Para czerwona/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Para czerwona
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy”
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tam, gdzie się Krakowskie Przedmieście schodzi z Nowym Światem, stoją obok siebie dwa wielkie pałace Zamojskich, dziś obrócone na kordegardy moskiewskie, skutkiem niesłychanego gwałtu, przypominającego ową chińską sprawiedliwość, gdzie za jednego winowajcę cała prowincya odpowiada. Z dwóch tych surowo i poważnie wyglądających budowli, pierwszą zajmowała prawie cała rodzina hr. Zamojskiego.
Wnętrze tego pałacu, którego część przytykała do ulicy Śto-Krzyskiej, równie było skromne jak jego powierzchowność. Dziś po zburzeniu tego prawie historycznego gmachu, po sprofanowaniu go przez moskiewską hałastrę, godzi się przypomnieć, jak dawniej wyglądał. Fizyonomia jego odpowiadała dobrze charakterowi męża, którego był mieszkaniem. Więcej tam było książek, prób narzędzi rolniczych, zasobów dla myśli, materyałów do pracy, niżeli pańskiej wystawy i magnackiego występu. Począwszy od sieni do salonu, spotykałeś wszędzie ślady poważnego umysłu i zajęć obywatelskich. To ciche i prawie ubogie mieszkanie, malujące człowieka, który o zewnętrzne okazanie się nie dbał, kilka razy w rok ściągało prawie wszystkich Warszawian z powinszowaniami do pana Andrzeja, a raz w tydzień co było znakomitszego na cichą wieczorną rozmowę. Był czas, gdy hr. Andrzej głosem opinii publicznej wyznaczony był na przedstawiciela całego kraju. Niepodobna zaprzeczyć wielkim jego dla Polski zasługom, mąż ten w czasie, gdy wszyscy byli bezczynni, sam jeden znalazł zakres, w którym działać było wolno, można, i dla przyszłości zbawiennie. Historya, do której pan Andrzej należy, ściślej oznaczy charakter jego prace i ich doniosłość. My, wspominając go jako człowieka, cześć oddajemy niezłomnemu i prawemu charakterowi jego. Bądź co bądź albo mało, lub wcale nie mieliśmy mu równych. Ci co go otaczali i mieli się za daleko od niego wyższych, cząstki jego nie byli warci. Obok tej prostoty obyczaju, którą cały dom przezeń zamieszkały dowodził, jakże licho i biednie wydawały się elegancye i przepychy podpanków! Jak ten stary szwajcar skromnie ubrany, ten stary sługa na pokojach i sprzęt, dawniejsze pamiętający czasy, to ciche i nieco posępne wnętrze, miłe i uspokajające czyniły wrażenie!
Obok obszerniejszy drugi pałac Zamojskich, był zamieszkany przez mnóstwo lokatorów, których po owych bombach, Berg zrabowawszy, na ulicę wyrzucił. Dostatniejsze i mniej zamożne rodziny mieściły się tu w wielkiej liczbie, a górne piętra gmachu zajmowała uboga, poczciwa młodzież. Pokoiki były nie drogie, schludne, a położenie w pośrodku miasta bardzo dogodne. Cisnęli się też tu lokatorowie, których nigdy domowi brak nie bywało. W jednym z apartamentów od ulicy położonych, z rana dnia 27 lutego w salonie obszernym przechadzała się młoda kobieta, trzymając książkę w ręku, ale uradowana więcej myślami swemi niż nią zajęta. Jeżeli prawdą jest, że mieszkanie daje rys do charakteru człowieka, salon, o którym mowa, dosyć się jakoś niezrozumiale przedstawiał.
W oknie stały krosienka, a na nich widać było zaczętą włóczkami poduszkę z Orłem polskim i Pogonią. Na kanapie rzucono świeżo widać kupiony obrazek bez ram, przedstawiający karpacką okolicę, na stole w nieładzie leżało mnóstwo książek, rycin, kłębuszków, bardzo ładny mundsztuk na konia i śliczna szpicruta ze srebrną główką. Na jednem z krzesełek był kapelusz z zielonym woalikiem, na drugiem ogromny foljant stary, na ziemi odlew jakiegoś posążku, a na dywanie przy kanapie spoczywał bardzo piękny pudel biały w bronzowej obroży, śpiący jakby po wielkiem znużeniu. W wygodnym fotelu przy drugiem oknie siedziała za krosienkami kobieta nie młoda, bardzo otyła, fizyonomii pięknej i łagodnej. Przerwała swą robotę dla książki, którą przerzucała z wielkiem zajęciem, niekiedy tylko z pod okularów spojrzała na przechadzającą się młodą osobę, na której twarzy widoczny jakiś malował się niepokój.
Czytelnik łatwo się domyśli, że ma przed sobą ową głośną pannę Jadwigę Żylską. Do opisu jej twarzy i postaci, skreślonego wczoraj przez pana Henryka, nie dodamy nic nad to, że była z wielkim smakiem ubrana. Miała na sobie suknię z lekkiego sukienka karmelitańskiego koloru, nadzwyczaj szeroką, fałdzistą i pięknie drapującą się około figury, wbrew zwyczajowi, żadną krenoliną nie objętej, gruby sznur jedwabny z długiemi końcami uciskał ją w pasie. Białe gładkie mankietki i takiż kołnierzyk dopełniały bardzo skromnego ale do twarzy ubrania. Włosy miała na sposób grecki w wielkie warkocze splecione, w koło głowy obwinięte i w węzeł za nią foremny ułożone. Piękne oko ciemne, nos prosty, trochę szerokie rumiane usta, uderzały w tej twarzy, nieco ogorzałej i czerstwem zarumienionej zdrowiem.
W bardzo pięknej białej rączce trzymała książkę, ale jej nie czytała, gorączkowo zrywała się kilka razy do okna jakby na coś oczekując, potem zadumana chodziła znowu, dając ciotce znaki niecierpliwości. Ciotka, spoglądając na nią, ruszała czasem ramionami. Milczenie trwało czas jakiś, gdy do drzwi salonu zapukano, Jadwiga szybko do nich pobiegła i rozmówiwszy się przez chwilę z kimś stojącym na progu, poskoczyła cała zarumieniona do ciotki.
— A widzi ciocia — rzekła — dlaczego mi było nie pozwolić pójść na to nabożeństwo u Karmelitów, tłumy słyszę były ogromne, ale godzina ranna i kobiet prawie nic. A jużciż i my Polki jesteśmy, i my mamy dla ojczyzny obowiązki, i my z braćmi iść powinniśmy! A! nigdy sobie nie daruję, żem cioci posłuchała, trzeba było uściskać, pocałować i uciec. Ciocia by mnie nie dogoniła! Najwspanialsza w świecie rzecz, całe nasze poczciwe obywatelstwo, cała nasza serdeczna szlachta, którą miasto witało z okrzykami. Mówią, że wprost ztamtąd miała wyjść wielka procesya przez Stare-Miasto, Święto-Jańską, plac Zamkowy, do pałacu Namiestnikowskiego, aby bratersko połączyć się z rolnikami, którzy dziś są już całkiem inaczej usposobieni. A! jak to będzie cudownie! Trzeba tam być koniecznie, ja wiem, że idę pod pałac namiestnikowski witać tę procesyę... natychmiast...
Ciotka aż odsunęła krosienka i choć z ciężkością ruszyła ku siostrzenicy, załamując ręce.
— Jadziu! dziecię moje! na popioły matki cię zaklinam, zlituj się nademna, nie czyń tego! Czuję, choć nic nie wiem, ze burza jakaś wisi nad naszemi głowami, nie puszczę cię, nie pozwolę, nie mogę...
Jadwidze łzy stanęły w oczach, przyklękła przed ciotką, objęła ją rękami, zaczęła całować w kolana i prosić, ciotka się aż rozpłakała.
— Ty wiesz, dziecko moje, że mnie słabą istotę zawsze łzami swemi zwyciężysz, ale godzisz się to, dla fantazyi taką trwogą napełniać serce moje?
— Ciociu, nie dla fantazyi, ale tam nas woła obowiązek!
— Obowiązki kobiety całe są w domu moje serce!
— Nie zupełnie się na to zgadzam, ciociu, ja mam swoje w tym względzie teorye, ciocia wie, to było dobre na owe czasy, gdy kobiety były niewolnicami. Zresztą w zwyczajnych czasach niech już sobie kobieta siedzi zamknięta w domu, ale w gorących walki godzinach, czemuż my jak matki czarnogórskie synom, jak żony Greków mężom, jak Serbów siostry braciom, u boku stać nie mamy? kobieta, ciociu moja, dodała z zapałem, który całą jej twarz rozjaśniał, kobieta jest więcej niż człowiekiem, powinna być człowiekiem i kobietą. Niewiastą u kolebki dziecka, u ramienia ukochanego męża, ale biblijną mężyną w wielkich godzinach narodowego życia.
Ciotka ściskała ją i płakała.
Głowa ci się zawraca, moja Jadziu, nie wiedzieć co pleciesz, gdyby kobieta dopełniła tylko swych obowiązków, córki, żony i matki, już bardzo byłoby dosyć...
— Tak, na pospolitą kobietę, ale ja pospolitą kobietą być nie chcę!!
— A! moja ty droga bohaterko, przez litość przynajmniej, nie odlatuj odemnie póki ja żyję, już potem sobie uniesiesz się w niebiosa! Gdy o tobie myślę, zawsze mi na myśl przychodzi nieboszczyk Stanisław T...., który się miał za wielkiego poetę, za natchnionego wieszcza. Kochał się w ładnej Karolinie S..., ślicznej, miłej ale cichej i nie poetycznej istocie, i wiecznie siebie porównywał do orła, króla ptaków, zakochanego w gęsi, która za nim w obłoki lecieć nie może, otóż ja jestem tą gęsią, moja Jadziu, a ty tym orłem. Gdyby orzeł miał serce, siedziałby przy gęsi i byliby szczęśliwi!
Jadzia troszkę się uśmiechnęła, trochę łzy jej stanęły w oczach, zakręciła się i dodała smutnie:
A może też ja jestem trochę egoistka moja droga ciociu, ale cóżem winna, że ja ten kraj tak kocham, że radabym być wszędzie, gdzie się coś dla niego czyni! Cóżby mi tam zresztą stać się mogło? Cóż Moskale bezbronnej kobiecie zrobić mogą?
— A! Ty nie znasz Moskali, oni z bezbronnemi najwięcej walczyć lubią! czyż poszanują młodość? czy ulitują się słabości? czy dla nich jest co świętego?
Gdy tak mówiły, pudel nagle się zerwał, podskoczył do okna, łapy oparł na szybie i wielką niespokojność okazywać zaczął; z ulicy dał się słyszeć szmer i gwar jakiś. Ciotka z Jadwigą pobiegły do okna i poznały po niezwyczajnym ruchu, po przebiegającej w rozmaitych kierunkach ludności, że się coś w mieście stać musiało. Mężczyźni żywo lecieli w stronę namiestnikowskiego pałacu, kobiety jakby strwożone zdawały się uciekać ku Nowemu-Światu, żandarmi w całym pędzie lecieli ku zamkowi, doróżki uganiały jedna za drugą, mnóstwo ludzi spotykając się, gorączkowe sobie rzucali słowa.
Po ruchach ich poznać było można, że sobie o czemś opowiadali, z twarzy czytała Jadwiga, że wiadomość raczej straszną być musiała... niż radosną. Upłynęła chwila w dręczącej niespokojności oczekiwania, nikt nie nadchodził, odgadnąć co się działo nie było podobna, Jadwiga załamawszy ręce, z wypieczonemi gorączką rumieńcami latała po salonie, pudel biegał za nią, patrząc w oczy, jakby ją rozumiał, ciotka po cichu się modliła.
Na wschodach żywe dały się słyszeć kroki, Jadwiga otworzyła nieco drzwi i nie mogąc wytrzymać, spytała mężczyzny, który się jej tylko jak cień przesunął przed oczyma.
— Na Boga, mów pan co się dzieje w mieście?
— Strzelają do ludu — odpowiedział żywo nieznajomy i popędził na trzecie piętro.
Ciotka nie usłyszała odpowiedzi, ale się jej domyśliła, po zbladłej twarzy siostrzenicy, obie kobiety zamilkły patrząc na siebie z przerażeniem.
Nieskończenie długa wydała im się godzina samotności, której nawet nadejście żadnego sługi nie przerwało. Jadwiga prawie ciągle stała w oknie, ale z tego, co przez nie widzieć było można, nie odgadła scen krwawego dramatu. Moskale jakby zawstydzeni i trwożni snuli się po ulicach, lud chmurny i rozwścieczony, ale wstrzymujący się od wybuchu, z odwagą i powagą przechodził milczący, żywszemi kroki biegła tam młodzież, ekwipaże dostojników krzyżowały się w różnych kierunkach.
Dobrze z południa garstka ludu ukazała się około Świętego-Krzyża, kilkudziesięciu mężczyzn skromnie i ubogo odzianych, w pośrodku kilku z nich na deskach, zbitych nieforemnie, unosili nad głowami trupa krwią zbroczonego...
Widok tego ciała sino-białego, z zaschłemi czarnemi bliznami przejął Jadwigę rozpaczliwym prawie szałem.
— Patrz ciotko! — zawołała. — Trup! męczennik! Ci barbarzyńcy porwali się na bezbronnych! Jakże to lud wytrzymać potrafi? Czemu się nie rzuci cały na tych zbójców! Ja jestem kobietą, ale czuję, że zabijałabym bez litości!
— Tak! — odparła ciotka, płacząc — dopókiby ci się Moskal nie rozpłakał.
W chwilę potem drzwi się nagle otworzyły i młody człowiek z twarzą rozognioną, zdyszany, wbiegł do salonu. Był znajomy dobrze obu paniom, syn ich sąsiada, który przyjechał ze wsi jako członek towarzystwa na ogólne zebranie, nazywał się Mieczysław Skorupski. Nie należał on całkiem do towarzystwa paniczów, syn żołnierza, sam gotów do boju, wrzał niecierpliwością. Wypadki tego dnia widocznie się na jego twarzy wypiętnowały. Jadwiga, która go zwykle widywała spokojnym, nieśmiałym i cichym, zaledwie go poznać mogła. Wszedł jak pijany, zataczając się, bełkocąc niezrozumiale, brakło mu tchu, tak że musiał nieco spocząć nim mówić zaczął.
Jadwiga podała mu co żywiej szklankę wody, nad którą potrzebniejsza może była szklanka wina, ale orzeźwiony nią Micio wreszcie odzyskał mowę.
— Zlitujże się pan nad nami pustelnicami! — zawołała, sadzając go Jadwiga. — Mów, mów, i mów co się dzieje, co się stało, gdyby nie ciotka, jużbym sto razy wybiegła na ulicę. Z okien widziałyśmy trupa...
— Okropności! — rzekł Mieczysław. — Wiedzieć panie musicie o procesyi, która szła z Leszna, Moskale ją napadli przed zamkiem, podruzgotali krzyże, porozbijali obrazy, rozpędzili kondukt, który miał wieść umarłego od Bernardynów, nakoniec wystrzelili do bezbronnego ludu i położyli trupem dużo ludzi. Nie wiem wielu jest rannych, część zabitych porwał lud i obnosi po mieście, niektórych złożono w Europejskim hotelu. Zburzenie w mieście nadzwyczajne, Moskale sami nie wiedzą co począć, zdaje się, że głowy tracą, jednak dotąd rzecz nie rozstrzygniona jak się to wszystko skończy... wiele osób aresztowano...
Mówił to przerywanym głosem, dając znaki jakieś pannie Jadwidze, która tylko tyle z nich zrozumieć mogła, że miał jej coś do powiedzenia na osobności. Ale ciotka przywlokła się biedna do samego krzesła, na którem siedział Micio i słuchała płacząc. Nie podobna było się jej pozbyć.
— Widzę, że pan z głodu umierasz, a nic nie mówisz — rzekła żywo do młodego człowieka — chociaż i myśmy obiadu nie jadły, znajdzie się coś w kredensie, chodź pan ze mną.
Skorupski zrozumiał i pospieszył za swoją przewodniczką. W drugim pokoju zatrzymała się Jadwiga i spojrzała na niego pytająco.
— Znajomy pani, Juliusz, jest niebezpiecznie ranny, potrzeba go ukryć, aby nie był schwytany, panie mieszkacie same, nikt go tu szukać nie będzie; macie jaki kątek żebyście go przyjąć mogły?
— Cyt! cyt! — żywo odparła Jadwiga. — Na bok skromności niewieście, mój pokój jest na drugim piętrze, więc ciotka tam po wschodach zajść nie może, oddam mu moje mieszkanie.
— Prawdziwie, pani jesteś aniołem.
— Jestem Polką, nic więcej — odpowiedziała Jadwiga.
To mówiąc, dobyła klucz z kieszeni, skinęła na młodego człowieka, żeby wyszedł drugiemi drzwiami, a sama powróciła do ciotki.
Poczciwe jej serce nie doznało innego wzruszenia nad serdeczną litość i uczucie obowiązku, każda ofiara z siebie zdawała się jej prostą i naturalną rzeczą, z której najmniejszej chluby ciągnąć się nie godziło.
Nie zastanawiała się nawet nad tem, że będąc młodą i niezależną, ściągała na siebie jakieś podejrzenie uczucia, którego dla rannego Juliusza nie miała, nie pomyślała, że ją to kompromitowało, mówiąc zwykłym świata językiem. Ten Juliusz ranny nie mógł jej wyjść z myśli, tak heroizm jego do niego nie był podobny. Znała go jako salonowego młodzieńca, trzpiota i utracyusza, który dość natarczywie grzecznościami się jej swojemi narzucał, nie mogła go sobie wyobrazić bohaterem walki ulicznej, bo w nim nigdy najmniejszego nie widziała zapału.
Powiedziała sobie jednak, że się omylić musiała i szczerze żałowała, że go tak pokrzywdziła. Zadumana weszła do salonu, przypominając sobie wszystkie sceny z romansów i powieści, w których ranni młodzieńcy zdobywali serca swych opiekunek i powiedziała sobie, że na tak pospolite rozwiązanie dzisiejszej sceny nigdy nie pozwoli.
W salonie zastała ciotkę zawsze we łzach i modlącą się jeszcze. Poczciwy pudel Chochlik, który sobie wyobraził, że płacz starej pani przyzwoitem znalezieniem się utulić potrafi, najzabawniej w świecie stał przed nią na dwóch łapach i służył.
— Moje dziecko kochane, cóż to będzie? — zawołała ciotka.
— Cioteczko, żyliśmy dosyć w czasach spokoju i prozy, wchodzimy w epokę poezyi, za to się na losy gniewać nie trzeba.
— A! ty moja orla naturo! — z wyrzutem odezwała się ciotka. — Tobie koniecznie potrzeba łez, krwi, mordów, bohaterstw, szczęku i wrzawy, ażebyś poczuła życie, a życie ma swą poezyę ciszy i błogiego uspokojenia, którego ty jeszcze nie rozumiesz!
— Ciocia zapomina, że ja nie mam jeszcze lat dwudziestu, żem nie nie widziała, nic nie znam i wszystkiego pragnąć mam prawo!!
Gdy tak rozmawiały, a Chochlik chodził za swoją panią, patrząc jej w oczy, wyglądająca oknem Jadwiga postrzegła dorożkę, która zajeżdżała w dziedziniec, mignęła się w niej twarz dosyć blada Juliusza, serce uderzyło mimo woli, był to przecie jeden z bohaterów dnia tego... Ale tak niesympatyczny! mimowolnie powiedziała sobie w duchu.
— Prawdziwie są ludzie szczęśliwi, otóż nie zasłużony, jedną kulką staje się bohaterem, kule są czasem nieroztropne!!
Na schodach słychać było ciche i ostrożne stąpanie, potem Jadwigi ucho uchwyciło szczęk znajomego sobie zamku, ledwo nie pożałowała tego, co uczyniła, ale się zawstydziła swego uczucia.
— Moja ciociu — rzekła — już dziś to się na dół do ciotki przenoszę, widząc cię tak niespokojną, wolę być z tobą razem.
— Ale ci tu będzie niewygodnie.
— A! kto nie ma lat dwudziestu, temu wygodnie wszędzie.
Słudzy jakoś się zebrali na danie obiadu, który przeszedł bez chęci do jedzenia, w milczeniu przerywanem smutną rozmową i odbieganiem do okna. Ale szary, smutny wieczór ciemno-wilgotną szatą powlekł wkrótce ulice miasta, cisza jakaś złowroga zaległa ulice, ledwie ją stukot szybko pędzącej dorożki rzadko kiedy przerywał.
Jadzia się mocno niecierpliwiła zupełną niewiadomością dalszych dnia wypadków, ale skąd jej było zasięgnąć?
Był wprawdzie w tym samym domu gdzieś pod strychem mieszkający człowiek, coby najlepiej mógł o wszystkiem objaśnić, ale... był to bardzo młody człowiek, na nieszczęście przystojny chłopiec, choć bardzo przyzwoity, w towarzystwie wcale nie salonowy. Ubierał się bardzo po prostu, mówił bardzo otwarcie, i, jak każdej poczciwej duszy, której świat nie zgniótł, nie starł i w swoją formę nie urobił, obawiano się go trochę. Nie Jadwiga, bo dla niej ta prosta, szczera natura miała wdzięk dzikiego kwiatu, ale poczciwa ciocia, nawykła do arystokratycznych form, nie umiała się na nim poznać.
Był to młody aplikant budowniczy, dusza i serce artysty, rozkochany w sztuce, rozmiłowany w swem ubóstwie, niezależności, biedny sierota, ale z promykiem geniuszu na czole. Nie wiem, jakim trafem poznał się on z Jadwigą, która go zaprosiła, aby u nich bywał i ciotce przedstawiła. Od tej pory ciocia codziennie odmawiała wieczorem trzy »Zdrowaś Marya« na intencyę, żeby z tego jakiej awantury nie było. Wyobrażała ona sobie, że tego rodzaju młodzi ludzie są najniebezpieczniejsi, miała może trochę słuszności, ale się myliła w tem, że się lękała natręctwa i natarczywości, gdzie jak największą spotykała nieśmiałość i jak najdzikszą dumę.
Karol Gliński, pomimo okazywanych mu przez pannę Jadwigę szacunku i sympatyj, niezmiernie rzadko ukazywał się w salonie. Może przelękły i zimny wzrok ciotki go odstręczał, może bał się być posądzonym o jakieś zamiary, ubogiemu sierocie nie właściwe, może naostatek wstrętnem dlań było towarzystwo młodzieży strojnej, trzpiotowatej i zajętej bezwstydnem polowaniem na posag pięknej dziedziczki. Instynktem kobiety, przeczuciem serca, wiedziała Jadwiga, że Karol nie mógł być obcym temu, co się w mieście działo, że musiał do wszystkiego należeć i o wszystkiem wiedzieć. Niezmiernie chciało się jej posłać kamerdynera i prosić go do siebie pod jakimkolwiek pozorem, nie wiedziała tylko jak się z tego ciotce wytłómaczyć i pozwolenie jej uzyskać. Kręciła się długo z tą myślą, a nie przywykła do milczenia i udawania, w końcu wybuchła nagle.
— Ale jakże my tak możemy wytrzymać w zupełnej nieświadomości, doprawdy zasnąć nie będzie podobna! Ja się koniecznie muszę dowiedzieć, choćbym po pana Karola posłać miała — dodała ciszej nieco zarumieniona.
— Ależ mogłabyś posłać po kogo innego — odezwała się ciotka. — Po księcia L. lub hr. K., przyznam się, że toby było przyzwoiciej...
— Kiedy ciocia tak mówi — odezwała się żwawo Jadwiga — to niechże ja raz wiem, co ciocia ma przeciwko Karolowi?
— A! Ja nie przeciwko niemu nie mam, może to być bardzo zacny młody człowiek, ale widzisz moje kochanie, nie jest to zupełnie właściwa dla ciebie znajomość. Młody chłopak ubogi, nie naszego świata, nie z naszego towarzystwa, ty go tak jakoś bardzo ośmielasz, gotowo mu się w głowie zawrócić.
— Niech ciocia będzie spokojna, prędzej się tym wszystkim fircykom pozakręcają głowy niż jemu, dumniejszy on jest od granda hiszpańskiego, i dla tego samego, żem ja bogata a on ubogi, nigdy o mnie nie pomyśli.
Ciotka się zlekka uśmiechnęła.
— No, no, rób sobie jak chcesz, ja ci się nie sprzeciwiam...
Jak strzała pobiegła panna Jadwiga do dzwonka, Chochlik szczekając za nią, wszedł kamerdyner, któremu kazano pójść prosić pana Karola, pies się za nim wyśliznął.
W chwilę potem otwarły się drzwi i ukazał się naprzód Chochlik z wielce tryumfującą miną, ciągnący za połę czamarki pana Karola, za nim sam obżałowany. Na twarzy przybyłego męskiej, przystojnej, energicznej, w tej chwili odbijał się cały niepokój, całe wzruszenie, jakie wypadki dnia tego na każdym wypiętnować musiały. Wszedł zmieszany i nie śmiały, trochę się broniąc psu, który z radością biegał koło niego, podskakiwał i naszczekiwał, jakby go do zabawy wyzywając.
— Najmocniej przepraszam pana — podając mu rękę, odezwała się Jadwiga — ale niepodobna wytrzymać w tej głuchej ciszy o niczem nie wiedząc, na miłość Bożą cóż się stało? Jak się to skończy?
— Wszak panie wiedzą — rzekł Karol spokojnie — o wypadkach rannych, o strzelaniu do ludu?
— I tyle tylko wiemy, — odpowiedziała Jadwiga — ale dalej?
— Trudno to wytłómaczyć, zdaje się, że albo Gorczakow się zląkł, albo nadeszły jakieś rozkazy, ale zmiękli, lud ciała zabitych złożył i strzeże w Europejskim hotelu, dużo więcej podobno potopili Moskale, mówią o wielu rannych...
Jadwiga się zaczerwieniła.
— Miasto w tej chwili wybrało delegacyę, która pojechała do Gorczakowa, są w niej kupcy, mieszczanie, duchowni, dziennikarze, którzy się zlęknąć nie powinni. U Zamojskiego obmyślają adres do cesarza, ale to się na nic nie przyda. Wojsko moskiewskie jakby odebrało rozkazy, zachowuje się spokojnie i zdaje do niczego nie mieszać... resztę jutro okaże.
— Jakto? — zawołała Jadwiga — i to wszystko miałoby się skończyć pocałunkiem zgody??
Karol uśmiechnął się poważnie.
— Nie wiem, — rzekł — rzeczy dziś tak stoją, że o niczem wyrokować nie można, nie zdaje mi się jednak, ażeby ten wielki ruch serc i umysłów dał się jakiemiś połowicznemi środkami zatrzymać. Kraj jest w rozdrażnieniu nie jedną tą chwilą, ale długim lat ciągiem wywołanem; nie zaspokoi się lada czem. Na dziś jednak niech panie będą spokojne, noc przejdzie cicho.
— Ale cóż, mnie pan chyba masz za tchórza, ja się wcale nie boję, mnie idzie o kraj, o Polskę, o przyszłość, a pan mnie jak dziecię kołyszesz nadzieją ciszy i spokoju!!
— Bo doprawdy nic więcej w tej chwili powiedzieć nie umiem, a jutro tysiącem zasłon pokryte.
Chwilkę jeszcze krótką zabawiwszy Karol, który wyraźnie był jak na szpilkach, pożegnał się i wyszedł.
Jadwiga powiodła za nim oczyma, pudel odprowadził go aż do drzwi, łasząc się i liżąc po rękach, jakby go chciał zawrócić i zatrzymać.
— Widzi ciocia, jaki skromny, jak przyzwoity, a ja powiem, że daleko lepszego wychowania od tych, co tu u nas za Paryżanów uchodzą. Miałam zręczność się przekonać, że więcej jest szlachetnych uczuć i delikatności w ludziach, których to mniemane dobre wychowanie nie popsuło, niż, niestety! w świecie co za kwiat towarzystwa uchodzi...
Ciotka westchnęła.
— Widzisz w nim wszystkie doskonałości — rzekła — a mnie to przestrasza.
Śmiały się później obie i z tego strachu i z tej sympatyi, rozmawiały długo, aż ciocia poziewać zaczęła i po północy potrzeba było pójść na spoczynek. Jadwidze przychodziło na myśl dowiedzieć się o swego pacyenta, ale dziwne jakieś uczucie wstrętu ją wstrzymało, posłała tylko zaufaną służącą i wszystko, co choremu mogło być potrzebnem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.