Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IX.
Jak pan de Saint-Luc podróżował z żoną, i jak ich spotkał znajomy.

Nazajutrz rano, prawie o tej samej godzinie, biedy brat Gorenflot ubierał się w habit, czytelnik jeśli zna drogę z Paryża do Angers, mógłby ujrzeć pomiędzy Chartres i Nogent, dwóch jeźdźców, których konie rżały wesoło, jakby swoje myśli tym sposobem chciały podzielać.
Jeźdzcy ci przybyli wczoraj do Chartres, prawie o tym samym czasie, na spienionych rumakach.
Jeden z nich upadł na placu przed katedrą, w chwili, gay nabożni szli na mszę.
Był to widok tem ciekawszy, że jeźdzcy nie troszczyli się zupełnie o konia, jakby to był muł najpodlejszy.
Wielu zauważyło, bo mieszczanie z Chatres bardzo są ciekawi, że jeden z jeźdzców, a miał to być wyższy, wcisnął w rękę talara hotelowemu słudze i że obadwaj w pół godziny wyjechali na świeżych koniach, wypiwszy tylko po szklance wina grzanego.
Wybiegłszy na pole, jeszcze chłodne, ale błyszczące sasankami, owemi zwiastunami wiosny, wyższy jeździec zbliżył się do mniejszego i rzekł roztwierając ramiona.
— Moja droga, uściśnij mię swobodom, bo teraz nie mamy się czego lękać.
Wtedy pani de Saint-Luc, albowiem ona to była owym mniejszym jeźdzcem, zgrabnie przechylona, z pod szerokiego płaszcza wychyliła ręce, wsparła je na ramieniu towarzysza i zatapiając wzrok w jego twarzy, żądaną udzieliła pieszczotę.
Ta pewność, o jakiej mówił pan de Saint-Luc swej żonie, następnie czuły jej całus, ztąd wypłynęły, że nasi podróżni popasali w Courville, cztery mile od Chartres, gdzie wypoczęli doskonale.
Tam zatrzymali się cały dzień i noc, tajemniczo ukryci w małej izdebce, gdzie kazawszy sobie podać śniadanie, prosili gospodarza, aby mając wzgląd na ich strudzenie, niebudził aż o świcie.
Tego więc poranku napotykamy państwa de Saint-Luc na drodze z Chartres do Nogent.
Tego dnia, ponieważ spokojniejsi byli niż wczoraj, zaczęli podróżować nie jak zbiegi, nie jak kochankowie, ale jak studenci, którzy chętnie na każdym zatrzymują się punkcie, zbierają kwiatki, kamyki i z rozkoszą ścigają oczyma każdego ptaszka, lub zająca.
— Jak to dobrze zależeć od siebie!... — zawołał nagie Saint-Luc. Czy ty to czujesz Joasiu?
— Ja — odpowiedziała z wesołym śmiechem młoda kobieta — ja nigdy wolną niebyłam pierwszy raz w życiu przebiegam tyle przestrzeni ile chcę i biorę w piersi tyle powietrza, ile mi trzeba.
Mój ojciec był podejrzliwy, matka dom tylko lubiąca.
Nigdy nie wychodziłam bez guwernantki, dwóch pokojowych i wielkiego draba, lokaja. Nawet nie przypominam sobie, abym biegała od tego czasu, jak byłam dzieckiem i z dobrą Dyaną bawiłam się w Meridor. O! wtedy przez pola, łąki, krzaki biegałyśmy dowoli, aż nieraz drżące zatrzymywałyśmy się, przestraszone biegiem łani lub sarny. O! ty mój drogi, ty musiałeś być wolny?
— Ja, wolny?
— Zapewne, jak mężczyzna.
— Nigdy, wychowany przy księciu Andegaweńskim, wywieziony z nim do Polski, sprowadzony do Paryża, zmuszony zawsze być z nim, ścigany gdy się chciałem na chwilę oddalić i przymuszony słuchać owego płaczliwego głosu:
— Saint-Luc, mój przyjacielu, ja się nudzę, pójdź nudzić się ze mną. Wolny! tak; a ta sznurówka, która mię ustawicznie ściskała, a ta wykrochmalona kryza, która mi obcierała szyję, a owe wypomadowane włosy, które nabierały kurzu, a ten kapelusz przybity szpilkami do mojej głowy. O! moja Joasiu, ja jeszcze mniej byłem od ciebie swobodny. To też patrzaj jak korzystam z wolności. Jakież to szaleństwo, nie żyć tak jak chcemy!...
— A gdyby nas pochwycono i wsadzono do Bastylli?... — zagadnęła z trwogą młoda kobieta oglądając się.
— Nic tak złego, gdyby nas razem zamknięto; wszak wczoraj przez cały dzień byliśmy zamknięci, a przecież nie nudziliśmy się.
— Saint-Luc, nie igraj, bo gdyby nas pochwycono, pewno nie bylibyśmy razem.
I młoda kobieta zarumieniła się, mówiąc:
— Saint-Luc, znowu się ukryjmy.
— O! bądź spokojna Joasiu.
— Przybywszy na miejsce, będziemy już bezpieczni; o! gdybyś ty znał Meridor, jego wielbię dęby, które zdają się kolumnami podpierającemi niebo, jego strumienie, płynące z cicha pod miłą oku zielonością; jego stawy, pola, łąki, kwiaty, murawy, gołębniki i ule pełne pszczół. Wśród tylu piękności, gdybyś ujrzał królowę, wróżkę ogrodów Armidy, dobrą, śliczną i nieporównaną Dyanę, której serce jest dyamentem w oprawie złotej, tybyś ją pokochał mój drogi.
— Kocham ją teraz nawet, bo ona ciebie kochała.
— Jestem pewna, że kocha mię jeszcze. O! Dyana nie zmienia się w przyjaźni. Wyobraź sobie, jak swobodne pędziłyśmy życie w owem gniazdeczku ze mchu i kwiatów, które na nowo wiosna zazieleni!.. Dyana zarządza domem ojca, starego barona de Meridor i o nic troszczyć nam się nie trzeba. Baron, jest to wojownik z czasów Franciszka I-go, dzisiaj już słaby, nieobraźliwy, albowiem dawniej był silny i mężny. Dla zwycięzcy z pod Marignan i z pod Pawii, Dyana jest jedynem szczęściem. Możemy mieszkać w Meridor a on nawet o tem wiedzieć nie będzie. A gdyby wiedział? zadowolimy go mówiąc, że jego Dyana jest najlepszą, a Franciszek I-szy największym wodzem swojego czasu.
— A to pięknie — rzekł Saint-Luc — ja przewiduję sprzeczki.
— Jakto?
— Pomiędzy mną, a baronem.
— O co! o króla Franciszka?
— Nie; pozwalam, niech sobie będzie najpierwszym wodzem, ale że nie Dyana najlepsza...
— A któż?
— Ty.
— Przecież jestem twoją zoną.
— Czy pojmujesz moje życie — mówiła dalej Joanna. Rano, wybiegamy do lasku, z pawilonu, w którym mieszkałyśmy. O! dobrze pawilon ten pamiętam; dwie wieże złączone z sobą budynkiem z czasów Ludwika XII-go, architektura cudowna, którą i ty polubisz, bo chwalisz koronki i kwiaty. Z okien, widok spokojny i smętny na wielkie lasy niezmierzone okiem, a w alejach widać pasące się jelenie i sarny, z przeciwnej strony, rozciągają się obszerne pola, widać wsie z czerwonemi dachami i białemi murami, a na Loarze, przy słońcu, ludzie i statki. Oprócz tego, będziemy mieli o trzy mile jezioro i na niem łódki; konie, psy, które gdy gonią, stary baron pyta: Dyano, słyszysz? to Astrea i Flegaton...
— Niech gonią mój ojcze — odpowiada dziewica.
— Spieszmy się Joasiu — rzekł Saint-Luc — jużbym w Meridor być pragnął.
I dali ostrogi koniom, które biegły bez przestanku przez dwie, albo trzy miłe i przystanęły nakoniec, aby podróżnym pozwolić rozmowy lub nowego pocałunku.
Takim sposobem, przebyli drogę z Chartres do Maux, gdzie bawili przez cały dzień i wyjechali z postanowieniem bycia na wieczór w Meridor. Pod samym zamkiem, do którego dążyli, ciągnęły się w tej epoce ogromne piaski.
Przybywszy tam, Saint-Luc uważał się wolnym od wszelkiego niebezpieczeństwa.
Znał on doskonale humor króla, który mógł za nim wysłać kilkudziesięciu żołnierzy z rozkazem dostawienia żywego, lub umarłego, albo też poprzestać na powiedzeniu:
— A! zdrajca Saint-Luc, czemuż go wcześniej nie poznałem?
Prócz tego, ponieważ nasi podróżni żadnego nienapotkali kuryera, sądzić mogli, że król Henryk jest w nieczynnem usposobieniu umysłu.
Właśnie mówił to Saint-Luc do żony, oglądając się na pustą drogę, na której żadnego prześladowcy nie było widać.
— Dobrze — pomyślał sobie — burza spadła na Chicota, który chociaż trefniś, ale mi dobrze poradził. Kto wie, może mu za to dowcipnym odwdzięczę anagramem.
I przypomniał sobie anagram napisany przez Chicota w chwilach łask królewskich.
Nagle uczuł dłoń żony na swem ramieniu.
Zadrżał, bo to nie były pieszczoty.
— Co tam takiego?... — zapytał.
— Patrzaj — rzekła Joanna.
Saint-Luc odwrócił się i ujrzał na chmuruem tle nieba rysującą się postać jeźdzca.
Jeździec ten był na wzgórzu i wskutek perspektywy, ogromnym się wydawał.
Wypadek ten źle wróżył panu Saint-Luc, bądź ze złego usposobienia umysłu, bądź że w istocie lękał się kaprysu Henryka III-go.
— Tak — rzekł blednąc mimowolnie, to jeździec.
— Uciekajmy — rzekła Joanna dając koniowi ostrogę.
— Bynajmniej — odrzekł Saint-Luc, który pomimo trwogi zachował krew zimną; ten jeździec jest sam. a jednego człowieka nie ma się czego lękać. Pozwólmy mu nas minąć, a potem w dalszą udamy się drogę.
— A jeżeli przystanie?
— Zobaczymy czego chce, i postąpimy stosownie.
— Masz słuszność — odpowiedziała Joanna — nie potrzebowałam się lękać, gdy Saint-Luc jest przy mnie.
— Mimo wszystkiego, pospieszajmy — odrzekł Saint-Luc rzucając za siebie niespokojne wejrzenie — oto pióro na kapeluszu, a pod nim kryza, która mię niepokoi.
— O! Boże, kryza i kapelusz cię niepokoją?... — mówiła Joanna w las kierując konia.
— Bo pióro jest koloru modnego dziś na dworze, a krój kryzy za nowy; prócz tego, uformowanie tych piór wiele kosztowało i ukrochmalenie kryzy nie mało zrobiło zachodu. Spieszmy się Joanno, bo ten jeździec zdaje się być posłańcem króla.
— Spieszmy się — powtórzyła Joanna drżąca jak listek na samą myśl, że może być rozłączoną z mężem.
Rzecz była łatwiejszą do pomyślenia jak do wykonania. Jodły albowiem rosły gęsto i tworzyły prawdziwy muc gałęzi. Prócz tego, konie po piasku nie mogły pośpieszyć.
Tymczasem, jeździec szybko się zbliżał i odgłos kopyt donośnie dawał się słyszeć.
— Jezus Marya! co on chce od nas?... — zawołała młoda kobieta.
— Na honor — rzekł Saint-Luc zatrzymując się — trzeba dowiedzieć się czego chce od nas.
— I on się zatrzymał — mówiła Joanna.
— Zsiadł nawet z konia, wchodzi do lasu. Chociażby był szatanem, muszę z nim mówić.
— Czekaj — zawołała Joanna zatrzymując męża: czekaj, zdaje się, że woła.
W rzeczy samej, nieznajomy przywiązawszy konia do sosny, biegł wołając:
— Pani, pani, oto twoja zguba!
— Co on mówi?... — zapytała hrabina.
— Mówi, żeśmy coś zgubili.
— Pani — wołał nieznajomy — zapomniałaś bransoletki, w zajeździe Courville. Co u licha! klejnot z portretem kobiety nie zapomina się. Na miłość kochanej mamy, nie kaź mi tak biegnąć.
— Ja znam ten głos — rzekł Saint-Luc.
— On mówi o mojej matce.
— Czyś zgubiła bransoletkę, moja najdroższa?
— Dopierom to dzisiaj rano spostrzegła. Nie mogłam sobie przypomnieć, gdziem ją zostawiła.
— To Bussy!... — zawołał nagle Saint-Luc.
— Hrabia Bussy!... — powtórzyła zdumiona Joanna.
Pan Saint-Luc tak spiesznie pobiegł naprzeciw przyjaciela, jak dawniej gorliwie starał się go unikać.
— Saint-Luc! nie omyliłem się — mówił wesoło i donośnie Bussy, który jednym skokiem był już przy naszych małżonkach. Witam panią, odezwał się do hrabiny, podając jej portret matki w bransoletkę oprawny.
— Czy pan chcesz nas zatrzymać na rozkaz króla?... — zapytała z uśmiechem Joanna.
— Ja? nie mam tyle u Jego królewskiej mości zaufania, aby mi podobne czynności poruczał. Znalazłem bransoletkę pani w Courville i to mi dało przekonanie, że mnie państwo wyprzedzacie, popędziłem więc konia i przebaczcie, jeżeli was strwożyłem.
— A więc nas traf połączył — rzekł Saint-Luc zacierając ostatnie ślady podejrzenia.
— Raczej Opatrzność — odpowiedział Bussy. Saint-Luc tem więcej uspokoił się widząc wesołe i szczere wejrzenie pana de Bussy.
— Pan jedziesz dalej?... — zapytała Joanna.
— Jadę — odrzekł Bussy siadając na konia.
— Jak my?
— Nie jeszcze.
— Chciałam powiedzieć dysgracyonowany?
— Mało do tego brakuje.
— Dokąd?
— Ku Angers, a państwo?
— My także.
— Rozumiem, Brissac leży pomiędzy Angers i Saumur, i zapewne pod rodzinną strzechą jak gołąbki, chcecie szukać spokojności: na honor, zazdrościłbym waszego szczęścia, gdyby zazdrość nie była nikczemnością.
— Ożeń się pan, a będziesz równie szczęśliwy — odrzekła z wesołością Joanna; zaręczam iż to wielkie szczęście kochać.
Spojrzała na pana Saint-Luc, jakby przyzywała jego świadectwa.
— Pani — odpowiedział Bussy — nie zupełnie ufam owemu szczęściu, bo nie każdy żen się za pozwoleniem króla.
— Mężczyzna taki jak pan, wszędzie powinien być kochanym.
— To jest nigdzie.
— Kiedy tak — mówiła uśmiechając się do męża Joanna — ja pana ożenię; to najprzód uspokoi wielu młodzieży, następnie obdarzy cię szczęściem, o którem powątpiewasz.
— Bynajmniej, pani — rzekł Bussy — nie śmiem tylko pochlebiać sobie, aby to szczęście dla mnie było zgotowane.
— Czy pan pozwolisz się ożenić?... — zapytała pani de Saint-Luc.
— Jeżeli według mego upodobania, chętnie...
— Mówisz pan, jakbyś wiecznie chciał być bezżennym.
— Być może.
— Może kochasz osobę, której nie możesz zaślubić?..
— Hrabio — odezwał się Bussy — proś hrabiny, niech nie zatapia sztyletu w serce moje.
— To chyba kochasz się w mojej żonie?..
— W takim razie musisz mi przyznać delikatność i nie powinieneś być zazdrosnym.
Tu Saint-Luc przypomniał sobie, że Bussy wprowadził mu żonę do Luwru.
— Mniejsza oto — rzekł — ale serce twoje nie próżnuje.
— Przyznaję.
— Czy z miłości, czy z przywidzeniawestchnie — zapytała Joanna.
— Z namiętności, pani.
— A więc pana uleczę.
— Nie sądzę.
— Ożenię pana.
— Wątpię.
— Będziesz pan szczęśliwym jak na to zasługujesz.
— Niestety!... pani, mojem przeznaczeniem jest, być nieszczęśliwym.
— Ja jestem upartą i trwam w moim zamiarze.
— I ja także — rzekł Bussy.
— Hrabio, ulegniesz.
— Pani — rzekł młodzieniec — podróżujmy jak przyjaciele. Wyjedźmy naprzód z piasku, a na nocleg dostaniemy się do tej pięknej wioski co to błyszczy zdaleka.
— Do tej, albo do innej.
— Mało mi na tem zależy.
— Więc nam pan towarzyszysz?..
— Byle to państwa nie zrobiło przykrości.
— Przeciwnie; udaj się pan gdzie my jedziemy.
— A gdzie państwo jedziecie?...
— Do Meridor.
Mocny rumieniec wybiegł na twarz Bussego. Zbladł następnie i jego tajemnica byłaby odgadniętą, gdyby w tym czasie Joanna nic patrzyła na męża.
Bussy miał czas przyjść do siebie, za nim dwoje małżonków rozmówili się oczyma.
— Więc państwo jedziecie do zamku Meridor?... Cóż tam macie za interes?...
— Jest to majątek jednej z moich przyjaciółek — odpowiedziała Joanna.
— Jednej z przyjaciółek... — powtórzył Bessy — która jest zapewne w domu?
— Zapewne — odrzekła pani do Saint-Luc, me wiedząc zupełnie o wypadkach od dwóch miesięcy zaszłych w Meridor. — Czy pan nic nie słyszałeś o baronie Meridor?...
— O baronie Meridor?.... — powtórzył Bussy.
— Albo o jego córce, najpiękniejszej istocie?...
— Nic pani — odpowiedział Bussy, zaledwie mogąc oddychać.
A w duszy młodzieniec mówił do siebie
— Jakież szczęście daje mi napotykać ludzi, którzy mówią o ulubionej istocie, wtórzą samotnej i najdroższej myśli?... Miałażby to być niespodzianka, albo zasadzka? to niepodobna. Saint-Luc nie był już w Paryżu, gdy Bussy wszedł do pani de Monsoreau i kiedy dowiedział się, że hrabina de Monsoreau, była Dyaną de Meridor.
— Czy ten zamek jeszcze daleko?... — zapytał.
— Siedem mil; ale tam spodziewaliśmy się nocować. Wszak pan pojedziesz z nami?... — zapytała pani de Saint-Luc.
— Tak, pani.
— Będzie to krok ku szczęściu, o którem panu mówiłam.
Bussy skłonił się i począł jechać obok młodych małżonków.
Po chwili milczenia, Bussy pragnąc dowiedzieć się coś więcej, zadał pytanie:
— Baron de Meridor, jaki to jest człowiek?...
— Prawdziwy rycerz dawnych czasów, który gdyby żył za Artura, siedziałby przy okrągłym stole.
— Za kogóż wydał swą córkę?... — znowu nieśmiało zapytał.
— Wydał córkę?..
— Tak.
— Dyana poszła za mąż?...
— Cóżby w tem było nadzwyczajnego.
— Zapewne, że nic; ale jabym pierwsza o tem wiedziała.
Ciężkie westchnienie wydarło się z piersi Bussego.
— Kiedy tak — rzekł — to pannę de Meridor zastaniemy w domu?...
— Tak sądzę — odpowiedział Saint-Luc, ze znaczeniem, jakby pojmował myśli żony godził się na nie.
Nastąpiło milczenie, w czasie którego każdy myślał o swojem.
— Otóż!.. — zawołała nagle Joanna, wznosząc się na strzemionach — otóż widać już wieże zamku. Patrz, panie Bussy, w pośród tych drzew, które za miesiąc zazielenieją, patrzaj, czy wodzisz dach ceglany?...
— Tak jest, widzę — mówił Bussy, z mocnem wzruszeniem. — Więc to zamek Meridor?...
Na widok tego pięknego i bogatego kraju, na widok domu zamożnego, przypomniał sobie biedną, uwięzioną, w ciężkiem powietrzu Paryża, przy ulicy Ś-go Antoniego.
Tym razem westchnął, lecz nie z boleści bo pani de Saint-Luc, nie mogąc go szczęściem obdarzyć, pozwoliła mieć nadzieję.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.