<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Pantera Południa
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V
OCALENIE

Podczas, gdy do piramidy zbliżało się coraz bardziej niebezpieczeństwo walki, czwórka naszych jeńców siedziała w jej wnętrzu i rozważała sposoby ratunku. Uwięzieni liczyli na Sternaua. Tymczasem już dwie noce minęły, co w ich warunkach równało się niemal wieczności. Woda była prawie na wyczerpaniu, pożywienia nie mogło starczyć na długo, trupy Pardera i strażnika wydawały odór nieznośny, ze studni zaś rozlegały się w regularnych odstępach czasu obłąkane ryki, lub wstrząsające jęki Verdoji. Indjanka Karja panowała nad sobą, lecz Emma napróżno walczyła z trwogą. Nie wierzyła już w możliwość ratunku. Mógł przyjść tylko z zewnątrz, a któż go miał przynieść? Wnętrze piramidy było tajemnicą, a ci którzy ją znali, teraz leżeli martwi, albo też wili się w nieludzkich bólach na dnie studni.
Emma złożyła ręce.
— Matko Boska, módl się za nami w tej strasznej godzinie. Nie pozwól nam zginąć w okrutnej ciemnicy. Daj nam ujrzeć światło dnia. Będę wielbiła Twą dobroć, póki życia mego!
Kapitan Unger milczał, Mariano zaś ujął rękę Emmy i zaczął prosić:
— Niech pani nie traci otuchy! Sternau wie, co nas czeka ze strony Verdoji i Pardera, więc dołoży starań, byle nas tylko odnaleźć i uratować.
— Któż mu powie, że tutaj jesteśmy? — Bóg się nad nami ulituje. Sternau znajdzie nas; wierzę w to święcie.
— A jeżeli jemu samemu przytrafi się jakie nieszczęście?
— Nie stanie mu się nic złego. Wie, co by to dla nas znaczyło, więc będzie ostrożny. Może właśnie ta ostrożność jest przyczyną zwłoki. Minęły zaledwie dwa dni; może teraz dopiero znalazł się w tej okolicy. Zapewne szuka śladów. Ah, zdaje mi się... Słuchajcie!
Wytężyli słuch; nic jednak ich nie dobiegło.
— Co to być miało? — zapytała Emma.
— Zdawało mi się, że słyszę jakiś łomot, jakgdyby grzmot daleki.
— To było złudzenie, sennor. Żaden głos z zewnątrz nie może do nas dotrzeć.
Długie milczenie przerwał Unger:
— Do djabła, nie mogę znaleźć!
— Czego? — zapytał Mariano.
— Środka na wysadzenie tej przeklętej piramidy w powietrze; oczywiście w ten sposób, abyśmy wyszli cało.
— Szkoda się głowić; daremny to trud. Tylko pomoc z zewnątrz może nas uratować.
— Niechże więc przychodzi, nie ze względu na mnie, gdyż jestem bardzo wytrzymały, ale ze względu na te panie. Straszna musi być taka powolna śmierć w podziemiach!
Teraz wszyscy usłyszeli coś, jakby odłos grzmotu.
— Ten sam huk, co przedtem, tylko znacznie mocniejszy.
Przecież niema burzy. A zresztą, nie byłoby słychać tutaj uderzenia piorunu.
— To nie był piorun — rzekł Unger. — To wystrzał.
— Więc jakim go cudem usłyszeliśmy? — zapytała Emma.
— A jeżeli strzał padł gdzieś wewnątrz piramidy...? — mówił Unger.
— Któżby tu strzelał?
— Tego nie wiem. Ale jako marynarz rozróżniam doskonale huk piorunu od huku wystrzałów. Gdyby wypalono poza piramidą, musiałby to być pocisk armatni, choć mam wątpliwość, czy i wtedy dobiegłby do nas; ponieważ jednak usłyszeliśmy huk, musiał paść we wnętrzu, na dole.
— Lecz żaden rewolwer, żadna broń ręczna nie wytwarza takiego odgłosu. Pocóżby zresztą strzelano? Czy po to, by nam dać znak? Sternau przecież wie, że nie możemy odpowiedzieć.
Na te słowa Emmy Unger skinął głową.
— Czy nie domyśla się pani, że to była detonacja?
— Boże miłosierny! Więc pan sądzi...?
Unger powtórnie skłonił głowę.
— Tak, sądzę, że Sternau jest tutaj. Widocznie postanowił wysadzić drzwi, nie mogąc ich otworzyć.
Słowa te wypowiedział z takiem przekonaniem i wiarą, że oczy Emmy ożywił błysk nadziei.
— Pociesza mnie pan, sennor Unger. Zdaje mi się teraz, że nie wszystko stracone. O mój biedny, dobry ojcze, czy zobaczę cię jeszcze?
Zalała się łzami. Ale wyciskała je raczej rozpacz, aniżeli nadzieja. Nagle — — od potężnego huku zatrzęsła się ziemia i mury. Gdy wślad za tem doleciał ich głuchy trzask, marynarz skoczył z miejsca i zawołał:
— Hura! Hura! Sternau jest tutaj bezwątpienia! To była detonacja; od niej załamała się ściana. Jesteśmy uratowani, uratowani!
Emma chciała wstać również, ale ugięły się pod nią kolana.
— Czy to możliwe? — szepnęła.
— Zdaje się, że sennor Unger ma rację, — rzekł Mariano. — A pani jak sądzi, sennorita Karja?
Karja zwolna otworzyła zamknięte oczy i rzekła:
— To Sternau; byłam pewna, że przyjdzie.
Emma przyjaciółkę objęła za szyję, ucałowała ją i zawołała:
— Dzięki Ci, Boże! Nigdy nie zapomnę, ile mi okazałeś miłości i łaski!
Przeszła długa chwila. Siedzieli w korytarzu, nasłuchując.
— Może podejdziemy do przednich drzwi? — zapytał kapitan.
— Dobrze. Wtedy będziemy lepiej słyszeć, co się dzieje, — rzekł Mariano.
Emma oparła się o jego ramię; podeszli do drzwi, które nie chciały ustąpić pod ich sztyletami. Usiedli na wilgotnej ziemi i nasłuchiwali. Zdaleka rozlegał się ustawicznie głuchy dźwięk przesuwanych i trącanych przedmiotów.
— Wie pani, co to za hałas? — spytał Unger. — Usuwają gruzy. Ostatnia detonacja była bardzo silna widać poważnie uszkodziła korytarz.
— Ah, gdyby tak było istotnie!
— Jest tak, sennorito. Milczałem w korytarzu, bo myślałem o żonie i bliskich. Oby mi Bóg zachował ich w zdrowiu!
— Teraz nic znowu nie słychać...
— Wypoczywają — pocieszał dzielny marynarz.
Była to właśnie chwila, w której wodzowie wyszli przed piramidę, aby popatrzeć na wroga.
Po długiej ciszy oczekiwania, nasi jeńcy usłyszeli znowu jakieś dźwięki. Były to jakby uderzenia siekierą, lub toporem w drzewo. Mieli wrażenie, iż słyszą z oddali głosy ludzkie. Zbliżyły się kroki...
— A teraz te drzwi — rzekł ktoś. — Prowadzą zapewne do studni. Mamy jeszcze dosyć prochu.
Jeńcy mieli wrażenie, że ich piorun poraził. Nie mogli wydobyć ze siebie słowa; trzymali się kurczowo za ręce.
— Sternau — szepnął wreszcie kapitan. — Wiedziałem, iż tak będzie. Wie, że te drzwi prowadzą do studni.
Słuchali. Ktoś opukał drzwi, ktoś drugi rzekł:
— Znowu trzeba będzie dużo prochu; te drzwi mają podwójne rygle.
Emma podniosła się teraz i zawołała głośno:
— Mój Boże! Antonio, Antonio!
Przez chwilę panowała za drzwiami cisza; niespodziane wrażenie sparaliżowało mowę. Wreszcie Piorunowy Grot zawołał:
— Emmo, Emmo moja, czy to ty?
— Tak, to ja, ja, mój ukochany!
— Bogu niechaj będą dzięki! Czy jesteś sama?
— Nie, jesteśmy tu wszyscy czworo.
Teraz zawołał inny głos:
— Wszyscy czworo? A więc i ty, Karjo?
Głos ten ożywił rumieńcem zachwytu blade policzki Indjanki.
— Tak — odparła. — Karja, siostra twoja, jest tutaj.
— Uff! Uff! — rozległ się drugi głos.
Policzki Karji pobladły znowu.
— Czyj to był głos? — zapytał kapitan.
— Znam go — rzekła Emma. — To Niedźwiedzie Serce, Bawole Czoło i Piorunowy Grot, ale gdzie jest Sternau? Nie słyszę go. Czyżbym się przedtem pomyliła?
Piorunowy Grot zapytał:
— Emmo, jak się macie wszyscy?
— Dobrze; teraz już dobrze!
Ktoś zapukał do drzwi i wreszcie odezwał się Sternau:
— Jakże się powodzi memu dzielnemu kapitanowi? Brat o nim zupełnie zapomniał.
— Dziękuję, doktorze, — zawołał Unger. — Trzymam się mocno. Niech pan tylko ukaże nam port, a wylądujemy.
— Zaraz. Mówić będziemy mogli później. Tylko jedno pytanie: Czy Verdoja jest z wami? A Pardero?
— Są wpobliżu i mają za swoje. Pardero i strażnik nie żyją. Verdoja wpadł do studni; złamał kręgosłup i obie ręce, ale jeszcze żyje.
— Co za zrządzenie Opatrzności... — rzekł Sternau. — Trzymaliście się dzielnie. A teraz żwawo do was! Czy ciemno tam w korytarzu?
— Nie. Mamy dwie latarnie.
— Dobrze. Cofnijcie się najdalej. Czy dosyć tam przestrzeni?
— Ależ, możemy się cofać swobodnie.
— Więc niezadługo do was zawitamy.
Cofnęli się aż do najbliższego korytarza. Po jakimś czasie nastąpiła straszliwa detonacja, którą nietylko usłyszeli, ale i odczuli. Ściany zachwiały się, ze sklepienia padały gruzy. Nareszcie rozległ się głos Piorunowego Grotu:
— Emmo, gdzie jesteś?
— Tutaj! — zawołała radośnie, śpiesząc przez korytarz.
Przy gruzach stał Piorunowy Grot. Oświetlała go latarka. Emma padła w jego objęcia.
— Mój Antonio! — szepnęła. — Byłabym umarła...
— Chwała Bogu, że zło minęło, — rzekł ciepło.
Obok niego wyrosła postać Bawolego Czoła.
— Gdzie jest Karja, córka Miksteków?
Zapytana przybiegła; padli sobie w objęcia.
Zjawił się Sternau, witając wszystkich uściskiem ręki. Opowiedziano sobie w krótkich urywanych zdaniach ostatnie zdarzenia.
— Jakto? Wyrwałaś nóż Verdoji i groziłaś temu łotrowi? — zapytał Piorunowy Grot narzeczonę.
— Tak. Nie pozwoliłam mu się dotknąć. Gdyby śmiał, zabiłabym jego, lub siebie.
— Moja ty bohaterko! — zawołał, przyciskając ją do piersi.
W tej samej chwili ktoś zapytał Karję:
— Córka Miksteków zabiła Paredera własną ręką?
Był to Niedźwiedzie Serce, którego Karja kochała, choć niegdyś była tak naiwna, że oddała serce hrabiemu Alfonso.
— Tak — powiedziała cicho.
— A później córka Miksteków oswobodziła towarzyszy?
— Tak.
— Córka Miksteków jest bohaterką i zasługuje na to, aby wejść do namiotu wielkiego wodza.
Apacz pogłaskał ją po głowie i odszedł. Karja wiedziała, że znaczy to u niego więcej, aniżeli tysiące słów.
Sternau przerwał powitalne rozmowy napomnieniem:
— Odłóżmy to na później, a pomyślmy o chwili obecnej. Trzeba obejrzeć cele, w których byliście zamknięci, i trupy zabitych.
Mariano, wziąwszy jedną z latarni, ruszył pierwszy. Zbawcy naszych jeńców wzdrygnęli się na widok wąskich, wilgotnych podziemi. Gdy podeszli do obydwóch trupów, nie mogli przemówić ani słowa. Uczuli, że stoją przed jawnym dokumentem karzącej sprawiedliwości Boskiej.
Nagle rozległ się przeraźliwy, długi krzyk.
— Co to? — zapytał Piorunowy Grot.
— To Verdoja — odparł Mariano.
— Okropność — rzekł Sternau. — Muszę go zobaczyć.
Ruszyli naprzód; obydwie dziewczyny uprosiły kapitana Ungera, aby pozostał z niemi.
Gdy doszli do studni, rozległ się znowu krzyk. Niema chyba na świecie zwierzęcia, któreby podobne dźwięki wydobyć potrafiło. Słuchaczy przejął taką grozą, że odwrócili się na chwilę od studni.
— Nie chciał powiedzieć, w jaki sposób można drzwi otworzyć? — zapytał Sternau.
— Nie. Chciał, byśmy zginęli.
— W takim razie to naprawdę jakiś potwór. Jednakże chciałbym z nim pomówić.
Rozwinął lasso, związał je w jedno z lassami Bawolego Czoła i Niedźwiedziego Serca, wziął latarkę i spuścił się nadół.
Na dnie oświetlił latarką leżącego Verdoję. Rozbitek otworzył nabiegłe krwią oczy, wpatrzył się w niego, jakby w upiora, poczem zawołał:
— Psie, czyś to ty naprawdę?
— Tak, to ja, — rzekł Sternau. — Dowiedz się, ty szatanie w ludzkiej skórze, że plany twoje runęły w gruzy. Przybyliśmy, aby uwolnić twych jeńców; drzwi są otwarte na wolność!
— Bądźcie przeklęci!
Verdoja, miotany pasją, chciał się podnieść, ale każdy ruch sprawiał mu takie boleści, że, zamiast słów, wydobył ze siebie jakieś przeraźliwe, nieartykułowane dźwięki.
— Stoisz u progu śmierci — rzekł Sternau. — Zamiast przeklinać, błagaj Boga o litość.
Verdoja chciał podnieść zaciśnięte pięści, lecz nie starczyło mu siły. Zgrzytnął więc zębami jak dziki zwierz i zawołał:
— Precz! Nie pragnę żadnej litości!
Ten okrzyk bezbożny zdusił w piersiach Sternaua ostatnią iskierkę współczucia.
— Więc dobrze, nie zaznasz Iitości, — rzekł. — Nie ruszymy palcem, aby złagodzić twe cierpienia.
Schylił się i rozpoczął badanie nieszczęśliwego.
— To kara Boża — rzekł. — Członki masz złamane; za parę godzin ubędzie cię z pośród żyjących.
Sternau przymocował do lass Verdoję, poczem dał znak, aby stojący na górze zaczęli ciągnąć. Przypuszczali, że to Sternau; po chwili, zbliżający się coraz bardziej ryk uprzytomnił im, kogo wyciągają. Wydobywszy Verdoję ze studni, umieścili go na korytarzu, zdjęli lassa i zarzucili napowrót, aby wspiął się po nich Sternau.
— Cóż poczniemy z tym człowiekiem? — zapytał Piorunowy Grot.
— Przyślę kilku Apaczów, — rzekł Sternau — by go umieścili w przednim korytarzu i orzeźwili wodą. Niech tam leży, aż odda życie. A teraz wracajmy na światło dzienne.
Udali się do niewiast i poprowadzili je przez wyważone drzwi ku wyjściu. Gdy Emma w niem stanęła, zatrzymała się nagle, jakgdyby ją ktoś oślepił. Po chwili oczy jej zaszły łzami; wyciągnęła ramiona, aby objąć Sternaua.
— Nigdy, nigdy, póki życia, nie zapomnę, com panu winna.
Bawole Czoło również wyciągnął dłoń do Sternaua.
— Matava-se, — rzekł — jeżeli zażądasz, bym ci oddał życie, usłucham.
Odsunęli się nieco od piramidy, aby mieć wolny widok. Liczba Komanczów zwiększyła się znacznie. Dochodziła do trzech secin. Wszyscy siedzieli na doborowych koniach i, o ile można było dojrzeć, broń mieli przednią.
Emma przeraziła się na widok tylu wrogów; ostatecznie jednak mężczyźni uśmierzyli jej obawy. Co zaś do Karji, ona zażądała tylko strzelby, by wziąć udział w obronie.
Zanim słońce zaszło, liczba nieprzyjaciół wzrosła do czterystu. Otoczyli piramidę zwartem kołem. Skoro się ściemniło, pozapalali ogniska. Apacze postąpili tak samo; smażyli przy ogniskach mięso świeżo ubitych bawołów. Około północy pogasły ognie, i jedne, i drugie.
Teraz należało zdwoić uwagę. Dopóki płonęły ognie nieprzyjaciela, płonne były obawy napadu, gdyż światło zdradziłoby każdy odruch. Wodzowie postanowili więc, aby wojownicy spać się nie kładli. Na skraju zarośli leżeli strzelcy, przenikając ciemność bystrym, czujnym wzrokiem. W myśl polecenia Sternaua, wystawiono posterunki między pozycją własną a nieprzyjacielską.
Posterunki podpełzły do wroga jak najbliżej. Ludzie uzbrojeni byli jedynie w noże; mieli rozkaz cofnąć się natychmiast, skoro tylko wróg gotowałby się do ataku.
Niedźwiedzie Serce sprawował władzę nad oddziałem, ustawionym po północnej stronie piramidy; Bawole Czoło przewodził Indjanom, czuwającym po stronie południowej; nad wschodnią miał pieczę Piorunowy Grot, nad zachodnią Sternau. Sternau objął równocześnie dowództwo ogólne; wybrał sobie trzech rączych gońców, którzy mieli komunikować towarzyszom jego rozkazy.
Około drugiej po północy, Piorunowy Grot pchnął do Sternaua człowieka z wiadomością, że nieprzyjaciel ciągnie na północ i na zachód. Niedługo potem, Niedźwiedzie Serce i Bawole Czoło przysłali meldunek, iż wszyscy Komanczowie podążają ku zachodowi. Wyjaśniało się, że wróg w przerażającej sile czterystu ludzi chce zaatakować Apaczów od zachodu. Sternau rozkazał więc, aby wszyscy Apacze zebrali się po jego stronie. Zaledwie spełnili to polecenie, przypełzły wysłane naprzód posterunki z wieścią, iż wróg idzie od zachodu.
Sternau zwrócił się do Niedźwiedziego Serca:
— Niechaj brat mój weźmie pięćdziesięciu wojowników, okrąży z nimi Komanczów i spadnie im na tyły. Łatwo znajdzie konie; niechaj wsiądzie na nie ze swoimi ludźmi i tratuje wroga.
— Uff! — odpowiedział Apacz, zachwycony pomysłem. — Matava-se to dzielny wódz; osiągniemy wielkie zwycięstwo.
Wódz odszedł. W ciągu krótkiego czasu niepostrzeżenie zniknął ze swoim oddziałem. Sternau wydał teraz rozkaz pozostałym stu pięćdziesięciu ludziom, aby nie strzelali do jeźdźców, ponieważ koni dosiądą ich bracia. Oczekiwali rozpoczęcia walki, której wynik był bardzo wątpliwy.
Gdy na wschodzie powoli zaczęła się przecierać jutrzenka i już można było od biedy rozróżnić poszczególne przedmioty, rozległy się nagle z czterystu piersi głośne okrzyki wojenne i Komanczowie ruszyli do ataku.
Napastnicy szli pieszo. Dzięki temu tworzyli dogodny cel dla Apaczów. Zaledwie się zbliżyli, Sternau dał rozkaz i padło równocześnie sto pięćdziesiąt strzałów.
W szeregach Komanczów powstał popłoch; a tymczasem oddział Sternaua naładował strzelby i dał ognia, który poczynił takie same spustoszenie, jak za pierwszym razem.
Przeraźliwe ryki świadczyły o wściekłości Komanczów. Skupili się i po raz drugi usiłowali natrzeć. Apacze nie mieli czasu ładować jednorurek; zapowiadała się walka twarzą w twarz.
Już wyciągnęli tomahawki, gdy nagle nadciągnął w pełnym galopie jakiś oddział — był to Niedźwiedzie Serce ze swoimi pięćdziesięcioma ludźmi. Cichaczem wpadli na karki zwartych Komanczów, masakrując ich straszliwie.
Był już prawie dzień; Sternau mógł ogarnąć wzrokiem arenę walki. Zorjentował się natychmiast, co trzeba rzucić na szalę.
— Na koń — i w cwał zawołał.
Konie Apaczów stałe przypadkowo tutaj, po zachodniej stronie piramidy. W przeciągu niespełna minuty jeźdźcy ruszyli na Komanczów. Ci nie spodziewali się takiego ataku; do odparcia nie mieli siły. Zawrócili więc i, przedzierając się przez wrogów, zaczęli uciekać na równinę. Zwycięstwo osiągnęli Apacze; zdobyli blisko sto skalpów, sami jednak stracili około trzydziestu ludzi.
Gdy Apacze odpoczywali, Komanczowie zaczęli się gromadzić na zachodzie. Postąpili dziś tak samo, jak wczoraj: otoczyli piramidę, aby odciąć Apaczów.
Sternau odbywał naradę z wodzami.
— Teraz możemy się przedrzeć — rzekł. — Komanczowie nie zatrzymają nas; klęska odebrała im odwagę.
— Poco odchodzić? — zapytał Niedźwiedzie Serce. — Komanczowie nie mogą nas tutaj pokonać, a wkrótce przybędą moi bracia.
Reszta była tego samego zdania; Sternau więc musiał ustąpić.
Tymczasem Verdoję przeniesiono ku wyjściu, gdzie jeden z Indjan pozostał przy nim na straży. Apacz ten mógł wkrótce zejść ze swego posterunku, gdyż Verdoja zmarł w okrutnych mękach. — —
Ubiegły dwa dni, a oczekiwani wojownicy nie przybywali. Zdawało się, że liczba Komanczów wzrasta. Nareszcie w nocy jeden z najbardziej wysuniętych naprzód posterunków ujrzał człowieka, czołgającego się na brzuchu. Wzrok obydwóch spotkał się równocześnie; leżeli w odległości zaledwie ośmiu stóp od siebie. Apacz już miał dobyć noża, gdy wstrzymał go szept jakiś. Przeciwnik jego był również Apaczem, lubo należał do innego szczepu. Przyczołgał się bliżej i szepnął:
— Brat mój na warcie? Jaki wódz wyznaczył mu posterunek?
— Matava-se.
Nieznajomy zmieszał się i zamilkł. Po chwili rzekł:
— Czy Matava-se jest tutaj z moimi braćmi?
— Tak.
— W takim razie dokażą czynów bardzo walecznych. Gdzie mogę zobaczyć się z wodzem?
— Idź dalej. Zaprowadzę cię do niego.
Apacz usłuchał i przyczołgał się do zarośli; stamtąd poprowadzono go do Sternaua, który własnie odbywał naradę.
— Kim jesteś? — zapytał.
— Jestem Krążący Sęp, wódz Apaczów szczepu Llanero — brzmiała odpowiedź.
Na te słowa wstał Niedźwiedzie Serce i podszedł do przybysza.
— Tyś jest Krążący Sęp? Uff, w takim razie jesteś moim bratem. Witam cię. Kiedyż przybędziesz ze swoimi Apaczami?
— Przybywam jako posłaniec.
— Nie jako wódz?
— Nie. Latający Koń zebrał wodzów Apaczów, aby im powiedzieć, że wojna wybuchła w Meksyku i że Juarez jest przyjacielem Apaczów. Obecni byli wszyscy wodzowie. Ale oni nie chcą rozpoczynać wojny z prawym wodzem Meksyku. Dlatego zakopali w ziemię topór wojenny, mnie zaś posłali, abym ci o tem doniósł.
— A więc nie przybędą do nas wojownicy?
— Nie. Latający Koń kazał ci powiedzieć, abyś wrócił ze swoimi wojownikami na miejsce łowów robić mięso.
Niedźwiedzie Serce pochylił głowę. Przerwał pierwszy milczenie Bawole Czoło, który rzekł:
— Od kiedyż to mają Apacze dwa języki? Raz mówi Latający Koń, że winniśmy wziąć topór wojenny, to znowu, że należy go zakopać. Odnieśliśmy wielkie zwycięstwo, zdobyliśmy sto skalpów i mamy wracać, aby robić mięso?
— Od ciebie nikt nie wymaga posłuszeństwa; jesteś przecież wodzem Miksteków — odparł posłaniec.
— Więc milczę! — rzekł ostro Bawole Czoło.
— Cóż mówi na tę wieść Matava-se? — zapytał Niedźwiedzie Serce.
— Kocham pokój, choć pomagam przyjaciołom. Niechaj brat mój Niedźwiedzie Serce postąpi, jak uważa.
Posłaniec rzekł:
— Oznajmiłem, o czem mi oznajmić kazano; niechaj się bracia moi naradzą. Muszę wracać w ciągu tej jeszcze godziny, taka bowiem jest wola wodzów.
Po tych słowach pożegnał się Krążący Sęp i znikł tak samo pośpiesznie, jak przybył. Drogę miał bardzo niebezpieczną, musiał się bowiem przekradać przez straże Komanczów. Gdyby go schwytali, straciłby czuprynę.
Wodzowie chwilowo nie omawiali sprawy. —
Nad ranem dały się słyszeć z obozu Komanczów jakieś okrzyki triumfu; widocznie spotkało ich coś radosnego. Gdy się rozwidniło, można było ustalić przyczynę tej radości. Oto w nocy przybyły nieprzyjacielowi posiłki. Zebrało się teraz przeszło tysiąc Komanczów. Posiłki tworzyły elitę wojsk, wysłanych przez wodzów do dyspozycji prezydenta.
Sternau stracił ostatek nadziei. O ucieczce mowy być nie mogło, pozostawała tylko śmierć.
Wojownicy Apaczów posępnem okiem patrzyli na przeważające siły wrogów. Z chwilą, gdy odmówiono im pomocy, opuszczał ich również duch walki.
Matave-se wdrapał się na szczyt piramidy. Chciał być sam, chciał namyśleć się nad położeniem.
Położenie było groźne. Gra szła przecież o wolność, może o życie. Sternau pytał siebie, czy zobaczy kiedy swą rodzinę...
Sięgnął do kieszeni, aby przeczytać raz jeszcze ostatni list Rosety, a ponieważ zamiast listu wyciągnął plan piramidy, rozłożył go i po raz dziesiąty rzucił nań okiem, raczej nieświadomie, aniżeli celowo.
Korytarze były zbudowane regularnie; jeden tylko bardzo krótki, odbiegał od innych. Wyglądał na planie jak długa wąska cela. Na rysunku napisane było obok niego słowo: peta-pove; był to wyraz, którego Sternau nigdy nie słyszał.
Gdy tak rozmyślał biały wódz, wdrapał się na górę Miksteka.
— Czy brat mój słyszał kiedy słowo: peta-pove?
— Tak mówią Indjanie plemienia Jemes. Słowa znaczą: zestępować w dolinę. Dlaczego brat mój pyta o to?
Indjanin nie otrzymał odpowiedzi, Sternau bowiem podniósł się i zaczął badawczo patrzeć na zachód, gdzie się Kordyljery wznoszą z nad niziny Sonora. Przyszła mu teraz jakaś myśl do głowy; odwrócił się i rzekł:
— Niechaj brat mój idzie za mną!
Pośpieszył na to miejsce, gdzie miały swe posłanie dziewczęta. Tam wziął małą beczułkę prochu, należącą do zapasów hacjendy, zapalił większą ilość latarni i przywołał kilkunastu krzepkich Apaczów. Dał im do rąk młoty, motyki i drągi żelazne, polecił Niedźwiedziemu Sercu, aby doglądał obozu, poczem znikł, wraz z Bawolem Czołem w otworze, wiodącym do wnętrza piramidy.
Poszli po raz pierwszy na prawo, aż dotarli do drzwi. Ponieważ nie ustępowały pod uderzeniami motyk i drągów żelaznych, wysadzono je w powietrze, a wnet po nich i drzwi następne. Dotarli teraz do schodów, prowadzących wbok. Tu natrafili na drzwi, zamykające przestrzeń, którą Sternau uważał, według planu, za długą, wąską celę. Po wysadzeniu przegrody musieli zejść na kilka stopni wdół, aż dotarli do wąskiego, wysokiego sklepienia, które zdawało się nie mieć końca. To przejście podziemne, wydrążone w cegłach, prowadziło wprost ku zachodowi.
O tem właśnie myślał Sternau, usłyszawszy, co znaczy obce dlań słowo. Pośpieszył teraz ciemnym korytarzem, skąpo oświetlanym latarką. Szedł tak, nie wiedząc, jak długo idzie, aż zatrzymał się nagle przed jakiemiś stopniami. Wspiął się po nich na górę i ujrzał sklepienie napełnione olbrzymiemi głazami.
Teraz ujęto za motyki i drągi. Odsunięto głazy i — nagle zalało ich światło dzienne. Powiększono otwór; po jakimś czasie wszyscy wyszli przezeń i znaleźli się w małej dolinie, w której nie było nic, prócz kamiennych głazów.
W odległości jakiejś mili angielskiej ujrzeli na wschodzie kontury piramidy, między nimi zaś a dolinką gromady Komanczów. Konie nieprzyjaciół pasły się zaledwie o pięćset kroków od doliny.
— Cóż powie mój brat na to odkrycie? — zapytał Sternau wodza Miksteków.
— To odkrycie ratuje od zagłady wiele istnień ludzkich — odparł zapytany ze spokojem, choć z oczu jego można było wyczytać, iż serce ma wezbrane radością.
— Komanczowie posądzą nas o czary.
— Będą szukać Apaczów i nie znajdą; uciekniemy bowiem na ich własnych koniach. Karja, córka Miksteków, nie umrze z ręki brata swego, który nie dopuściłby, aby shańbiło ją małżeństwo z Komanczem.
Brat myślał zawsze o siostrze.
— Teraz jednak musimy wracać — ostrzegł Sternau. — Nikt nie powinien nas tutaj widzieć.
Zestąpili znowu do korytarza, zasłoniwszy otwór kopcem kamieni. Potem powrócili do piramidy przejściem podziemnem.
Rozpoczęła się wielka narada wodzów, do której wciągnięto i wojowników.
Postanowiono rozstać się dopiero za Kordyljerami. Wódz Apaczów dorzucił nawet:
— Niedźwiedzie Serce kocha swych przyjaciół; odprowadzi ich więc do Guaymas.
Policzki Karji spłonęły rumieńcem. Wiedziała doskonale, do kogo się te słowa odnoszą.
Ze względu na podróż przez góry, trzeba było pomyśleć o obfitym zapasie prowiantów. Ponieważ koni nie można było przeprowadzić przez podziemne przejście, postanowiono je zostawić na miejscu, a zagarnąć konie Komanczów.
Każdy był zajęty przygotowaniami do podróży. Trzeba było zabrać wszystko, co się tylko dało; Apacze przygotowali nawet swoje siodła; nie chcieli się bowiem rozstawać z niemi.
Gdy słońce skłoniło się ku zachodowi, Karja weszła na szczyt piramidy. Stanęła tu wysmukła i piękna; wiatr poruszał jej suknię; ciemne policzki ożywiły się pod pocałunkiem zachodzącego słońca. O czem myślała? Patrzyta w kierunku północnym. Nie leżała tam Guaymas, a bliższy cel ich podróży, ani utęskniona ojczyzna Karji, hacjenda dei Erina. Nie! Rozciągały się pastwiska i mateczniki Apaczów, Apaczów, z pośród których Niedźwiedzie Serce był tak bliski jej sercu.
Jakże mogła się łudzić, że kocha hrabiego Alfonsa. Jakże innym jest Niedźwiedzie Serce! Zatopiona w myślach, nie słyszała, że na drugą stronę piramidy ktoś wszedł: był to ten, o którym myślała.
Niedźwiedzie Serce, ujrzawszy ją, stanął jak wryty. Zachwycił go odblask słońca na jej włosach i policzkach, zachwyciły ciemne oczy, ze smutkiem wpatrzone wdal. Teraz usłyszała jego kroki i odwróciła się śpiesznie. Gdy go ujrzała, oblała się rumieńcem aż po koniuszczki włosów, mimo, że cerę przecież miała ciemną. Wódz zauważył jej zmieszanie. Podszedł o krok naprzód i rzekł:
— Córka Miksteków płoszy się na widok Niedźwiedziego Serca? Skoro tak, Niedźwiedzie Serce odejdzie, choć nie wie, czem ją obraził.
Odparła szeptem, ledwie dosłyszalnym:
— Nie obraził mnie wódz Apaczów.
Popatrzył na nią badawczo:
— Lecz nienawidzi go; chciałaby uciec, gdy on się zbliża?
— Nie.
— Czy wina to Niedźwiedziego Serca, że idzie za jej śladami? Czy może rozkazywać snom i mówić: to przynoście, tego zaś nie? Dlaczego oko jego widzi w falach rzek i w obłokach nieba zawsze jedną i tę samą głowę, jedną i tę samą postać? Przecież nie jestem Wielkim Duchem, Manitou, abym umiał zabić coś, co we mnie żyje.
Karja milczała. Niedźwiedzie Serce spostrzegł, że dziewczyna drży.
— Dlaczego Karja nie odpowiada? — zapytał. — Jak długo jeszcze będę ją widział? Może kilka dni, kilka godzin... Później zostanie żoną innego...!
— Nigdy nie zostanie żoną innego! — szepnęła.
Podszedł bliżej:
— Powiadasz, nigdy? Czy wierzysz w to, co mówisz? Czy jesteś tego pewna? Powiedz, kochasz mnie, Karjo?
— Kocham cię — rzekła cała w ponsach.
— I ja ciebie kocham. Bądź więc żoną Apacza, jedyną jego żoną. Nie będziesz pracować, jak inne kobiety; będziesz żyła jak białe niewiasty, których każde życzenie jest rozkazem.
Niedźwiedzie Serce objął Karję ramieniem, przytulił do siebie i ucałował, nie dbając o to, że stoją na szczycie piramidy i że ich mogą zobaczyć wszyscy Komanczowie. Tam na dole wydano już na nich wyrok śmierci, a oni tymczasem łączyli się na całe życie.
Stali tak, sprzęgnięci w uścisku, pogrążeni w błogiem zapomnieniu; słońce oświetlało ich purpurą zachodu. Nagle odwrócili się przerażeni, gdyż jakiś głos znajomy zapytał:
— Które z was chore, że się opiera na drugiem?
Był to Bawole Czoło. Ponieważ zbliżała się chwila wymarszu, postanowił poszukać siostry. Nie przeczuwał nawet, że ujrzy ją w objęciach Apacza.
Niedźwiedzie Serce, na chwilę stropiony. opanował się wkrótce i zapytał pewnym głosem:
— Czy Bawole Czoło jest jeszcze moim bratem i przyjacielem?
— Jest nim — odpowiedział tamten poważnie.
— Czy gniewa się na mnie za to, że mu zabieram serce jego siostry?
— Nie gniewa się, bo nikt mu go zabrać nie może. W sercu prawdziwej kobiety znajdzie się miejsce i dla męża, i dla brata.
— Czy pozwalasz mi przybyć do hacjendy dei Erina i przynieść ofiarę poranną?
— Pozwalam.
— Z czego ma się składać?
— Zdecyduj sam. Bawole Czoło nie sprzedaje siostry.
— Czy mam ci przynieść sto skalpów swych wrogów?
— Nie; wezmę je sam.
— Albo dziesięć skór szarego niedźwiedzia?
— Nie; mam ich poddostatkiem.
— Powiedz więc, czego żądasz?
Oczy cibolera zaszły łzą; objął Apacza ramieniem rzekł:
— Nie żądam od ciebie ani skalpów, ani skór, ani złota, ani srebra, żądam tylko aby Karja, córka Miksteków, była szczęśliwa w twoim namiocie. Jesteś mi przyjacielem i bratem, lecz gdyby siostra moja nie znalazła u ciebie szczęścia, rozpłatałbym ci głowę tomahawkiem, a mózg twój oddałbym mrówkom na pożarcie. Idź na swoje pastwiska, pomów ze swoimi, a potem wracaj do hacjendy i bierz dziewczynę.
Po tych słowach Bawole Czoło oddalił się i opuścił piramidę. Podążył za nim dumnie i wyniośle Apacz, którego serce przepełnione było szczęściem z powodu słodkiej rozmowy z niewiastą. — —
Nie wolno było opuścić obozu, dopóki się nie ściemniło. Wojownicy mieli ruszyć z nastaniem ciemności. Gdy więc zapadł wieczór, udali się Apacze do wnętrza piramidy; każdy miał broń przy sobie i rzeczy najniezbędniejsze. Gdy ostatni z nich próg przestąpił, zasunięto wejście kamieniem i orszak cały ruszył w drogę. Na czele szedł Niedźwiedzie Serce, na końcu Sternau.
Minęli schody. Sternau podłożył ładunek prochu pod korytarz i, zapaliwszy lont, podążył za innymi. Nie krzesając światła szczęśliwie minęli przejście podziemne, poczem zasypali natychmiast jego wylot.
Usłyszeli teraz cichy huk, coś jakgdyby dalekie trzęsienie ziemi; nie widać było jednak żadnego błysku. Mina wybuchła i wysadziła korytarz. Teraz nikt nie mógł odkryć, w jaki sposób uciekli.
Coprawda, wydostali się z potrzasku, ale trzeba było jeszcze zagarnąć sto siedemdziesiąt koni.
Posłano wywiadowców, aby zbadali, jak wierzchowce są strzeżone. Wrócili z wiadomością, że spostrzegli trzech wartowników. Wysłano ich zpowrotem, by straż usunęli, poczem wszyscy ruszyli naprzód.
Były to konie indjańskie; dopuściły do siebie czerwonoskórych. nie parsknąwszy nawet i nie zdradziwszy niepokoju. Na rozkaz Sternaua zachowano wszelkie środki ostrożności. Aby nie obrócić na siebie uwagi Komanczów, Apacze dosiadali koni pojedyńczo i pojedyńczo odjeżdżali. Większość ich odprowadzała je o kilkaset kroków i potem dopiero wskakiwała na siodła.
Prerja była tu miękka, więc nikt nie spostrzegł, że konie porwano. Gdy następnego ranka znaleziono ciała trzech zabitych wartowników, Apacze oddalili się już o pół dnia drogi. Komanczowie napróżno usiłowali wytłumaczyć sobie tajemnicze zniknięcie wrogów. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.