Para czerwona/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Para czerwona |
Wydawca | Wydawnictwo „Nowej Reformy” |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dziwne są czasem i losy budowli, które jak ludzie przechodzą przez różne koleje; tak ten skromny dawniej hotel Gerlacha, z którego spekulacya zrobiła olbrzymi hotel Europejski, był wprzódy przytułkiem szlachty przyjeżdżającej ze wsi, potem ogromnym karawan-serajem niby Europejskim, potem cmentarzem, w którym złożono ciała ofiar z 27. lutego, nareszcie dziś kordygardą moskiewską. Przed lutym mieścił on w sobie najrozmaitsze towarzystwa, jak wszystkie hotele podobne do brzegów, na które fala i ziele i skorupki ładne i brzydkie kamyki wyrzuca.
W jednym z pokojów na dole, mieścili się w skromnej izdebce literaci i artyści, których wieczorne posiedzenia tak nie długo trwały, i tak się jakoś nieszczęśliwie kleiły; na górnych piętrach mieszkało dużo paniczów z góry spoglądających i na owe kwiczoły literackie i na to co się w ulicy działo. W samych początkach, gdy się uczucia patryotyczne jawniej okazywać zaczęły, w hotelu Europejskim zbierała się już garstka opozycyonistów, cicho szemrzących przeciwko tym wybrykom ulicy, później za rządów Margrabiego, przy smacznych kolacyjkach, klub się Wielopolczyków utworzył. Szczęściem był on tak nie liczny i tak się sam siebie wstydził, że dla nikogo nie mógł być niebezpieczny. Ale w porze, o której mowa, jeszcze był Margrabia nie wpłynął na owe rozbujałe flukty, a ci, co go radośnie przyjąć mieli, czekali tylko oczekiwanego Messyasza.
Kto nie mógł mieć, jak pan Edward, wytwornego i obszernego kawalerskiego mieszkania, mieścił się najchętniej w hotelu Europejskim. Było to jakoś w dobrym tonie, krzesełka aksamitem powybijane, firanki u okien sute, pozór bardzo przyzwoity. To też Edward nie omieszkał tu się umieścić od razu. Ruchomości miał nie wiele a chodziło o to, aby w przypadku, gdyby mu jaka dostojna figura chciała wyrzucić bilet lub uczcić odwiedzinami, mieć ją gdzie przyjąć przecie. Mógł się bardzo umieścić gdzieś skromniej i wygodniej w prywatnym domu, ale na trzeciem piętrze, albo może od tyłu i meble by tak pysznie nie wyglądały. Stał więc w hotelu, ciągle jak na popasie, ale miał zręczność mnóstwo tam robić znajomości ze znakomitościami, które do kraju z zagranicy przybywały.
Wiedział jak wyglądał jenerał pruski, który po coś był wysłany do Gorczakowa, jaki miał mundur pułkownik austryacki, przejeżdżający z depeszami do Petersburga, ile pokojów zajmował jakiś Lord, który nawiedził Warszawę i t. p. Skromniejsza młodzież szlachecka mieściła się w hotelu Saskim, Wileńskim lub Rzymskim, a ta właśnie, z którą znajomość najdroższą była dla pana Edwarda, napływała do hotelu Europejskiego. Przy table d’hôte robiły się znajomości czasem bardzo przyjemne.
Było to właśnie wieczorem dnia 25. lutego, po tej katastrofie na Starem Mieście, która padła jak iskra w prochy uczucia narodowego. Hotel Europejski z powodu napływu członków Towarzystwa rolniczego był pełniuteńki. W chwili, gdy się już wszystko skończyło, a rynek był pusty, gdy ulice poczęły gęste przebiegać patrole, rozwiązano posiedzenie Towarzystwa i szlachta rozsypała się w różnych kierunkach, pospieszając do domów. Znaczniejsza część cisnęła się do hotelu Europejskiego, w którym mieszkała, inni szli na wieczerzę do Bonquerela, inni do François i Rzymu.
Już na sali wiedziano o tem co się stało na Starem Mieście, ale czy to że przynoszący wieść przyniósł tak przyprawną, czy ją usposobienie ogólne w ten sposób zaprawiło, większość rolników rozchodząc się okazywała nie oburzenie na wypadek, ale nieukontentowanie z niego. Towarzystwo sądziło się jedynym prawnym przedstawicielem kraju, jego pragnień i opinii, a tu ktoś śmiał wystąpić z manifestacyą bez jego zezwolenia! Pozwolimy tu sobie zrobić mały ustęp:
Chociaż pierwsze opowiadanie nasze wyszło bardzo niedawno, słyszeliśmy już, jako główny zarzut przeciwko niemu, że śmiało sądzić bezstronnie o tak ważnej dla kraju instytucyi jak było Towarzystwo rolnicze. Naprzód ani najświętsze, ani najlepsze i najszlachetniejsze Instytucye z sądu człowieka i ogółu nie są wyjęte; wszystko rozbierać należy bo wszystko rozbiorowi ulega.
Nie odmawiajmy ani Renanowi prawa pisania życia Chrystusa Pana, ani sobie wolności sądzenia o Towarzystwie rolniczem. Towarzystwo to bardzo dobrze przetłumaczone z włoskiego Cavoura, oddało krajowi wielkie, znakomite przysługi; ale jak wiele ludzi i wiele towarzystw, nie chciało zrozumieć w chwili stanowczej, że rola jego była skończoną. Wina tej omyłki ciąży z pewnością nie na członkach Towarzystwa ale na jego Komitecie, który się już za przyszłe ministeryum zreformowanego delikatnie kraju uważał. Zdaje mi się nawet, że portfele ministeryalne były już porozdzielane; nic dziwnego, że temu gabinetowi in spe ustępować z placu przed nieznajomą garstką młodzieży się nie chciało. Wielkie mamy poszanowanie dla zasługi człowieka i ludzi, którzy towarzystwo stworzyli, ale to nie przeszkadza mówić prawdy.
Pan Edward na sali już posłyszał, że było jakieś zamieszanie, jakaś wrzawa i bójka w rynku Starego Miasta, i on i inni paniczykowie oburzali się niesłychanie na tę tak zwaną ulicę, która śmiała zamieszać spokój, naradzającego się szlacheckiego senatu.
Już wówczas zarysowywały się dwa przeciwne stronnictwa; jedno, które chciało środkami legalnemi dobijać się reform, drugie powstaniem niepodległości. W pośrodku między niemi stali ludzie pojednania, którzy rewolucyę pragnęli odłożyć ad calendas graecas, a tymczasem siedzieć sobie spokojnie.
Śmiało powiedzieć można, że w Towarzystwie rolniczem ludzie stronnictwa legalnego i odwlekającego przeważali.
W tłumach, które owego wilgotnego, mglistego wieczora około dziesiątej wysuwały się z pałacu Namiestnikowskiego, słychać było szepty niezadowolenia. Niektórzy usiłowali zmniejszyć znaczenie wypadku i przedstawić go jako wybryk małej wagi. We wszystkich przemagała obawa, że Towarzystwu wielkich jego prac dokończyć nie dadzą. Jedno z dwojga, albo Towarzystwo powinno było owładnąć narodem i kierować nim, albo abdykować; pierwszego nie potrafiło, drugiego nie chciało.
Edward szedł razem z dwoma młodzieńcami, których powierzchowność w doskonałej była z jego fizyonomią harmonii. Starszy, hrabia Albert, wysoki brunet z twarzą wychudłą, żółtą i bladą, oddawna chorował na ekonomię polityczną, i jako ekonomista wzdrygał się na wszelki nieporządek społeczny; drugi blondynek, mały, uśmiechnięty, bon vivant, nie cierpiał hałastry i wszystkiego co regularny przywóz ostryg i szampana zachwiać może. Zwano go poufale Duniem, chociaż nikt nie wiedział jaka była etymologia tego pieszczotliwego imienia, bo Dunio zwał się po prostu panem Marcinem Klepińskim.
Przechodząc ulicą między pałacem Namiestnika a hotelem, młodzi ludzie rozprawiali bardzo gorąco, ale po cichu, żeby ich jaki patrol nie wziął za konspiratorów.
— A niechże ich wszyscy dyabli wezmą — wołał Dunio — taki nam oni spokojnie naszej roboty ukończyć nie dadzą, i dokażą tego, że Towarzystwo rozwiążą.
— Jawna rzecz — odparł hrabia Albert — że to musi być rzecz zrobiona przez policyę, bo rząd szuka pretekstu.
— Już co jest, to jest — dokończył Edward — ale się na fatalne rzeczy zanosi...
— Nieszczęście — westchnął Dunio — człowiek przybywszy do Warszawy, obiecywał sobie cokolwiek się zabawić, a tu wszystko w łeb weźmie.
Tak rozmawiając, weszli do hotelu, we drzwiach już jego i po korytarzach spotykające gromadki osób cicho pomiędzy sobą szepczących.
— Jako żywo nie ma nikogo zabitego — mówił jeden — kilku tam wypłazowali, trochę zaaresztowano, reszta się rozbiegła, nie trzeba z tego wielkich rzeczy robić.
— A ja waćpaństwu mówię, czy my będziem robili czy nie, tu się coś strasznego klei. Trzeba zabierać manatki i na wieś uciekać — przerwał inny.
— Na miłość Bożą — dodał jakiś wąsacz trochę szpakowaty, który mógł być żołnierzem z trzydziestego pierwszego roku — jeżeli tu jest istotnie jaka robota, szlachta do niej należeć powinna, choćby głowę nałożyła!... Cóż znowu żeby te łyczaki same się manifestowały, a my patrzyli, gadając o gnoju, tobyśmy już na gnój zeszli!
— Cóż, cichoż — przerwał inny — bo tu pełno wszędzie moskiewskich szpiegów, jeszcze nas do kozy pobiorą...
— Ależ tam się krew lała! — zawołał wąsacz — krew polska, krew nasza!
— Gdzie tam! trochę guzów, trochę siniaków, baby garnków natłukły, ot i po wszystkiem! co znowu! burda, nic więcej.
— Cóż w ulicy?!
— Cicho wszędzie i spokojnie.
— Jak myślicie, cóż będzie?
— Głucho wszędzie, cicho wszędzie, głupstwo było, głupstwo będzie — dodał z wielką powagą wchodzący hrabia Albert.
Kilkanaście osób z nim razem, znajdowały się w małym saloniku na dole, w którym zamówiona była wieczerza. Cała powierzchowność stołu oznajmywała, że nie demokratyczne gęby jeść ją miały. Bukiet nieśmiertelny stał w pośrodku, po obu jego bokach dwie w srebrnych naczyniach flasze szampana, przy każdym talerzu po czternaście kieliszków różnego wzrostu i tuszy, zielonych, żółtych i białych, na osobnym stoliku bardzo wytworne przekąski.
Hrabia Albert zabrał głos, zapatrując się na kwestyę bieżącą ze stanowiska ekonomicznego.
— Dopóki Europa nie oczyści się z tych żywiołów rewolucyjnych, normalny postęp i rozwój wszystkich sił społeczeństwa będzie niepodobieństwem. Na każdym kroku spotykamy te burzące działa, które nic począć i wykonać wytrwale nie dają. Spojrzyjcież na Anglię...
— Ależ, proszęż cię hrabio, dlaczego w Anglii te żywioły burzące nic złego zrobić nie mogą? — przerwał mały człowieczek ospowaty i brudny, który nie wiedzieć jak w tak dystyngowanem towarzystwie się znajdował.
Musimy wytłumaczyć, że choć nie pozorny, choć syn doktora, a wnuk cyrulika, pan Henryk Gros był bardzo bogaty, odebrał staranne wychowanie, ożenił się ze szlachcianką i przebojem zdobył sobie miejsce w najlepszych towarzystwach. Była to chodząca sprzeczność, znano go z tego, że nieustannie polemizował.
— Dlaczego? bo je tam rozum mężów stanu hamuje, a my na nieszczęście ani mężów ani stanu nie mamy.
Ten niby dowcip wcale się podobał, a hrabia mówił dalej, nie zważając że Gros podszepnął: gdyby był stan, znaleźliby się mężowie.
— Ludzie porządku powinni się wziąć za ręce.
— Mój kochany — przerwał ospowaty Gros głośniej — jak się weźmiem za ręce, to już temi rękami nic zrobić nie będzie można. Czy tobie o to chodzi?
Zaczęto się śmiać.
— Ale koniec końców, cóż było na Starem Mieście — spytał niespokojny Dunio.
— Mówił mi naoczny świadek — zaczął Edward — że ich wiele poturbowali... potłukli...
— Otóż to ci głupi moskale! narobią męczenników, zasieją entuzyazm i spokoju już nie będzie — rzekł poważnie, zbliżając się do wódki, hrabia Albert — mówiłem o tem z Zamoyskim, pchają nas w niewiedzieć jaką drogę, Bóg wie kto, na oślep i zaganiają w przepaść.
Na licu ospowatego człowieka zarysował się uśmiech sarkastyczny.
— Kochani moi — rzekł — zdaje mi się, że się mylicie w ocenianiu ludzi; mierzycie nasze i Rosyi położenie skalą europejską, a na nie powinna być miara osobna. Z Moskalem waszą legalną opozycyą nigdy się do niczego nie dojdzie; okpić go trudno, wmówić mu poszanowanie prawa niepodobna, zrobić go szczerym i uczciwym ani myśleć. Kończy się na tem, że albo trzeba jeść ten chleb polany łzami i posypany popiołem, albo się walką innego dobijać. Gdybyś hrabia, jak Daniel w jaskini lwów, znajdował się w nieprzyjemnem towarzystwie dzikich zwierząt, wątpię, żeby ci starczyła opozycya legalna, a Moskal jest i będzie jeszcze długo prostem bydlęciem. Albo go trzeba tłuc, albo z nim jeść z jednego koryta.
Na te proste wyrażenia pana Henryka Grosa, hrabia się mocno skrzywił, wykręcił usta i zamilkł. Wszyscy inni, popatrzywszy na siebie i na ospowatego, także usta zacięli. Pan Henryk przeczuł, że się trzeba poprawić i dodał żartobliwie:
— Spodziewam się, że mnie nie bierzecie za rewolucyonistę, ale z Moskalami najporządniejszy człowiek, zachęcony ich przykładem, ma ochotę robić awantury.
Dunio zbliżył się do Grosa i rzekł mu, niecierpliwie ciągnąc go za połę:
— Dajcież pokój, pełno szpiegów, jeszcze nas wszystkich pobiorą. Siadajmy do kolacyi, kotlety stygną...
Kilka westchnień dało się słyszeć, gdy biesiadnicy miejsce zajmowali. Twarze były posępne, rozmowa się nie kleiła, wszyscy siedzieli jak powarzeni. Trwało to póty póki pierwsze kieliszki krążyć nie zaczęły, naówczas usta się znowu otwarły i hrabia Albert zabierając głos, jak gdyby mówił z trybuny towarzystwa, odezwał się w te słowa:
— To, co się dziś stało na Starem Mieście, jest zapewne małą rzeczą, ale wielkim symptomem. Jakaś manitestacya odbyła się bez wiedzy naszej, przeciwko naszej woli; jesteśmy więc, jeśli ta siła, co to robi, górę weźmie, nie u steru narodu, ale pod władzą nieznanych nam ludzi.
— Kto? jak? gdzie? ma górę wziąć? — przerwał Dunio niecierpliwie. — Na co to o tem gadać? Co to do nas należy? Dałbyś pokój.
— Ale proszę cię, siedźże cicho i daj mi skończyć, — ofuknął Albert, stukając kieliszkiem. — Nie należym przecie do rewolucyonistów, jesteśmy za rozwojem legalnym instytucyi, możemy o tem mówić głośno. Tu chodzi o naszą skórą. Od wieków szlachta rej wiodła w Polsce, teraz ją myślą detronizować.
— Zastanów się tylko — rzekł Henryk — czy ona czasem sama nie abdykuje? Siedzim w kartoflach i gnoju, cóż dziwnego, że inni za ster chwycili?
Gdy Gros to mówił, na wyrażenie w liczbie mnogiej siedzim, Albert znaczącą zrobił minę, inni po sobie spojrzeli.
— Więc dlatego, że inni chcą heroiczne wystrajać burdy, szlachta ma biedz za nimi baranim pędem?
— Ale czy to są burdy tylko? — zapytał się Henryk.
— Jakże ja to mam inaczej nazwać? — odparł Albert — jeśli taka garstka ludzi porywa się z gołą pięścią na przeważną siłę milionów £
— Bohaterstwem — rzekł Henryk — ale nie koniecznie burdą.
— O co wam chodzi? — przerwał inny — tu jedno z dwojga wybierać trzeba: albo znosić co cierpimy, albo się dobijać lepszego.
— Ale mi nie zaprzeczysz — podchwycił Albert — że są przynajmniej dwa, jeśli nie więcej, sposoby dobijania się tego lepszego, niekoniecznie pięścią... można i rozumem.
— Tak, jeszcze dodaj i wallenrodyzmem! — zaśmiał się Gros. — Wszystko to doskonałe, dla tych, co chcą za ludzi czynu uchodzić, a nic nie robić i żadnych ofiar ponosić sobie nie życzą. Widzieliśmy takich Wallenrodów okrytych gwiazdami, biorących po kilkadziesiąt tysięcy pensyi i chowających w ciemnej komórce portret Kościuszki lub rogatywkę; wzdychali oni do śmierci, ocierali łzy na wspomnienie ojczyzny, ale dochowali święcie wiary temu, kto im płacił.
— Słowo honoru — rzekł Albert — iż przy takiem usposobieniu umysłów, jak wasze, nic na seryo roztrząsać nie można.
— Ale, bo któż przy kolacyi plecie takie banialuki? Hrabio Albercie, człowiecze przyzwoitości i porządnego świata, powiedz, cobyś rzekł temu, któryby ci podał porteru przy deserze lub starego węgierskiego wina po zupie? Otóż to właśnie tak nas częstujesz przy lekkiej kolacyi twoją ciężką rozmową. Wieczerza ma swoje prawa. We Francyi wyśmianoby człowieka, coby ekonomiczno-filozoficzną chciał przy niej wieść rozmowę.
— Ale ma słuszność, ma słuszność! — przerwało kilka głosów. — Mówmy o czem innem.
— Naturalnie o czemś takiem, co przystało wieczerzy — dodał tryumfująco Dunio.
— Gadajmy o koniach — rzekł wąsaty — to będzie przedmiot nie za ciężki do wieczerzy i niezbyt obcy duchowi czasu. — To mówiąc, odchrząknął i obejrzał się, ale paniczykowie, co go otaczali, jakoś chmurno tę aluzyę przyjęli.
— Albo o kobietach — szepnął Dunio z uśmiechem,
— Panowie znacie tę anegdotkę o dukacie? — rzekł wąsaty. — Czasby już z tego wyjść.
— No, dlaczegóżby o kobietach mówić nie wolno? — zapytał Dunio — za to przynajmniej do kozy nie wezmą.
— Kwestya! Gdyby to było za Paszkiewicza, ażebyś się waćpan ośmielił przebąknąć o jego miłostkach, pojechałbyś pewnie polować na sobole.
— No, ale dziś niema tego niebezpieczeństwa — zawołał udobruchany Gros. —
A, kiedy już o tem mowa, hrabio Albercie, proponuję wypić zdrowie pięknej Idy! Hrabia Albert trochę się zmieszał, co dziwniej kilku paniczów siedzących około stołu razem zaczerwieniło się, oglądając się jedni na drugich. Gros z szyderskim uśmieszkiem nalawszy sobie pełny kieliszek, wstał i podnosząc go do góry, zawołał:
— Zdrowie pięknej Idy w ręce hrabiego Alberta!
— Dlaczegóż w ręce moje? — rzekł zimno Albert — przyjmuję wezwanie, ale zaszczytu tego wytłómaczyć sobie nie umiem. Panna Jadwiga wcale mnie szczególnymi nie zaszczyca względami. Jeśli to ma oznaczać, że pan mój dla niej szacunek wysoko oceniasz, w tem się bynajmniej nie mylisz. Więc, zdrowie panny Jadwigi!
Słowa te, wyrzeczone z zimną krwią i powagą, sprowadziły chwilowe milczenie, wąsaty, dla którego miano wiele uszanowania, odezwał się:
— Moi panowie, widzę, że to nowa jakaś gwiazda na warszawskim horyzoncie; bądźcież łaskawi starego, któremu już oczy na te blaski patrzeć nie dozwalają, objaśnić o tem zjawisku.
— Doskonały — rozśmiał się Gros — kochanemu kapitanowi zdaje się, że w dwóch lub trzech słowach możemy mu opisać tego sfinksa z twarzą kobiecą.
— Myślałem, żeście wielcy artyści, bo mistrz kilku rysami węgla na ścianie potrafi idealną piękność uwiecznić.
— Nie spodziewam się, żebyśmy tu mistrza między sobą znaleźli — odpowiedział Gros — a gdyby był, ręczę, żeby ołówki i pendzle połamał, nimby dotknął tak trudnego zadania. A to chyba nie wiesz, panie kapitanie, kto jest panna Jadwiga? W wielkim świecie zwana Idą, dla uniknienia polskiej kakofonii, w poufałem gronie mianująca się Jadzią, a, jak słyszałem, przez tłum uliczny, który ją doskonale zna, ochrzczona imieniem kochanej Jagny.
— Ale któż to jest? co? skąd? jak? — zapytał wąsaty kapitan — mówcież po ludzku i prozą!
— Prozą o Jadwidze! — ozwał się głos z za stołu. — Żądasz niepodobieństwa.
— No, to wierszami, a po polsku — rzekł zniecierpliwiony kapitan.
— Kto ma głos? — spytał Henryk — boć trzeba, żeby to ktoś porządnie zredagował kapitanowi. Wszyscy ci panowie — dodał — są mniej więcej zakochani, zatem żaden z nich nie kwalifikuje się do malowania portretu. Ja jestem stary, szpetny, ospowaty, żonaty i z natury szyderca, mogę panu zrobić jej karykaturę.
— Już choćby karykaturę — rzekł kapitan — a nie nudźcież mnie dłużej.
Dunio uderzył w stół nożem, zadzwonił widelcem o szklankę i zawołał:
— Mości panowie, uciszcie się! Pan Henryk Gros odmaluje wam karykaturę panny Jadwigi Żylskiej.
— Co? Jadwisia Żylska? — krzyknął kapitan. — To ten kopciuszek wyszedł na heroinę. Ależ jam to dzieckiem na rękach nosił, tego brzydala! Czy tak wypiękniała? bo dziewczynką małą jak była serdecznie miła, żwawa, dowcipna, tak też i niepospolicie brzydka.
— Co kapitan mówisz? — oburzył się pan Edward, który dotąd milczał — to jest znakomita piękność, ale dystyngowana i oryginalna, nie każdy na niej poznać się może.
— Mam głos i przypominam się oń — przerwał pan Henryk — a zamawiam sobie, żeby póki karykatury nie skończę, nikt mnie w łokieć nie śmiał trącać, vulgo przerywać mowy.
— Słuchajcie! — zawołał powtórnie Dunio.
— Ponieważ kapitanie znałeś ją dzieckiem, wiesz zatem o jej rodzinie i pochodzeniu; dla innych moich słuchaczów dodam, że panna Jadwiga Żylska jest córką jedynaczką imci pana Hieronima Żylskiego, który na dzierżawach i na tucznych wołach dorobił się ogromnej fortuny.
— Prawdziwie karykatura! — krzyknął, zaczerwieniwszy się, hrabia Albert — a co gorzej, potwarz. Żylscy, starożytna szlachta, są w Niesieckim, a Hieronim żonaty był z panną Potocką, urodzoną z Sapieżanki.
— Prosiłem nie przerywać — rzekł Henryk — nie przeczę, że handlarz wołów milionowy ożenił się z ubogą Potocką, ale wprzód, aż się dobrze do Wiednia z wołami nawędrował, trzosa nabił i handel porzucił, kupiwszy ogromne dobra. Nie widzę przytem, coby mu to ujmować miało, że na wołach zarabiał, szlachcic czy nie szlachcic? Panna Jadwiga bardzo za młodu osierociała; wzięła ją najzacniejsza z ciotek na wychowanie, ale sama bezdzietna, z sercem miękkiem i miłości pełnem, dała się temu dziecku rozbujać aż strach! Dziś też panna Jadwiga, Ida, Jadzia, Jagna jest najekscentryczniejszą z kobiet pod słońcem. Jedni mówią ideał dziwactwa, drudzy pierwowzór kobiety. Kapitan powiadasz, że ją pamiętasz dzieckiem nieładnem. Prawdę rzekłszy, jabym jej dziś pięknością nazwać nie śmiał, jeśli pięknym jest posąg grecki i klasyczne rysy, ale urok, ale wdzięk, ale czary niesłychane.
— Opiszcież mi, jak ona teraz wygląda! — rzekł kapitan.
Dziesięć przynajmniej głosów zerwało się do odpowiedzi, ale hrabia Albert zagłuszył innych i rzekł:
— Nie pozwolę skarykaturować obrazu panny Jadwigi, zostawiam mu odwrót medalu, ale pozwolicie mi choć szkic malutki kapitanowi nakreślić:
Panna Jadwiga nie jest pięknością w materyalnem znaczeniu tego wyrazu. Twarz jej szczególnie wcale nie jest klasyczną, nie jest to Juno z Villa Ludovici, ani profil medalu greckiego, ale wpatrzywszy się w te piwne, pałające oczy, w to czoło białe, po którem olimpijskie grają myśli, w te usta nieco duże i wydatne, ale tyle mówiące; w całą postać niesłychanem namaszczoną wdziękiem, niepodobna czołem przed nią nie uderzyć. Twarz jest pełna charakteru, energii, życia odwagi. Co się tyczy postaci, budowy, ręki, nogi, popiersia, wyzywam, żeby mi kto co równie kształtnego i prawdziwie pięknego pokazał. Spojrzawszy na tę kobietę, widzisz od razu, że jej piękności nadaje duch, co ją opromienia. Znam tysiące do niej podobnych, jak dwie krople wody, a najzupełniej brzydkich; piękność jej stanowi wyraz...
— No, a może i te dwa czy trzy miliony, które mieć będzie w posagu, — rzekł kapitan — nie licząc sperandy po ciotce bezdzietnej — dodał, śmiejąc się.
— Przepraszam — odezwał się, jak zawsze z wielką powagą hr. Albert — Ida i bez milionów byłaby uroczą.
— A z milionami — rozśmiał się Dunio — tak jak kapłon z truflami, gorszą nie jest.
— Ale jakąż tu ona rolę odgrywa? — spytał wąsaty.
— Czy mogę dokończyć karykatury? — rzekł Henryk. — Zdaje mi się, że mam do tego prawo.
— Kończ, ale prędko — szepnął ktoś z boku — licho ich wie, policya czuwa, gotowi pomyśleć, że jakie spiski tu knujemy, trzebaby się rozchodzić...
— Kończę więc na prędce — mówił Henryk — panna Jadwiga z ciotką mieszkają tu od roku. W półcieniu jestem zmuszony narysować ciotkę, najświętszą z ciotek, ale najniedołężniejszą z niewiast. Nieboraczka od śmierci nieboszczyka męża, którego bardzo opłakiwała, bo kogóż ona nie kocha i po kim nie płacze?... utyła tak niezmiernie, że z ciężkością poruszać się może. W domu wożą ją z krzesełkiem, do powozu prowadzi przynajmniej dwóch lokajów. Nic nie robi tylko płacze, rozpadając się nad Jadzią, pije kawę, szyje na kanwie, nie dopuszcza, ażeby się co jej ubóstwionemu dziecięciu przykrego stać miało. Miarkujecie, jak wygodnie z taką bezwładną mistrzynią takiemu roztrzepańcowi jak Jadzia. Pocałuje ciotkę w czoło i nim ta ją wstrzymać potrafi, już furknęła gdzie chciała.
— A ferta się też bardzo? — zapytał kapitan.
— Między nami mówiąc — odparł Gros — tylko milionowej pannie tak sobie pozwalać wolno. Wierzę najmocniej, że w tem nic złego nie ma, ale pozorów do potwarzy więcej niż potrzeba. Naprzód zna się z całą młodzieżą, taką nawet, której w żadnym salonie nie zobaczysz, bo dużo z nich nie wierzy w rękawiczki i nie nosi kaloszów. Pod pozorem artystów i uczonych i różnego rodzaju znakomitości, panna Jadwiga przyjmuje takich ludzi, jacy składali ewangieliczną ucztę, ale to nie przeszkadza jej bywać w najlepszych towarzystwach, jeździć konno z młodzieżą, dżentelmanami, gdy chce wystąpić jak księżniczka i gburowi zaimponować jak hiszpańska królowa. Jestto w istocie osobliwsza kobieta, posiadająca szczególną władzę asymilacyi, z każdem towarzystwem jest jak w domu, zrozumie język każdego, umie się wszystkim podobać, a co tam w głębi siedzi, jeden Pan Bóg wie. Że szlachetna i zacna nie wątpię, ale, że to trochę szalona, nikt mi z was nie zaprzeczy.
— Brawo karykaturzysta! — rzekł kapitan — o ile ją sobie dzieckiem przypominam bardzo na coś podobnego zarywała. Czasem zasiadywała w salonie, przy poważnych gościach godzinami, aż ją do dziecinnej zabawy napędzać musiano, a niekiedy jej z kredensu i garderoby wyciągnąć nie było można.
Jakiś szczęk dziwny dał się słyszeć na korytarzu, Dunio podskoczył, wyjrzał przez drzwi i zawołał z wielkim przestrachem:
— Jak Boga kocham, żandarmi!!
Popłoch zrobił się wielki, niektórzy porwali się od stołu pospiesznie, inni pobledli, kapitan wąsa pokręcił z uśmiechem, a Gros szydersko rzekł, biorąc za kieliszek:
— Mości panowie, żywo! żeby nas o co nie posądzili, proponuję głośno zdrowie Najjaśniejszego Pana i całej rodziny cesarskiej!!
Ten żarcik jakoś tchórzów opamiętał, tylko Dunio odedrzwi powtarzał:
— Jak Boga kocham weszli żandarmi!
— Dowiedzieli się pewnie, żeś ty urządzał manifestacyę na Starem-mieście — odezwał się do niego Gros — i idą po ciebie.
— Ale proszęż dać pokój! — z gniewem ofuknął Dunio, tupiąc nogą, — gotowi jeszcze posłyszeć.. to nie są żarty!
Wstrzymał się jednak ujrzawszy na wszystkich twarzach wyraz, prawie zbliżający się do pogardy. Bądź co bądź i rozmowa i wieczerza zatrute przez tych żandarmów prędko się jakoś skończyły. Najzgrabniejsi paniczykowie po jednemu się chyłkiem powysuwali, Gros i kapitan zostali, gwarząc trochę dłużej, rozmowa ich była cicha, poważna i westchnień pełna. Skończył ją wąsaty temi słowy:
— Zginie Polska, czy żyć będzie, spokojnym o to, że albo się wielką odrodzi, albo bohaterską umrze śmiercią.