Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom III/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział III.
Jak Chicot i jego towarzysz stanęli w zajeździe pod Łabędziem i jak ich przyjął gospodarz.

Pan Mikołaj Dawid, przebrany za lokaja, skierował się na plac Terreaux i wybrał najlepszy zajazd, pod znakiem „Łabędzia!“.
Chicot, widząc jak zajeżdża, zatrzymał się na chwilę, aby się przekonać, czy znalazł miejsce czy tam się zatrzyma.
— Jak ci się podoba zajazd pod „Łabędziem?“ — zapytał gaskończyk swego towarzysza podróży.
— Dlaczego nie?... — odpowiedział.
— Udaj, się tam, zażądaj osobnego pokoju i powiedz, że czekasz na swego brata; ja będę się czas niejaki przechadzał i przyjdę, gdy noc zapadnie. Tymczasem, poznaj dobrze rozkład domu i czekaj na progu, abym nie błądził i do obcych łudzi nie pukał. Rozumiesz?
— Zupełnie — odrzekł Gorenflot.
— Wybierz pokój obszerny, wesoły i jeśli można przyległy pokojowi podróżnego, który dopiero co przybył; staraj się, aby okna wychodziły na ulicę nie wymieniaj mojego nazwiska i złote góry obiecuj kucharzowi.
— Z chęcią wszystko uczynię.
W rzeczy samej, ze wszystkiego wywiązał się Gorenflot.
Gdy obrał stancyą i noc zapadła, poszedł po Chicota.
Przebiegły mnich zrobił uwagę, że chociaż ich stancya na innem jest piętrze jak Dawida, przez cienką tarcicę można dziurę przewiercić, jeżeli tego potrzeba zajdzie.
Chicot słuchał z uwagą, a patrząc na słuchacza i mówcę, rzecby można, że jeden wnika w drugiego.
Skoro mnich skończył, Chicot rzekł:
— Za to wszystko godzien jesteś nagrody i dzisiaj na wieczerzę będziesz miał wino Xeros, daję ci na to słowo honoru.
— Nie znam smaku tego wina, ale musi być wyborne — odrzekł Gorenflot.
— Co u licha!... — odrzekł Chicot zajmując mieszkanie — ja ci powiadam, że za godzinę je poznasz.
Potem przywołał gospodarza.
Zarzuci ktoś może, że opowiadający ty historyę, za nadto włóczy swoich bohaterów po oberżach i zajazdach; lecz zupełnie nie jest to wina autora, że jedne z osób działających podróżują unikając gniewu króla, inne gonią za kochankami i że dla tego, jedne udają się na północ, drugie na południe.
Prócz tego w czasie, o którym mówimy, drogi były niegodziwe i długie, dla tego też musiały być zajazdy.
Nie było table d’hôte, ale karczmy, oberże i hotele.
Zajazd, w którym znajdował się Chicot, nazywano hotelem.
Przyzwany gospodarz, oświadczył, że będąc zajęty dawniej przybyłym, później dopiero spełni nowych gości żądania.
Chicot odgadł, że tym gościem był adwokat.
— Co oni z sobą mówią?... — zapytał Chicot Gorenflota.
— Czy sądzisz, że gospodarz i gość są w zmowie?
— Nie inaczej; ta figura, którąśmy spotykali i...
— Gospodarz rozmawia z człowiekiem przebranym za lokaja.
— Zapewne; ale on zmienił odzież na czarne ubranie.
— Tem widoczniej, że gospodarz do intrygi należy.
— Czy chcesz — zapytał Gorenflot — abym wybadał jego żonę?
— Wolę, żebyś się przeszedł po mieście.
— A wieczerza?... — zagadnął Gorenflot.
— Przygotuję tymczasem; a na drogę, masz talara.
Gorenflot przyjął talara z wdzięcznością.
Wyszedł więc, podkasawszy habit i schowawszy pieniądz do kieszeni.
Zaledwie Gorenflot opuścił pokój, aliści Chicot dużym gwoździem zrobił dziurę w podłodze, przez którą chociaż nie mógł dokładnie widzieć, mógł słyszeć doskonale.
Dostrzegł też i Mikołaja Dawida i gospodarza, jak z sobą rozmawiali.
Z prowadzonej rozmowy, Chicot usłyszał, że Dawid z wielką wiernością oświadcza nie dla króla i mówi o posłannictwie powiorzonem mu przez pana de Morvilliers.
Gospodarz słuchał z uwagą, i uszanowaniem; jednak można go było posądzać o obojętność, bo mało odpowiadał, a nawet przy wymawianiu niektórych wyrazów, znać było głęboką ironię.
— Ha!... — rzekł Chicot — czyby i gospodarz do Ligi miał należeć? przekonam ja się o tem.
Ponieważ nic ważnego nie działo się w pokoju Dawida, Chicot cierpliwie czekał przybycia gospodarza.
Drzwi się nakoniec otwarły.
Gospodarz wszedł z czapką w ręku, zawsze jednak zachował filuterną minę, taką samą jak w rozmowie z adwokatem.
— Siadaj pan — rzekł Chicot — i zanim do czegoś ważniejszego przystąpimy, posłuchaj mojej historyi.
Gospodarz zdawał się być niezadowolony z przemowy i skinieniem głowy dał znak, że nie usiądzie.
— Jak ci się podoba — rzekł Chicot.
Gospodarz skinął znów głową.
— Pan widziałeś mnie z zakonnikiem — mówił Chicot.
— Tak — odrzekł gospodarz.
— Ciszej, tego nie trzeba rozgłaszać; ten mnich jest wypędzony z klasztoru.
— Czyżby to był hugonota przebrany?
Chicot przybrał wyraz obrażonego.
— Hugonota! kto tu mówi o hugonotach? Wiedz, że ten mnich jest moim krewnym, a ja w mojej familii nie mam hugonotów. Powinieneś się pan wstydzić tego, co powiedziałeś.
— Ależ to widoczna, mój panie — odparł gospodarz.
— Panie gospodarzu, nigdy w mojej rodzinie nie było hugonoty. Ten mnich, przeciwnie, jest najzaciętszym nieprzyjacielem hugonotów, tak dalece, że popadł w niełaskę króla Henryka IH-go, który jak wiesz wspiera ich...
Gospodarz zdawał się wchodzić w położenie Gorenflota.
— Ciszej — rzekł kładąc palec na usta.
— Dla czego? czy tu czasem nie ma stronników królewskich?
— Lękam się tego — odrzekł gospodarz kiwając głową — nad nami mieszka podróżny...
— Taką rzeczą, musiemy uciekać, bo jak mówiłem, mój brat...
— Gdzież się udacie?
— Mamy dwa, albo trzy miejsca, wyznaczone przez pana La Hurièra.
— Jakto! więc go pan znasz?
— Ciszej! poznaliśmy się w dzień świętego Bartłomieja.
— Widzę, że pan i jego brat jesteście ludźmi świętemi; i ja znam pana La Hurièra. Nawet miałem chęć kupując ten hotel, jego imię jako znak zawiesić, na dowód przychylności; lecz, że hotel miał od dawna znak „Łabędzia” z krzyżem, lękałem się, aby nie stracił na dochodach. I cóż takiego pański brat uczynił?
— Był tak nierozsądnym, że mówił przeciwko hugonotom; mowa jego wielu słuchaczy zapaliła i dlatego, Jego królewska mość chciał go uwięzić.
— A wtedy?... — zapytał gospodarz z żywym interesem.
— Wziąłem go z sobą — odpowiedział Chicot.
— Dobrze pan uczyniłeś.
— Gwizyusz przyrzekł go wspierać.
— Jakto! Gwizyusz, wielki Gwizyusz?
— Nie inaczej.
— Kiedy tak — mówił gospodarz — skoro pan znasz Gwizyusza, znasz i to zapewne...
I ręką zrobił znak, po którym się poznawali należący do Ligi.
Chicot w czasie swojego pobytu w Klasztorze świętej Genowefy, widział wielekroć ten znak i wiedział jak nań odpowiadać.
— A pan znasz to?... — zapytał.
I zrobił znak ręką.
— Kiedy tak — rzekł gospodarz z zupełną przychylnością, jesteś pan jakby u siebie — dom mój uważaj za własny a mnie, za przyjaciela i brata. Jeżeli nawet potrzebujesz pieniędzy...
Zamiast odpowiedzi, Chicot pokazał sakiewkę, która chociaż nieco wypróżniona, przedstawiała jednak znaczną objętość.
Widok kieski zaokrąglonej zawsze jest miły, nawet temu, który nam swoję ofiaruje pomoc, bo jego dobre chęci nie tracą wagi a nie ma potrzeby własnych naruszać funduszów.
— Dobrze — rzekł gospodarz.
— Co więcej powiem jeszcze — dodał Chicot — aby cię zupełnie uspokoić: jeździmy za rozszerzeniem wiary i Święta jedność wyznaczyła nam na ten cel fundusze. Wskaż nam więc miejsce, gdzie bezpieczni być możemy.
— Nigdzie, tylko tutaj bezpieczni być możecie; ja wam za to ręczę.
— Lecz dopiero co mówiłeś o twoim gościu...
— Życzę mu, aby był spokojnym, bo jak tylko się przekonam, że nas podgląda, każę mu się wyprowadzić.
— Wszak pańskie nazwisko Bernouillet? — zapytał Chicot.
— Moje własne, znane pomiędzy wiernymi jeżeli nie w stolicy, to na prowincyi. Powiedz pan jedno słowo, a natychmiast każę mu się wynosić.
— Dla czego? — zapytał Chicot — pozostaw go pan w spokoju, lepiej mieć blisko nieprzyjaciela, bo łatwiej widzieć co robi.
— Prawda, prawda — odrzekł Bernouillet z podziwieniem.
— Zkąd pan wiesz jednak, że ten człowiek jest naszym nieprzyjacielem? mówię naszym — dodał gaskończyk z czułym uśmiechem — bo widzę, że braćmi jesteśmy.
— Tak, zapewne; ale ja sądzę...
— Powiedz pan.
— Naprzód, przybył za lokaja przebrany, następnie, wdział jakąś adwokacką odzież; myślę, że on nie jest tym, ani owym, albowiem widziałem pod płaszczem, który rzucił na krzesło, ogromny rapir. Prócz tego, mówił o królu, jak mało kto mówi, i w końcu prawił mi o posłannictwie pana de Morvilliers, który jak wiemy, jest ministrem Nabuchodonozora.
— Ja go nazywam Herodem.
— A ja Sardanapalem.
— Brawo.
— Widzę, że się rozumiemy — rzekł gospodarz.
— Kiedy tak, więc zostaję u ciebie — mówił Chicot.
— Bardzo dobrze.
— Lecz ani słowa o moim krewnym.
— Boże uchowaj!
— Ani o mnie.
— Za kogóż mię pan bierzesz? Ale ciszej, ktoś idzie.
Gorenflot ukazał się na progu.
— To on! szanowny człowiek! — zawołał gospodarz.
I odszedłszy do mnicha, zrobił znak należących do Ligi.
Znak ten zadziwił i strwożył Gorenflota zarazem.
— Odpowiedz, bracie — rzekł Chicot — nasz gospodarz wie o wszystkiem i do nas należy.
— Jakto, do nas należy? — zapytał Gorenflot.
— Należę do Ligi — rzekł Bernouillet półgłosom.
— Możesz więc odpowiedzieć.
Gorenflot uczynił znak, który uradował gospodarza.
— Ale — rzekł mnich, pragnąc zmienić przedmiot rozmowy — obiecano mi wina z Xeres.
— Wino z Xeres, Malaga, Alicante, cała moja piwnica zacny bracie, jest na twoje rozkazy.
Gorenflot spojrzał najprzód na gospodarza, następnie na Chicota, w końcu w górę.
Nie pojmował co się święci; ale tak gościnnego przyjęcia nie mógł przypisać pokorze zakonnej.
Trzy dni z kolei raczył się winom: pierwszego dnia pił Xeres, drugiego Malagę, a trzeciego Alicanto; powtarzał przecież, że najlepiej lubi burgundzkie i Chambertin.
Tymczasem Chicot nie wychodził ze swego mieszkania i od rana do wieczora pilnował adwokata, Mikołaja Dawid.
Gospodarz przypisywał to obecności mniemanego rojalisty i wysilał się na tysiące dlań nieprzyjemności.
Mikołaj Dawid, który naznaczył miejsce spotkania Piotrowi de Gondy w hotelu pod znakiem łabędzia, nie chciał zmieniać mieszkania i zdawał się być nieczułym na wszystko.
Skoro tylko Bernouillet zamknął drzwi za sobą, Chicot udał się do swojej dziury, skąd przedstawił mu się widok, rozweselający jego samotność.
Dawid, nazajutrz po swoim przyjeździe, widząc niechęć gospodarza, odezwał się grożąc mu pięścią:
— Za pięć, albo sześć dni, za wszystko mi głupcze odpowiesz.
Chicot z tych wyrazów domyślał się, że Mikołaj nie opuści zajazdu, aż otrzyma odpowiedź legata.
Siódmego dnia, skoro gospodarz nalegał aby Dawid ustąpił z mieszkania, mówiąc, że go bardzo potrzebuje, lokator zachorował.
Gospodarz doniósł o tem Chicotowi.
— Dobrze, dobrze — rzekł Chicot zacierając ręce — kto wie czy przyjaciel Heroda nie wyniesie się na pole Elizejskie.
— Być może — odpowiedział gospodarz.
— Straszną ma gorączkę, z łóżka się zrywa, a prócz tego, je jak wilk i silny, że o mało mnie nie udusił; doktorzy nic tego pojąć nie mogą.
Chicot zamyślił się.
— Czy go pan widziałeś? — zapytał.
— Naturalnie, skoro mówię, że chciał mię udusić.
— Jakże wyglądał?...
— Był blady i krzyczał jak opętany.
— A co krzyczał?...
— Strzeźcie króla!... brońcie króla!..
— A!... nikczemnik!..
— Potem mówił, że czeka na pewnego mężczyznę z Avignonu i że go pragnie widzieć przed śmiercią.
— Patrzaj — rzekł Chicot — wszak mówi o Avignonie?...
— Co chwila...
— Daj go katu!..
— Byłoby śmiesznem, gdyby umarł.
— Zapewne; nie życzę sobie jednak, aby umarł przed przybyciem owego jegomości z Avignonu.
— Dlaczego?... czem prędzej umrze, tem prędzej nas od swojej obecności uwolni.
— Ale ja niechcę, aby ciało i dusza razem ginęły; może ten człowiek z Avignonu ma go wyspowiadać?
— Może to tylko gorączkowe urojenie, a on na nikogo nie czeka.
— Kto wie?... — odparł Chicot.
— Pan dobrym jesteś chrześcianiaem, zakończył gospodarz.
— Pismo Święte naucza: za złe, płać dobrem.
Gospodarz oddalił się.
Gorenflot, wolny od zatrudnień i trosk, zaczął tyć tak okropnie, że w ośm dni, schody trzeszczały pod nim i zdawały się być za wązkie.
Ani Dawid, ani Liga, nawet sam klasztor nie przeszły mu przez głowę, tylko wino burgundzkie znaczny odbyt miało, a gospodarz hotelu powtarzał:
— Ten gruby ojciec, to musi być żyjącym potokiem wymowy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.