<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Para czerwona
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy”
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W owej błogosławionej epoce, między trzydziestym a sześćdziesiątym rokiem, gdy rząd rosyjski zadławiwszy nieszczęśliwą Polskę, korzystając z bezładu, niepokoju i bezsilności Europy, gospodarzył w niej po swojemu, sławny jenerał Abramowicz był jedną z tych potęg gniotących, przed którą najśmielsi drżeć musieli. Zamożny obywatel litewski, niegdyś waleczny żołnierz polski, powoli zszedł on na narzędzie tyrańskiego ucisku i służył Moskalom, nie pytając już sumienia o znaczenie swoich czynów. Gabinet Abramowicza w gmachu teatralnym, którego był dyrektorem i wszechwładcą, znają wszyscy, co choć na chwilę przybywali do Warszawy w czasach jakiego niepokoju. Dość było, ażeby w Europie wywrócił się lub przechylił jeden z tych kruchych stołków, które nazywają tronami, zwiększała się natychmiast czujność policyi na prowincyi i w Warszawie, a każdy przybywający odbierał zaproszenie, aby się stawił w naznaczonej godzinie u jenerała Abramowicza. O godzinie dziesiątej potrzeba było iść we fraku, meldować się sługusom a potem, czekać w wązkim przedpokoiku dopóki pan jenerał nie raczył dopić herbaty z rumem i nie wyszedł czerwony, wyegzaminować nieszczęsnego przybylca.
Była to tylko naturalnie ceremonia przeznaczona do utrzymania w ryzie, uległości żołnierskiej i poszanowaniu władzy, nieszczęśliwej ludności krajowej. Jenerał przybierał postawę wszechwiedzącego mistrza policyi, któremu żadna z tajemnic serca ludzkiego nie jest zakrytą, magnetyzował oczyma, badał fizyognomię i dawał czuć, że jest panem życia i śmierci.
W istocie najlżejsze posądzenie mogło zaprowadzić do cytadeli, najmniejszy pozór mógł wysłać na Sybir a w braku obojga, lada kaprys można było opłacić więzieniem, nadzorem policyjnym lub internowaniem na prowincyi.
Na czele wszystkich prawie wydziałów zarządu krajowego stali tacy Abramowicze, Okuniewy, jenerałowie i eksjenerałowie z władzą nieograniczoną, których jedynym celem i zadaniem było wytępiać buntowniczego ducha. Tępiono go też, nie oglądając się na środki, w starszych i w młodzieży, rządząc Królestwem po wojskowemu, to jest bezprawnie, surowo i nie tłómacząc się z czynności. Muchanów rozkazywał dziennikarzom w niedostatku nowin politycznych pisać o morskim wienżu, łącząc szyderstwo do ucisku, w szkołach uczono historyi polskiej pisanej przez Moskali, na pokojach księcia namiestnika schylone tylko, lecz powyzłacane haftami widać było grzbiety.
Jest jednak Opatrzność, co czuwa nad uciśnionymi narodami, w samej tyranii kładnie ona przeciwko niej antydotum; ucisk zbydlęca słabych, wyrabia posłuszne narzędzia z podłych, ale dusze silniejsze hartuje. Sprawia on obrzydzenie, utrwala nienawiść złego, wkońcu doprowadzony do ostateczności zwraca się przeciwko ciemiężycielom. Epoka, która poprzedziła dobę dzisiejszą, ciekawą jest do studyowania jako jej rodzicielka. Ledwiebyśmy nie powinni być wdzięczni, że nas do snu nie kołysano, że rozbudzono męczarnią, że drażniono bezrozumnym uciskiem.
Za panowania liberalnego Aleksandra I. widzieliśmy już tym liberalizmem pobałamucone najzdrowsze głowy. Osiński pisał ody do Moskali, Staszic poczciwy rozprawy o potrzebie przejednania się z nimi, a zacny Kurpiński komponował heroiczne polonezy na wjazd owego wskrzesiciela Polski, który w istocie wiele zabił, a nic nie wskrzesił.
Panowanie Mikołaja kosztowało nas wiele łez, ale dla sprawy krajowej było w istocie błogosławionem. Aleksander miał w sobie chytrość Greka, Mikołaj dzikość Mongoła, z dwojga pierwsza była dla nas niebezpieczniejsza. Kto zna charakter nasz narodowy, ulęknie się raczej słodyczy mamiącej niż szczerego a okrutnego prześladowania. Polacy, którzy już za panowania Aleksandra gotowi byli się z Moskalami godzić, za Mikołaja do zapalczywego śmiertelnego usposobili się boju. 5pokojne sny i marzenia uleciały, rewolucya 1831 roku rozbudziła, ucisk już więcej usnąć nie dawał. Starano się młodzież ogłupić, zżołnierzyć, zaszczepić rozpustę, a wyrobiono w niej potężnego ducha oporu, który nie mogąc objawić się na zewnątrz, nabierał sił utajonych w głębi. Brak nauki zastępywały przekradane książki, przekradane rozumy, przekradani ludzie i rozłamywana jak opłatek, przechowywana jak świętość, miłość, miłość nieszczęśliwej Ojczyzny. Zakładając owe szlacheckie instytuta i kadeckie korpusy, Mikołaj myślał ująć dzieci w żelazne kluby militarne, na naszej ziemi wyrosły one w ogniska rewolucyjne.
Można je było porównać, z przeproszeniem, do owych pieców garncarskich, do których kładną tysiące na pozór jednakowo wylepionych garnuszków, a z których silniejsze wychodzą kamieniem, a słabsze tylko czerepami. Tak było i z młodzieżą: kto miał w sobie jaką kropelkę jadu lub szczerbę rodzimą, ten w tym piecu spopielał, lub poszedł w druzgi, ale co lepszego, kształciło się na charaktery wielkie, nie moralnością wpajaną, ale tą, którą instynktownie znajdowało w antytezie tego, co im nakazywano. Każdy z kolebki wynosił niewiarę przeciw drapieżnym ciemiężycielom; nie ufano ani im, ani tym, co byli z ich ręki wyznaczeni, ani temu, co oni wykładali. Wszystko zabronione stawało się ponętnem i chciwie chwytanem: to, co nakazywano, wstrętliwem.
W poszukiwaniach zasad, których jej brakło, młodzież mogła się mylić często, rzucając się w antypody tego, co urzędowa moralność za prawo podawała, ale w głębi dusz ludzkich jest wrodzone poczucie prawdy, które do niej prowadzi.
W ostatnich latach swojego urzędowania, jenerał Abramowicz, syt strachu, który rozsiewał, honorów, dostojeństw, pieniędzy i teatralnych rozkoszy, zdziecinniał trochę pod panowaniem Gwozdeckich, zesłabł i trafiało się czasem, że na gatunek Polaka chorował. Przychodziły mu wspomnienia dawne, wojskowe, co dziwniej, usiłował zasługą swoją jako dyrektora teatru zatrzeć pamięć służalstwa oberpolicmajstra. Bywał grzeczny i łagodny, i, jak później pan Margrabia tłómaczył się ze swojej roli socyalizmem rewolucyi naszej, tak ów uniewinniał się sprawą porządku społecznego.
Temat to zresztą nie był nowy, grywali z niego waryacye wszyscy nasi wielcy ludzie, utrzymując, że gdy Rosyi zwyciężyć nie możemy, lepiej przyklęknąć, knut pocałować, o przeszłości zapomnieć i stać spokojnie w szeregu.
Jednego z tych ranków, gdy jenerał dyrektor teatru, po herbacie z rumem i widzeniu się z panną Gwozdecką, był w jakimś różowym humorze, oznajmiono mu pułkownika Z. z synem. Jenerał zawahał się zrazu czy przyjąć, bo bywał obarczony prośbami a nie lubił towarzystwa tych, których mustrować i łajać nie miał prawa.
— Co tam za pułkownik Z. i czego on może chcieć ode mnie? — mruczał pod nosem, zażywając tabakę i faworyta pieska odtrącając nogą — nazwisko nie jest mi nieznane; miałżeby to być kapitan Z., z którymeśmy służyli razem? Tak, to chyba on. Ale z synem? Pocóż tam ten syn? Czyby chciał wstąpić do teatru? Nie rozumiem! Ano, prosić — rzekł do służącego.
W chwilę potem ukazał się na progu mężczyzna zapewne siwy, ale z doskonale pomalowanymi na kasztanowato włosami; z wąsikami wyszwarcowanymi do góry, we fraku z rożenkiem orderów w pętlicy, mały, pękaty, wogóle podobny do dużego harbuza. Na uśmiechniętej jego fizyognomii w maleńkich oczkach i zaokrągleniu policzków, jakby stężałym uśmiechem, widać było zadowolenie z samego siebie i tę pewność, że cały świat z posiadania go szczęśliwym czuć się musi.
Za nim szedł wyprostowany jak struna, nieśmiały, zahukany, ale wymuskany, delikatny, ładny, młody chłopczyk.
Na widok Abramowicza, który stał przybrawszy wyraz mumii zastygły i nieruchomy, pułkownik zatrzymał się uśmiechnięty i nie mówiąc słowa, czekał jakby wybuchu radości z jego strony. Grubo się jednak zawiódł, bo Abramowicz zrobił minę kwaśną, prawie obrażoną, i czekał urzędowego powitania, które mu się należało. Pułkownik, widać nie głupi człowiek, zmiarkowawszy co się święci, zmienił wyraz twarzy, skrył niezadowolenie z zawodu, którego doznał i pokorniejszą ułożywszy postawę, zbliżył się, nie już jak do dawnego towarzysza broni, ale jak do znakomitego dostojnika Mikołajewskiego.
— Panie jenerale — rzekł: z wielką pokorą i wymuszoną grzecznością, którą chciał zapłacić pierwszą swą niefortunną postawę. — Niech mi wolno będzie przypomnieć się po długich latach jako podkomendnemu i towarzyszowi broni.
— Ano, tak! Zarazem sobie waćpana przypomniał, gdy mi nazwisko powiedziano, zwano cię w pułku kartaczem?
— Miły Boże! Cóż to za pamięć pana jenerała! Jak mego Boga kocham, tyle lat!
— No, siadajże — rzekł jenerał dosyć zimno ale grzecznie.
— Nie wprzód, aż będę miał to szczęście panu jenerałowi mojego jedynaka zaprezentować.
Chłopak ukłonił się nizko.
— Piękny chłopiec, a czemu aspan nie oddasz go do wojska?
— Eh! Bo to matka wychuchała na pieszczoszka, zdrowia delikatnego, jakby mu przyszło to znosić, cośmy my przebywali, dyabliby nieboraka wzięli.
— A cóż myślisz z nim robić?
— Otóż to właśnie, przywiozłem go tutaj, dokończywszy edukacyi, żeby się w mieście przetarł i do obywatelskich posług nałożył. Umieszczę go w Towarzystwie Kredytowem albo gdzie w biurze, a ponieważ w mieście ma zostać, chciałem go polecić względom i opiece pana jenerała.
Jenerał spojrzał z pod oka na chłopaka, zażył tabaki i zrazu nie nie odpowiedział.
— A gdzież się wychowywał? — rzekł potem.
— Skończył szkoły w kraju, trochę potem podróżował — rzekł ciszej pułkownik.
Ostatnie wyrazy chmurą powlokły widocznie czoło Abramowicza. W owych czasach, gdy murem chińskim chciano Polskę odgraniczyć od Europy, gdy paszporta ogromnym cłem były obłożone a wyjazd młodzieży wzbroniony zupełnie, każdy co powąchał powietrza nieprzesyconego dziegciem moskiewskim, był już w mocnem podejrzeniu zarazy. W przekonaniu ich z zagranicy przychodziło wszystko złe, złe książki, złe zasady, zła rozbujałość, zła cywilizacya — wszystko dobre i błogosławione rodziło się i płynęło z Rosyi. Młodzieniec mimo swego skromnego pozoru wydał się już Abramowiczowi podejrzanym, mógł gdzieś za granicą będąc przeczytać jaką książkę zakazaną i stracić uszanowanie, które był winien prawej władzy, jenerał nawet nie utaił swej myśli.
— Pocóżeś go aspan wysłał za granicę? wiesz co to ta młodzież stamtąd przywozi.
— Ale za mego syna ręczę — żywo podchwycił pułkownik, który o mało z krzesełka nie spadł, chcąc wyrazistym ruchem poprzeć swoje twierdzenie — ręczę za mego syna, że się nie zepsuł. Jest wychowany w dobrych zasadach, a nadewszystko co do poszanowania prawej władzy i starszych, które w niego wpoiłem, mogę się nim pochlubić.
— Otóż to z tego właśnie najwięcej naszej młodzieży braknie — rzekł Abramowicz, znowu dobywając się do złotej tabakierki — dopóki nas mości dobrodzieju za najmniejsze przewinienie w skórę tęgo prażyli, wszystko było dobrze, teraz świat do góry nogami, młodzież myśli tylko o rewolucyach...
— Ręczę za mego syna, panie jenerale honorem wojskowym, że pod tym względem może za wzór służyć młodzieży.
— Niechże się strzeże w tem mieścisku, żeby z hałastrą uliczną się nie wdawał, bo mu tu zaraz głowę przewrócą.
Rozmowa trwała jeszcze chwilę, delikatnie przetykana wspomnieniami przeszłości, które pan pułkownik tak zręcznie dobierał, ażeby się zbyt z teraźniejszością nie kłóciły. Abramowicz przekonawszy się, że stary towarzysz broni nic od niego, prócz jakiejś idealnej opieki nie żądał, wkońcu się zupełnie rozdobruchał, rozweselił, nazajutrz pułkownika z synem na obiad do siebie zaprosił, przyrzekł mu niekiedy na baletnicze arcydzieła gratisowy bilet do krzesła, i biorąc do serca nadzór nad synem starego towarzysza broni, oświadczył mu, że co dwie niedziele z obowiązku ma się stawić u niego i bywać na obiadach. Pułkownik był uszczęśliwiony, wdzięczność jego posunęła się aż do łez, o które zresztą nie było mu trudno, bo ile razy śmiać się mocniej zaczął, zawsze się niemi oblewał.
Zjadłszy ów obiad u Abramowicza, od którego żołądek wiejski nie przywykły do gorącej kuchni, mocno później szwankował, pułkownik, pewien, że synowi zapewnił bardzo zaszczytnego protektora, odjechał na wieś spokojny w sumieniu, a pan Edward pozostał w mieście przyczepiony do kancelaryi Towarzystwa Kredytowego, później łaskawie umieszczony przy biurze Towarzystwa rolniczego.
W obu młody człowiek nie wiele miał do czynienia, zostawało mu dość czasu na poznanie świata, ludzi i zrobienia sobie w mieście stosunków.
Tym, którzy czytali «Dziecię starego miasta», pan Edward obcym już nie jest; wiedzą oni z jak szlachetnym popędem usiłował się wcisnąć na woskowane posadzki, nie rozróżniając nóg, które po nich stąpały.
Edward należał do tych młodych ludzi, którzy największemi ofiarami gotowi są okupić przypuszczenie do tak zwanych lepszych towarzystw. Przypomina to nam niestety bardzo prawdziwą historyę tego młodzieńca, którego bliska krewna znalazła w Paryżu niesłychanie wyelegantowanego, ale dziwnie zbladłego i wychudzonego.
Po pewnych symptomatach, które oka kobiety doświadczonej ujść nie mogły, poznała, że kuzynek był prawie do omdlenia głodnym.
Przerażona, nakarmiwszy go naprzód, zaczęła wypytywać o powody tego niedostatku, w tak dziwnej będącego sprzeczności z wytworną powierzchownością młodzieńca.
— Ciociu dobrodziko — rzekł przyciśnięty elegant — gdybym się nie morzył głodem za cóżbym na dzisiejszy bal białe rękawiczki kupił?
Historya tych białych rękawiczek powtarzała się w różny sposób nie jeden raz przed oczyma naszemi. Jedni je kupowali pracą, drudzy głodem, inni upokorzeniem, dobrze jeśli nie sumieniem jeszcze. Młodzież chorująca na paniczów, na niby arystokracyę, na elegancyę, na lwistość, na dobry ton, na francuzczyznę, dopuszczała się nieraz cichych występków, wielkich i małych podłostek, byle się tam dostać, gdzie bywał wybór towarzystwa. Wśród tego wyboru byli wprawdzie z rzadka i wyborni ludzie, ale wogóle składał się z wszelkiego rodzaju kalek moralnych, paralityków umysłowych, niedołęgów i niedołęgiń, którym francuzczyzna i porządne ubranie, nadawały pozór przyzwoitych ludzi. Dobre towarzystwo chociaż nie wypierało się imienia polskiego, miało patryotyzm sui generis, protegowało sztukę narodową, trochę literaturę (jeśli przypominała francuzką), przebierało się w kontusze na maskarady i żywe obrazy, chlubiło przodkami, ale brzydziło wszelką rewolucyą, która mogła narazić na ofiary, zażądać pieniędzy, wysuszyć worki i zamącić tę błogą szczęśliwość, którą dawały przyjazne stosunki z zamkiem, bale dla Gorczakowa i łaska Najjaśniejszego Pana. Wyższe towarzystwo okrutnie brzydziło się demagogią, socyalizmem i we wszystkiem upatrywało ich ślady. Zarażony tą chorobą był z niego na wieki wykluczon. Wogóle nad dobrą francuzczyznę, przyzwoitą odzież i jakie takie znalezienie się, więcej dla przypuszczenia na salony nie wymagano, ale świadectwo o zasadach zachowawczych kandydata do uczęszczania w wyższych towarzystwach było warunkiem niezbędnym. Socyalizmem i demagogią straszyli się wszyscy jak dzieci wilkiem, dosyć było chcąc kogoś odepchnąć, rzucić nań podejrzenie o nowatorskie przekonania. W rzeczach obyczaju, sumienia, życia prywatnego byle nazbyt nie było coś krzyczącego, towarzystwo wyższe bardzo pobłażliwem się okazywało, ale nie przebaczyło nikomu, co nie był monarchicznym i katolickim, nie koniecznie w życiu, ale głośno objawionych zasadach. Wolno było żyć jak chcąc, ale należało pokazywać się na mszy, protegować Felicyanki i szanować arystokracyę jako wyrazicielkę i symbol monarchizmu i miłości porządku społecznego. Hołdując niby postępowi i chrześciańskiej miłości dla ludu, fundowano ochronki i szkółki wiejskie, aby w nich szczepić zbawienne zasady posłuszeństwa i uszanowania dla starszych i przez samego Boga fundowanej na wiek wieków nie równości stanów.
I były pewne oznaki, po których poznawano skrytych demagogów, arystokracya jak rząd miały w podejrzeniu długie włosy, ekscentryczne ubrania, słowem wszystko, co wybitniej cechując indywiduum, zwracało nań zbytnie oczy tłumu.
Ze strony rządu i tych panów była w tem pewna instynktowa loika, człowiek, który nie słucha praw mody, może i z innych być nie zadowolony. Brak francuzczyzny dawał się domyślać jakiegoś nizkiego tajemniczego pochodzenia, bo wiadomo, że zubożały półpanek może dziecko w świat puścić bez polskiej ortografii i bez wszystkich grafii, ale mu francuzczyznę musi dać w posagu. Ile ludzi pożeniło się samą francuzczyzną tego zliczyć nie podobna; wolno największe głupstwa mówić, ale trzeba je wypowiadać piękną francuzczyzną.
Stare to dzieje te nasze narzekania na gallomanję, język to wszakże potrzebny, ale nie powinien zastępować całego wychowania. Anglicy wogóle mówią bardzo źle lub wcale nie mówią po francuzku, jednak im wysokiej cywilizacyi odmówić nie można.
Edward jakby się urodził do zajęcia miejsca w tej wyższej społeczności, do której tak się skusił. Jadąc do Warszawy, marzył tylko jak o najwyższym szczycie zabiegów, o balach na zamku i wieczorach u pp. Augustów Potockich. Z tych dwóch skrajnych wyrazów można się już domyślić, że dla niego wyższa społeczność rosyjska czy polska stała zupełnie na równi, po ojcu czy po matce, tego nie wiem, odziedziczył on charakter, którego główną cechą była, jeśli tak się nazwać godzi — zalotność.
Edward potrzebował podobać się wszystkim wogóle, nie narażać nikomu i gotów był do największych ofiar, byle być dobrze widzianym. Rozumie się, że ta słodycz charakteru tylko się do ludzi sfer wyższych stosowała. Co się tyczy tłumu, gawiedzi, hałastry ulicznej i tem podobnie, (gdyż Edward tym, z kim nie żył, nazwisk obelżywych nie żałował), był dla nich więcej niż obojętnym, pogardzającym i zimnym. Za to nie było milszego, gładszego, słodszego człowieka dla tych, których potrzebował, nad pana Edwarda.
Natura dała mu instynkt pochlebcy, zwinność dworaka, potulność żebraczą, i uśmiech miodowy, którym witał często nawet gorycze, jeśli z góry płynęły.
Taki człowiek nie mógł się nie podobać, tam zwłaszcza, gdzie wszelka niezależność charakteru uważana jest za grzech śmiertelny; trudniejsi mówili nań, że jest troszkę za miękki, ale chwalili jako bardzo dobrego chłopaka.
Przybywszy do Warszawy, chociaż czas jakiś bawił za granicą a wyraz bawił ma tu ściśle określone znaczenie, Edward nie przywiózł z sobą żadnego zdania wyrobionego o ludziach i świecie, była to tabula rasa gotowa przyjąć wszystko, co na niej napiszą, znał się na ostrygach i na winach, ale nie na zasadach. Za wyrocznię służyło mu to wyższe towarzystwo, do którego postanowił piąć się tak mozolnie, przyjął więc od niego barwę ortodoksyi i konserwatyzmu, brzydził się najokrutniej wszystkiem, co tchnęło wywrotem społecznym. Ażeby nie być wziętym za demokratę, podgalał brodę, zostawiając tylko wąsiki i faworyty angielskie.
Mówiliśmy już, zdaje mi się, że Edward był wcale ładnym chłopakiem, fizyonomia jego wprawdzie zbyt przypominała woskowe figurki perukarzy, ale stworzoną była do salonów, wśród których nie raziła wcale. W duszy miał się za Antynousa i był pewien, że wszystkie wielkie panie kochać się w nim muszą, obiecując sobie zdobyć tą pięknością posag przynajmniej milionowy.
Nie wiedział biedny o tem, że od stu lat przynajmniej wszystkie panny kochać się przestały i równie gonią za majątkami jak kawalerowie za posagiem. Tymczasem marzeniem było pana Edwarda być ukochanym miłością wielką, czystą, szaloną, namiętną, straszną, tragiczną. Przeglądając się w zwierciedle przy rozdzielaniu starannem włosów i zawiązywaniu chustki, utwierdzał się najmocniej w tem przekonaniu, że obudzi jakąś namiętność.
Niekiedy w ulicy próbował rzucać wejrzenia, pewny, że każde śmiertelną zada ranę, jednakże ofiary jego wdzięków cierpiały w takiej skrytości, że winowajca o żadnej dowiedzieć się nie mógł.
Dlatego to wkońcu zszedł pan Edward aż do córki profesora Czapińskiego, gdzie mu się także nie najszczęśliwiej powiodło. Ojciec Edwarda, którego widzieliśmy w pokornej postawie przed Abramowiczem, był to sobie stary wojak, nie wiele dalej widzący nad koniec swej szabli. Mająteczek okrąglutki i ładny winien był ożenieniu, siedział na wsi, gospodarzył, i lubiał opowiadać o bitwach, w których brał udział. Sąsiedzi, znali już historyę jego wypraw na pamięć, ale im je zawsze powtarzał pod pozorem jakiegoś zapomnianego szczegółu. Jako wojak przywykły do subordynacyi, synowi też wpoił pierwsze zasady zachowawcze, jako człowiek co się sam wszystkiego dorobił z pomocą różnych protekcyi, pomocy, popychań i łask jaśnie wielmożnych, nauczył go trzymać się klamek i z uszanowaniem przestępować pańskie progi. Widzimy, że z tym zapasem usposobień i pojęć młodzieniec mógł śmiało iść w świat, nie narażając się na żadne niebezpieczeństwa.
Ojcu pilno było powracać na wieś, obwiózłszy więc syna po wszystkich przyszłych jego protektorach, nie wyjmując tych, których raz tylko w życiu widział, zaprezentowawszy go jenerałowi Abramowiczowi, dwom czy trzem wojskowym dostojnikom, hrabiemu Zamoyskiemu, jednemu czy dwom Potockim i w kilku zamożniejszych domach, ruszył z fajeczką na wieś, wyrzekłszy na odjezdnem przy uścisku, wychodząc od Poziomkiewiczowej:
— Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz.
Edward słał sobie bardzo ostrożnie, ale z determinacyą posłania wygodnie. We wszystkich domach, do których go ojciec wprowadził, nie zważając na to, czy ich tam zimno czy gorąco przyjęto, Edward począł bywać uparcie, naprzód we dnie, w które wszystkich przyjmowano, potem stając się milszym i potrzebniejszym coraz częściej. Edward służył im jak szpic na dwóch łapach, był to un homme à tout faire, którego płacono skromnym obiadkiem powszednim, herbatą en famille i lada jakiem cygarem. Za to Edward przed temi, którzy do wielkiego świata przypuszczeni nie byli, miał prawo nazywać hrabiów i książąt poufale po imieniu, młodszych nawet bez ceremonii spieszczając.
Byłem u Gucia — mówił mi Hermanek — Staś przyjechał, Władzio wyjeżdża itp.
Stosunki z wielkim światem naraziły go na wydatki, ale Edward trzymał się systemu owego młodzieńca co pościł dla białych rękawiczek, wolał nie zjeść porządnie, a wystąpić gdzie było potrzeba. Mógł czasem nie mieć czystej koszuli, ale zawsze miał świeży kołnierzyk, mogło mu braknąć całych pończoch, ale broń Boże lakierków. Zdaje mi się, żeśmy dostatecznie scharakteryzowali jednego z aktorów powieści; bliżej nieco da go nam poznać dalszy jej przebieg.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.