Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/L
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „Świat mojej matki” |
Indeks stron |
— Tegoroczny sezon obfity będzie w zawarte maryaże — mówiła żywo pani Kamilla, swemi błyszczącemi czarnemi oczyma półżyczliwie, półfiluternie, zerkając na Zenię S. i na mnie.
— Będziemy miały zręczność zabawić się na kilku weselach — potwierdziła strojna pani Celina, a spojrzenie jéj pięknych i błękitnych oczu najwyraźniéj przemknęło znowu po twarzy Zeni i mojéj.
W istocie nikomu z towarzystwa naszego tajném nie było, że o Zenię stara się pan Michał, o mnie zaś pan Lubomir, i ani jednéj osobie nie przyszło do głowy, aby którakolwiek z nas odmówić mogła młodzieńcom, z których piérwszy stanowił dobrą partyą pod względem funduszu, drugi zaś pod względem i funduszu, i rodu, i oryginalnéj, a przez to zajmującéj, indywidualności.
— Tobie, Wacławo, zawsze najlepsza się cząstka dostaje w udziale — mówiła mi ze śmiechem jedna z towarzyszek, niezmiernie żywa i prawdomówna panna; — słyszałam, że gdy mieszkałaś na wsi, starał się o ciebie piękny i świetnie nazywający się Agenor W. Odmówiłaś mu, kapryśnico... aż tu oto znowu spada ci konkurent z podobnież piękném imieniem, do tego bogaty, i taki wykształcony, i jakiś niepospolity.
Zeni zaś Helenka prawiła z komiczno-ironiczną powagą:
— Brawo, Zeniu, brawo! ani obejrzym się, jak będziesz już żoną pana Michała! Chociaż nie zazdroszczę ci, ale winszuję z całego serca. Fruniesz sobie po ślubie za granicę, dostaniesz w wyprawie z półtuzina aksamitnych sukien, a potém będziesz panią całą gębą na krociowym majątku twego małżonka.
Na mnie żarty te i domniemania otaczających osób nie sprawiały bynajmniéj przykrego wrażenia. I owszem, czułam się szczęśliwą w tajemnicy mego serca, a przytém dumną, że człowiek, tak niepospolity i wyższy nad innych mężczyzn, jak Lubomir, na mnie jednę zwrócił uwagę. Ale z Zenią inaczéj bywało. Niecierpliwiły ją i gniewały alluzye, czynione tak wyraźnie przez panią Kamillę i Alinę, a żarty towarzyszek i wpół ironiczne powinszowania Heleny w formalną złość wprawiały.
— Poczekaj jeszcze, poczekaj! — odpowiedziała Helence ze zmarszczoném czołem i błyskającemi oczyma. — Być może, iż, winszując mi zamążpójścia za pana Michała, zrywasz gruszki na wierzbie; być może, iż ja za niego pójść nie zechcę!
— Oho! — zawołała, śmiejąc się, piękna Helenka — alboż ja cię nie znam, moja Zeniu! Ty-byś poszła za niedźwiedzia, przybyłego wprost z puszczy Białowiezkiéj, byle tylko zyskać rozrywkę, wyrwać się z domu i zdobyć swobodną i, jak ci się dziś zdaje, szczęśliwą pozycyą mężatki...
Zenia zrobiła obrażoną minkę i odwróciła się od Helenki.
— Czy jeszcze się nie oświadczył? — spytałam z kolei Zenię na ucho.
— Jeszcze nie — odpowiedziała — ale to dlatego, że sama nie daję mu przyjść do słowa, a wiesz przecie, jak jest nieśmiałym i niezręcznym. Ale przewiduję lada dzień katastrofę, któréj długo już wstrzymać nie będę mogła.
— I dla czegoż wstrzymywać ją pragniesz? przecie zdecydowana jesteś wyjść za pana Michała, skoro się oświadczy?
— Ot tak jakoś! — odrzekła Zenia z chmurą na czole, machnęła ręką i odeszła w kącik pokoju, gdzie usiadłszy podparła ręką głowę, i siedziała z pół godziny, milcząc, ze wzrokiem w ziemię utkwionym.
— Patrzcie! patrzcie! — wołała, wskazując na nią Helenka — co téż to za cuda miłość dokazuje! Czy poznajecie Zenię? co do mnie, nie poznaję jéj! Ani razu od dwóch godzin, jak jest tu z nami, nie usiadła po swojemu na poręczy fotelu, ani jednéj nie wygłosiła nam tirady z żadnego z francuzkich romansów, a zamiast biegać po pokoju z kąta w kąt, jak to zwykła czynić, siedzi tam z podpartą głową i zasznurowanemi ustami.
— To prawda! — zawołało parę głosów. — Już teraz to z pewnością można powiedziéć, że Zenia zakochana na zabój w panu Michale. Co téż to za cuda miłość dokazuje!
Zenia zerwała się i wybiegła na środek pokoju.
— A dajcież mi pokój z waszemi żartami i z waszą miłością — krzyknęła z rumieńcem na twarzy i z błyskawicami w oczach — bo, jak mamę kocham, jeśli będziecie mię dłużéj tak drażniły i niecierpliwiły, zabiorę się i ucieknę od was i nigdy z wami rozmawiać nie zechcę!
To mówiąc, skierowała się ku drzwiom, jakby wyjść chciała; ale, że to działo się w mojém mieszkaniu, poskoczyłam, pochwyciłam ją za rękę i pociągnęłam z sobą na sofkę, stojącą w rogu pokoju, oddaloną nieco od okrągłego stołu, wkoło którego nad illustrowanemi dziennikami i spodkami konfitur siedziały nasze młode towarzyszki.
Pocałowałam Zenię w usta i rzekłam do niéj:
— Dlaczego-żeś się tak rozgniewała, kochana Zeniu? przecież wiesz, że cię wszystkie szczerze kochamy, a żartowałyśmy sobie ot tak! przez nieuwagę i wesoły humor, bynajmniéj nie chcąc obrazić cię przez to!...
— Ach! — szepnęła Zenia, ściskając moję rękę, — nie uwierzysz, Wacławo, jak bolą mię te żarty, jak mię drażni każde napomknienie o stanowczym kroku, tak zblizka mię czekającym. Ja i tak walczę z sobą.
Powiodła ręką po czole a w oku jéj mignęła łza..
W istocie znać było, że walczyła. Zbladła, spoważniała, humor jéj zmienił się do niepoznania. Pomimo to, jednak pan Michał asystował jéj wiernie i wytrwale, zdawało się nawet, że już nietylko chciał się z nią żenić dla stosunków, ale że naprawdę pokochał dobrą i miłą dziewczynę, a ona nie odpychała go, nie zrażała do siebie niczém, niekiedy tylko, obojętna i zamyślona, po kilka minut nie odpowiadała na pytania, jakie jéj zadawał.
Obok zaniepokojonéj, osmuconéj i walczącéj Zeni, jakby dla kontrastu, widywałam coraz pewniejszą nadziei Zosię. Parę razy, opuszczając z matką dom jéj wujowstwa, spotkałam wchodzącego Władysława N., a przy bliższém przyjrzeniu się więcéj jeszcze podobał mi się, niż wprzódy. Twarz miał piękną, prawdziwie męzką, z rozumném, otwartém czołem i wielkiém, pogodném, myślącém okiem. W całéj postaci jego i wszystkich ruchach wyrażała się szlachetność, pewność siebie, a nawet łatwość układu, mogąca otworzyć mu drzwi najwykwintniejszych salonów. Nie dziwiłam się wcale, że Zosia tak żywo była nim zajętą, ale nie miałam sposobności bliżéj poznać pana Władysława, bo ani razu nie zobaczyłam go na żadnym z licznych wieczorów, wieczorków i obiadów, wydawanych przez wujowstwo Zosi. Gdy zapytałam ją raz o powód tego wykluczenia młodego prawnika z grona zapraszanych gości, odpowiedziała mi z przelotną chmurką na czole:
— Widzisz, Wacławo, wujaszek i wujenka nie życzą sobie, aby Władysław częstym ich był gościem, a przyjmują go dlatego tylko, że prosił ich o to Lubomir....
— A więc pan Lubomir polubił pana Władysława? — spytałam.
— Bardzo, — odpowiedziała Zosia — ściskając mię za rękę; obchodzi się z nim przyjaźnie i kilka razy znalazłam pana Władysława w jego pokoju, gdy przyszłam, jak zwykle, na poobiednią do niego gawędkę....
Tu Zosia urwała nagle i patrzyła się w przestrzeń szklanemi oczyma, jakby uderzona nagłą jakąś myślą. Po chwili szepnęła, więcéj do siebie, niż do mnie: Nie rozumiem...
— Czego nie rozumiesz? — zapytałam.
— Tego, — odrzekła, budząc się z zamyślenia, — że za każdym razem, gdy, przychodząc do Lubomira, znajdowałam w jego pokoju Władysława, Lubomir zdawał się być niezadowolonym z mego przyjścia i wyprawiał mię coprędzéj pod różnemi pozorami.
— Zapewne mieli z sobą do pomówienia o czemś, czego nie powinnaś była słyszéć.
Zosia ogniście pocałowała mię za to tłómaczenie w oba policzki. Wyraźnie niepokoiło ją zagadkowe postępowanie brata, a moje słowa uspokoiły zupełnie.
Pewnego dnia wbiegła do mego pokoju z takim wyrazem na twarzy, iż byłam pewna, że coś ważnego stać się musiało. Długo nie mogła mówić, tylko ściskała mi ręce tak mocno, jak nigdy, i okrywała mą twarz gorączkowemi pocałunkami.
— Wacławo! Wacławo! — zawołała, wybuchając nagle, — jakam ja szczęśliwa! jakam ja dziś szczęśliwa!
Przycisnęła obie ręce do piersi, falującéj przyśpieszonym oddechem, upadła na sofkę i przymknęła oczy, jakby pragnęła oddać się oblegającym ją marzeniom. Po kilku zaledwie chwilach spojrzała na mnie oczyma błyszczącemi od łez i radości zarazem, i szepnęła cichutko:
— Waciu! najlepsza przyjaciółko moja! nikomu tego nie powiem, ale tobie powiedziéć muszę, bo mam pierś tak przepełnioną uczuciem, że, gdybym części jego nie przelała w słowach, serce by mi pękło chyba.
Pochyliła się do mnie jeszcze bliżéj i w same prawie ucho moje szepnęła:
— Dziś... godzinę temu... powiedział mi, że mię kocha!...
Umilkła i znowu przymknęła oczy, a na rzęsach jéj mgliła się i perliła drobna łezka, dodając uroku i rzewności rozmarzonéj białéj jéj twarzy.
Po kilku minutach dopiéro Zosia ochłonęła z silnego wzruszenia, pod którego wpływem przybyła do mnie, i przyszedłszy do porządku, opowiedziała mi o oświadczynach pana Władysława. Przyszły one, jak zwykle podobne przychodzą rzeczy pomiędzy dwojgiem kochających się ludzi, ot tak, z niczego, z jednego jakiegoś słowa, z jakiéjś rozmowy o kwiatku rosnącym w wazonie, czy obłoczku żeglującym po niebie; oczy ich spotkały się mimowoli, uściskiem połączyły się dłonie, i z ust rozkochanego młodzieńca wypłynął czarowny wyraz: kocham. Zosia odpowiedziała mu tym samym wyrazem, a potém? potém młody prawnik, który posiadał liczną klientelę, dochody równające się tym, jakie Zosia pobierać mogła od swego posagu, a przytém imię, wcześnie wsławione biegłością w obranym zawodzie, i opinią nieskazitelnéj uczciwości, miał udać się z prośbą o jéj rękę do wuja jéj i brata.
Przedewszystkiém zaś do brata. Zosia, o ile drżała na myśl o oburzeniu, jakiego wuj jéj doświadczy, słysząc podobną prośbę z ust człowieka, którego zwał wyrobnikiem, o tyle ufała, że Lubomir ukochanego przez nią młodzieńca przyjmie z otwartemi rękoma za brata i przyjaciela i gniew wuja przebłaga, a gdyby go przebłagać nie mógł, zabierze siostrę do siebie, osłoni ją swą opieką i sam młodą parę do ołtarza poprowadzi. Stanęło tedy pomiędzy Zosią a panem Władysławem, że piérwszy Lubomir miał się dowiedziéć o wszystkiém, i że dopiéro po otrzymaniu jego braterskiego zezwolenia, intruz, co tak niespodzianie wstąpił w świat wybranych i ubłogosławionych, wypowié uczucia swe i żądania wujowi swéj ulubionéj.
To wszystko ze wzruszeniem i bezładnie, przerywając co chwila mowę swą wykrzyknieniami i pocałunkami, opowiedziała mi Zosia, po czém, uspokojona już nieco, uścisnęła mię jeszcze po kilka razy i zabrała się do odejścia.
Wprzódy jednak pomiędzy dwoma uściśnieniami szepnęła mi na ucho:
— I z tobą Waciu wkrótce będzie tak samo?
— Jakto? — spytałam zmieszana — bo o sympatyi méj, a raczéj uwielbieniu dla p. Lubomira, nigdy nie wspomniałam przed jego siostrą.
— No, nie udawaj! nie udawaj! będziesz przecie moją najmilszą siostrzyczką! To wiadomo, nie zapieraj się tylko! — zawołała Zosia z filuternym uśmiechem i wybiegła z pokoju.
Za progiem, żegnając mnie ostatecznie, rzekła:
— Jutro... ważny dzień dla mnie!... zmów za mnie z rana modlitewkę, Wacławo, a o szóstéj po obiedzie przyjedź do mnie koniecznie, razem ze mną nacieszyć się dobrym skutkiem jutrzejszéj rozmowy Władysława z Lubomirem, i abym przed tobą wygadać się mogła... — Wybiegła, a mnie serce kołatało w piersi mocno, bardzo mocno. Wpół naiwna, wpół namiętna spowiedź Zosi wzruszyła mię do głębi, widok jéj szczęścia natchnął mię pragnieniem doświadczenia podobnego, a przytém słowa jéj, któremi z góry już nazywała mię swą siostrzyczką.... nakoniec wielkość duszy Lubomira, który zdołał podnieść się nad wszystkie przesądy otaczających go ludzi, tak, że aż niezłomną w siebie wiarę tchnął w kochającą się parę, i to szlachetne zadanie jego połączenia téj pary, wbrew przeszkodom i rozdzielającym ją wyobrażeniom społecznym.... wszystko to rozpalało moję wyobraźnią, najtkliwsze uczucia wzbudzało w głębi serca i stawiało przede mną postać Lubomira z czołem promienném chwałą i wieńcem bohatera na głowie...
Tak byłam pełna tych wzruszeń i uczuć, że pragnęłam choćby częścią ich podzielić się z kimkolwiek i udałam się z tém do mojéj poczciwéj, najlepszéj Bini.
Piastunka moja siedziała pod oknem swego pokoju, i nie zważając na zmrok, który zapadał, czytała przez okulary. Gdym weszła, przestała czytać i zagadała do mnie ze zwykłą sobie czułością. Usiadłam przy niéj i zaczęłam z nią rozmawiać, ale zaledwie wymówiłam imię Lubomira, brwi Bini zsunęły się i, mimo zapadającego zmroku, spostrzegłam, iż oczy jéj błysnęły z za okularów niezadowoleniem, czy niepokojem.
— A więc ten człowiek bardzo ci się podoba? — przerwała z niezwykłą sobie żywością.
— Bardzo, moja Biniu! — odrzekłam szczerze, bo przed nikim, nawet przed matką, nie byłam zwykle tak otwartą, jak przed nią.
Piastunka podniosła głowę, poprawiła okulary, popatrzyła na mnie z bacznością kilka sekund i wymówiła z cicha:
— To niedobrze.
Wyraz ten niemile mię uderzył.
— Niedobrze! — zawołałam — dlaczego niedobrze?
— On cię prawdziwie nie kocha, moje dziecko — mówiła Binia powoli i ze smutkiem — co więcéj, on nie jest prawdziwie uczciwym człowiekiem.
Mówiła to z taką pewnością w głosie, że przykre wrażenie, jakiego doświadczyłam przy piérwszym jéj wyrazie, zamieniło się w żal i obawę. Ale wkrótce uśmiechnęłam się niedowierzająco i zwycięzko.
— Moja Biniu — rzekłam — przecie nie znasz Lubomira, jakże więc możesz mówić...
— Ja ci nic mówić nie będę — przerwała Binia — ja ci nawet nie mogę powiedziéć tego, co wiem i widziałam, bobyś ani uwierzyć temu nie chciała. Tylko ostrzegam cię, abyś nie wierzyła pięknym słowom tego pana, które mi tyle razy z zachwyceniem powtarzałaś, bo pod niemi ukrywa się wiele próżności i zepsucia, a mało uczciwości i serca...
Osłupiałam z zadziwienia i zaczęłam domagać się od Bini, aby mi powiedziała, co wié i co widziała takiego, coby jéj tak złą o Lubomirze dawało opinią.
— Moje dziecko! — wymówiła Binia ze smutkiem i powagą w głosie — dzieją się na świecie rzeczy, o których ucho tak czystéj dziewczyny, jak ty, słyszéć, i których oko jéj widziéć nie powinno. Dlatego wahałam się z powiedzeniem ci tego, o czém wiem i przekonaną jestem. Ale widząc, że naprawdę dałaś się uwieść pięknym słowom tego człowieka i możesz powziąć względem niego postanowienie zgubne dla ciebie, odkładam wszystkie względy na stronę i powiem ci prosto a wyraźnie: Pan Lubomir asystuje ci w salonie i prawi piękne rzeczy, z których dorozumiewasz się, że cię kocha, a tymczasem zarazem zaleca się do twojéj garderobianéj, Zosi, ilekroć ją napotka w przedpokoju, na wschodach, lub na ulicy.
Zerwałam się z siedzenia na równe nogi, fala krwi uderzyła mi do czoła i twarzy, a potém gorącym ukropem zakipiała we wszystkich mych żyłach.
— Biniu! Biniu! — zawołałam, dłońmi zasłaniając oczy, które śród zmroku nawet na twarz staréj piastunki wstydziły się spojrzéć. — To być nie może! to nieprawda! to potwarz! ja temu nie wierzę!
— Nie wierzysz mi? — wyrzekła Binia, i z żalem dodała: — piérwszy raz w życiu nie wierzysz mi!
— Nie wierzę! — odpowiedziałam stanowczo, czując sama, że w głosie mym przebijała się uraza — tobie, moja Biniu, wydało się, wyobraziłaś coś sobie...
— A więc przypuszczasz — zawsze z tym samym żalem przerwała Binia — że dla nieuzasadnionych przypuszczeń, dla jakichś mar wyobraźni, chciałabym zachwiewać twoim spokojem i odwracać twe serce od człowieka, który ci się podobał... Przebaczam ci, moje dziecko, to krzywdzące podejrzenie, ale zarazem powiadam ci, że ani twój gniew dziecinny, ani żaden wzgląd na świecie, nie powstrzyma mię od pokazania ci prawdy, jakkolwiek nagiéj i przykréj, od ratowania cię w jakikolwiek bądź sposób przed grożącém ci niebezpieczeństwem.
W téj chwili w przyległym pokoju dał się słyszéć głos mojéj matki, wołającéj na mnie, abym coprędzéj szła się ubierać na wieczór do pani Natalii. Pożegnałam więc Binię chłodniejszym niż zwykle pocałunkiem i stanęłam przed źwierciadłem wraz z garderobianą Zosią, która podawała mi potrzebne do ubrania przedmioty. Nie wierzyłam ani na jotę temu, co mi powiedziała Binia, wzdrygałam się na samo przypuszczenie, nietylko możności podobnego postępku ze strony Lubomira, ale nawet istnienia gdziekolwiek na świecie postępków takich; a jednak widok zgrabnéj i przystojnéj subretki drażnił mię i po raz piérwszy był nieprzyjemny.
Ale na wieczorze u pani Natalii ujrzałam pana Lubomira w całéj jego wielkości i świetności. To siadywał w ocienionym rogu salonu pomiędzy etażerką i koszem z wazonami, z czołem podpartém dłonią, od stóp do głowy owinięty w tajemniczy i interesujący płaszcz melancholii; to występował ze swego ukrycia i z postawą pełną wyższości, z gestem szlachetnym, rzucał pomiędzy towarzystwo race podniosłych frazesów i zdroje słów kwiecistych; to jeszcze stawał naprzeciw mnie i orzucał mię spojrzeniami ognistemi i rozmarzonemi naprzemian.
Gdy opuszczałam z matką towarzystwo, wyszedł wraz z nami, sprowadził mię ze wschodów, a podając rękę, gdym wsiadała do karety, uścisnął lekko końce moich palców i szepnął:
— Ach! czemuż, czemuż żegnać panią muszę? przy pani zapominam o przebytych cierpieniach, w chorą duszę moję spływa ożywczy zdrój pociechy i szczęścia!
Kareta z turkotem potoczyła się po bruku, a w moich uszach brzmiał szept Lubomira, rękę palił mi uścisk jego dłoni. Groźne, okropne słowa Bini dalekie, dalekie były ode mnie, ani myślałam już o nich. W połowie drogi matka moja ozwała się:
— Śliczny to człowiek, ten Lubomir! jakie wykształcenie, co za wymowa! Zarzucają mu wprawdzie zbyt demokratyczne wyobrażenia, ale ja nie widzę wcale, aby stanowiły one wadę. W ogóle Lubomir ma u mnie wielkie łaski, a przytém... piękne ma imię i znaczny majątek.
Mimowolnym ruchem pochwyciłam ręcę mojéj matki i ucałowałam je z zapałem. Tak! myślałam, matka moja to mówi prawdę! Binia ma przywidzenia, okropne, śmieszne, potworne przywidzenia!
Matka moja pocałowała mię kilka razy w czoło, a światło latarni ukazało mi, że patrzyła na mnie z pół-żartobliwym, pół-radosnym wyrazem.