Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom V/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pozostawmy dwóch przyjaciół, dążących do szynku pod „Róg obfitości”, dokąd Chicot, jak sobie przypominamy, prowadził zawsze mnicha, gdy miał co ważnego zakomunikować, a powróćmy do pana de Monsoreau, niesionego w lektyce do Paryża i do pana de Bussy, udającego się tą samą drogą.
Nietylko snadno jest konnemu dopędzić idących pieszo, ale nawet może czasem ich przegonić.
Przytrafiło się tak samo i Bussemu, Było to przy końcu maja i upał w południe był nieznośny. Pan de Monsoreau rozkazał wypocząć w lasku, przez który szła droga, że zaś pragnął, aby jak można najpóźniej książę Andegaweński dowiedział się o jego wyjeździe, polecił wszystkim składającym jego orszak, ukryć się także w cieniu przed upałem.
Konie były obładowane żywnością tak, iż bez obcej pomocy, można było znaleźć posiłek.
Tymczasem, Bussy przejechał.
Ale Bussy, jadąc pytał się ciągle o jeźdnych i o lektykę, niesioną przez wieśniaków.
Aż do wsi Durtal otrzymywał zaspakajające odpowiedzi. Przekonany więc, że Dyana jest z mężem, puścił wolno konia, co chwila podnosząc się na strzemionach, aby dojrzeć tych, za którymi jechał.
Mimo całej baczności stracił ślad bardzo prędko; podróżni jakich napotykał, nikogo nie widzieli, dopiero przybywszy do pierwszych domów wioski Fleche, przekonał się, że wyprzedził pana de Monsoreau.
Przypomniał sobie wtedy mały lasek i odgadł znaczenie słyszanego rżenia koni.
Zrobił natychmiast postanowienie zatrzymania się w najgorszym zajeździć wioski.
Opatrzył konia, o którego więcej dbał jak sam o siebie i stanął przy oknie, ukryty za kawałkiem płótna, służącego za firankę.
To najwięcej skłoniło Bussego do obrania tego stanowiska, że właśnie licha oberża położoną była wprost najlepszego zajazdu, w którym spodziewał się, że pan de Monsoreau zatrzyma się na odpoczynek.
Bussy zgadł dobrze.
Około czwartej po południu zobaczył laufra zatrzymującego się przed zajazdem.
W pól godziny, orszak się ukazał.
Składał się z osób następujących: hrabiego, hrabiny, Remyego i Gertrudy.
Prócz tego, z ośmiu ludzi niosących lektykę, którzy się co pięć mil zmieniali.
Laufer miał zleconem postarać się o zmianę ludzi niosących lektykę.
Tym sposobem, rodzaj ten podróżowania, chociaż nie zwyczajny, nie był utrudzającym i powolnym.
Osoby główne weszły do zajazdu; Dyana pozostała w tyle i zdawało się Bussemu, że oglądała się w około.
Bussy chciał się ukazać, lecz opanował chęć gwałtowną.
Noc zapadła.
Bussy spodziewał się, że Remy wyjdzie i że Dyana ukaże się w oknie.
Odziany płaszczem wyszedł i stanął na czatach.
Czekał aż do dziewiątej.
O tej godzinie laufer wyjechał.
W pięć minut potem, ośmiu ludzi weszło do zajazdu.
— Pojadą w nocy!... — rzekł Bussy do siebie. Wyborną myśl ma pan de Monsoreau.
W rzeczy samej, domysł ten wszystko stwierdzało; noc była piękna, niebo gwiazd pełne a lekki wietrzyk powietrze odświeżał.
Lektyka wyszła pierwsza.
Za nią wyjechała konno Dyana, a za nią Remy i Gertruda.
Dyana uważnie spojrzała dokoła, lecz właśnie w tej chwili hrabia ją przywołał, więc zbliżyła się do lektyki.
Czterech ludzi zapaliło pochodnie i szło po bokach drogi.
— Gdybym ja sam zarządzał podróżą — mówił Bussy do siebie — lepiejbym nie urządził.
Powrócił do zajazdu, osiodłał konia i pośpieszył za orszakiem.
Tym razem pochodnie oświecały mu drogę i nie miał potrzeby lękać się zbłądzenia.
Monsoreau ani na chwilę nie pozwalał Dyanie oddalać się od siebie.
Rozmawiał z nią.
Zwiedzanie cieplarni było przedmiotem licznych, a uszczypliwych pytań.
Remy i Gertruda w złym byli humorze, albo raczej Remy marzył, a Gertruda była smutną.
Przyczyna tego łatwa do wytłumaczenia.
Remy nie potrzebował kochać się w Gertrudzie, skoro Dyana sprzyjała Bussemu.
Tak postępował orszak, gdy Bussy, jadący za nim, chciał o sobie dać znać Remyemu, za pomocą srebrnej piszczałki, używanej do przyzywania służących w pałacu przy ulicy Grenelle.
Głos jej był donośny i przeraźliwy.
Rozlegał się on po wszystkich pokojach i zwoływał służących i wszystkie zwierzęta do pana.
Mówimy zwierzęta, bo Bussy, jak wszyscy ludzie silni, lubił układać brytany, konie i sokoły.
Na głos tej piszczałki, psy rwały się na łańcuchach, konie w stajni, sokoły na grzędach.
Remy zaraz ją poznał. Dyana zadrżała i spojrzała na lekarza, który dał jej znak twierdzący.
Następnie przesunął się na lewo i rzek1 cicho:
— To on!
— Kto mówi z tobą?... — zapytał Monsoreau.
— Ze mną?
— Tak jest; widziałem cień i słyszałem glos.
— To Remy — odpowiedziała Dyana — czy i o niego jesteś zazdrosny?
— Bynajmniej, ale lubię słuchać głośnej rozmowy, to mnie bawi.
— Są jednak rzeczy, o których nie można mówić przy panu hrabi — przerwafa Gertruda, przychodząc pani na pomoc.
— Dla czego?
— Z dwóch przyczyn.
— Z jakich?
— Bo można mówić o rzeczach, które nie obchodzą pana hrabiego, albo też za bardzo go znów obchodzą.
— A jakąż była ta, o której Remy mówił?
— Bardzo obchodząca pana hrabiego.
— Co mówiłeś, Ramy? chcę wiedzieć.
— Mówiłem, panie hrabio, że jeżeli tak będziesz postępował jak dotąd, pewno do Paryża nie dojedziesz.
Przy jasnem świetle pochodni, widać było twarz pana de Monsoreau bledszą prawie od trupa.
Dyana drżała i zamyślona, nic nie mówiła.
— Czeka cię w tyle — rzekł głosem stłumionym Remy do Dyany — zwolnij pani bieg konia, a połączy się z tobą.
Remy mówił tak cicho, że Monsoreau chyba szmer mógł słyszeć.
Z wysileniem odwrócił się i zobaczył Dyanę jadącą za sobą.
— Jeszcze jedno podobne poruszenie — mówił Remy — a za nic nie ręczę.
Od niejakiego czasu, Dyana nabrała odwagi.
Miłość rodzi śmiałość, która często lubi przestępować granice rozsądku; skierowała więc konia i czekała.
W tej chwili, Remy zsiadł z konia, oddał cugle Gertrudzie i zbliżył się do lektyki.
— Zobaczmy puls — rzekł — ręczę, że jest gorączka.
W pięć minut Bussy był przy Dyanie.
Młodzi ludzie nie potrzebowali mówić dla zrozumienia się, przez kilka chwil, ściskali się tylko.
— Widzisz — rzekł Bussy pierwszy przerywając milczenie, jedziesz, więc i ja za tobą dążę.
— O! jak moje dni byłyby szczęśliwe, jak noce przyjemne, gdybym zawsze była przy tobie.
— Ale w dzień, widzianoby nas.
— Nie, ty nie będziesz jechał zdaleka, a ja na ciebie będę patrzyła, Ludwiku. Na zakrętach drogi, na szczytach wzgórz, twoje pióro, twoja chustka przypomni mi ciebie i szmerem przyniesie mi wyrazy miłości twojej. Kiedy noc zapadnie, kiedy mgła zstąpi na pola, niech widzę twój cień, a będę szczęśliwą.
— Mów, mów najukochańsza Dyano; ty nie wiesz, ile jest muzyki w głosie twoim.
— Skoro będziemy nocą jechali, a to będzie często, bo Remy mówi, że świeże powietrze dobre jest na rany, kiedy będziemy nocą jechali, ja będę zostawała w tyle, abym cię kiedy niekiedy uścisnęła i opowiedziała, com przez dzień myślała.
— Jakże cię kocham!... — mówił Bussy.
— Przekonaj się — mówiła Dyana — jak nasze dusze muszą być z sobą połączone, kiedy nawet w oddaleniu myślą o sobie; jesteśmy szczęśliwi...
— Tak, tak, widzieć cię, przycisnąć do serca...
Konie zbliżyły się do siebie i pieszcząc pyskami, wprawiały w dźwięk srebrne wędzidła. Kochankowie zapomnieli o całym świecie.
Nagle rozległ się głos, na który zadrżała Dyana z bojaźni, a Bussy z gniewu.
— Dyano, Dyano, gdzie jesteś?... — wołał ten sam głos. Dyano, odpowiedz.
Krzyk przebiegał powietrze, jak śmiertelne wyzwanie.
— To on! to on! zapomniałam o nim — mówiła Dyana. O słodki śnie! o przykre przebudzenie!
— Słuchaj!... — mówił Bussy — słuchaj Dyano, jesteśmy razem, powiedz jeden wyraz, a nic cię nie rozdzieli odemnie. Dyano, uciekajmy. Kto nam uciec zabroni? przed nami przestrzeń bez granic, szczęście i swoboda. Jeden wyraz, a będziesz dla niego straconą na wieki.
Młodzieniec lekko ją przytrzymywał.
— A mój ojciec?... — rzekła Dyana.
— Skoro się baron dowie, że cię kocham...
— Ojciec! ojciec! co mówisz?
Ten jeden wyraz przywołał ich do przytomności.
— Nie chcę gwałtu, droga Dyano — rzekł Bussy. Rozkaż, a wszystko wykonam.
— Słuchaj — mówiła Dyana wznosząc rękę — nasze przeznaczenie jest tam! bądźmy silniejsi od szatana, który nas prześladuje; nie lękaj się i wierzaj mi, że umiem kochać.
— Trzeba nam się rozłączyć! o! Boże!... — mówił Bussy.
— Hrabino, hrabino!... — krzyknął głos — odezwij się, albo wyskoczę z tej przeklętej lektyki.
— Bądź zdrów; on gotów uczynić co mówi i zabić się.
— Ty go żałujesz?
— Zazdrośniku!... — odrzekła Dyana z czarującym uśmiechem.
Bussy puścił ją.
Dwoma skokami konia, Dyana była przy lektyce i znalazła hrabiego na wpół omdlałym.
— Stój! stój! wołał.
— Oszalał! nie stawać — mówił Remy — kiedy chce się zabić, niech się zabija.
Lektyka szła dalej.
— Czego pan krzyczy?... — mówiła Gertruda — pani hrabina jest tutaj. Pójdź pani i odezwij się, widać dostał obłąkania.
Djana nie mówiąc słowa, wjechała w krąg światła roztoczonego przez pochodnie.
— A! gdzie byłaś?... — mówił osłabiony Monsoreau.
— Gdzie miałam być? jechałam za panem.
— Przy mnie jedź, przy mnie, nie opuszczaj mnie.
Dyana nie miała teraz przyczyny być w tyle.
Bussy jechał za nią i gdyby było jaśniej mogłaby go widzieć.
Przybyli na spoczynek.
Monsoreau po kilku godzinach chciał jechać.
Spieszył się nie do Paryża, ale żeby być dalej od Angers.
Kiedy niekiedy scena opisana przez nas powtarzała się.
Remy mówił cicho:
— Niech pęknie ze złości, a sława lekarza musi zostać sławą...
Monsoreau nie umarł; w dziesięć dni przybył do Paryża i miał się daleko lepiej.
Remy był zdolnym lekarzem, nawet zdolniejszym, niż sobie sam życzył.
Przez dziesięć dni podróży, Dyana uśmierzała dumny charakter Bussego.
— Skłoniła go do bywania w ich domu i do okazywania przyjaźni, której mąż jej pragnął.
Pozór wizyt był bardzo prosty; troska o zdrowie hrabiego.
Remy kurował męża i oddawał listy żonie.
— Jestem zarazem Eskulapem i Merkurym — mówił do siebie.