat. Zapragnął żyć.
Wiedział, jak strasznie niepewna jest każda jego chwila, że nigdy śmierć nie była tak blisko.
Ach, żyć!... Życie trzeba obronić, to życie trzeba zdobyć...
Obudził się w nim bojowy oficer, dawny człowiek wojny. Rozumował i działał jednocześnie, śmierć czyhająca zewsząd nie obezwładniała myśli, nie płoszył jej rzekomą pogardą ani lekkomyślną brawurą. Znał jej potęgę. Nie liczył na traf, na szczęście, ani na jedną chwilę nie poddał się zwątpieniu. Myślał zimno, uporczywie. Zrobi się, co się da, a reszta...
Wiedział, że lada sekunda zacznie artylerja niemiecka. Dziwiło go, że jeszcze milczy — czyżby aż tam dosięgła panika i rozprzężenie?...
Nie czekał długo.
Zawyło, powietrze wypełniło się gwizdem i pędem, ale wybuchy odzywały się przed pierwszą pozycją, ogień kierował się wgłąb atakującej kolumny. Claude pośpieszał, aby czemprędzej dobiec rowem do lasu, który był tuż i dawał lepsze szanse od granatów. Nagle przycupnął przy ziemi, przywarował — drugi czołg zawisł nad okopem, ważył się przez długą chwilę, aż z chrzęstem i szczękiem zwalił się, zatrzęsła się ziemia. Przeszedł. Nie mijając kępy młodych drzew, naparł na nie, powalił wszystkie, wydarł z korzeniami i klekocąc, dzwoniąc i stękając motorem, rwąc i krusząc gałęzie, wbijając je w ziemię, przeczołgał się dalej.
Pierwsza linja ataku... Jak głęboko sięga kolumna? Claude, zarówno jak dowództwo niemieckie, nie znał taktyki czołgów, była to rzecz nowa, wiedział tylko, że za czołgami pod ich osłoną posuwa się piechota, a dalej cała linja bojowa. Przeć w stronę nieprzyjaciela, lawirować między straszliwemi machinami? Iść w rozpaczliwy ogień zaporowy artylerji niemieckiej, który zapewne niewiele zaszkodzi czołgom, ale...
Postanowił trzymać się okopu. Przeczeka pod dobrą osłoną, da przejść całemu atakowi czołgów, będzie manewrować w razie, gdy na niego który natrafi zbyt blisko — byłoby szaleństwem kusić się o porozumienie z osadą — jak go tylko spostrzegą, ustrzelą natychmiast... Tak doczeka czołowych patroli francuskiej piechoty... A może to będą Anglicy? Amerykanie?
Ogień artylerji wzmagał się, nisko, tuż nad głową dopadając ziemi, wyły, hurkotały, prując powietrze, ciężkie pociski. Padały niedaleko, wybuchy coraz częściej zlewały się w jeden niemilknący grzmot. Jeżeli skrócą dystans strzału... Muszą to zrobić nie za pięć — to za dziesięć minut, nie dłużej.... Jeżeli przeniosą ogień o sto metrów i znowu o sto... I jeszcze o sto — nie ujdzie żywa dusza z tego nędznego okopu polowego... Co począć?
I jak dawniej na froncie w ciężkich przeprawach, zapomniał o wszystkiem na świecie, pracował całą myślą, całą wolą dla jednej chwili, dla jedynego celu. Okop skręcił w prawo, potem w lewo i zaczął wznosić się pod górę, wnet pod kątem szeroko rozwartym poszedł ukośnie w stronę nieprzyjaciela. Od tej strony dał się słyszeć trzeci zkolei czołg, szedł tuż, pracował ciężko, przedzierając się przez młody las, łamał i druzgotał drzewa, za chwilę wyjdzie z gęstwiny... Claude biegł pod górę, okop wchodził na polankę na łysym kamienistym grzbiecie płaskowzgórza. Tu na wyżynie już nic było mgły.
Jak okiem sięgnął wdole na prawo i na lewo, wysoko ponad mgły wytryskały rojami czarne strzeliste dymy, szybko gasnące łyskania wybuchów biegały wszędzie, szerokie wyrzuty ziemi, kamieni pryskały wciąż, obcięte gałęzie, płonące garście zboża fruwały w powietrzu, aż pod niebo szalały wirujące chmury liści.
Pociski sprawnie rozpraszały mgłę, jej smugi, poskręcane fantastycznie, w popłochu odrywały się od ziemi. Zmieszane z dymem, czarno-bure wciąż uporczywie pisały na niebie dziwne rozwichrzone znaki, natychmiast niszczone i ścierane przez coraz nowe wybuchy. Wczesne słońce wyjrzało przez szczelinę w chmurach i rzuciło na ten obraz skośnym, niemal poziomym pękiem promieni. Przenikło, prześwietliło mgłę, wydobyło z mętnego chaosu całe mnóstwo rzeczy ukrytych — pożary bliższych osiedli, palących się ciemno-czerwonym bezdymnym płomieniem, dziwnym w słońcu i dziwnym przy ustawicznych jasnych łyskaniach granatów, strzeliste wieże dwóch kościołów, aleje starodrzewia, kreślące okolicę w różnych kierunkach, płaskie pagórki, sterty ze zbożem rozsiane po polach a daleko na widnokręgu miasteczko niewiadome z nazwy, przez które przed dwoma dniami przechodził z pułkiem, gdzie o tej porze szaleje radość wyzwolenia po czterech latach oddarcia od ojczyzny... Gdzieniegdzie odsłaniały się, ukazując się i co chwila ginąc w ostatnich płatach mgły, grupy pełznących czołgów. Jak stada poczwar objawiały się to tu, to tam, jak okiem zajrzał. Szły na prawo, szły na lewo od wzgórza, ciągnęły olbrzymią ławą i tuż w pobliżu i hen daleko, daleko wgłąb, okryły zda się całą krainę.
Ileż ich było?!
Naprzekór oczywistości, która żądała, by właśnie ukrył się, zagrzebał się w okopie jaknajgłębiej od grożących każdej chwili pocisków niemieckich, wylazł z rowu i wzrokiem zatoczył szeroko. Zapomniał o sobie, zapamiętał się, ogarnęła go zgroza, porwał go zachwyt.
Oto wojna, oto jest śmierć w jeszcze jednej nowej, jeszcze raz odmienionej postaci.
Trzeba było krwawej nauki całych czterech lat i wyniszczenia, wytracenia na marne miljonów ludzi... Trzeba było doszczętu znużyć i zużyć żołnierza i jego zdumiewającą siłę odporną na niezliczone absurdy i zaślepienia wojny... I trzeba było załamania się całej wiedzy wojennej i bankructwa wszystkich wodzów — aby system natarcia, próba przełamania nieprzyjaciela przeistoczyła się w ów obraz potężny i nowy, który kapitan Claude Déspaix ujrzał teraz ze wzgórza.
Straszliwe hekatomby rzucono z obu stron na pastwę beznadziejnemu złudzeniu, jakoby najszczytniejsze męstwo i ślepe posłuszeństwo żołnierza mogły się mierzyć z huraganem ognia i żelaza, aby żywe, kruche ludzkie ciało przezwyciężyło opór i napór martwej materji. Wreszcie jednej ze stron udało się ubiec drugą i za klęskę gazów koalicja odpłaciła Niemcom czołgiem.
Szły w masie, w głębokim, szeroko rozwiniętym szyku, nieprzeliczone, nieodparte. Nie znały przeszkód w ciężkim, falistym terenie, szły naprzełaj, nie zważały na szalejący ogień. Parły naprzód miarowym, nieustępliwym, zawziętym ruchem, nie łamiąc szyku, zwarte ze sobą jak prowadzone jedną ręką. Ich szeregi zapadały w zaklęśnięcia ziemi, tonęły w zaroślach, znikały i wynurzały się z powrotem na wyniosłościach, wydzierały się z gęstwiny. Ich martwy spokój, ich niewzruszony w huraganowym ogniu ciągły ruch naprzód, sama jego powolność wzbudzały lęk przeraźliwy, obezwładniający nic przed grozą ziejącej z nich śmierci, ale przed samą ich koszmarną zjawą, przed ich jawnem niepodobieństwem, na które jednak patrzały oczy na jawie, w biały dzień...
Już zawiodła druzgocąca moc granatów przeciw pancerzom, zawiodła przenikająca wszędzie zjadliwa, dusząca trucizna pocisków gazowych, jakgdyby zaprawdę w ich wnętrzu nie było żywych ludzi. Kto im poradzi w boju? Co ich zatrzyma, jeżeli w pierwszem spotkaniu pierzcha kto żyw, zanim dadzą pierwszy strzał? Przejdą wszędzie, przez wszystkie umocnienia i przeszkody, przez masy nieprzyjaciela, przez całą Francję, wyżeną najeźdźcę, zakończą wojnę — one zwyciężą...
Nagle coś mu się zmieniło w zapatrzonych oczach... Zanim odgadł, uderzył go spokój, który spadł znienacka na pole walki — wiatr znosił i rozwiewał ostatnie dymy, nie było więcej łyskania ani grzmotu wybuchów — cisza. Wspaniała w swej dyscyplinie artylerja niemiecka jak uciął urwała ogień. Odsuwają na zapas stanowiska bateryj? Wyrzekają się walki? Zaczynają odwrót?
W ciszy ozwał się zgłuszony, jakby podziemny hurkot i ciężki zgrzytliwy szczęk mnóstwa machin w nieprzerwanym marszu, huczały, wyły wysilone w pracy potężne motory. Tuż przed nim wdolw w drobnym lesie, zanikającym ku szczytowi wśród zwałów kamieni, rozległ się bliski trzask łamanych drzew — i tu na wzgórze, jakby wprost na niego piął się czołg... Wdół ku pierwszej linji schodził rów łącznikowy, połamany w; szerokie zakosy, i ginął w lesie.
Claude wyrwał się z zapatrzenia i znowu spokojnie, trzeźwo szukał dla siebie wyjścia z ciężkiego położenia. Czołgi szły rozwiniętym frontem w schody, coprawda w sporej odległości jeden od drugiego, ale jakże je wyminąć wszystkie? Nanic się nie zdało biec dalej ku ich lewemu skrzydłu, by się wycofać z linji ataku — lewe skrzydło gubiło się gdzieś woddali, niepodobna będzie zdążyć, zresztą od tej strony na skrzydle już się oznajmiły głuchym grzmotem miotacze min, snać tam kończyła się przerwa we froncie i Niemcy dawali opór... Dla uratowania skóry dostać się z powrotem między nich?
Zsunął się do okopu i patrzał przez darniową strzelnicę. Czołg zdawał się utknąć w lesie, nie słychać było trzasku łamanych drzew, tylko motor huczał, wył w jednem miejscu i co chwila zarywał. Wtem nadleciał niespodziewanie i przeleciał mu tuż nad głową potężny pęd jakby najcięższego pocisku.
Drugi... Trzeci...
Jeszcze raz... Jeszcze...
Nisko nad ziemią przemknęła eskadra olbrzymich płatowców, znaczonych niemieckiemi czarnemi krzyżami, wzbiła się wgórę w gwałtownym wirażu nad lasem. Rozległy się ostre świdrujące w uszach pogwizdy ciężkich bomb lotniczych — sekunda ciszy — i jeden za drugim zaczęły walić wybuchy. Nad lasem wyrosły słupy burego dymu.
Claude czekał na swój czołg, ale ten zmilkł, nie dawał znaku życia, zato w pobliżu od strony trzeciej linji usłyszał głosy ludzkie...
To nie mogli być Francuzi... Nie mogli być Anglicy... Przenigdy! Żadną miarą! Piechota nie może iść przed czołgami ani między niemi — absurd! Absurd!...
Ale serce zamierało w oczekiwaniu. Targało nim przeczucie radości, to go obezwładniało, utracił prosty sąd o rzeczach. Poniosły go radosne urojenia, i hipotezy i zgadywania...
Ludzie z uszkodzonego czołgu powyłazili z komór i schronili się w okopie... Kiedy nie mają lepszego schronu jak właśnie czołg!... To wywiadowcy lub oficerowie, prowadzący atak... Nonsens! Jeżeli nawet byli tacy, już im dogodziła artylerja... To piechota zachodzi od przerwanego skrzydła... Czyż można wiedzieć, co się dzieje za wzgórzem?
Głosy umilkły, zato usłyszał, że ktoś biegnie rowem tuż na prawo. Jedno jedyne nie przyszło mu do głowy, choć w istocie, w jakiejś równorzędnej, innej świadomości wiedział o tem od początku, gdy tylko posłyszał głosy. Niemcy uciekli, tak, ale przecie nie rozwiali się wszyscy w nicość, zaczarowani przez samo pojawienie się czołgów...
— Oho — jest jeden! Servus, bracie! Żelazny Krzyż za uratowanie honoru dywizji — co tu robisz?
— Nic. Patrzę sobie...
— Ha — ha — ha!...
— Ha — ha — ha!... On sobie patrzy!
— Wygląda przez okno na ulicę, wybrał sobie czas! Czemużeś, głupi, nie zwiał za innymi?
Obstąpili go — byli to dziwni żołnierze w skonanych kurtach, w skórzanych spodniach, ciężko obładowani. Dźwigali na plecach płaskie baryłki blaszane, niektórzy opleceni byli zwojami metalowych giętkich wężów, każdy miał na obu bokach przewieszone na krzyż torby z granatami.
— Zmykaj, pókiś cały, bo jak cię taki nadepce, będziesz kulał ze trzy tygodnie!
— Ha — ha — ha!...
— Chodź z nami, panie piechota, dopiero zobaczysz co to wojna...
— Chłopcy, gdzie porucznik?
— Przyzostał, żeby się...
— Ostatni raz przed śmiercią. Smutny obowiązek...
— Idziem na pewną śmierć, lej mi sznapsa pełną ćwierć!
— Panie plutonowy, kropniem przed robotą?
— Wróć! Mam niecały litr — żelazna rezerwa!
— Po cholerę nam rezerwa? Sam pan wróć! Kto ją za nas wychleje?
— Francuzów myślisz poić naszym sznapsem? Ich niedoczekanie! Widzę draniów, jak obmacują nasze szczątki — a tu nic.
Wszyscy pijani, cuchnęli wódką, cuchnęli potem w swych czarnych zapuszczonych skórach i ostrym wyziewem nafty. Chłopy tęgie, gęby jak na dobór zbójeckie, bezczelne, okrutne, nieustraszone. Claude odgadł, choć jeszcze nie widział na swoje oczy ludzi z tej formacji specjalnej, znał ich ze sławy. To mistrze sztuki ogniowej z tak zwanej „piekielnej drużyny“, gdzie olbrzymia większość żołnierzy przydzielana była z orzeczeń sądu polowego. Były to oddziały, w których służba zwalniała od kary śmierci, a w istocie odraczała ją tylko, zużywając na potrzebę walki żywioły niesforne lub zbrodnicze. Oficjalnie, regulaminowo panowała w nich wyjątkowo okrutna dyscyplina, a w rzeczywistości jakieś piekielne braterstwo broni łączyło wszystkich bez względu na szarżę, gdyż oficer lub podoficer, któryby spróbował stosować literę nieludzkiego regulaminu, zazwyczaj przy najbliższej sposobności nie wracał z wyprawy. Szli zawsze w pierwszej linji zdobywać gniazda karabinów maszynowych, wypalać ogniem zbyt zawzięty opór w nieprzyjacielskich blokhauzach i schronach.
Czołg odezwał się, zawarczał w lesie, zadygotał gazem.
— Oho — jest!
— Już go mamy!
— Zaczekajmy w rowie, a jak będzie przechodził — odrazu go z obu stron!
— W okopie za ciasno...
Zjawił się porucznik, mały, nikły, z twarzą neurasteniczną, z oczami obłąkanego. Popatrzał przez strzelnicę, kiwnął głową na ukłon Claude’a, skinął brwiami w kierunku czołgu i porozumiewawczo skroił komiczną minę do żołnierzy. Dziie twarze rozjaśniły się jakiemś zbójeckiem rozradowaniem.
— No, chłopcy — tegośmy jeszcze nie zakosztowali, co? Rzecz najpierwsza, żebyście rozumieli, że to nie żaden cud, bo i tam we środku siedzą ludzie... Nic innego, jak zwyczajny głupi blokhaus, tyle że się trochę rusza — oto wszystko. Pietra masz jeden z drugim?
— Owszem, ale idzie, panie poruczniku.
— Który ma pietra, niech go tu zostawi...
— Idzie na całego, żywi stąd nie wyjdziem, ale to nic...
— Żywi nie wyjdziem? Załóż się ze mną — stawiam dziesięć marek! Idzie?
— Dobra nasza — więc gdyby tak łyknąć, panie poruczniku?
— Jeszcze nie masz dosyć?
— Nigdy nie dosyć, to moje hasło, panie poruczniku.
— Grandel, masz tam co w butli?
— Żelazna porcja!
— Dobrze, zakropimy się potem!
— Potem...
— To znaczy po najdłuższem życiu. Zrozumiane!
— To znaczy — uważasz jeden z drugim — po naszym czwartym czołgu. Słowo!
— Jezu, aż po czwartym?!
— Po drugim! Po drugim, panie poruczniku!
— Żeby przecie było komu to wypić...
— Do djabła z taką robotą...
— Zostanie trzech, to się nieźle opiją, zostanie jeden — urżnie się za nas wszystkich.
Tak gadając, porucznik nie odrywał oczu od strzelnicy, nasłuchiwał — czołg charczał, dudnił wciąż nie ruszał z miejsca.
— Zatknęło go, czuje, że z nami sprawa.
— Czeka, czy się nasz porucznik nie rozmyśli...
— Ach, żeby tak teraz...
— Cicho tam! Wyloty dokręcić! Rękawice! Maski na pysk!! Uwaga! Dziś będzie morowo pryskać, bo blisko! Jak było mówione — od razu dopaść tuż! Tak, żeby go wesprzeć ramieniem! Iść z nim razem! Popuszczać spokojnie potroszku! Naprzód w wizjery na przodzie, aż się dobrze odezwie... Dalej góra — karabiny maszynowe! Wkońcu lać na boki — do dział, dokoła lufy — a jak będzie słychać, że mają dosyć — puścić go, drania, niech idzie na złamany łeb! I już! Pierwsza sekcja zaczyna, druga w rezerwie... Za mną, marsz!
Za chwilę pierwsza grupa czarnych ludzi zbiegała sznurem wdół zakosami rowu łącznikowego ku czołgowi. Snać ruszył, bo w lasku zaczynało potrzaskiwać i chrzęścić. Dopiero teraz Claude ujrzał jasno swoje położenie i wiedział co ma robić, wszystko wydało mu się łatwe i niezawodne. Zdjęła go żołnierska ochota, ciekawość co będzie, bez cienia myśli o złej przygodzie ani o śmierci. Tak bywało w pierwszych latach wojny, zanim przyszły znużenie, czas i nadludzka krwawa nuda służby w okopach. Za pół godziny, gdy przejdą czołgi, będzie wolny!
Najprostsza rzecz! Odsunie się trochę naprawo, ukryje się dobrze od czarnych ludzi i, nie opuszczając rowu, będzie wypatrywał, którędy pójdą machiny — oczywiście wszystkie go wyminą, żadna go nie spostrzeże. Nie potrzebuje wysilać głowy nad sposobami ratunku od chwili, gdy umilkła artylerja niemiecka. Staje się widzem, świadkiem bardzo osobliwej walki, jedynym człowiekiem, któremu tu nic nie grozi.
Odprężenie nerwów zdradzało się przez bezcelowy niepokój w ruchach rąk, przez ciągłe zmiany miejsca bez żadnej potrzeby. Pobiegł rowem, po kilkunastu krokach przyczaił się za — pierwszym trawersem i tam napadł go śmiech. Zachichotał, zasłaniając sobie usta nie dlatego, żeby się bał, że go ktoś usłyszy, ale poprostu w takich okolicznościach nie wypadało się śmiać. Jednak wszystko naraz wydało mu się farsą — była ona zanadto komiczną jak na przygodę wojenną i w dodatku bynajmniej jeszcze nie skończoną... Komizm wydobywa się na jaw dopiero w opowiadaniu między kolegami, gdy epizod zakończy się szczęśliwie, a i wówczas nie jest to bynajmniej komizm jeno pewna zamaskowana postać radości człowieka, któremu udało się wyjść cało ze śmiertelnego niebezpieczeństwa. Naśmiawszy się, po minucie zerwał się i czemprędzej wracał na dawne miejsce, rzekomo z ciekawości, żeby popatrzeć zbliska jak się też rozegra osobliwa walka między czarnymi ludźmi a czołgiem — przecież po raz drugi w życiu nie nastręczy się podobne widowisko... Narazie niema nic lepszego do roboty, a bezczynne czekanie w jakiejś dziurze dziwnie nęka.
W narożniku, skąd odchodził wdół chodnik łącznikowy, przystanął i ostrożnie wychylił głowę — stamtąd mógł wypaść nań von Senden z nożem... Nie było go.
Skąd von Senden? Jaki von Senden? Przecie ten Niemiec jest jego fikcją, manją, przywidzeniem, które już nieraz w okresie ostatnich niedomagań nerwowych plątało mu się w myślach, wyłażąc od czasu do czasu z dziedziny snów.
Cudem ocalały, zwisający nad rowem krzak liljowych bladych dzwonków leśnych przypomniał mu dziwne imię — Rita... znowu zjawa ze snów... I jej ojciec, stary profesor Wager... Sto — kominów, dymiących dniem i nocą... Obce miasto po obu brzegach wielkiej rzeki... Środkiem nurtu płynie mała żółta paczuszka... Patrzy na nią z wyżyny... Rzeka Ren... Rzeka Ren... Usypiał.
Zaledwie się zapomniał, obudził go łoskot, nadlatujący z przerażającą szybkością — rósł, wzmagał się, ogłuszał, rozsadzał głowę... Otworzył oczy — pasiasty zielonkawo-szary czołg wychodził z gęstwiny zagajnika, ani śladu czarnych ludzi... Po ziemi przemknął ogromny cień płatowca...
Ktoś go gwałtem budził z ciężkiego snu, nieprzeliczone obrazy, nagromadzone w pamięci, rozpływały się, ich ucisk, ich czad zanikał, rozwiewał się, dawał ulgę. Ostatni zwlekał jeszcze i trwał, pomimo już zupełnego obudzenia w oślepiającym blasku słońca, które biło prosto w oczy.
...Po niebie kołują olbrzymie ptaki, unoszą się stadami, opadają i rosną w oczach, wzbijają się wgórę i maleją, ścigają się, prześcigają się, igrają — coraz ich więcej. Wciąż odzywają się i przekrzykują się nawzajem, prują powietrze ich ostre, drapieżne krakania.
...Dziwna kraina, znajoma jakby ze wspomnień dzieciństwa, rozpościera się i drga w oczach w słońcu. Claude z trudem dźwignął głowę. Tuż przed nim wdole rozwichrzona, kędzierzawa gęstwina drzew stoi w ciemnej zieleni na tle głębokiego lazuru. Zapatrzył się z błogością w niewysłowioną granicę, gdzie stykały się obie barwy, prześwietlone liście, wątłe gałązki wierzchołków drgały, mieniąc się szmaragdowem omgleniem. Tuż przy samej twarzy jaśniała w słońcu kępa złotych nieśmiertelników, obok wśród drobnego żwiru zbiegał wdół płat macierzanki, natychmiast poczuł jej jędrny, cierpki zapach...
Przeraźliwy zgrzyt żelaza... Ludzki krzyk... Z szybko mknącym, ostrym trzaskiem ktoś niewiadomy szarpał i pruł mu nad samą głową sztywną, twardą tkaninę, było to bolesne, nieznośne — wnet ucichło i natychmiast po jednej sekundzie ciszy wybuchły jęki, wrzaski... Stłumił je ponowny trzask, zatrajkotał jednym ciągiem i urwał — znów wszczął się krzyk, jęk i głuchy nieludzki ryk... Skłębiło się, przemaga się w okropnym zgiełku mnóstwo głosów — jakaś gromada drze się wniebogłosy — co się stało?
Chciał się podnieść z ziemi, zobaczyć i sam zawrzasnął — przeszył go ból okropny. W boku, w obu nogach, w krzyżu.. Oblał się potem, znieruchomiał i jęczał. Ból gnębił go dalej, był i teraz mocny ale spokojny, już do zniesienia. Ból odkrył mu to, o czem zapomniał zeszczętem — już dawno, czy dopiero przed chwilą, o tem nie wiedział — porwał go wraz z darmowem nakryciem okopu nagły, potworny pęd, wyrzucił go z rowu i cisnął nim na przedpiersie. Do pół ciała był przysypany ziemią i przez oba kolana wpoprzek przywalony klocem drzewa.
Z trudem zbierał myśli.
Nadewszystko lękał się, że prędzej czy później zaczną go odkopywać... Drżał na myśl o sanitarjuszach, brutalnych chłopach, o tych ludziach bez litości z czerwonemi krzyżami na opaskach... Każde ich dotknięcie sprawiało ból. Narażali życie, aby go dręczyć po nocy — aby go uratować. Poco? Bo niesyta jego krwi wojna żądała dalej, wojna, żądała więcej... I zabrała mu duszę, wyżarła w nim mózg, zhańbiła jego cześć...
Znowu powleką go po ziemi. Będą mu w usta pchać szmaty, żeby nie krzyczał... Niechże go zostawią w spokoju, nie zniesie tego po raz drugi... Woli tu zginąć w słońcu, w zapatrzeniu na te plamy błękitu przez gałęzie drzew. Czemuż wówczas nie dali mu umrzeć?...
— Pocóż, na Boga, było tamto wszystko?

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Ostatnia skarga. Nie wiedział, czy tu zostanie i już nareszcie — nareszcie umrze. Czy jeszcze raz wskrzesi go fatum wojny i zamęczy, sponiewiera do końca...
Na tem usnął.
Sztywna, napoły bezwładna, nieczująca ręka, w której już zanikało życie, szukała, grzebiąc nieudolnie w ziemi. Czy napotka rękę niewiadomego człowieka, uczestnika jego walki i śmierci, jedynego na ziemi, ostatniego w tem życiu przyjaciela?...

...Czołg przeraźliwie zgrzytał po kamieniach i tłumił ludzkie jęki. Pracowicie dźwigał wgórę swój ogromny i potworny ciężar. Wlokły się za nim smug“ gęstego, kopcącego dymu, uchodzące ze szczelin, z wizjerów i strzelnic od przodu, w górze i na bokach. Zmiażdżył usypane i odarniowane przedpiersie, przewalił się przez drugi zkolei napotkany zakos rowu dobiegowego i odsłonił za sobą dwie grupy ludzi, rozpostartych na ziemi. Czarni ludzie poczwarnie i obco raziły oczy w pełnym blasku słońca. Leżeli twarzą do ziemi, leżeli rozpostarci nawznak, patrząc w słońce czarną skórzaną maszkarą, poniektóry drgał jeszcze, targnął ramieniem, grzebnął nogą. Pośrodku trupów i konających dopalały się dwa znicze ciemno-czerwonego pełgającego przy ziemi ognia i słały się ciężkie dymy.
Czołg piął się wgórę, pozgrzytywał żelazem i jęczał ludzkiemi głosami. Ktoś, zmożony niewypowiedzianą męką, ostatni żyjących, ostatnim żywym tchem zionął swoją przez nikogo, niesłuchaną skargą. Konał bohaterską śmiercią na polu chwały, miotał się palony ogniem w ciasnocie zatrzaśniętej komory, tłukąc oszalałą głową o pancerne płyty.
Rozumna machina, stworzona przez geniusz wojny, sama zgadywała swoja drogę, zasypując ludzi, których kruche są ciała i znikomy żywot. Claude patrzał szklanemi, nieruchomemi, obojętnemi oczami, jak żelazny stwór ominął go i szczędził, zboczył i odszedł naskos wżerać się w drugą linję pozycji. Ale po drodze potrącił o wielki głaz, sterczący z ziemi. Zazgrzytał, trysnął iskrami, wdrapał się na głaz, przechylił się groźnie nabok, oko się i nawrócił ku miejscu, gdzie na rozwalonem przedpiersiu głównego okopu leżał żołnierz niemiecki, żywy czy umarły, do pół ciała przysypany ziemią. Jego szkliste źrenice drgnęły życiem. Usta rozwarły się do krzyku, ale nie wydały nawet jęku. Cudem ostatniego odruchu ręka dźwignęła się jeszcze i stem bezbronnego dziecka osłoniła głowę. Na czoło zlane potem, na zdręczone oczy padł chłodny cień od żelaznego ogromu, który zakrył sobą jasne słońce dnia i cały świat.
Pracując całą potęgę jednostajnie mierzonego tchu, dygocącego w żelaznych tajemnych czeluściach, czołg przekroczył drugą linię okopów. Osiągnął stromy szczyt wzgórza i, nie zatrzymując się ani na jedno mgnienie oka, przewalił się na drugą stronę, przechylił na spadzistości i zwolna sunął wdół ku niezmierzonej równinie w martwej, niezłomnej wierności z tysiącem sobie podobnych. Szedł zdobywać zwycięstwo, kończyć wojnę, szedł karać i mścić się za wszystko — brać na wrogu sprawiedliwy odwet za Żółty Krzyż.

Koniec.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Gałecki.