Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom II/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pani de Saint-Luc nie myliła się.
We dwie godziny, podróżni nasi stanęli przed zamkiem Meridor.
Od ostatnich wyrazów, któreśmy przytoczyli, Bussy namyślał się, czy ma opowiedzieć przygodę, jaka Dyanę de Meridor wydaliła z domu.
Lecz zacząwszy opowiadać, należało wyjaśnić nie tylko to, co niebawem wszyscy mieli wiedzieć, ale i to, co Bussy nie powierzyłby nikomu.
Wstrzymał więc rozmowę, któraby wiodła za sobą liczne pytania i długie odpowiedzi.
Prócz tego, Bussy chciał przybyć do Meridor, jako zupełnie nieznany.
Pragnął bez poprzedniego przygotowania mówić z panem de Meridor, słyszeć jego zdanie o panu de Monsoreau i o księciu
Andegaweńskim, a następnie przekonać się, czy opowiadanie Dyany było szczere, bo nie mógł powątpiewać o prawdzie z ust anioła, ale czy ona sama nie myliła się w czymkolwiek, co do zaszłych wypadków?
Bussy zachował jak widzimy, dwa różne uczucia, które go na pośredniej trzymały drodze nawet wśród miłosnego szału, to jest, miał na względzie osoby obce i wysoko cenił ukochaną przez siebie kobietę.
Tak więc, pani de Saint-Luc, mimo przenikliwości kobiecej była w tem przekonaniu, że Bussy po raz pierwszy słyszy imię Dyany i że to imię nie budzi w nim żadnej nadziei, jako należące do prowincyonalnej piękności, może nieco nie zgrabnej i pomieszanej przybyciem gości z wielkiego świata.
Sądziła więc, że sprawi mu przyjemną niespodziankę.
Przecież jedna ją rzecz dziwiła, że chociaż dmuchnęła w trąbkę, aby uprzedzić o swoich odwiedzinach, co było pomiędzy nią a Dyaną umówionym znakiem, ostatnia nie ukazywała się na zwodzonym moście.
Zamiast Dyany, ujrzała wychodzącego z głównej bramy zamkowej, starca pochylonego o kiju.
Ubrany on by! w kurtkę aksamitną zieloną, lisami podbitą, u pasa zaś miał srebrną piszczałkę, zawieszoną obok pęka kluczy.
Wieczorny wietrzyk igrał z jego białeml włosami i niekiedy zasłaniał czoło.
Przeszedł most zwodzony, a za nim dwa wielkie psy rasy niemieckiej, postępowały wolnym i równym krokiem, ze łbami na dół zwieszonemi.
Starzec przybywszy do oszklone; bramy, słabym zapytał głosem:
— Kto tam tak dobry, że chce biednego starca odwiedzić?
— To ja, panie Augustynie ~ odpowiedział drżący ze śmiechu głos kobiecy.
Joanna de Cossé, tak nazywała starca dla rozróżnienia od młodszego brata, imieniem Wilhelma, zmarłego przed trzema laty.
Baron zamiast odpowiedzieć radosnym okrzykiem, jak się spodziewała, wzniósł głowę powoli i oczy wlepił w podróżnych.
— Kto jesteś? — rzekł — nie poznaję cię...
— Jakto! pan mnie nie poznajesz? — krzyknęła Joanna. — A! prawda, moje przebranie...
— Przebacz mi — odpowiedział starzec — jeszcze poznać nie mogę. Stare oczy nie do płakania, a kiedy płaczą, to łzy je palą.
— Prawda, kochany baronie — rzekła młoda kobieta — twój wzrok widać osłabiony, bo mimo stroju poznałbyś mnie zapewnie. Muszę ci więc powiedzieć moje nazwisko.
— Bardzo proszę — odrzekł starzec — wierzaj mi, zaledwie cię widzę.
— A więc mam honor przedstawić się panu jako pani de Saint-Luc.
— Saint-Luc — powtórzył starzec — nie mam szczęścia znać tego nazwiska.
— Ale może pan znasz moje panieńskie nazwisko — odparła młoda mężatka — Joanna de Cossé-Brissac.
— A! mój Boże! — wykrzyknął starzec, drżącemi rękami otwierając zaporę.
Joanna nie pojmując tego szczególniejszego przyjęcia, tak różnego od tego jakiego się spodziewała, co przypisywała wiekowi starca i jego osłabieniu, gdy ujrzała się nakoniec poznaną, zsiadła z konia i pobiegła rzucić się w jego objęcia, jak zwykle; ściskając go, widziała, że płacze.
— To z radości — pomyślała. — Jak widzę, serce zawsze jest młode.
— Pójdź — rzekł starzec uściskawszy Joannę.
Ponieważ nie spostrzegł dwóch jej towarzyszów, postępował ku zamkowi krokiem równym i jednostajnym, a za nim obadwa psy, które nie miały czasu opatrzeń i obwąchać podróżnych.
Powierzchowność zamku była bardzo smutna; wszystkie okiennice zamknięte, rzec można, że to był wielki grobowiec.
Słudzy czarno ubrani kręcili się tu i owdzie.
Saint-Luc spojrzeniem zapytał żonę, czy to spodziewała się w zamku napotkać.
Joanna zrozumiała, że zaś sama pragnęła wyjść juk najprędzej z niepewności, zbliżyła się do barona i ujęła go za rękę.
— A Dyana? — rzekła — czy na nieszczęście niema jej w domu?
Starzec osłaniał, jakby rażony piorunem, i spojrzał na młodą mężatkę z wyrazem, przenikającym trwogą.
— Dyana — wyrzekł tylko.
Psy na dźwięk tego imienia, wzniosły mordy ku panu i żałośnie zawyły.
Bussy pomimo woli zadrżał.
Joanna spojrzała na Saint-Luca, który nie wiedział, czy ma iść czy się cofać.
— Dyana! — powtórzył starzec, jakby długiego potrzebował czasu na zrozumienie pytania.
— A więc nic nie wiesz?...
Głos jego słaby i drżący powoli gasł w łkaniu, którem odzywało się serce.
— O czem ja nie wiem? czy się tutaj zdarzył jaki wypadek? — krzyknęła Joanna wzruszona i załamując ręce.
— Dyana umarła! — zawołał starzec z rozpaczą wznosząc ręce ku niebu, kiedy jednocześnie potok łez spłynął po twarzy.
— Umarła! — powtórzyła Joanna, osłupiała z przestrachu i blednąc jak widmo.
— Umarła! — rzekł Saint-Luc z czułem politowaniem dla starca.
— Umarła! — wyjąkał Bussy.
I on także sądził, że Dyana nie żyła. A! biedny starcze, jak ty mię niedługo pokochasz!
— Umarła! umarła! — powtórzył baron — oni mi ją zabili.
— Mój drogi panie — rzekła Joanna, która po odebraniu strasznego ciosu, znalazła jedyną kobiecą ucieczkę w płaczu.
Zaczęła łkać, łzami oblewając starca, na którego szyi zawisła.
Stary pan zamku zebrał się na odwagę.
— Nic to — rzekł — pusty i samotny dom zawsze jednak jest gościnnym. Proszę iść za mną.
Joanna wzięła starca pod rękę, przeszła z nim przedsionek, izbę dawniej służących, obecnie salę jadalną i weszła do salonu.
Służący, którego twarz zmieniona i zaczerwienione oczy zdradzały czułe do pana przywiązanie, szedł naprzód drzwi otwierając; Saint-Luc i Bussy postępowali za niemi.
Przybywszy do salonu, starzec prowadzony przez Joannę, usiadł, albo raczej upadł na krzesło zdobne rzeźbami.
Lokaj otworzył okno, aby wpuścić nieco świeżego powietrza i ukrywszy się w kącie, pozostał w pokoju.
Joanna nie śmiała przerwać milczenia.
Lękała się na nowo zranić serce biednego ojca, przecież jak wszystkie osoby młode i szczęśliwe, nie chciała uwierzyć nieszczęściu, o jakiem jej mówiono.
Jest wiek, w którym niepodobna zmierzyć przepaści śmierci, bo się i w nią nie wierzy.
Baron ziścił jej chęci, pierwszy się odzywając:
— Mówiłaś mi moja droga Joasiu, żeś poszła za mąż, czy ten pan jest twoim mężem?
I wskazał na Bussego.
— Nie, panie Augustynie — odpowiedziała Joanna — oto pan de Saint-Luc.
Saint-Luc skłonił się niżej przed nieszczęśliwym ojcem, niżby to uczynił przed sędziwym starcem.
Ten zaś powitał go po ojcowsku, a nawet z uśmiechem; następnie, wyprężając stępiony wzrok ku Bussemu, rzekł:
— A ten pan czy twoim bratem, albo bratem twojego męża, lub też krewnym twoim?
— Nie, panie baronie, nie jest naszym krewnym, ale przyjacielem; pan Ludwik Clermont, hrabia Bussy d’Amboise, dworzanin księcia Andegaweńskiego.
Na te słowa, starzec prostując się nagie, rzucił straszne spojrzenie na Bussego i po chwili jakby strudzony niemem wyzwaniem, upadł na krzesło wydając jęk przeciągły.
— Co to ma znaczyć? — zapytała Joanna.
— Czy baron zna ciebie, panie de Bussy? — odezwał się Saint-Luc.
— Pierwszy raz mam szczęście widzieć barona de Meridor — odrzekł spokojnie Bussy, który sam tylko pojmował, jakie wrażenie na starcu uczyniło nazwisko księcia Andegaweńskiego.
— A! pan jesteś dworzaninem księcia Andegaweńskiego — mówił baron — dworzaninem tego szatana i śmiesz przyznawać się do tego, a nawet dom mój odwiedzać?
— Czy on oszalał? — cicho zapytał Saint-Luc swej żony, patrząc na barona pomieszanym wzrokiem.
— Być może, że rozpacz pomieszała mu zmysły — odrzekła strwożona Joanna.
Pan de Meridor, dodał do wymówionych przez siebie wyrazów spojrzenie groźniejsze jeszcze niż pierwsze; Bussy przecież wytrwały zawsze, zniósł je z uszanowaniem i nic nie odrzekł.
— Tak, tego potwora, szatana — znowu mówił pan de Meridor coraz mocniej — tego mordercy mojej córki!
— Biedny baron! — pomruknął Bussy.
— Jakto? — zapytała Joanna.
— Czy nic nie wiesz, że tak zdziwionemi na mnie patrzysz oczyma! — zawołał baron de Meridor, biorąc ręce Joanny i pana de Saint-Luc — to książę Andegaweński zabił moję Dyanę; on zabił moję córkę, moje jedyne dziecię!
Ostatnie wyrazy wymówił z taką boleścią, że łzy w oczach stanęły nawet Bussemu.
— Panie — odezwała się młoda mężatka — chociażby i tak było, czego dotąd nie pojmuję, nie sądzę abyś mógł obwiniać pana de Bussy, najwaleczniejszego i najszlachetniejszego rycerza. Przekonaj się dobry ojcze, że pan de Bussy nie wie o niczem, że nawet płacze z nami pospołu. Czyby tu przybył, spodziewając się z twojej strony podobnego przyjęcia? O! dobry panie Augustynie, na miłość twojej drogiej Dyany, powiedz nam co to za smutny wypadek?
— Więc nic pan nie wiesz?... — rzekł starzec zwracając się do Bussego.
Bussy skłonił się w milczeniu.
— Mój Boże!... — zawołała Joanna — jakto! więc nikt nie wie o tym wypadki?
— Moja Dyana umarła i najlepsza jej przyjaciółka nic nie wie... A! prawda ja nie pisałem, ani nie mówiłem o tem nikomu; zdawało mi się, że świat powinien przestać istnieć gdy moja córka skonała; zdawało mi się, że wszyscy po Dyanie powinni chodzić w żałobie.
— Mów, mów panie, to ci może ulży cokolwiek — rzekła Joanna.
— O! tak — znowu zaczął baron wydając ciężkie westchnienie — ten niecny książę widział moję Dyanę i znajdując ją piękną, kazał porwać i zaprowadzić do zamku Beaugé, jakby niewolnicze dziecię. Moja cnotliwa Dyana przełożyła śmierć nad sromotę. Wyskoczyła oknem do jeziora i tylko jej zasłonę znaleziono na wodzie.
Ostatnich wyrazów nie mógł wymówić bez łkania, powiększającego rzewność tej sceny, nawet dla Bussego, przywykłego do widoku krwi przelewanej.
Joanna omdlała prawie, patrzyła na hrabiego z trwogą.
— Hrabio, wszak to okropne?... — zawołał Saint-Luc. Hrabio, musisz opuścić niegodziwego księcia, bo twoje szlachetne serce nie może sprzyjać mordercy.
Starzec odzyskując nieco siły, czekał odpowiedzi Bussego, aby wyrobić sobie o nim zdanie; wyrazy Saint-Luca pocieszyły go trochę. W wielkich przesileniach moralnych, słabość fizyczna jest wielką i zapewne nie jest to osłodą, gdy patrzemy, że biją ulubionego naszego pieska za ukąszenie nie równie droższego nam dziecięcia.
Bussy zamiast odpowiedzieć panu Saint-Luc, postąpił ku baronowi de Meridor.
— Panie baronie — rzekł — czy pozwolisz na chwilę samotnej rozmowy?
— Panie!... — zawołała Joanna — usłuchaj pana de Bussy a przekonasz się, że jest dobrym i szlachetnym.
— Mów panie — odpowiedział baron drżąc cały, albowiem przenikał coś dziwnego w spojrzeniach młodzieńca.
Bussy zwrócił się ku panu de Saint-Luc i jego żonie i spoglądając z przyjaźnią i szlachetnością. rzekł:
— Zostawcie nas samych.
Młodzi małżonkowie wyszli z sali opierając się jedno na drugiem.
Skoro się drzwi za niemi zamknęły, Bussy zbliżył się do barona i skłonił nisko.
— Panie baronie — rzekł — w mojej obecności obwiniałeś księcia, któremu służę, a obwiniałeś tak gwałtownie, że przymuszony jestem żądać objaśnień.
Starzec zrobił poruszenie.
— O! nie bierz pan za złe mojego wyrażenia — mówił dalej Bussy — co mówię, mówię szczerze i po przyjacielsku, a mówię dlatego, abym osłodził twoje cierpienia. Racz panie baronie opowiedzieć mi ze wszelkiemi szczegółami ów smutny wypadek, o którym przy państwie de Saint-Luc wspomniałeś. Zobaczymy, czy wszystko jest zręczną intrygą tylko i czy nie ma środka ratunku.
— Panie odpowiedział starzec — miałem chwilę nadziei. Szlachetny i waleczny kawaler pan de Monsoreau, kochał moję córkę i bardzo się nią zajmował.
— Pan de Monsoreau! dobrze więc, zobaczymy, jakie było jego postępowanie.
— Szlachetne, prawdziwie rycerskie, mimo że Dyana odrzuciła jego rękę. On pierwszy uprzedził mię o niecnych zamiarach księcia, podał środki uniknięcia ich, a wszystko w sposób odsłaniający jego szlachetność i prawość charakteru. Prawda, jednej żądał odemnie rzeczy, a tą była Dyana, jeżeli ją zdoła od hańby uchronić. Nie mogłem odmawiać tej nagrody, bo młody, czynny i przedsiębierczy mąż, więcej mógł zdziałać, niż ojciec nad grobem stojący. Z radością zezwoliłem; ale niestety! napróżno; przybył zapóźno i znalazł moję biedną Dyanę ochronioną od sromoty okupem życia.
— A od tej nieszczęśliwej chwili, czy pan de Monsoreau żadnych nie przesłał wiadomości?.. zapytał Bussy.
— Zaledwie miesiąc od tych wypadków upłynął — rzekł starzec — a zapewne szlachetny mąż nie miał odwagi ukazać się przedemną, nie mogąc swojego zamiaru przywieść do skutku.
Bussy opuścił głowę, bo wszystko na raz zrozumiał.
Pojął teraz jak pan de Monsoreau pozbawił księcia osoby, którą on ukochał, jak bojaźń gniewu zmuszała go do ukrywania małżeństwa nawet przed ojcem, za pomocą pogłoski o śmierci Dyany.
— I cóż, mój panie?... — rzekł starzeć, widząc zadumę młodzieńca.
— Panie baronie!... — odezwał się Bussy — mam od księcia Andegaweńskiego polecenie przywiezienia pana do Paryża, gdzie Jego książęca mość życzy sobie mówić z panem i osobiście wysłuchać skargi pańskiej.
— Ze mną!... — wykrzyknął baron — ja mam widzieć go po śmierci mojej ukochanej córki, i cóż on może mi powiedzieć?... czem się usprawiedliwić?...
— Kto wie?... może się usprawiedliwi, może oczyści z zarzutów.
— Usprawiedliwi!... niestety!... jednak mi nie powróci dziecięcia. Nie, panie de Bussy, nie pojadę do Paryża, to byłopby za daleko od miejsca, gdzie moje dziecię, na dnie jeziora, pomiędzy trzcinami spoczywa.
— Panie baronie — odrzekł Bussy głosem pewnym — pozwól, abym cię o to prosił usilnie, moim obowiązkiem jest zawieźć cię do Paryża, i po to umyślnie przybyłem.
— Dobrze więc, pojadę — wykrzyknął baron de Meridor, drżący od gniewu — ale biada tym, którzy mię zgubić usiłują. Wszak król wysłuchać mię zechce, a jeżeli nie, odwołam się do waleczności szlachty francuskiej... Tak — dodał ciszej — zapomniałem w mojej boleści, że mam broń, której dotąd nie używałem. Tak, panie de Bussy, będę ci towarzyszył.
— Ja, panie baronie, radzę ci cierpliwość, spokojność i godność, tak konieczne chrześciańskiemu panu. Bóg, dla szlachetnych serc, rozliczne chowa nagrody a nie wiem, jaką dla ciebie zachował; proszę cię także, abyś po tej chwili, gdy doznasz pociechy, nie liczył mię pomiędzy swoich nieprzyjaciół, bo nigdy na to zasłużyćbym nie chciał. Jutro, panie baronie, jeżeli twoja łaska, o świcie, puścimy się w drogę, czem prędzej bowiem, tem lepiej.
— Chętnie — odrzekł stary pan, wzruszony pomimowolnie słodkim wyrazem, z jakim przemawia! Bussy — tymczasem wróg, czy przyjaciel, jesteś moim gościem i winienem ci wskazać twój apartament.
I wziąwszy ze stołu srebrny lichtarz o trzech ramionach, krokiem ciężkim prowadził Bussego po schodach zamkowych.
Psy chciały iść za nim, wstrzymał je jednem skinieniem.
Służący ze światłem szli za Bussym w milczeniu.
Przybywszy na próg pokoju sobie przeznaczonego. Bussy zapytał o pana i panią, de Saint-Luc.
— Mój stary German pamiętał o nich — odpowiedział baron.— Życzę dobrej nocy, panie hrabio.