Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/LI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „Świat mojej matki” |
Indeks stron |
Następny dzień powoli wlókł się dla mnie od samego rana. Zaledwie obudziłam się, gdy już przyszło mi na pamięć, że o piątéj po obiedzie miałam pojechać do Zosi, aby szczęście jéj z nią podzielić, a przy tém ostatecznie ujrzéć tryumf Lubomira nad przesądami świata, które tak dzielnemi i kwiecistemi gromił zwykle słowami.
Jaki on szlachetny! jaki rozumny! a jaki przytém dobry brat z niego! z góry już śpiewałam w myśli ody pochwalne na cześć pana Lubomira. Nadeszła w końcu godzina piąta. Prosiłam matki aby rozkazała założyć konie do karety, a powiedziawszy jéj, dokąd jadę, na co uśmiechnęła się żartobliwie, ubrałam się prędko i żywo zbiegłam ze wschodów.
Jadąc zaś, myślałam sobie, jak to znajdę Zosię z promieniejącą szczęściem twarzą, jak z wesołym okrzykiem rzuci się mi na szyję, jak mi opowié cuda o szlachetném znalezieniu się swego brata z młodym prawnikiem. A może i narzeczony będzie przy niéj; poznam go bliżéj... szczęśliwa Zosia!
Gdy wydawałam w myśli ostatni ten wykrzyknik, kareta stanęła i lokaj otworzył przede mną portyerę.
Było we zwyczaju między nami, młodemi pannami i przyjaciółkami, że oddawałyśmy sobie często wizyty we własnych pokojach, nie widując przytém nikogo z opiekunów i domowych. Robiło się to wprawdzie ostrożnie, z uprzedniém na przyjęcie i oddanie takiéj koleżeńskiéj wizyty pozwoleniem matki, czy opiekunki; ale było to tak dalece przyjęte, że nie zwracało niczyjéj uwagi. Tak wizytująca towarzyszkę swą panna wchodziła najczęściéj mniejszém wejściem do mieszkania, omijając wchód paradny, albo téż, przebiegając salony, witała spotkane tam osoby i szła na przyjacielską pogadankę do osobnego pokoju téj, którą odwiedzała.
Ja dnia tego wybrałam piérwszy środek i weszłam mniejszemi wschodami, prowadzącemi prosto do pokojów Zosi i jéj garderobny, przewidywałam bowiem, że w salonach mogę znaléźć hałas lub skwaszone miny oburzonych dzisiejszym wypadkiem wujostwa. Wbiegłszy po wschodach, wpadłam więcéj, niż weszłam, do pokoju znajoméj mi dobrze służącéj.
— Jak się masz, Teofilko — zawołałam w progu — panienka w domu?
— W domu! — odpowiedziała dziewczyna i, jak mi się wydawało, głosem smutnym. Nie bardzo jednak uważałam na to. Zdejmując futro i kapelusz, spojrzałam na przymknięte drzwi Zosi i spostrzegłam, że w pokoju jéj nie było jeszcze światła, chociaż zmrok krótkiego dnia zimowego na dobre zapadać zaczął. Przytém panowała tam zupełna cisza.
— Może panienka w salonie? — spytałam raz jeszcze służącéj.
— Owszem, siedzi w swoim pokoju — tym samym smutnym głosem odpowiedziała Teofilka.
Sama jedna, śród zmroku i ciszy! tak przystoi rozkochanéj pannie i od kilku godzin narzeczonéj, pomyślałam. Marzy sobie kochana Zosia i dlatego nie wybiegła na moje spotkanie, choć głos mój słyszy już pewnie!
Z tą myślą otworzyłam drzwi i próg pokoju Zosi przestąpiłam.
Z początku, z powodu zmroku, zwiększonego jeszcze wiszącemi u okien firankami, nic rozróżnić nie mogłam, a tak głęboka panowała cisza, iż pomyślałam, że służąca musiała się omylić, i że Zosia była w salonie. Chciałam już zawrócić się i powiedziéć Teofilce, aby oznajmiła jéj moje przybycie, gdy nagle szelest jedwabiu uderzył moje ucho i z najmniejszego rogu pokoju wydobyło się parę stłumionych ale przejmujących łkań.
Zdumiona i strwożona, nie wiedziałam sama, co mam o tém myśléć, ale, wpatrzywszy się w kąt pokoju, w którym ozwały się łkania, dojrzałam słabo rysującą się na tle mroczném postać skuloną, jakby bezwładnie leżącą na kozetce.
— Czy to ty, Zosiu? — spytałam, przejęta przykrém, nieledwie bolesném wrażeniem.
— Czy to ty, Wacławo? — ozwał się z kątka słaby, zmieniony, pełen łez i łkań głos Zosi, a zarazem zwolna, z ciężkością uniosła się ona na kozetce, ale zaraz opadła znów na nią, jakby sił pozbawiona, i głośno już płakać zaczęła.
Poskoczyłam, przypadłam do niéj i, przyklęknąwszy, objęłam ją ramionami. Zosia drżała całém ciałem, pierś jéj rozdzierała się okropnym płaczem, a łzy gorącym potokiem spływały na moję twarz, suknią i ręce, któremi starałam się podtrzymywać jéj zwisającą, osłabłą głowę...
— Co tobie, na miłość Bozką? Co tobie, Zosiu? co się stało? Czy jakie nieszczęście? — spytałam, czując, że i mnie na płacz się zbiera.
Po kilku minutach zaledwie Zosia zdołała wymówić śród płaczu:
— O! jakżem ja nieszczęśliwa! Lubomir odmówił...
Osłupiałam ze zdziwienia, bo z dwóch ostatnich wyrazów zrozumiałam, że Lubomir odmówił ręki siostry człowiekowi, którego kochała.
Okropna wątpliwość przebiegła mi przez głowę. Dlaczego uczynił tak? pytałam siebie, czy dla tego, że inaczéj myśli i czuje, niż mówi? I jakże zresztą miał serce zadawać siostrze taką boleść? Zosia, jakby odgadła myśli moje, podniosła się nieco na kozetce, z wysileniem powstrzymała płacz i zaczęła opowiadać zmienionym głosem:
— Władysław, po rozmowie z Lubomirem, wyszedł z jego pokoju blady, z drżącemi ustami i z takim wyrazem na twarzy, jakiego nawet określić nie potrafię. Był w nim i gniew obrażonego człowieka, i duma szlachetna, i żal, i boleść niezmierna. Znalazłszy mię samę jednę i czekającą na niego w salonie, zbliżył się, pochwycił moje ręce i, patrząc na mnie tak, że w oczach jego odgadłam nieszczęście, rzekł do mnie:
— Biedny aniele! nie chcą mi ciebie oddać! a była-byś ze mną szczęśliwa... tak cię kocham! Wszakże — dodał po chwili milczenia — nie chcę narażać cię na walkę z familią, ze światem, oddalę się... jeślibyś kiedy w życiu potrzebowała przyjaciela, obrońcy, oddanego ci całkiem człowieka, pomyśl o mnie...
Rzekłszy to, przycisnął do ust moję rękę i wybiegł z salonu, bardziéj jeszcze blady, niż kiedy wchodził, i z większym jeszcze wyrazem cierpienia, a zarazem dumy na twarzy.
Sama nie wiedziałam, co się ze mną działo — opowiadała daléj Zosia — nogi pode mną drżały, w głowie czułam zawrót, a serce jakby zamarło i ostygło we mnie z boleści i trwogi. Nie zdołałam jeszcze wyjść z tego stanu, gdy wszedł Lubomir, a zobaczywszy mnie stojącą napół-martwą i opierającą się o poręcz krzesła, aby nie upaść, zatrzymał się w progu i patrzył na mnie. Nie wiem, czy nie myliłam się, bo nie byłam zupełnie przytomną, ale zdaje mi się, że widziałam na twarzy Lubomira pewne zmieszanie, wahanie się, a nawet smutek. Co do mnie, patrzyłam na niego i czułam sama, że we wzroku moim było tysiąc zapytań i wyrzutów. Po chwili Lubomir podszedł do mnie, uścisnął mię i zaczął mi mówić, że odmówił Władysławowi mojéj ręki dla pewnych, jemu tylko wiadomych, przyczyn; że Władysław nie wart mię; że powinnam o nim zapomniéć, a wyjść za człowieka bardziéj stosownego dla mnie, i charakterem, i pozycyą towarzyską... Słuchałam go, osłupiała ze zdziwienia, ale przy ostatnich jego wyrazach nie mogłam się powstrzymać, odepchnęłam go prawie od siebie i, głośno płacząc, uciekłam do swego pokoju...
Tu Zosia przerwała swoje opowiadanie, bo Teofilka wniosła lampę, — widocznie wobec służącéj nie chciała mówić daléj. Dotąd nie widziałam wyrazu jéj twarzy, i gdy spojrzałam na nią przy świetle lampy, zostałam przerażoną niemal. Zdawało się, że przez ten jeden dzień Zosia o kilka lat postarzała. Rysy jéj ładnéj i świeżéj twarzyczki zmięte były i zmienione; oczy, nabrzękłe od płaczu, straciły blask, i zamiast zwykłéj sobie niewinnéj otwartości i ciekawéj myśli, nabrały wyrazu jakiegoś omdlenia i zmęczenia.
— Jak ona go kocha! — pomyślałam, czując zarazem we własném sercu bolesne ściśnienie. Zdawało mi się, że w téj chwili nienawidziłam prawie Lubomira.
Gdy służąca odeszła, Zosia prosiła mię, abym spuściła zasłonę na lampę, któréj blask ją raził. Spełniłam jéj żądanie i usiadłam znowu przy niéj.
Widać, że zwierzenie się, jakie uczyniła przede mną, i poczucie, że był obok niéj ktoś, co rozumiał i podzielał jéj cierpienie, ulżyło jéj sercu, bo spokojniéj już zaczęła mówić:
— Przez cały dzień biłam się ze strasznemi myślami, które nieustannie przychodziły mi do głowy... Wujenka parę razy przychodziła do mnie, ale nie mogłam do niéj ani słowa przemówić, wiész jak jest zimną i imponującą... bałam się jéj od najmniejszego dziecięctwa i teraz czuję przed nią pewną trwogę, pochodzącą snadź z przyzwyczajenia. O! czemuż nie mam matki?...
Biedna Zosia! ileż łzawego smutku było w jéj zmiętéj i bladéj twarzy, gdy wymawiała ostatnie wyrazy!
Wzięłam ją za rękę i zapytałam:
— Jakież to są te myśli straszliwe, z któremi biłaś się przez dzień cały?
Gdy zadawałam Zosi to pytanie, głos mi drżał i serce się ściskało, bo naprzód już odgadywałam, że myśli, o które ją pytałam, były takiemiż wątpliwościami, jakie i mnie napełniały. Zosia popatrzyła na mnie długo, w oczach jéj zjawił się wyraz trwogi, i niezwykłą siłą ściskając mi rękę, nagle spytała:
— Powiedz mi, na którym z nich omyliłam się? Który z nich niewart miłości mojéj i szacunku? Brat mój, czy on?
Mówiąc to, patrzyła na mnie tak, jakby z gorączkową niecierpliwością oczekiwała odpowiedzi. Ale ja nie odpowiadałam; głowa opadła mi na piersi; przed oczyma memi ideał mój chwiał się na swym piedestale, a zasłaniała go coraz bardziéj groźna mara zwątpienia. Zosia stłumiła łkanie, które znowu wyrywało się z jéj piersi, i mówiła daléj, ale tym razem więcéj do siebie, niż do mnie.
— Czy jego twarz szlachetna i oczy pogodne kłamią? czy brat mój kłamał, gdy tak szlachetne i rozumne wymawiał zwykle słowa? Czy on na sumieniu i opinii ma jakąś brzydką plamę, dla któréj nie powinnam zostać jego żoną? czy brat mój fałszywym jest i słabym człowiekiem, który inaczéj mówi, a inaczéj postępuje i myśli?
Te słowa Zosi przeszyły mnie, jak żądła. Niestety! dziwna jakaś pewność rodziła się we mnie, że nie Władysław był Zosi niegodnym, ale że brat jéj schlebiał przesądom świata, nie chcąc, aby siostra została żoną człowieka, który nie posiadał starożytnego imienia i pracą na chleb zarabiał.
— Czemu nie odpowiadasz mi, Wacławo? — szepnęła nagle Zosia, mocno ściskając obie moje ręce.
Zerwałam się z siedzenia i rękę przycisnęłam do czoła.
— Co ci odpowiem? — zawołałam z boleścią. — Ja sama błądzę po labiryncie pytań okropnych; ja sama pytam, gdzie jest i czy jest na świecie prawda? Czemu i czy czemukolwiek wierzyć można?... O, ja tak wierzyłam w wyższość twojego brata!...
Wtém weszła służąca Zosi i oznajmiła, że Lubomir chce widziéć się z siostrą. Ponieważ nie chciałam ujrzéć go w téj chwili i byłam zaniepokojona i rozżalona do najwyższego stopnia, uścisnęłam więc Zosię w milczeniu i wyszłam. Kiedy w przyległym pokoju wkładałam futro i kapelusz, słyszałam, jak drzwiami, prowadzącemi z salonu, wszedł do pokoju siostry Lubomir. Drzwi były napół otwarte, mimowoli spojrzałam i zobaczyłam, jak zbliżył się do Zosi, objął ją ramieniem i, patrząc na nią, wyrzekł:
— Jaka-żeś ty zmieniona! płakałaś snadź wiele! Biedna! — Głos jego był miękki, a wyraz twarzy smutny.
Widziałam także, że Zosia usunęła się z razu od brata, ale, pociągnięta do niego może łagodnemi jego słowami, a może tą potrzebą przytulenia się do kogoś w cierpieniu, jaką czują młode i słabe istoty, objęła jego szyję obu rękoma i znowu cicho płakać zaczęła. Lubomir nie usunął jéj, owszem, przycisnął do swéj piersi i mówił coś do niéj po cichu i łagodnie.
Jaki on dobry! — myślałam sobie, schodząc ze wschodów — jak on boleje nad siostrą! Nie! on nie winien; to tamten zapewne jest tak zły, nieuczciwy, że Lubomir czuł się w obowiązku ratować od niego młodą i niedoświadczoną swą siostrę, choćby kosztem wielkiego jéj cierpienia...
O, jakże trudném do rozczarowania, jak przystępném złudzeniom, jak upartém w raz powziętéj wierze, jest serce młode, czujące w samém sobie niezmierne do dobrego porywy i pragnące z całych sił widziéć na ziemi samę cnotę i wielkość.
W czasie powrotu od mieszkania Zosi do domu, niepojętym dla doświadczeńszych, niż byłam wtedy, ludzi, procesem myśli, zdołałam utrwalić w sobie to przekonanie, że Lubomir odmówił młodemu prawnikowi ręki swojéj siostry, nie przez schlebianie przesądom światowym, nie dlatego, aby miał te przesądy podzielać i im szczęście siostry poświęcać; ale, że inaczéj postąpić nie mógł i nie był powinien, że krok ten podyktowanym mu został przez najszlachetniejsze i najmędrsze w świecie pobudki.
Wszakże rozumowania te nie uspokoiły mię; rozdrażniona i smutna przyjechałam do domu i uprosiłam matkę, aby nie brała mię z sobą na wieczór, na który miałyśmy z nią udać się obie. Matka po pewnym oporze i dopytywaniu się o przyczynę smutku i zmiany, jaką dostrzegła w mojéj twarzy, zgodziła się z mém żądaniem i pojechała na wieczór sama, ja zaś na wszystkie jéj pytania odpowiadałam tylko, że mam silny ból głowy. W istocie bolała mię głowa ale daleko mocniéj czułam ból serca za biedną a tak kochającą Zosię.
Kiedy o wczesnéj bardzo godzinie przywołałam mą garderobianę, aby pomogła mi rozebrać się, przykrego na jéj widok doświadczyłam uczucia. Przyszło mi na pamięć wczorajsze ostrzeżenie Bini, i okropnym węzłem połączyło się w méj wyobraźni z dzisiejszym Lubomira postępkiem.
— Nie! to być nie może! — zawołałam głośno, zapominając się całkiem i gniewną ręką odrzucając od siebie tylko co zdjętą bransoletę.
— Przekonasz się, że tak jest! — ozwał się za mną głos łagodny i smutny. Obejrzałam się i zobaczyłam Binię, która, odprawiwszy garderobianę, stanęła za mną i twarz moję w lustrze widziała. Poczciwa piastunka odgadła snadź moje myśli i znaczenie wyrazów, jakie wymówiłam, niecierpliwym gestem odrzucając od siebie niewinną bransoletę. A ja tak byłam zatopiona we własnych myślach, że nie spostrzegłam ani jéj wejścia, ani oddalenia się Zosi. W milczeniu pomogła mi Binia zdjąć ubranie, a gdy się już położyłam do snu, uczyniła nade mną, według swego od wielu lat powziętego zwyczaju, znak krzyża, i całując mię na dobranoc w czoło, wyrzekła:
— Nie męcz się i nie martw nazbyt, moje dziecko! każde młode i poczciwe serce musi przejść w życiu tę drogę złudzeń i rozczarowań, jaką ty przebywasz teraz! Pogoń za dobrem omyla często tak, jak i pogoń za szczęściem.
Nie dowodzi to jednak, aby jedno i drugie istniéć nie miało na świecie; trzeba tylko zawsze miéć odwagę patrzéć w twarz prawdzie, choćby bardzo smutnéj, bo zaślepienie prowadzi za sobą wielkie nieszczęścia.