Pamiętnik chłopca/Posługacz przy chorym tatce
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik chłopca |
Podtytuł | Książka dla dzieci |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Obrąpalska |
Tytuł orygin. | Cuore |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały luty Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnego rana, w dżdżysty dzień marcowy, chłopczyk ubrany po wiejsku, cały przemokły i zabłocony, z zawiniątkiem odzieży pod pachą, stanął przed odźwiernym głównego szpitala w Neapolu i zapytał o swego ojca, pokazując mu list. Miał twarz piękną, ściągłą, płeć śniadą, bladawą, oczy myślące, i grube, napół otwarte usta, z poza których ukazywały się bialutkie zęby. Przybywał z pewnej wsi z okolic Neapolu. Jego ojciec, wyjechawszy z domu przed rokiem do Francyi, aby tam szukać zarobku, powrócił był do Italii i przed paru dniami wysiadłszy na ląd w Neapolu, tu niespodzianie się rozchorował i tyle zaledwie miał czasu, aby w kilku wyrazach donieść w liście rodzinie o swojem przybyciu i zawiadomić ją, że idzie do szpitala. Jego żona, zrozpaczona tą nowiną, nie mogąc sama ruszyć z domu, bo miała jedno dziecko chore, a drugie przy piersi, posłała do Neapolu najstarszego syna, dawszy mu kilka soldów, aby swego ojca, swego tatę — jak tam mówią — doglądał w chorobie; chłopak zrobił piechotą z jakie pięć mil drogi. Odźwierny, rzuciwszy okiem na list, zawołał jednego z posługaczy szpitalnych i powiedział mu, aby chłopca zaprowadził do ojca.
— Do jakiego ojca? — spytał posługacz.
Chłopiec, drżąc z obawy usłyszenia jakiéjś smutnej wiadomości, powiedział nazwisko ojca. Posługacz nie mógł sobie przypomniéć takiego nazwiska.
— Stary robotnik, z zagranicy przybyły? — zapytał.
— Robotnik, tak jest — odrzekł chłopiec zaniepokojony; — ale niezbyt stary. Z zagranicy wraca, tak.
— W szpitalu od jak dawna? — spytał posługacz.
Chłopiec rzucił okiem na list.
— Od pięciu dni.
Posługacz myślał przez chwilę; potem, jakby sobie coś naraz przypomniał, zawołał:
— A! już wiem. Czwarta sala, łóżko w głębi
— Czy bardzo chory? Jak się ma? — pytał z niepokojem chłopczyna.
Posługacz popatrzył na niego w milczeniu, potem rzekł:
— Chodź ze mną.
Po schodach weszli na pierwsze i na drugie piętro, przebyli cały długi korytarz i znaleźli się przy wejściu do pewnej sali, gdzie się ciągnęły dwa szeregi łóżek.
— Chodź! — powtórzył posługacz, wchodząc.
Chłopiec uzbroił się w odwagę i poszedł za nim, rzucając pełne obawy spojrzenie na prawo i na lewo, na blade, wychudzone twarze chorych, z których jedni mieli oczy zamknięte i wyglądali jak nieżywi, inni patrzyli w górę szeroko rozwartemi, nieruchomemi oczami, jakby przerażeni. Niektórzy jęczeli jak dzieci. W sali mrok panował, powietrze nasycone było ostrym zapachem lekarstw. Dwie Siostry Miłosierdzia przesuwały się między łóżkami, z buteleczkami w ręku. Znalazłszy się w głębi sali, posługacz zatrzymał się przy wezgłowiu jednego z łóżek, odchylił zasłony i rzekł:
— Oto twój ojciec.
Chłopiec wybuchnął płaczem i, upuściwszy na podłogę zawiniątko, głowę przytulił do ramienia chorego i jedną ręką uchwycił za jego rękę, która nieruchomie leżała na kołdrze. Chory się nie poruszył.
Chłopiec wstał, spojrzał na ojca i po raz drugi wybuchnął płaczem. Wówczas chory zwrócił na niego zwolna swoje oczy i zdawało się, iż go poznał. Lecz jego usta nie poruszyły się wcale, Biedny tato, jakże był zmieniony! Syn nigdyby go nie poznał. Włos mu posiwiał, broda urosła, miał twarz nabrzękłą, ciemno-czerwoną, na któréj skóra była jakby naciągnięta, błyszcząca, oczy stały się mniejszemi, usta nabrzmiały, cały wyraz twarzy inny, — tylko czoło i brwi były te same, co dawniéj. Oddychał z trudnością.
— Tato, mój tato! — powiedział chłopiec. — To ja! Czy mnie nie poznajesz? Ja, Cecyliusz, twój syn; przyszedłem ze wsi, przysłała mnie mama. Przyjrzyj się mnie dobrze... Czy mnie nie poznajesz? Powiedz choć słówko, tato drogi!
Ale chory, popatrzywszy na niego uważnie, zamknął oczy.
— Tato, tato! — wołał z płaczem chłopiec. — Co ci jest? Jam twój syn, twój Cecyliusz!
Chory nie poruszył się, i, jak przedtem, oddychał ciężko. Wówczas chłopiec, płacząc rzewnie, wziął krzesło, usiadł i czekał, nie spuszczając oka z twarzy ojca. „Przyjdzie przecież lekarz — myślał sobie — ten mi coś o ojcu powie.“ I zagłębił się w swych myślach, przypominając sobie tyle rozmaitych rzeczy o swoim dobrym tatusiu: jak to w dzień odjazdu żegnał go po raz ostatni już na parostatku, i o tych wszystkich nadziejach, które rodzina pokładała w tej podróży, i rozpacz matki, kiedy przyszedł list ojca, uwiadamiający o chorobie, o szpitalu... i pomyślał o śmierci, o tém, że jego ojciec może umrze, i o matce w żałobie, i o rodzinie w nędzy. I tak siedział czas długi, bardzo długi... Wtém jakaś ręka lekka, kobieca, dotknęła jego ramienia — i on się zbudził z zadumy; była to zakonnica.
— Na co chory mój ojciec? — zapytał ją natychmiast.
— To twój ojciec? — powiedziała zcicha, łagodnie Siostra Miłosierdzia.
— Tak, to mój ojciec... Przybyłem niezwłocznie. Co mu jest?
— Odwagi, chłopcze, odwagi — odrzekła mniszka; — zaraz przyjdzie lekarz.
I odeszła, nie powiedziawszy nic więcej.
W pół godziny potém rozległ się dzwonek i do sali wszedł lekarz z pomocnikiem; zakonnica i jeden posługacz szpitalny szli za nim, zatrzymując się przy każdém łóżku. To oczekiwanie wydało się całą, wiecznością dla naszego chłopca, a każdy krok lekarza powiększał jego bolesny niepokój. Nareszcie lekarz stanął przy najbliższem łóżku. Lekarz był to człowiek stary i przygarbiony, z poważnem obliczem. Nim od owego łóżka odstąpił, chłopiec zerwał się z krzesła, a kiedy się zbliżył, już płakał pocichu.
Lekarz popatrzył na niego.
— To synek tego chorego — powiedziała zakonnica; — dziś rano przybył ze wsi.
Lekarz położył mu dłoń na ramieniu, potém pochylił się nad chorym, wziął go za rękę, aby puls zbadać, dotknął się czoła. i zadał kilka pytań zakonnicy, która odpowiedziała:
— Nic nowego.
Lekarz zamyślił się chwilkę, następnie rzekł:
— To samo mu dawać, co dotąd.
Wówczas chłopiec ośmielił się zapytać głosem przerywanym od płaczu:
— Co jest memu ojcu?
— Nie rozpaczaj-że, chłopcze, odwagi! — odrzekł lekarz, kładąc mu znowu rękę na ramieniu. — Ma różę w twarzy. Choroba poważna, ale nadzieja jeszcze niestracona. Czuwaj przy nim. Obecność twoja może nań dobrze wpłynąć.
— Ależ mnie nie poznaje! — zawołał chłopiec z rozpaczą w głosie.
— Pozna cię... może jutro. Miéjmy nadzieję i nie trać odwagi.
Chłopiec jeszcze chciał pytać, ale nie śmiał. Lekarz odszedł. Od téj chwili rozpoczęło się dla małego Neapolitańczyka życie posługacza przy chorym. Nie mogąc nic innego uczynić, poprawiał mu poduszki i kołdrę, od czasu do czasu dotykał jego ręki, odpędzał muchy, co mu brzęczały nad głową, pochylał się nad nim za każdem jęknięciem, a kiedy zakonnica przynosiła mu wodę do picia lub lekarstwo, brał z jej rąk szklankę albo łyżkę i, zamiast niej, sam mu ją podawał. Chory czasem popatrzył na niego, ale żadnéj oznaki nie dawał, iżby go miał poznać. Tylko wzrok jego zatrzymywał się coraz dłużéj na nim, zwłaszcza wówczas, gdy sobie chustkę do oczu przykładał. I tak minął dzień pierwszy. W nocy chłopiec spał na dwóch krzesłach, w kąciku sali, a z rana wrócił do swej miłosiernej posługi.
W tym drugim dniu zdawało się, iż oczy chorego wyrażają początek świadomości. Na pieszczotliwy głos chłopczyny cóś jakby wdzięczność odbijała się na chwilę w jego wzroku, a raz nawet poruszył zlekka ustami, niby chciał doń przemówić. Po każdém, krótkotrwającem uśnięciu, otwierając oczy, zdawało się, iż szuka swego małego posługacza. Lekarz, który się pojawiał dwa razy, znalazł małe polepszenie w stanie chorego.
Ku wieczorowi, zbliżając mu do ust szklankę, chłopcu się zdało, że na tych ustach obrzękłych przemknął słaby uśmiech. I wówczas otucha i nadzieja wstąpiły w chłopczynę. A z tą nadzieją, że go ojciec poznał, że go słyszy, rozumie choć trochę, mówił doń, mówił długo o matce, o małych siostrzyczkach, o tem, jak razem powrócą do domu, i w słowach gorących i pełnych miłości prosił go, aby dobréj był myśli. A choć często wątpił, aby go chory rozumiał, jednak pomimo to mówił doń, bo mu się zdawało, iż nawet nie rozumiejąc, słucha z zadowoleniem tego głosu, tak niezwykłego, w którym dźwięczały miłość i smutek. I w taki sposób upłynął dzień drugi, trzeci i czwarty, wśród chwilowych małych polepszeń i nagłych zmian na gorsze; a chłopiec był tak oddany pielęgnowaniu chorego, iż zaledwie dwa razy dziennie nieco chleba z serem przegryzał, które mu przynosiła zakonnica, i prawie nie widział tego, co się działo dokoła — ani chorych blizkich skonania, ani nadbiegania niespodzianego Sióstr Miłosierdzia w nocy do umierających, ani płaczu i rozpaczy odwiedzających, co odchodzili pozbawieni nadziei, ani wszystkich tych scen, pełnych żałoby i bólu życia szpitalnego, które w innych warunkach niezawodnieby go przeraziły i wzruszyły do głębi.
Godziny, dnie upływały, a on był ciągle tam, przy swoim tacie, uważny, troskliwy, baczny na każdy ruch chorego, drżący za każdem jego westchnieniem, za każdem jego spojrzeniem, wstrząsany bezustannie to nadzieją, która rozjaśniała mu duszę, to znów zwątpieniem, które ściskało mu serce.
Piątego dnia niespodzianie stan chorego znacznie się pogorszył. Lekarz, zapytany, pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć, że już wszystko skończone, a chłopiec padł na krzesło i wybuchnął płaczem. A jednak było cóś, co go pocieszało. Pomimo, iż stan chorego się pogarszał, jemu wszakże się zdawało, iż chory odzyskuje zwolna przytomność. Patrzył na chłopca coraz dłużéj, uważniéj, z coraz widoczniejszym wyrazem tkliwości i rozczulenia, od nikogo już nie chciał brać lekarstwa, tylko od niego, i coraz to częściéj robił ustami ruch taki, jakby chciał cóś powiedziéć; a ruch ten był nieraz tak jasny, tak widoczny, iż syn chwytał go silnie za ramię, ożywiony niespodzianą nadzieją, i mówił mu niemal radośnie:
— Odwagi, odwagi, tatko; wyleczysz się i wrócimy razem do domu, do mamy; już niedługo, zobaczysz!
Była czwarta po południu i właśnie chłopak dał się porwać jednemu z takich wzruszeń, pełnych czułości i nadziei, kiedy naraz z poza drzwi, najbliższych owéj sali, usłyszał prędkie kroki, a potém głosem silnym wyrzeczone tylko te słowa: „Do widzenia, siostro!“ na które jednak porwał się na nogi z okrzykiem tłumionym.
W téj saméj chwili wszedł do sali człowiek z dużém zawiniątkiem w ręku. Za nim szła Siostra Miłosierdzia. Chłopak wydał przeraźliwy okrzyk, nie mogąc ruszyć się z miejsca.
Nowoprzybyły obejrzał się, popatrzył na niego przez chwilę i z okrzykiem: „Cecyliusz!“ rzucił się ku niemu.
Chłopiec padł w ramiona swego ojca, od zmysłów niemal odchodząc. Zakonnice, posługacze, felczer, nadbiegli zdziwieni. Chłopiec nie mógł mówić, nie mógł tchu złapać.
— O mój synu! — zawołał ojciec, popatrzywszy przez chwilę uważnie na chorego i pokrywając chłopca pocałunkami. — Synu mój drogi! jakże się to stało? Zaprowadzono cię do łóżka innego. A ja rozpaczałem, a ja się niepokoiłem, odebrawszy list od mamy, w którym pisze: posłałam Cecyliusza. Biedny chłopcze! Od jak dawna tu jesteś? A to dziwna pomyłka! Ja, dzięki Bogu, niebardzom chorował; skończyło się na lekkiej gorączce. Widzisz? Patrz, synku, mocno stoję na nogach! A mama jak się ma? A Konczetta? A malutka? Ja zaraz wychodzę ze szpitala. Chodź więc, prędko, za mną! No, no! Mój Boże! i ktoby to pomyślał!...
Chłopiec z trudnością, zdobył się na krótką, odpowiedź co do swéj rodziny.
— Ach, jakżem szczęśliwy! Boże! Boże! Jakież okropne chwile przebyłem!
I całował ojca i ściskał. Ale nie ruszał się z miejca.
— No, chodź-że już, chodź! — rzekł ojciec. — Jeszcze dziś przed nocą, staniemy w domu. Idźmy.
I pociągnął go do siebie.
Chłopak obejrzał się na chorego.
— Idziesz-że, czy nie idziesz? — zapytał go ojciec zdziwiony.
Chłopczyk raz jeszcze spojrzał na chorego, który w téj chwili oczy otworzył i patrzył na niego. Wówczas z serca chłopczyny cały potok słów popłynął:
— Nie, tato, zaczekaj... oto, widzisz, nie mogę. Ten staruszek... Od pięciu dni przy nim jestem. Ciągle na mnie patrzy. Myślałem, żeś to ty, tato. Kochałem go. Patrzy na mnie... daję mu pić... chce mnie mieć zawsze przy sobie... teraz jest bardzo chory; tato, przepraszam, ale nie mam odwagi... Ja nie wiem... tak mi przykro; wrócę jutro do domu... pozwól mi jeszcze tu czas jakiś pozostać; niedobrze byłoby, gdybym go porzucił. Widzisz sam, jak na mnie patrzy... ja nie wiem, kto on taki, ale chce mnie miéć przy sobie. Umarłby sam... Pozwól mi tu zostać, drogi tato!
— Poczciwy malec! — zawołał posługacz.
Ojciec stał niespokojny, patrząc na syna; potem spojrzał na chorego.
— Kto on? — spytał.
— Wieśniak, tak samo jak wy — odrzekł posługacz; — przybył tak samo z zagranicy, wszedł do szpitala tego samego dnia co i wy. Przyniesiono go nieprzytomnego, tak, iż nic nie mógł powiedziéć. Może ma rodzinę, dzieci, daleko. Może mu się zdaje, że ten wasz chłopak to jego syn.
Chory wciąż patrzył na chłopca.
Ojciec powiedział:
— Zostań.
— Już nie na długo tu zostanie — rzekł pocichu posługacz.
— Zostań — powtórzył ojciec. — Poczciwe masz serce. Ja zaraz idę do domu uspokoić matkę. Oto pięć franków na twoje potrzeby. Bądź zdrów, dobry mój chłopaku. Do widzenia!
Uścisnął go, popatrzył nań, długo, uważnie, pocałował kilka razy w czoło i wyszedł.
Chłopiec powrócił na swoje miejsce przy łóżku chorego, w którego oczach odbiło się zadowolenie. I Cecyliusz oddał się na nowo posłudze przy owym biedaku, nie płacząc już wprawdzie, ale z tą samą troskliwością, z tą samą cierpliwością co przedtém; znowu mu podawał lekarstwa i wodę do picia, znowu mu poprawiał, poduszki, gładził jego rękę, mówił słodko, dodając otuchy. Cały ten dzień go dogądał, doglądał i przez noc całą, następny dzień przy nim spędził. Ale stan chorego coraz się pogarszał; twarz jego stopniowo przybierała barwę fioletową, oddech stawał się z każdą chwilą trudniejszym, niepokój wzrastał, z ust wydobywały się niezrozumiałe okrzyki, puchlina doszła do rozmiarów strasznych. Podczas wieczornej wizyty lekarz powiedział, iż chory nocy nie przeżyje. I wówczas Cecyliusz podwoił troskliwość i ani na jednę chwilę oka z chorego nie spuszczał. A i chory nań patrzył, patrzył ciągle jeszcze, od czasu do czasu poruszał ustami z wysiłkiem, jakby mu chciał cóś powiedzieć, i wyraz nieopisanéj tkliwości świecił mu chwilami w oczach, które coraz stawały się mniejszemi i coraz bardziéj zachodziły jakby mgłą jakąś. I tej nocy chłopiec czuwał przy nim, aż do chwili, gdy w oknach ukazał się brzask zorzy porannéj i Siostra Miłosierdzia nadeszła. Zakonnica zbliżyła się do łóżka, rzuciła okiem na chorego i oddaliła się śpiesznie. W parę chwil potem wróciła z dyżurnym lekarzem i z posługaczem, który niósł latarkę.
— Ostatnie to chwile — powiedział lekarz.
Chłopiec ujął rękę chorego; ten oczy otworzył, popatrzył na niego i napowrót je zamknął. W téj chwili zdało się chłopakowi, iż uczuł uścisk ręki.
— Rękę mi uścisnął! — zawołał.
Lekarz stał czas jakiś pochylony nad chorym, potem podniósł głowę. Siostra Miłosierdzia zdjęła krucyfiks ze ściany.
— Umarł! — zawołał chłopiec.
— Idź, dziecko — powiedział lekarz. — Możesz wracać do domu, twój zacny czyn już spełniony. Idź i niech ci Bóg szczęści, niech cię błogosławi, boś ty wart tego. Bywaj zdrów chłopczyno.
Zakonnica, która się była oddaliła na chwilę. wróciła z bukiecikiem fijołków, wyjętym ze szklanki na oknie, i podała go chłopakowi, mówiąc:
— Nic innego dać ci nie mogę. Zachowaj to na pamiątkę szpitala.
— Dziękuję — odpowiedział chłopiec, biorąc fijołki jedną ręką, a drugą ocierając łzy; — ale taką długą drogę mam odbyć piechotą... zgniótłbym go. zepsuł.
I rozwiązawszy bukiecik, rozsypał fijołki po łóżku zmarłego, mówiąc: — Zostawię je na pamiątkę temu biedakowi. Dziękuję, siostro. Dziękuję, panie doktorze.
Potém, zwracając się ku zmarłemu dodał:
— Żegnam ciebie...
I podczas gdy w myśli szukał odpowiedniej nazwy, którąby mógł mu dać, z serca na usta wybiegło mu słodkie imię, które mu od dni pięciu już dawał, i wyrzekł z cichym płaczem:
— Żegnam ciebie, biedny tato!
To powiedziawszy, wziął swoje zawiniątko i powoli, gdyż był bardzo znużony, wyszedł. Na niebie płonęła zorza poranna.