<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Po burzy
Pochodzenie Obrazki szare
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1890
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Od onego wieczoru zaczęły się dla Zosi dnie smutne. Rozmaite drobne udręczenia i przykrości spotykały ją coraz częściéj... Złośliwe uwagi, kolące słówka spadały na nią niewiadomo z jakiego powodu... Dziewczyna gubiła się w domysłach, czém się narazić mogła, pilnowała się na każdym kroku. Lekcye odbywała jeszcze gorliwiéj niż przedtém, z dziećmi, powierzonemi jéj pieczy, przebywała ciągle, nie odstępując ani na chwilę, do salonu nie weszła nigdy, jeśli jéj wyraźnie nie zaproszono. Stała się bardziéj jeszcze małomówną i cichą.
Pomimo tych starań i podwojonéj gorliwości w wykonywaniu obowiązków, pani Leonowa stała się dla Zosi bardzo chłodną, a siostra jéj nieznośną.
Na domiar nieszczęścia, pan Kamiński coraz częściéj przyjeżdżał i zawsze się o Zosię ze szczególną troskliwością dopytywał. Panie potrafiły ją w takich razach zręcznie usuwać i zwykle podczas obecności Kamińskiego w Lipowie wysyłano ją z dziećmi na przejażdżkę, albo téż kazano odbywać jakieś nadprogramowe lekcye.
Zosia poddawała się woli pań bez oporu, przyjmując z łagodnym uśmiechem na ustach wszystkie zlecenia, jakie jéj dawano. Przyczyny oziębienia się stosunków nie mogła odgadnąć odrazu. Nie wiedziała o tém, że baronówna na młodego wdowca ma oko, nie wiedziała i tego, że ów wdowiec na nią samą, biedną nauczycielkę, spogląda. Zmiana postępowania, któréj przykrych skutków nieustannie doznawała, była dla niéj czémś niezrozumiałem, niewytłómaczoném zupełnie.
Postanowiła znosić przykrości cierpliwie, dopóki będzie można; nie chciała bowiem porzucać posady względnie korzystnéj. Zosia rozumowała sobie, że w Lipowie ma chleb, gorzki coprawda, ale chleb. Gdy obowiązek w Lipowie porzuci, gdzież pójdzie? dokąd się uda?
Do małych swoich uczennic przywiązała się szczerze i potrafiła wzbudzić dla siebie sympatyę w ich serduszkach. Dziewczątka pokochały swoją cichą, dobrą, łagodną nauczycielkę, co bardziéj jeszcze rozdrażniało baronównę.
Panna Franciszka pragnęła, aby uczynić Zosię nienawistną dla całego domu, tymczasem działo się wprost przeciwnie; nawet pani Leonowa, chociaż na prośby i żądanie siostry, okazywała Zosi niechęć, w gruncie rzeczy jednak była przekonana, że nie ma do tego zasady. Pan Leon nie rozumiał dobrze o co chodzi. Słyszał od panny Franciszki, że Zosia dzieci zaniedbuje, a wszyscy znajomi nie mogli się nachwalić, jak szybko dziewczynki postępują w naukach. Radby prosić żony, żeby mu wyjaśniła tę sprzeczność, ale odkładał to z dnia na dzień, obawiając się czy nie wzbudzi jakich podejrzeń, lub nie wywoła niezadowolenia — wolał więc czekać dopóki kwestya nie wyjaśni się sama przez się.
Panna Franciszka zauważyła, że Zosia za często, jak na guwernantkę, pisuje listy i za często korespondencye odbiera.
— Szczególna rzecz! — mówiła raz do siostry — my przecież mamy tak rozległe stosunki, a nie prowadzimy takiéj korespondencyi jak ta twoja... panna od dzieci. Ile razy posyła się na pocztę, zawsze są jakieś listy i bileciki do panny Zofii i od panny Zofii. Będąc na twojem miejscu nie pozwoliłabym na to.
— Nie mam racyi, ani prawa zabronić jéj tego.
— Dziwię się bardzo! Jesteś przecież panią w tym domu, a ona jest w obowiązku, tak dobrze jak młodsza, szafarka i tym podobne istoty...
— Franiu!
— Dziwisz się? Co do mnie nie widzę najmniejszéj różnicy... wolę nawet młodszą, niż tak zwaną guwernantkę, z młodszą albowiem nie potrzebuję jadać przy jednym stole, ani wdawać się z nią w konwersacyę.
— Panna Zofia jest tak małomówna...
— To jeszcze gorzéj... to dowodzi, że jest fałszywa i obłudna, ale wracam do listów. Mogłabyś zwrócić jéj uwagę, że za dużo czasu traci na przelewanie swych uczuć na papier.
— Robi to w godzinach wolnych.
— A wiem, wiem, nieraz po całych nocach bazgrze i niepotrzebnie światło wypala.
— Czyż jéj mogę zabronić?
— Naturalnie, że możesz, bo na tém cierpi nauka twoich dzieci.
— A to jakim sposobem!
— Bardzo prostym... przesiaduje noce z piórem w ręku, więc do lekcyi przychodzi niewyspana! zamiast uważać pilnie, drzemie...
— Bywam często podczas lekcyi, ale nie zauważyłam.
— To ja już spostrzegłam z dziesięć razy, spostrzegłam mimochodem, wypadkiem, bo przecież nie asystuję przy nauce. Zechciéj tylko obserwować sama, moja Andziu, a przekonasz się jak o wszystkiém sądzisz z pozoru! Biedne dziecko tęskni do mamy! Komedya! Najprzód panna Zofia nie jest dzieckiem i niezawodnie liczy już dwadzieścia kilka wiosen, jeśli nie znacznie więcéj...
— Ale zkąd?!
— Powiadam ci... jéj naiwność, skromność, to tylko gra, coprawda, doskonale wystudyowana... a co się tyczy owych listów, to przysięgnę, że nie są pisane do mamy.
— Do kogoż by więc?
— Jestem przekonana, że kryje się w nich jakiś romansik.
— To być nie może!
— Jak ci się podoba, moja kochana, chcesz wierz — nie chcesz nie wierz! Ostatecznie nic mnie nie obchodzą jéj romanse. Nie odezwałabym się wcale, gdyby mi nie szło o twoje dzieci. Łatwowierność twoja może wyjść na złe. Osądź sama, bezstronnie... jaki masz powód do ufania osobie, któréj przeszłości nie znasz, dziewczynie szukającéj karyery nie w zawodzie nauczycielskim lecz...
— Ależ!...
— Przepraszam cię, moja siostro, pozwól mi dokończyć. Zkądże dowiedziałaś się o istnieniu téj panny? jaką drogą znalazłaś ją?... przez kantor, prawda?
— No, tak.
— Otóż muszę ci powiedziéć, że panienka rzeczywiście uzdolniona, nieposzlakowanéj opinii, pochodząca z dobréj rodziny, jeżeli chce znaléźć pracę, nie potrzebuje szukać pośrednictwa kantorów, gdyż z chęcią wezmą ją do swoich dzieci znajomi w najbliższéj okolicy, nawet ubiegać się o nią będą. Dlaczegóż jéj nikt nie wziął? Widocznie musiała być jakaś przyczyna.
Pani Leonowa zrobiła gest przeczący i chciała coś powiedziéć, ale siostra nie dała jéj przyjść do słowa.
— Czekajno, czekaj! — rzekła — niedługo skończę tę, przyznam ci się, bardzo niemiłą dla mnie rozmowę, otworzę ci oczy, gdyż uważam to za swój obowiązek, a ty postąpisz znów tak, jak ci twój obowiązek dyktuje. Mieszkałyśmy dość długo w Warszawie, miałyśmy liczne znajomości, no i ostatecznie wiemy przecież, co się na świecie dzieje. Nie sekret, że każda z tych panien, które przez różne kantory ofiarują swoje usługi w charakterze nauczycielek domowych, najmniéj myśli o uczeniu dzieci... Zwłaszcza, jeżeli która ma gładką buzię, a twoja panna Zofia posiada poniekąd ten przymiot, to głównym celem jéj jest zamążpójście, lub poprostu zrobienie karyery. Szukają téż miejsc przeważnie w domach zamożnych i, rozwinąwszy zasób kokieteryi, łowią w sidła ludzi bogatych. Ileż razy zdarza się, że taka osoba, przybyła niewiadomo zkąd, robi los i zostaje panią w całém znaczeniu tego wyrazu... albo téż, bo nie powiedziałam ci jeszcze wszystkiego, wchodzi do domu jak zły duch, wnosi niezgodę między małżeństwo, zrywa związki rodzinne, rujnuje majątek...
— Dość już, proszę cię, dość! moja Franiu wszystko, co powiedziałaś, nie może się stosować do naszéj nauczycielki.
— Chciałabym, żeby mogła słyszéć twoje słowa... służyłyby one jéj za wielki komplement, nie w tém znaczeniu, w jakiém sądzisz... nie! ale przekonałaby się, że jest skończoną artystką w sztuce udawania.
— Franiu!
— Owszem, moja Andziu, wierz jéj, ufaj, łudź się skromném jéj spojrzeniem i minką pensyonarki, która tylko opuściła mury klasztorne... łudź się, łudź, a może prędzéj, niż sądzisz ujrzysz u jéj stóp kogoś, co...
— Kogo? mów, proszę cię, otwarcie, bez zagadek i bez domyślników!... Czyś co widziała, dostrzegła?
— Cóżbym mogła dostrzedz? — odrzekła, naśladując głos siostry — przecież to jeszcze dziecko niewinne, aniołek, jeżeli zaś mąż twój...
— Co! co!?
— Nic... alboż nie można patrzyć na aniołki? patrzyć i zachwycać się niemi? Co piękne, to piękne, a mężczyźni miewają podobno szczególne zamiłowanie do estetyki... Wszak prawda, kochana siostro? Każdy z nich jest poniekąd artystą i zachwyca się pięknemi pannami.
Rzekłszy to panna Franciszka, pewna, że słowa jéj zrobiły pożądany efekt, wyszła.
— Franiu! Frania, wróć się! — wołała pani Leonowa.
Frania wszakże udała, że nie słyszy.
Pani Anna była niezmiernie wzburzona; zaczęła szybko chodzić po pokoju, stukając energicznie małemi obcasami, do głowy jéj cisnęły się najrozmaitsze myśli i uczucia.
— Jakto? — myślała — Leon! ten Leon, który dotychczas był tak posłuszny i pokorny, który jéj myślami myślał, jéj życzenia spełniał, do jéj woli we wszystkiém się stosował... ten Leon — nie to niepodobna, nie sposób... Wiary dać trudno... a przecież...
Podejrzenia zaczęły niepokoić panią Annę i przypominała sobie każdy gest, spojrzenie, każde słowo męża, wyrzeczone do Zosi i rozważała i rozpamiętywała.
Czyżby i on grał tak zręcznie komedyę przywiązania i uległości bez granic?
Spojrzała przez okno. Właśnie w téj chwili pan Leon powracał z folwarku. Szedł spokojnie, powoli, z powagą, właściwą ojcu rodziny, obywatelowi kraju i człowiekowi o solidnym majątku... Palił cygaro z takim spokojem, jakby w myśli niemiał nic złego, jakby nie knuł czarnéj, szkaradnéj zdrady względem żony, względem kobiety, która wypełniać powinna dla niego cały świat.
Patrząc na niego, pani Anna pomyślała z oburzeniem, że nie masz na kuli ziemskiéj istoty bardziéj fałszywéj, niż mężczyzna.
Pan Leon, ujrzawszy żonę w oknie, uśmiechnął się do niéj. Wydało jéj się to ostatnim stopniem przewrotności i cynizmu. Podobnym obłudnikiem może być tylko skończony łotr. Miała wielką ochotę powiedziéć co myśli i zrobić mu awanturę, ale wstrzymała się do czasu.
Postanowiła koniecznie zdobyć jakiś dowód i dopiero na podstawie faktu rozpocząć atak.
Powstrzymała wybuch gniewu, uśmiechnęła się nawet, gdy wszedłszy, ucałował jéj białą, wypieszczoną rękę.
— Poczekaj! — rzekła w myśli — ty udajesz i ja téż udawać potrafię.
— Moja Andziu — odezwał się pan Kramarzewski — przyszedłem cię uprzedzić, że za dwie godziny posyłam na pocztę, jeżeli więc będziesz miała jaką korespondencyę lub przesyłkę, to człowiek może zabrać.
— Dziękuję ci za twoją uprzejmość, nie mam żadnych listów do wysłania... ale à propos, ty jakoś bardzo często posyłasz na pocztę... przynajmniéj od jakiegoś czasu.
— Posyłam jak zwykle, cztery razy na tydzień.
— Chyba ośm, albo dziesięć.
— Kiedy poczta tylko cztery razy przychodzi.
— Być może, ale od niejakiego czasu...
— Zmienili rozkład poczt na naszym trakcie? nie słyszałem o tém.
— Nie, tylko w naszym domu korespondencya zwiększyła się niepomiernie. Piszemy masę listów i liścików.
— Czy tak?
— Udajesz, że nie wiesz.
— Istotnie piérwsze słyszę... Wprawdzie moja korespondencya jest nieco większa niż dawniéj.
— Wierzę bardzo, ale przecież nie załatwiasz jéj wyłącznie przez pocztę...
— Tak, czasem koresponduję przez posłańców umyślnych.
Pani roześmiała się gorzko.
— A czasem oczami! — rzekła.
Pan Leon wziął to za objaw dobrego humoru małżonki.
— Prawda — rzekł śmiejąc się — i to się praktykuje, zwłaszcza, gdy wypadnie siedziéć naprzeciw mojéj, zawsze pięknéj pani.
Pani Leonowa przeszyła swego małżonka groźném spojrzeniem; on zaś zmieszał się, nie wiedząc o co chodzi, lecz przewidując burzę.
— Uprzedzam pana — rzekła — że widzę wszystko, w pole się wyprowadzić nie dam i bynajmniéj nie mam zamiaru służyć za parawan do osłaniania pańskich awanturek.
Kramarzewski wielkie oczy zrobił.
— Wiesz co, droga Andziu...
— O, przepraszam... zdaje się, że już minęły czasy, w których byłam dla pana drogą Andzią. Wobec faktów, które spostrzegam, możemy się obchodzić bez słodkich przymiotników, stanowią one albowiem rażący kontrast z goryczą, jaką przepełnione bywa serce kobiety uczciwéj i nieposzlakowanéj, zranione śmiertelnie w swojéj dumie...
— Jak dzieci kocham, nic a nic nie rozumiem! widocznie zaszła jakaś pomyłka.
— O, zapewne! jeżeli ci się podoba, nazwij to pomyłką, gotów pan jesteś nawet twierdzić, że pomyłka niewinna... Tak! tak! po waszemu to pomyłka, a wiesz pan, że takie pomyłki religia nazywa grzechem, prawo występkiem, a opinia publiczna... nikczemnością.
Pan Leon z krzesła się zerwał, na twarz wybiegły mu rumieńce i pomimo zimnéj krwi swojéj i całéj uległości dla żony, blizkim był gwałtownego wybuchu gniewu. Nawet w najbardziéj zawojowanym mężu budzi się czasem energia.
— Tego już zawiele! — zawołał. — Tyle lat byłem dla ciebie uniżonym służką, ale od chwili, w któréj zaczynasz mnie krzywdzić bez najmniejszego powodu, zrywam te pęta! Proszę pamiętać, że jestem panem w domu i ubliżać sobie nie pozwolę.
Zdobywszy się na taką energię, Kramarzewski drzwiami trzasnął i wyszedł, pani zaś padła na fotel i wybuchnęła spazmatycznym płaczem. Panna Franciszka, która całą tę scenę z drugiego pokoju obserwowała, przybiegła do siostry, zadzwoniła na służbę, kazała podać wody, trzeźwiła i całowała nieszczęśliwą ofiarę wiarołomnego męża...
Zosia, przechodząc w téj chwili przez pokój, z przerażeniem i z całem współczuciem zbliżyła się do pani Leonowéj. Chciała zapytać co jest i czy nie może być w czém pomocną, usłużyć.
— Racz się pani nie troszczyć o to — rzekła panna Franciszka szyderczo — to sprawa czysto domowéj natury, najlepiéj więc jak załatwioną zostanie w rodzinie, bez udziału obcéj interwencyi i bez niepotrzebnéj ciekawości.
Zosia spojrzała na swoją antagonistkę oczami pełnemi łez i, nie odrzekłszy ani słowa, odeszła do obowiązku swego, do dzieci.
— Tak! — pomyślała w duchu — ta dumna panna ma słuszność... Jestem w tym domu obcą zupełnie, płatną najemnicą do uczenia dzieci... nie mam prawa narzucać się z życzliwością, ani z przywiązaniem... tak, nie mam.
Pan Leon zdobywczy się raz na energię, tak się rozpędził, że kazał zaprządz do powozu i bez obiadu i bez pożegnania, bez opowiedzenia dokąd się udaje, odjechał.
W drodze zmiękł już znacznie i gotów był kazać zawrócić, ale ponieważ do Warszawy interes miał pilny, rozmyślił więc, że lepiéj zrobi jak zaraz pojedzie; liczył téż na to, że przez kilka dni żona udobrucha się i wszystko wróci do dawnego stanu, do miłego spokoju, który flegmatyczny pan Leon nad wszystko przekładał.
Kazał zawieźć się na najbliższą stacyę, zkąd konie do domu odesłał, a sam własnym powozem, ekstrapocztą do Warszawy się udał. Przez całą drogę nad swoją piérwszą awanturą małżeńską rozmyślał i dociec nie mógł, o co żonie chodziło i czém mianowicie gniew jéj ściągnął na siebie. Liczył na to, że powróciwszy do domu, zastanie panią w usposobieniu lepszém, że ją w ostatecznym razie przeprosi.
Dla ułatwienia sobie tego zadania kupił bardzo kosztowną bransoletę, brylantami suto wysadzaną. Wiedział, że pani Anna błyskotki takie lubi i spodziewał się, że podarek ułatwi mu zgodę; kupił także i dla panny Franciszki ładny garniturek, bo przy wszelkich układach dobrze miéć zjednanego sprzymierzeńca.
Z najlepszą tedy myślą do domu powracał, ale się przerachował nieborak. Gdyby był daléj w gniewie trwał, a przynajmniéj zagniewanego udawał, piérwszego kroku do pojednania nie robił, to ostatecznie piękna pani, widząc, że góra do Mahometa przyjść nie chce, musiałaby tak postąpić jak turecki prorok i sama przyjść do góry; lecz że zobaczyła uległość i pokorę wielką, więc drożyć się zaczęła.
Na czułe powitania odpowiadała bardzo sztywnym ukłonem a prezentu przyjąć wcale nie chciała.
— Możesz go pan ofiarować komu chcesz, byle nie mnie... — rzekła. — Ja świecideł nie potrzebuję.
Panna Franciszka, choć jéj się garniturek bardzo podobał, również ofiary szwagra nie przyjęła, mówiąc, że prezent to za kosztowny dla niéj i że nie umiała by go nosić.
Widząc, że fiasco zrobił i w dyplomatycznych wyrachowaniach się zawiódł, pan Leon poddał się losowi i zastosował z pokorą do nowego w domu porządku.
Dom w Lipowie stał się nieznośny. Pan trzymał się oddzielnie w swoich apartamentach, pani cierpiała w swoich, do południa grała rolę ofiary w batystach, z rozpuszczonemi włosami, od południa w sukni nieodmiennie czarnéj, bez żadnych ozdób i błyskotek. Z mężem widywała się tylko podczas obiadu i to nie codzień, gdyż migrena nie zawsze pozwalała jéj ukazywać się przy stole. Panna Franciszka miała nieustannie czoło zmarszczone, spojrzenie pochmurne i rozjaśniała je wówczas tylko, gdy przyszła wlewać w serce siostry balsam współczucia i pocieszenia.
Do Zosi prawie nikt się nie odzywał. Była zupełnie odosobniona, samotna, owiewał ją chłód szczególny. Jedyną jéj pociechą były dwie, jasnowłose dziewczynki, serdecznie do niéj przywiązane; aczkolwiek dzieci jeszcze, dostrzegły jednak, że Zosia ani przez mamę, ani przez ciocię lubiona nie jest — starały się wynagradzać to pieszczotami, garnięciem się do nauki, posłuszeństwem. Uczyły się nad podziw dobrze, korzystały bardzo wiele i jedna przez drugą chciały się Zosi przypodobać. One téż stanowiły cały światek biednéj nauczycielki. Przesiadywały po całych dniach w jéj pokoju, rozmawiały z nią ciągle, kształcąc nietylko główki, ale i serduszka, w które Zosia umiała rzucać najszlachetniejsze ziarna.
Wydziwić się pani Anna nie mogła zkąd córeczki jéj nabrały tyle wiadomości z historyi, zkąd wyuczyły się tylu wierszy z najlepszych naszych poetów.
— Czy panna Zofia tak dużo wam zadaje? — pytała.
— Nie, mamo, panna Zofia na lekcye zadaje bardzo niewiele. Ona taka dobra! powiada, że nie chce nas męczyć zanadto, że jeszcze jesteśmy małe, aby godzinami całemi przesiadywać nad lekcyą. Ona nas bardzo kocha.
— Zkądże więc tyle umiecie?
— O mamusiu! panna Zofia nam opowiada. Ach! jak ona ślicznie opowiada, żeby mamusia choć raz chciała posłuchać!... Gdy jesteśmy na spacerze, albo podczas niepogody, to w pokoju, o szaréj godzinie, usiądziemy sobie i ona mówi. Mówi o różnych królach, wielkich ludziach, wojnach, a tak zajmująco, tak ślicznie, jakby kto z książki czytał. Potém każe nam powtarzać, pyta czy spamiętałyśmy dobrze, ale ktoby takiego opowiadania nie pamiętał! My bardzo lubimy te opowiadania, ale jeszcze bardziéj wiersze. Czasem czyta z książki, a więcéj mówi z pamięci, jak śliczna Zosia kurki karmiła, jak Telimena zbierała grzyby, jak regent[1] ciągle się kłócił z assesorem o psy! tacy śmieszni! i jak pan Wojski trąbił na wielkim rogu i przestał trąbić, a w lesie jeszcze echo grało... jak stary żyd Jankiel z siwą brodą grał na cymbałach i w tém graniu była cała historya. Ach! mamusiu kochana, jeszcze nigdy a nigdy w życiu nie słyszałyśmy takich pięknych wierszy. Jest ich cała książka, a panna Zofia prawie wszystko umie na pamięć, ale zobaczy mamusia, że nie długo i my także będziemy umiały. Dla ojca na imieniny przygotujemy wielką niespodziankę.
— Moje dzieci — spytała pani Leonowa — i to uczenie się wierszy nie przychodzi wam z trudnością?
— O nie! — panna Zofia powiada, że nie ma takiéj nauki, która byłaby trudna... ja wiem, że to prawda... Pamięta mamusia, ja nieraz płakałam nad arytmetyką, jeszcze kiedy panny Zofii nie było?... mówiłam, że nie ma nic szkaradniejszego nad rachunki.
— A teraz?
— Teraz śmieję się z tego. Arytmetyka jest bardzo łatwa i każde zadanie można zrobić. Panna Zofia tak dobrze umié wytłómaczyć. Kiedy nie mogłam z początku zrozumiéć, to ona przyniosła grochu, poukładała ziarnka w szeregi i kazała mi liczyć i wié mamusia, zrozumiałam bardzo łatwo, odrazu, teraz już nie boję się rachunków i nie powiadam, że są szkaradne. Owszem, lubię je nawet. Panna Zofia powiada, że każdy, choćby nawet najbogatszy człowiek, powinien umiéć dobrze rachować, gdyż...
— Moje dzieci — rzekła panna Franciszka, spoglądając na zegarek — zdaje mi się, że czas na lekcye.
— Ach! prawda ciociu! — zawołały dziewczynki — panna Zofia czeka na nas, biegnijmy, żeby się nie spóźnić!
Po wyjściu dzieci, panna Franciszka przybrała minę bardzo poważną i rzekła:
— Kochana Andziu, naumyślnie wyprawiłam dzieci, bo już nie mogłam słuchać tych pochwał, z których każda szczegółowo wzięta, wystarcza za najgorsze świadectwo dla twojéj mądréj nauczycielki i potępia ją ostatecznie.
— Ja ciebie nie rozumiem, Franiu!
— Posłuchaj, a zrozumiesz. Wiesz zapewne, że dawniéj, jeszcze przed kilkoma laty, za życia nieboszczki mamy, chciałam sama poświęcić się zawodowi nauczycielskiemu.
— Ach! przypominam sobie ten kaprys, bo przyznasz Franiu, że był to tylko kaprys chwilowy. Gdzieżbyś ty mogła tak nam zakrwawić serca i zostać nauczycielką w cudzym domu!
— Nazwij to jak ci się podoba... kaprys czy nie kaprys, dość, że starałam się zbadać gruntownie przedmiot, któremu się chciałam poświęcić i mam o nauczycielstwie niejakie wyobrażenie. Otóż na téj zasadzie mogę ci powiedziéć, że ta twoja panna Zofia uczy fatalnie.
— Ach! Franiu droga, takie rezultaty! na miłość Boską, mów co chcesz, mów na nią co ci się podoba, ale nawet największy nieprzyjaciel przyzna to dziewczynie, że uczyć umie i że jest...
— Skończoną komedyantką! Ha, ha, ha! wiesz! że gdyby tu nie szło o twoje rodzone dzieci, to możnaby się ubawić jak w teatrze. To skończona aktorka, doprawdy, na scenie zrobiłaby karyerę! Nawet, wiesz co, przysięgłabym, że ona musiała już nieraz występować, ma się rozumiéć na jakiejś scenie prowincyonalnéj siedemnastego rzędu... Rutynowana komedyantka, na piérwszy rzut oka można to poznać.
— Moja Franiu!
— Żądasz dowodu?... ależ zaraz go będziesz miała, słyszałaś przecie co dzieci mówiły!
— Słyszałam.
— Gdybyś słuchała uważnie, to przekonałabyś się, że te wszystkie wierszyki i historye, które twoje córeczki jak papużki powtarzają, a z czego ty zdajesz się być dumna, wpakowane im zostały w główki zapomocą oszukaństwa, obłudy, podstępu. Ona powiada: „moje drogie dziateczki, ja was niechcę przeciążać pracą, bo jesteście jeszcze malutkie, ale będę was zabawiała, opowiadać wam będę!“ No i opowiada... zakuwa dzieciom głowy, napycha je jak torby rozmaitemi wiadomościami, datami, faktami i przytępia im umysł.
— Sądziłabym, że rozwija raczéj. Ten sposób uczenia jest najnowszy, postępowy, czytałam sama w jakiémś piśmie.
— Wierzysz pismom? Dajże pokój! Zagranicą, o ile mi wiadomo, dawno już ta metoda uznana została za najszkodliwszą, a zresztą dość się uważnie zastanowić, ażeby poznać jéj ohydę. Jakto? więc do duszy dziecka, do téj jasnéj, niewinnéj duszyczki trzeba przystępować z fałszem, podstępem i obłudą, odrazu działać na nią kłamstwem? Jakto, czy godzi się pod pozorem zabawki osłabiać młodziuchną, zaledwie rozwijającą się inteligencyę i opychać ją różnemi wiadomościami, po to, aby w samym zarodku zabić w niéj wszelkie zdolności. A nie, Andziu! w zaślepieniu miłości macierzyńskiéj idziesz za daleko i dla próżności, dla popisu przed gośćmi, zabijasz całą intelektualną przyszłość twoich córek.
Pani Anna patrzyła na siostrę wytrzeszczonemi oczami. Grad brzmiących frazesów ogłuszał ją, argumentacya siostry przerażała. Pani Kramarzewska w życiu swojém nie wiele zgrzeszyła myśleniem, nie lubiła się głębiéj zastanawiać, a kto mówił głośno i gestykulował, mógł ją o wszystkiém przekonać. Budziła się w niéj pewna obawa, przypuszczenie, że siostra może być w błędzie, ale umotywować téj wątpliwości pani Anna nie mogła.
Panna Franciszka starała się spotęgować wrażenie, jakie na siostrze zrobiła.
— A czy ty nie widzisz, biedna Andziu, co się z twemi dziećmi dzieje?
— No, co?
— Czyż to są dzieci? To sawantki przecież! Czyż kiedy widzisz, żeby się goniły po całych dniach, krzyczały, żeby darły sukienki? a wszakże to są dzieci... Ale dzięki fałszywéj i podstępnéj metodzie panny Zofii, przekształciły się na jakieś karykatury. Zobaczysz, że za pół roku zaczną się już wybierać do Zurychu lub Paryża na uniwersytet... winszuję!
— Moja Franiu, pozwól...
— A cóż mam pozwalać?! — rzekła ramionami wzruszając — ty jesteś od tego, żebyś pozwalała na wszystko... niewidzisz co się koło ciebie dzieje! Czasem dziecko samo się wygada, ale i na to uwagi nie zwracasz.
— Co, cóż takiego?
— Ha! ha! a ta niespodzianka na imieniny „ojczulka!“ Cóż to jest? to już przechodzi wszelkie granice... Widocznie szwagierek ma u panny Zofii wyjątkowe łaski. Biedna Andziu, jakżeż cię bardzo żałuję...









  1. Przypis własny Wikiźródeł Zamiast regenta winien być rejent; jest to błąd w druku lub celowo przez autora wprowadzona do opowiadania dzieci pomyłka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.