Po burzy (Junosza, 1890)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Po burzy |
Pochodzenie | Obrazki szare |
Wydawca | Salomon Lewental |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Salomon Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Dzień był lipcowy i upalny, promienie słoneczne sypały żar na ziemię. Listki na drzewach opuściły się, jakby przywiędłe, ptaszęta kryły się po krzakach, szukając cienia. Ludzie, korzystając z niedzieli, odpoczywali po pracy, szukając chłodu w ogrodach, pod konarami drzew, albo téż w pustych stodołach, gdzie przewiew wiatru przez uchylone wrota chłodził nieco straszne gorąco dnia.
Pan Kamiński popołudniu do Lipowa się wybrał. Spienione konie z trudnością oddychały, ciągnąc lekki wolant po gościńcu, z karków ich, z szyi, z piersi spadały kłęby białéj piany; stangret co chwila spocone czoło ocierał, bo istotnie wytrzymać było ciężko w skwarze słonecznym. Na zachodniéj stronie horyzontu zaczęły się ukazywać chmurki.
Pan Kamiński nie zważał na gorąco, nie myślał o niém, tak się w dumaniach zagłębił. Piękna i łagodna twarzyczka Zosi stała mu ciągle przed oczami. On wiedział, że téj dziewczynie u Kramarzewskich źle, ciężko, wiedział ile znosić musi, jak jest traktowana niepoczciwie; kilkakrotnie rozmówić się z nią chciał, ale ile razy do Lipowa przyjechał, zawsze ją tak schowano, że nie tylko pomówić, ale zobaczyć się z nią nie mógł. Bolało go to tém więcéj, że pokochał szczerze ową smutną, bladą dzieweczkę, że pragnął, za radą siostry iść, wziąć ją za dozgonną towarzyszkę życia, za przybraną matkę dla swoich sierotek. Przeczuwał, że byłaby dla nich prawdziwym aniołem opiekuńczym, a dla niego... szczęściem na ziemi. Wszakże jeszcze miał prawo do życia i szczęścia, mógł o niém marzyć. Zdawało się, że cóż łatwiejszego jak wyznać Zosi swe uczucia i o wzajemność poprosić. Bądź co bądź, dla biednéj dziewczyny takie zamążpójście to los, ale Kamiński skromny był, o sobie niewiele rozumiał i uważałby za uchybienie Zosi tak obcesowo miłości od niéj żądać. On widywać ją pragnął, mówić z nią, myśli wymieniać i wierzył, że gdyby go bliżéj poznała, to... to wtenczas pokochałaby może. Ale jakże tu mówić, jak myśli wymieniać, gdy biedna nauczycielka trzymana jest jak w więzieniu, gdy jéj nigdy zobaczyć nie można!
Zaprzątnięty smutnemi myślami, spojrzał przed siebie i zobaczył pyszny park lipowski, ogromny, nawpół dziki, nęcący chłodem alei z lip, szpalerów orzechowych, tworzących nad dróżkami sklepienia zielone, przez które promień słońca przecisnąć się nie mógł.
— Stój-no Marcinie! — odezwał się do stangreta, który téż natychmiast spienione kasztany osadził. — Gorąco straszne; ja przez park pieszo pójdę, a ty pomaleńku ku dworowi jedź... niech konie wytchną, trochę nawet w lipową drogę skręć, to cień znajdziesz.
Stangret odjechał, a Kamiński do parku wszedł. Zaraz na wstępie owiał go chłód przyjemny, rzeczka wiła się pomiędzy drzewami. Przeszedł przez mostek i skierował się w długi, kręty szpaler. Zdjął kapelusz, chciał usiąść na piérwszéj napotkanéj ławce, odpocząć. Nie spodziewał się spotkać nikogo ze dworu w téj oddalonéj części parku, bo istotnie rzadko tu kto przychodził. Gustowne altanki, kwietniki i gazony skupione były w części ogrodu, bliżéj pałacu leżącéj.
Już miał usiąść, gdy zdało mu się, że przez gęstwinę liści za piérwszym zakrętem szpaleru dostrzega jakąś postać. Zaciekawiony wstał i powoli poszedł w tamtą stronę; na piasku pokrywającym dróżkę gęstą warstwą, nie było słychać odgłosu kroków. Zbliżał się téż widząc, a sam nie będąc widzianym, ani zauważonym i poznał... Zosię.
Siedziała na ławce zamyślona, trzymając książkę w ręku, ale nie czytała, bo i nie mogła, mając oczy łez pełne.
— Pani! — zawołał — panno Zofio!
Przerażona niespodziewaném spotkaniem, zerwała się z ławki... On ją ujął za rękę.
— O! siądź pani, proszę — rzekł głosem, w którym wzruszenie znać było. — Siądź pani!... Ja już tak dawno pomówić z panią pragnę.
— I cóż panu przyjdzie z tego? — rzekła nie wstrzymując, a może wstrzymać nie mogąc, łez dużych, ciężkich, które staczały się po jéj czarnéj sukience.
— Co mi przyjdzie? dziwne pytanie doprawdy! Czyż w tych stronach obcych, gdzie pani jesteś zupełnie sama, gdzie pani źle... nie przyda się choć jedna dusza życzliwa?
— Alboż mi źle? Obowiązek, jak obowiązek, ma swoje przykre strony, ale nie trzeba na to zważać.
— Nie mów pani tak, widzę ja dobrze, co się tu święci i chciałbym przyjść pani z pomocą.
— Mnie jéj nie trzeba, panie...
— Harda dusza w pani, ale proszę pomyśléć, że jest pomoc i pomoc... a ja przemawiam do pani jak przyjaciel jéj rodziny, jak brat... Pani tu nie może pozostać, na żaden sposób nie może...
— Muszę!
— A jednak, jeżeli pani mego zdania słuchać nie chce, to odwołam się do wyższéj instancyi. W przyszłym tygodniu udaję się w lubelskie...
— Zobaczy pan moję mamę! siostrę! — zawołała z ożywieniem.
— Zobaczę i opowiem wszystko!
— O! nie krwaw jéj pan serca, proszę pana! Nie mów jéj nic, bo ona cierpiałaby bardzo, a właśnie nie ma do tego przyczyny.
— Więc trwasz pani przy swojem, utrzymujesz, że ci zupełnie dobrze w Lipowie?
Zosia schyliła głowę i odpowiedziała po namyśle:
— Naturalnie!... Rozczarowań doznać nie mogłam, bom szłam w świat bez złudzeń i, do pewnego stopnia, wiedziałam, a może raczéj przeczuwałam, co mnie czeka. Nie mam prawa wymagać od ludzi obcych téj życzliwości i tego ciepła, jakie miałam w domu. Nie mam prawa, aczkolwiek starałam się i staram na życzliwość zasłużyć.
— Wychodzi na to, że pośrednio przynajmniéj przyznaje mi pani słuszność i że nie omyliłem się przypuszczając, że masz pani tutaj ciężkie życie.
— Ja tego nie powiedziałam przecież.
Kamiński uśmiechnął się.
— Trzeba widzę — rzekł — szukać innego punktu wyjścia. Nie będę już wspominał o przykrościach i zmartwieniach. Przypuśćmy na chwilę, że pani tu jest znośnie, a nawet... dobrze, ale w takim razie czyż jest zabronionem szukać innego otoczenia, otoczenia takiego, w którém byłoby pani nietylko znośnie, ale bardzo dobrze, otoczenia, w którém znalazłabyś pani życzliwość serdeczną, sympatyę i najszczerszą przyjaźń...
— Co pan chce przez to powiedziéć? — spytała Zosia zdumiona.
— Chcę powiedziéć to, o czém już oddawna powiedziéć pani chciałem. Szkoda pani młodości i sił na marnowanie w gorzkim, przykrym, a tak bardzo zależnym, zawodzie nauczycielskim, bo i co panią w nim czeka? Wyszedłszy ztąd, gdzie według pani zdania tak dobrze! — dodał z odcieniem ironii — dostanie się pani do innego domu, gdzie może pani być jeszcze lepiéj, gdzie dozna pani jeszcze większych przyjemności. Wieczna tułaczka z domu do domu, nieustanne przykrości, niepewność, brak własnego kąta, w którymby można spokojnie odetchnąć, po pracy wypocząć...
— Dla czego mi pan to mówi? Czyż sama nie wiém, że tak jest, czyż mało łez nad tem wylałam, ale cóż zrobię? cóż zrobię? do czego wezmę się? Ponieważ nie mam uzdolnienia do innego rodzaju pracy, muszę żyć z tego, co umiem i z rezygnacyą, z poddaniem się, znosić los istotnie ciężki.
— Nie, nie, panno Zofio! poddanie się, rezygnacya, to smutna konieczność dla tych, co wyczerpali wszystkie siły w życiowych zapasach, co złamani, zgnębieni zupełnie, nie mają dość mocy, aby zrzucić z ramion ciężar, który ich gniecie. Starość i niemoc poddaje się losowi, młodość z nim walczyć powinna. Powtarzam, że pani nie powinnaś się marnować w tułaczce, w pogoni za marnym a niewdzięcznym zarobkiem...
— Wie pan dlaczego to czynię, wiadomo panu dobrze, jakie obowiązki mam.
— Wiem, wiem i właśnie skorzystałem z pierwszéj sposobności, aby przemówić do pani w imię tych obowiązków, jakie pani ma. Racz mnie posłuchać panno Zofio. Zapewne od czasu przybycia do Lipowa nie słyszałaś jeszcze szczerze przyjaznego, życzliwego głosu... Wspominałem już pani o mojéj siostrze Władysławie. Po śmierci męża była ona mniéj więcéj w takiem położeniu, w jakiem pani jesteś teraz, po stracie ojca, po wyzuciu was z majątku. Dziś ma ona stanowisko niezależne, kawałek chleba pewny, spokój, zadowolenie wewnętrzne, spełnia swój obowiązek wychowując dziecko, jedném słowem, stworzyła sobie mały światek własny, w którym panią jest i pierwszą robotnicą zarazem.
— Szczęśliwa! — rzekła Zosia z westchnieniem.
— I pani może znaléźć to szczęście z łatwością. Opuść pani Lipów, przyjedź do Warszawy. Siostra moja przyjmie panią z otwartemi rękami, będzie pani nauczycielką i przyjaciółką zarazem. Po roku lub dwóch, uzdolniona w zawodzie, znając już wszelkie jego tajemnice, założysz pani pracownię na własną rękę, weźmiesz pani do siebie mamę i siostrę i będziecie razem. Cóż, panno Zofio, czy zechcesz usłuchać rady szczerego przyjaciela?
Zosia miała łzy w oczach.
— O panie! — rzekła, podając mu rękę — rozwijasz przedemną bardzo ładne, bardzo ponętne obrazy. Czegóż więcéj pragnąć, o czém lepszem marzyć bym mogła? Miéć swoje własne mieszkanie, własną pracownię, nie tęsknić do biednéj, schorowanéj matki, nie drżéć w niepewności o jéj zdrowie, ale pielęgnować ją osobiście, otoczyć wszelkiemi wygodami, to... to doprawdy szczęście, o jakiem nawet marzyć nie mogłam! Sama bym się zajęła moją młodszą siostrą, jéj wykształceniem. O! doprawdy jakby to było dobrze, jak szczęśliwie, ale...
— Ale co, panno Zofio?
— Marzenie takie nigdy się nie spełni, bo niemożliwe jest do wykonania.
— A to z jakiego powodu? — zapytał ze zdumieniem Kamiński.
— Bo, proszę pana, na naukę czasu trzeba, a ja go nie mam, bo kto się uczy, ten nie zarabia, a ja zarobku potrzebuję dla matki, dla siostry... dla...
— Więc tylko o to idzie?
Zosia spojrzała na Kamińskiego z podziwieniem. Co chce przez to powiedziéć? Dlaczego wyraża się jakby z lekceważeniem „tylko o to idzie?“ a przecież to „tylko“ to jedyny cel jéj życia i zabiegów, dlatego „tylko“ ona pracuje, przebywa w obcym domu, znosi wszelkie przykrości i upokorzenia.
— Ja nie rozumiem — rzekła — znaczenia pańskiego wykrzyknika. Śmieje się pan, że mi „tylko o oto idzie“, ależ upewniam pana, że tylko i wyłącznie. Innego celu nie ma w mojem smutném życiu.
— Panno Zofio — rzekł — porozumiejmy się; pozwól mi pani wytłomaczyć tę rzecz bliżéj. W mojem odezwaniu się nie było myśli lekceważenia pani najszlachetniejszych intencyj, broń Boże! Ja chciałem tylko powiedziéć, że przeszkoda, o jakiéj pani mówi, da się z łatwością usunąć, że na czas pewien może pani być zupełnie zwolniona od swoich obowiązków i spokojna o dach nad głową i kawałek chleba dla swoich najdroższych.
— Jakim cudem?
— Bardzo prostym, najzwyczajniejszym sposobem. Dwór w Zabłociu jest duży, a chleba w nim nie braknie. Przez rok, dwa, czy ile będzie potrzeba, mama i siostrunia pani mogą w nim dysponować. Druga siostra, która u mnie mieszka, przyjmie je z otwartemi rękami.
— Serdecznie, serdecznie dziękuję za tę propozyę, za ten dowód dobroci i życzliwości, ale my byśmy nie mogły przyjąć...
— Za pozwoleniem! to już rzecz pomiędzy mamą pani a mną. Ja to biorę na siebie. Jak nadmieniłem przed chwilą, jadę w lubelskie, mamę pani odwiedzę i porozumiem się z nią. Jako przyjaciel ojca pani, jako dawny znajomy, sądzę, że mam prawo niejakie podać wam rękę pomocną. Przypuszczam że potrafię znaléźć dość argumentów, które będą mogły przekonać mamę pani, że plan mój dobry jest dla przyszłości waszéj, a jeżeli mamę przekonam, to czy pani zaakceptuje myśl moją? Czy pani zechce zostać uczennicą i przyjaciółką méj siostry?
Zosia myślała przez chwilę. Kamiński wpatrywał się w jéj wdzięczną, sympatyczną postać i z niepokojem oczekiwał odpowiedzi.
Po chwili namysłu Zosia podała mu rękę:
— Dobrze panie! — rzekła — jeżeli się mama zgodzi, to i ja pójdę za pańską radą i rozpocznę nowe życie. W każdym razie tak, czy owak wypadnie, przyjmij pan serdeczną podziękę sieroty za pańską dobroć, życzliwość i za poczciwe chęci, jakie względem nas, biednych rozbitków, okazujesz.
Kamiński pochwycił podaną mu rączkę i do ust przycisnął.
Jednocześnie w gęstwinie parkowéj coś zaszeleściło i zdawało się, że jakiś cień przesunął się pomiędzy krzakami leszczyny.
Zosia mimowolnie drgnęła.
— Co pani jest? — zapytał Kamiński.
— Nic!... przestraszyłam się, zdawało mi się, że jakiś cień.
— Cienia pani się lękasz?
— Czy ja wiem, czego się lękać, a czego nie. Tutaj w Lipowie, przyznam się panu otwarcie, ja się głosu własnego boję.
— Ach! więc nareszcie przyznajesz mi pani słuszność! więc nie omyliłem się, przypuszczając, że pani tu dobrze nie jest, że cierpisz...
— Nie mówmy o tém panie. Jak mi jest tutaj Bóg widzi, ale znoszę mój los z poddaniem się, bez szemrania i bez narzekań. Jeżeli stanie się wszystko tak, jak pan mówi, jeżeli mama moja przyjmie pańską życzliwą ofiarę, w takim razie opuszczę ten dom bez żalu i bez żalu téż wyrzeknę się nauczycielskiego zawodu. Tymczasem pełnić będę obowiązek jak dotąd, o ile siły pozwolą uczciwie i sumiennie. A teraz godzina mojéj rekreacyi kończy się, muszę wracać do moich elewek. Jeszcze raz dziękuję panu za życzliwość, za słowo pociechy, za promyk nadziei, jaki mi pan wskazujesz. Gdy pan zobaczy mamę moją i siostrę, niech im pan powie, że kocham je obie stale i niezmiennie, że moja myśl nie odbiega od nich ani na jedną chwilę, a niech pan nie opowiada mamie, że mam tu życie... nie bardzo słodkie, bo ona by się zmartwiła. Niech pan lepiéj nie mówi prawdy. Na co zasmucać biedną, schorowaną kobietę?
Zanim Kamiński zdążył odpowiedziéć, Zosia oddaliła się szybko. Znając doskonale park lipowski, pobiegła dróżką najbliższą i zniknęła w gęstwinie.
Kamiński odetchnął głęboko, jakby mu wielki ciężar spadł z serca. Więc nareszcie Zosia wyjedzie ztąd, zamieszka w domu jego siostry, on będzie mógł ją widywać, będzie mógł starać się o jéj przywiązanie.
Posiedział jeszcze czas jakiś na ławce, potém powstał i ku dworowi się udał. Nie znając dobrze lipowskiego parku, dość długo szukał głównéj alei, tak, że ubiegł z kwadrans czasu, zanim znalazł się w salonie państwa Kramarzewskich.
Sam gospodarz go przywitał, a miał minę dziwnie zakłopotaną. Stracił kontenans zupełnie, przestępował z nogi na nogę, nie wiedząc jak zacząć rozmowę, która widocznie sprawiała mu kłopot.
— Co panu jest, panie Leonie? — pytał gość — co się stało tutaj?... Widzę, że jesteś pan zakłopotany, że zjawiłem się nie w porę...
— A jakżeż można! przecież stare przysłowie mówi: „gość w dom, Bóg w dom”, a jeszcze taki gość jak kochany sąsiad dobrodziéj!
— Nie politykuj pan — odrzekł z uśmiechem Kamiński — bo to panu nie zbyt zręcznie idzie... oto lepiéj powiedziéć szczerze, może wybieracie się państwo gdzie? Niech was moja obecność nie krępuje, znamy się już od dość dawna i miałbym uzasadnioną pretensyą, gdybyście państwo robili sobie ze mną ceremonie. No, szanowny sąsiedzie, proszę bardzo po sąsiedzku, otwarcie...
— Ależ, bo widzi sąsiad, właściwie...
— No, przecież!
— Albo ja wiem co się tutaj dzieje?! Kobiety coś tam mają między sobą... niby moja żona i siostra żony. Jedna zadysponowała konie dla siebie, druga dla siebie, jedna odwołała dyspozycyę, druga posłała do stajni z poleceniem, żeby powóz natychmiast był gotów... Przyznam się kochanemu sąsiadowi, że wolałbym trzech wilków w lesie spotkać, aniżeli grymasy kobiece widziéć. Okropnie tego nie lubię, bardzo nie lubię!
— W takich razach najlepiéj jest uciekać, gdzie pieprz rośnie — rzekł z uśmiechem Kamiński — zwłaszcza jeżeli się coś przeskrobało, bo jużci nie ulega wątpliwości, że musiałeś sąsiad grubo względem pań przeskrobać, skoro się tak gniewają.
— Ja! cóż ja mogłem im zawinić?
— No, jak jest, to jest, ja sąsiada ocalę... Siadaj pan ze mną i pojedziemy.
— Na żaden sposób, nie mogę przecież zostawić samych kobiet w takiém rozdrażnieniu.
— Ale o cóż poszło tym paniom?
— Alboż ja wiem? powiadam sąsiadowi, że pod tym względem jestem jak tabaka w rogu... a tak pięknie zapowiadał się dzień — dodał z westchnieniem — miał być na obiad chłodnik... wyśmienity chłodnik. Sam dałem kucharzowi informacye, uważa sąsiad, sam dałem! a teraz cóż z tego chłodnika? co z całego obiadu? Wszelki niepokój odbiera apetyt, zawsze tego na sobie doświadczam i o ile możności unikam niepokoju...
— No szanowny sąsiedzie — odezwał się Kamiński — skoro nie chcesz korzystać z dobréj sposobności i uciekać ze mną przed burzą, to zostawiam pana własnemu losowi...
— Doprawdy! wypowiedziéć nie zdołam jak mi to przykro, ale szczerze mówiąc, ja tu sam jestem winien, nikt więcéj.
— Ja téż to zaraz powiedziałem.
— A! nie! nie w tém znaczeniu jak sąsiad rozumié, nie! tylko przez niedbalstwo.
— Niedbalstwo?
— Tak! tak! Już oddawna doktorzy mówią, że Andzia jest chora, że ma w wysokim stopniu rozdrażnione nerwy, że potrzebuje wzmocnienia, kuracyi; ja co prawda w nerwy nie bardzo wierzę, więc téż jedném uchem słuchałem, drugiém wypuszczałem... teraz przekonywam się, żem źle zrobił... ataki są coraz częstsze i coraz gwałtowniejsze, widzę, że doktorzy mieli słuszność.
— No, panie Leonie szanowny, bądź dobréj myśli. Jeszcze nie ma nic straconego, wypraw żonę zagranicę.
— Kiedy i Frania...
— To i pannę Franciszkę. Sam z niemi pojedź, rozerwiesz się trochę, odpoczniesz, a teraz pożegnam sąsiada dobrodzieja.
— Jak mi przykro, nie uwierzysz pan, jak mi niezmiernie przykro. Taki chłodnik! Sądzę wszakże, że ten wypadek nie wpłynie na zakłócenie naszéj harmonii.
— Cóż znowu?!
Kamiński odjechał.
Zaledwie wolant jego zniknął za bramą, wbiegła do salonu pani Anna.
— Wyprawiłeś go już? — spytała.
— Jak widzisz.
— Spodziewam się jednak, że zrobiłeś to dość zręcznie, żeby go nie obrazić.
— Użyłem całéj dyplomacyi... mogę się nawet pochwalić, żem wynalazł pozór bardzo zręczny godzien Metternicha.
— Ciekawam!
— Powiedziałem... powiedziałem, że ty, moja duszko, masz szalony atak rozdraźnienia nerwów.
Pani Anna wzruszyła ramionami:
— Jeżeli to miało być zręczne, to ciekawam bardzo cobyś nazwał niezręczném, lecz mniejsza o to, racz się teraz pofatygować do mego buduaru.
— Dobrze, ale moja Andziu, jakże będzie z tym chłodnikiem? Sam dawałem informacye kucharzowi.
— Chłodnik ci nie ucieknie, a tu idzie o ważniejsze sprawy; proszę cię, bądź łaskaw przyjść zaraz i pamiętaj, raz w życiu przynajmniéj okaż jakąś energię, bądź mężczyzną.
— Ależ!... o ilu mi się zdaje, droga Andziu...
— Ach, niestety, wiem o tém, tobie się zawsze zdaje i przez to właśnie my z siostrą jesteśmy najnieszczęśliwsze istoty pod słońcem.