Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom IV/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIV.
Zamiary księcia Andegaweńskiego.

Przy bramie książęcego pałacu, Bussy napotkał człowieka szczerego, wesołego i wiernego, o którym myślał, że jest o ośmdziesiąt mil oddalony.
— A! to ty, Remy! — rzekł z radością.
— Ja, panie.
— Miałem pisać, żebyś do mnie przyjechał.
— Czy tak?..
— Słowo honoru.
— Kiedy tak, to w sam czas przybywam; lękałem się obrazić pana.
— Czem miałbyś obrazić?...
— Przybyciem bez twojego pozwolenia. Do wiedziałem się, że Jego książęca mość uciekł z Luwru i udał się do swojej prowincyi; przypomniałem sobie, że i pan udałeś się do Angers a spodziewając się wojny domowej, liczyłem, że dosyć będzie ran do opatrywania, więc chcąc bliźnim moim pomoc przynieść, przybyłem.
— Dobrze zrobiłeś, ciebie tylko m brakowało.
— Jak się miewa Gertruda?
Bussy uśmiechnął się.
— Dowiem się od Dyany — odpowiedział.
— A ja za to dowiem się od niej, jak się miewa pani de Monsoreau.
— Wybornie; jakże mię odszukałeś?
— Naprzód, pytałem gdzie jest pałac książęcy, a gdy mi wskazano, zaprowadziłem konia do stajni, gdzie poznałem pańskiego wierzchowca.
— Prawda; książę zajeździł swojego, darowałem mu zatem Rolanda.
— Jak uważam, pan jesteś księciem a książę twoim sługą.
— Nie wynoś mię zbyt wysoko, bo wkrótce przekonasz się, jak Jego książęca mość mieszka.
To mówiąc wprowadził Remego do małego domku, przy wałach.
— Na honor — rzekł Bussy — oto pałac gdzie możesz spleśnieć i udusić się w dodatku.
— Mniejsza o to; wiesz pan, że mało potrzebuję miejsca, a jako strudzony, usnę nawet stojący.
Dwaj przyjaciele, bo Bussy uważał Remego za przyjaciela, a nie za sługę, rozdzielili się.
Bussy podwójnie uradowany, zasnął wybornie.
Książę chcąc usnąć prosił, aby strzelać przestano; co zaś do dzwonów, te już od dawna umilkły, dzięki uraczeniu się trunkiem dzwonników.
Bussy wstał bardzo rano i wybiegł z zamku, aby się z Remym zobaczyć; następnie, postanowił czekać przebudzenia się księcia.
Książę wstał; ale rzekłbyś, że jak brat jego Henryk III-ci, spał w masce; Bussy miał w pogotowiu katalog rzeczy najpotrzebniejszych księciu.
Naprzód, przechadzkę za murami, dla poznania warowni miejscowych.
Powtóre, przegląd uzbrojenia mieszkańców; potrzecie, zwiedzenie arsenału i zaopatrzenie magazynów.
W ostatku, nałożenie podatku dla napełnienia kufrów Jego książęcej mości.
Prócz tego, korespondencye.
O ostatnim przedmiocie nie wiele Bussy myślał, bo książę Andegaweński lubił przysłowie: „Scipta manent“.
Uzbrojony przeciw złym myślom księcia, chciał coś z jego oczów wyczytać, ale na próżno.
— A! to ty?... — rzekł książę.
— Tak, Mości książę; nie mogłem spać myśląc o interesach Waszej książęcej mości. Od czegóż zaczniemy? Chociażby zapolować — cicho mówił Bussy — zupełnie zapomniałem o tem zatrudnieniu.
— Jakto!... — odrzekł książę — mówisz, że myślałeś noc całą o moich interesach, a teraz polowanie mi radzisz?
— Prawda, przytem psów nie mamy.
— Ani wielkiego łowczego.
— Jabym polowanie znalazł przyjemniejszem bez niego.
— Ja zaś bez niego obejść się nie mogę.
Książę wymówił te wyrazy znacząco.
Bussy to zauważył.
— Ten człowiek — rzekł — ma swoję wartość.
Książę uśmiechnął się.
— Rozumiem ten uśmiech — rzekł Bussy, zdaleka od Monsoreau!
— Ty go nie lubisz?... — zapytał książę.
— Monsoreau?
— Tak, lecz za co; że mnie jest przychylny?
— Bardzo go żałuję.
— Cóż to ma znaczyć?
— Bo im go wyżej Mość: książę wyniesiesz, tem spadom okropniej.
— Widzę, że w dobrym jesteś humorze.
— Ja?
— Tak; kiedy jesteś w dobrym humorze, to zwyczajny twój styl mówienia. Mniejsza o to, ja utrzymuję, że Monsoreau będzie mi tu użyteczny.
— W czem?
— Ma dobra w tej okolicy.
— On?
— On, czy jego żona.
Bussy przygryzł usta; książę znowu skierował rozmowę na ten sam przedmiot.
— Meridor — rzekł — jest o trzy mila od Angcrs, alboż nie wiesz o tem, ty, który mi przyprowadziłeś starego barona.
— Prawda — odrzekł Bussy — przyprowadziłem go, bo się czepił mojego płaszcza, którego nie chcąc uciąć poły, jak święty Marcin, musiałem go przywieść przed Waszą książęcą mość. Ale mimo tego, na nic się wszystko nie zdało.
— Słuchaj — rzekł książę — mam myśl jednę.
— Do licha!... — pomruknął Bussy zawsze lękający się myśli księcia.
— Tak... Monsoreau ma pierwszą nad tobą korzyść, ja ci dam drugą.
— Jakto rozumiesz, Mości książę?
— Rzecz bardzo prosta; ty mnie znasz Bussy.
— Mam to nieszczęście.
— Wiem, że jesteś człowiekiem, który nie umie przebaczać.
— Jak się zdarzy.
Książę uśmiechnął się jeszcze złośliwiej jak pierwej, przygryzł usta i kiwnął głową.
— Mów jaśniej, Mości książę — rzekł Bussy.
— Chętnie. Wielki łowczy pozbawił mię kobiety, którą kochałem, aby się z nią ożenić, teraz ja go pozbawię żony, a zrobię z niej moją kochankę.
Bussy chciał się uśmiechnąć, ale się tylko wykrzywił.
— Pozbawić żony!... — wyjąkał.
— Nic łatwiejszego — mówił książę — jego żona powróciła do dóbr swoich, nienawidzi, jak mi mówiłeś męża i zapewnie mnie przeniesie nad niego, osobliwie, gdy jej przyrzeknę...
— Co jej przyrzekniesz Mości książę?
— Uwolnić od niego.
— Bussy chciał zawołać: a czemuż dawniej tego nie uczyniłeś?
Jednak zdołał się wstrzymać.
— Czy uczynisz to Mości książę?... — rzekł.
— Zobaczysz. Tymczasem złożę wizytę w Meridor.
— Będziesz śmiał?
— Dlaczego nie?
— Po zupełnem odmówieniu żądaniu barona?
— Mam doskonałą wymówkę.
— Ciekawym zkąd ją wziąłeś?
— Zobaczysz. Powiem mu: „nie mogłem zerwać tego małżeństwa, albowiem Monsoreau wiedział, że obadwa należymy do Ligi i mógł nas obudwu zgubić.“
— Wasza książęcą mość to wynalazłeś?
— Nie ze wszystkiem.
— Kiedy tak, rozumiem.
— Rozumiesz?... — rzekł książę nie pojmując Bussego.
— Tak.
— Dam mu poznać, że tym sposobem ocaliłem mu życie.
— Wybornie!...
— Nie prawda?ż... Bussy, wyjrzyj oknem.
— Po co?..
— Wyjrzyj, proszę cię.
— Bobrze.
— Jaki czas?
— Muszę przyznać, że piękny.
— A więc kaź osiodłać konie, pojedziemy do Meridor.
— Czy znasz drogę, Mości książę?
Bussy od kwadransa grając komiczną rolę Maskarilla, udał, że wychodzi.
— Za pozwoleniem, Mości książę — rzekł znowu — wiele koni rozkażesz siodłać?
— Cztery, pięć, wiele ci się podoba.
— Jeźli oddajesz do mojej woli, Mości książę, rozkażę sto...
— A to na co?
— Aby wrazie potrzeby, mieć się czem bronić.
Książę zadrżał.
— W razie potrzeby? — zapytał.
— Nie inaczej; w tej prowincyi dużo jest lasów i nic dziwnego by nie było, gdybyśmy wpadli w zasadzkę.
— Jakto!... myślisz...
— Mości książę, prawdziwa odwaga jest także przezorną.
Książę zamyślił się.
— Więc rozkażę sto pięćdziesiąt....
I powtórnie ku drzwiom postąpił.
— Zatrzymaj się! — zawołał książę.
— Dlaczego?
— Czyśmy bezpieczni w Angers?
— Miasto choć nie warowne, ale dobrze strzeżone.
— Zapewne, ale może być źle; jakkolwiek jesteś waleczny, wszędzie na raz być nie możesz.
— Nieinaczej.
— Ponieważ nie jestem bezpieczny w mieście, ponieważ sam Bussy powątpiewa...
— Ja nie powątpiewam, ale...
— Jakkolwiek bądź, ale zabezpieczyć się trzeba.
— Masz słuszność, Mości książę.
— Trzeba opatrzyć zamek i wzmocnić okopy.
— Przedewszystkiem okopy... i...
Bussy nie przyzwyczajony lękać się, nie znalazł wyrazów na objawienie trwogi.
— Prócz tego, inne mam myśli.
— — Jak uważam, płodny poranek dzisiejszy.
— Chcę tu mieszkańców Meridor sprowadzić.
— Dziwne masz dzisiaj myśli, Mości książę!... Tymczasem przejrzyj zamek.
Książę przywołał ludzi; Byssy się oddalił.
Napotkał Haudouina, a właśnie jego szukał.
Zaprowadził go do gabinetu księcia, napisał małą karteczkę, uwinął bukiet, ukrył ją w nim; następnie przeszedł do stajni, osiodłał Rolanda i kazał Remyemu jechać.
Wyprowadziwszy go za miasto, jak Aman Mardocheusza, wskazał mu ścieszkę.
— Tędy puść Rolanda — rzekł — na końcu ścieszki znajdziesz lasek, dalej park; gdzie się Roland zatrzyma, tam rzucisz bukiet.
Na kartce było napisane:
„Ten, którego się spodziewasz, nie przybędzie, bo ten, którego się nie spodziewasz, przybył. Resztę sercem odgadnij”.
Remy puścił Rolanda i galopem ruszył ku Meridor.
Bussy powrócił do pałacu i zastał już księcia ubranego.
Co do Remyego, była to czynność półgodzinna.
Pędzony jak wiatrem, przebywał łąki, pola strumienie, wzgórza i doliny, w końcu, zatrzymał się przed murem, w którym zrobiony wyłom, zakryty był bluszczem.
Remy wspiął się na strzemionach, obejrzał bilecik w bukiecie i westchnąwszy ciężko, bukiet za mur przerzucił.
Lekki krzyk za murem, dał mu poznać, że bukiet doszedł swojego przeznaczenia.
Remy nie miał nic więcej do czynienia, bo mu nie kazano przywozić odpowiedzi.
Odwrócił konia, spiął ostrogą i pojechał zwyczajnym krokiem.
W trzydzieści minut, koń znalazł się na swojem miejscu, przed żłobem pełnym owsa i drabinką pełną siana.
Bussy zamek z księciem przeglądał.
Remy znalazł ich oglądających podziemie prowadzące do studni.
— A co — zapytał posłańca — coś widział? coś słyszał?..
— Widziałem mur... słyszałem krzyk... — odpowiedział Remy z lakonizmem spartańskim.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.