Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom III/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
Jakim sposobem Gorenflot zamienił osła na muła, a muła na konia.

Przeszkody, stawiane ze strony Gorenflota, miały swój kres, przynajmniej na dzisiaj.
Po małym spoczynku puszczono się w drogę, i zatrzymano następnie, o trzy ćwierci mili, w sąsiednim zajeździe.
Chicot kazał sobie dać pokój, którego okna wychodziły na drogę, a następnie zastawić wieczerzę; jadło nie było jednak głownem zatrudnieniem trefnisia, albowiem jadł pół gębkiem, a patrzył i słuchał całemi siłami.
Ta baczność trwała do godziny dziesiątej wieczorem, poczem Chicot polecił dać podwójną porcyę owsa koniowi i osłowi i zapowiedział wyjazd o świcie.
Słysząc to Gorenflot, zaledwie od godziny uśpiony, osobliwie po dobrej wieczerzy i wybornem winie, ciężkie wydał westchnienie.
— O świcie?
— A cóż u licha!... — zawołał Chicot — przecież o tej godzinie przywykłeś wstawać.
— Po co?
— Na pacierze.
— Ja byłem uwolniony przez przeora od pacierzy.
Chicot wzniósł ramiona i wyraz „próżniaki“ skonał na jego ustach.
— Tak, próżniaki — odparł Gorenflot — ale dlaczego?
— Człowiek jest stworzony do pracy — rzekł treściwie gaskończyk.
— A mnich do spoczynku — zakończył braciszek, albowiem mnich jest wyjątkiem z pomiędzy ludzi.
Zadowolony tą odpowiedzią, Gorenflot odszedł z powagą i położył się na łóżku, jakie Chicot, pragnąc mieć oko na niego, we własnym kazał usłać pokoju.
Nazajutrz, o świcie, gdyby Gorenflot ciężkim snem nie zasypiał, mógłby był widzieć jak Chicot wstaje, zbliża się do okna i z za firanek robi spostrzeżenia.
Nagle trefniś cofnął się i gdyby mnich nie spał, słyszałby był tentent trzech mułów na bruku.
Chicot poszedł do Gorenflota, wstrząsnął nim, aż ten oczy otworzył.
— Czyż i chwili nie dasz mi spokojności?... — rzekł mnich, który spał jak zabity od sześciu godzin.
— Dalej, dalej — mówił Chicot — ubieraj się i jedźmy.
— A śniadanie?... — zrobił mnich uwagę.
— Zjemy na drodze do Montereau.
— Co to za Montereau?... — zapytał mnich zupełnie nie znający geografii.
— Montereau jest miasto, w którem się jada śniadanie, to dla ciebie dosyć.
— Dobrze, dobrze — zwięźle odrzekł Gorenflot.
— A teraz braciszku, idę płacić za nocleg i jeżeli za pięć minut nie będziesz gotów, jadę bez ciebie.
Chociaż strój mnicha nie wielki, potrzebował nań przecież sześć minut, przybywszy więc do bramy, ujrzał Chicota już w drodze.
Zakonnik podciął Panurga, a ten zachęcony podwójną, porcyą owsa, dobrowolnie zaczął biedź galopem i tym sposobem wkrótce jechał obok gaskończyka.
Chicot siedział prosto na koniu, co chciał naśladować Gorenflot i wyciągnąwszy szyję, ujrzał trzech mułów trzech jeźdzców, zjeżdżających ze wzgórza.
Mnich westchnął ciężko pomyślawszy jak przykro jest, gdy obcy wpływ działa na nas.
Tym razem, Chicot dotrzymał słowa i śniadano w Montereau.
Dzień był bardzo podobny do poprzedzającego i prawie te same sprowadził przygody. Krótko opowiemy jego szczegóły, tem pewniej, ze Gorenflot zupełnie na los się spuścił i mało go obchodziło, gdy Chicot utracił zwyczajną sobie wesołość, czego powodem było, że stracił z oczów podróżnych, za któremi gonił, i dlatego źle wieczerzał, a nawet i spał nie dobrze.
Gorenflot jadł i pił za dwóch, śpiewał wesoło, a Chicot na wszystko był obojętnym.
Zaledwie zaświtało, powstał, poruszył swoje go towarzysza i obadwa wsiadłszy na swoje wierzchowce puścili się kłusem, następnie zaś galopem.
Wszystko daremnie, mułów nie było widać. Około południa; osioł i koń były wykończone Chicot udał się przy moście Villeneuve-le Roi do wynajmującego konie.
— Czy nie widziałeś — zapytał — trzech ludzi jadących na mułach, którzy powinni byli tędy rano przejeżdżać.
— Rano? nie panie — odpowiedział wynajmujący konie — zdaje mi się, że wczoraj.
— Wczoraj?
— Tak, o siódmej w wieczór.
— Widziałeś ich?
— Tak, jak zwyczajnie podróżnych.
— Nie domyślałeś się jakiego są stanu?
— Jeden zdawał się panem, drugi zaś służącym.
— To oni!... — rzekł Chicot dał mu talara, Następnie, mówił do siebie:
— Wczoraj wieczór, o siódmej, do licha! wyprzedzili mię o dwanaście godzin. Nie traćmy czasu. Odwaga!
— Słuchaj, panie Chicot — rzekł mnich — odwaga, ale pewno nie ma jej mój Panurgus.
W rzeczy samej, biedne zwierzę chwiało się na nogach i udzielało swojej słabości mnichowi.
— I twój koń nie w lepszy na stanie — rzekł Gorenflot.
Biedne zwierzę skutkiem pośpiesznego biegu, stało spocone i pieniło się okropnie.
Chicot obejrzał osła i konia i zdawał się podzielać zdanie towarzysza.
Gorenflot odetchnął, gdy nagle odezwał się Chicot:
— Mój bracie — rzekł — idzie o wielki cel.
— Zapewne dążymy doń od kilku dni — zawołał Gorenflot, którego twarz zmieniła się nim całe usłyszał zdanie.
— Musimy się rozłączyć — rzekł Chicot biorąc jak to mówią wstępnym bojem wołu za rogi.
— Ba... — odrzekł Gorenflot — zawsze żarty, dlaczego mamy się rozłączać?
— Braciszku, ty lubisz jeździć powoli.
— A! przez Boga żywego — odpowiedział Gorenflot — pędzimy jak wiatr, i ty mówisz, że jedziemy powoli; wszakeśmy pięć godzin wciąż galopowali.
— To nie dosyć. — A więc jedzmy: prędzej będziemy jechali, tem prędzej staniemy; bo sądzę, że gdzieśkolwiek będzie kres naszej podróży.
— Mój koń iść nie może i twój osioł sił nie ma.
— A więc cóż czynić?
— Pozostawimy je tutaj, a zabierzemy z powrotem.
— Więc myślisz iść na piechotę?
— Bynajmniej, pojedziemy na mułach.
— A zkąd je weźmiemy?
— Kupimy.
— Dalej więc — rzekł Gorenflot z westchnień — jeszcze tę ofiarę uczynię.
— Dobrze.
— Więc staraj się o muły.
— Wybornie, braciszku, zaczynasz się poprawiać; niech gospodarz ma staranie o moim Bayardzie i o twoim Panurgu, a ja tymczasem pójdę za mułami.
Gorenflot wcale się nie zmartwił; przez cztery dni posiadania Panurga, poznał nie przymioty, ale wady jego, z których najgłówniejszemi były: lenistwo, upór i obżarstwo.
W tym względzie, Gorenflot widział niejakie do siebie podobieństwo z Panurgiem, tylko że prócz tego, mnich był samolubem i nie tyle go bolał rozdział z rumakiem, jak myśl rozdzielenia się z Chicotem i z jego pieniędzmi.
Chicot powrócił z dwoma mułami, na których dnia tego ujechali dwadzieścia mil, tak, że wieczorem stanęli przed zajazdem i zastali tych, których gonili.
— A! — odetchnął.
— A! — powtórzył mnich.
Wprawne oko gaskończyka nie mogło poznać siodeł, ni jeźdzców, bo muły były zupełnie rozebrane, a jeźdzcy zniknęli.
Co więcej, mułów otoczyli ludzie nieznajomi i zdawali się oglądać; pomiędzy niemi był masztalerz i stajenny Franciszkanów, oglądający im nogi i uszy.
Drżenie przebiegło po ciele Chicota.
— Zbliż się do Franciszkanów — rzekł do Gorenflota — mnich z mnichem może mówić poufałej i zapytaj się, zkąd są te muły? potem spytaj, czy chcą je sprzedać i jaka ich cena? Dowiedziawszy się tego wszystkiego, powracaj.
Gorenflot chcąc zaspokoić swojego przyjaciela, pobiegł spiesznie i powrócił niedługo.
— Otóż wszystko wyjaśnione — rzekł.
— Czy wiesz gdzie jesteśmy?
— Cóż u licha! na drodze do Lyonu — odrzekł Chicot — ale mnie o co innego chodzi.
— Mówiłeś mi, że chcesz wiedzieć co się stało z właścicielami mułów.
— Tak, i...
— Ten, który zdawał się panem....
— Dobrze.
— Udał się ku Avignon drogą skróconą, jak się zdaje przez Chateau, Chinon i Privas.
— Sam?
— Jakto, sam?
— Czy sam udał się w tę drogę?
— Z lokajem.
— A drugi służący?
— W dalszą pojechał drogę.
— Ku Lyonowi?
— Ku Lyonowi.
— Wybornie. Dla czego pan udał się ku Avignon? Ja myślałem, że pojedzie do Rzymu — zastanowił się Chicot, jakby mówił do siebie — lecz pytam cię o rzeczy, o których wiedzieć nie możesz — dodał.
— Jakto nie mogę wiedzieć?
— A ty zkąd?
— Wiem, że do Avignon, bo jego Świętobliwość Grzegorz XIII-ty do Avignonu przysłał legata pełnomocnego.
— Teraz rozumiem. A muły?...
— Muły, ponieważ były zmęczone, sprzedano masztalerzowi, który chce odprzedać je Franciszkanom.
— Za ile?...
— Za piętnaście pistolów.
— A jakże dalej pojechali?...
— Na koniach, które kupili.
— Od kogo?...
— Od przechodzącego tędy kapitana.
— Na szatana!.. — zawołał Chicot — wybornym jesteś człowiekiem i od dzisiaj dopiero wiem, co wart jesteś.
Gorenflot na pięcie się wykręcił.
— Teraz — rzekł Chicot — skończ, co zacząłeś.
— Cóż mam czynić?...
Chicot zarzucił uzdeczkę na mnicha.
— Zapiać dwadzieścia pistolów Franciszkanom, i przyprowadź tu muły; zapewne ci odstąpią.
— Zapewne; a nie, to pójdę na skargę do gwardyana.
— Wybornie.
— A jak dalej pojedziemy?.. — zapytał Gorenflot.
— Na koniach.
Mnich podrapał się w głowę.
Chicot mówił:
— Dalej, dalej, mój koniuszy.
— Nie wielki zaszczyt — odrzekł Gorenflot — gdzież ciebie znajdę?..
— Na placu.
— Więc mię czekaj.
Mnich udał się do Franciszkanów, Chicot przeszedłszy wązką uliczkę, wszedł na rynek miasteczka.
W oberży, pod „Śmiałym kogutem”, zastał owego kapitana, u którego kupiono konie, pijącego wino, a zabrawszy z nim znajomość, przekonał się o tem co mu powiedział Gorenflot.
Za chwilę, taka pomiędzy niemi nastąpiła zażyłość, że z największą chęcią odstąpił naszemu trefnisiowi parę koni, za trzydzieści pięć pistolów.
Szło tylko o kupno siodeł i uzdeczek, lecz Chicot z wielką radością ujrzał powracającego mnicha, niosącego na ramieniu dwa siodła a w ręku dwie uzdeczki.
— Co to masz, bracie? — zapytał.
— Siodła i uzdeczki z mułów.
— Zatem je zatrzymałeś, przyjacielu?... — zapytał Chicot z uśmiechem.
— Jak wadzisz.
— A muły?...
— Odprzedałem.
— A zapłacono ci?
— Oto pieniądze.
I Gorenflot brząknął pieniędzmi w kieszeni.
— Na Boga! — zawołał Chicot — braciszku, ty jesteś wielkim człowiekiem.
— Tak sobie — odpowiedział Gorenflot ze skromnością.
— No, dalej do dzieła!..
— Ale mi się pić chce — odparł mnich.
— Pij, a ja będę siodłał konie; tylko pij nie wiele.
— Butelkę tylko.
— Niech będzie butelka.
— Gorenflot wypił dwie i resztę pieniędzy powrócił Chicotowi.
Już Chicot chciał pozostawić mnichowi resztę pieniędzy, lecz przyszło mu na myśl, że chcąc posiadać posłuszeństwo zacnego braciszka, trzeba go wciąż utrzymywać zawisłym. Za nim mnich postrzegł jego zamysł, wziął pieniądze i wsiadł na konia.
Gorenflot to samo uczynił z pomocą remontowego kapitana, który, jako pobożny, podtrzymał mu strzemię i w zamian za to, otrzymał duchowne błogosławieństwo.
— Na szczęście — rzekł Chicot, puszczając się galopem, konie są zdrowe.
Gorenflot widząc wieczerzę przed sobą, popędzał konia, a chociaż wprawniejszy w konnem jeżdżeniu, bo nie trzymał się grzywy i ogona, jak dawniej, pochwycił się za siodło i pędził na równi z Chicotem.
Wreszcie, ponieważ przekładał galop nad kłusa, ilekroć Chicot miarkował jazdę, on go wyprzedzał i pędził.
Szlachetne usiłowania nie bywają bezowocne i nazajutrz wieczorem, pod Chalons, Chicot ujrzał znowu Mikołaja Dawid, zawsze przebranego za lokaja i razem z nim prawie ósmego dnia po po wyjeździć z Paryża, wjechał do Lyonu.
Było to prawie w tym samym czasie, kiedy Bussy, Saint-Luc i jego żona przybyli do zamku de Meridor.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.