<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Pod prawem
Pochodzenie Cztery nowele
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1888
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Strażnik drzwi za nią zatrzasnął i klucz przekręcił w zamku.
Obejrzała się na lewo, obejrzała na prawo i ściągnęła ku twarzy grubą wełnianą chustkę, która jéj okrywała głowę i ramiona.
Ulica była prawie pusta. Wróble tylko świergotały hałaśliwie pod gzymsami więziennego gmachu, zdala dolatywał huk ciężkich węglarskich wozów, a pies wartownika, chodzącego z karabinem na ramieniu przed budką strażniczą, tarzał się w kurzawie, ziewając i kłapiąc pyskiem.
Na odgłos zamykającéj się furty, żołnierz odwrócił głowę, popatrzał na dziewczynę wyblakłemi oczyma sołdata i znów rozpoczął swoję wędrówkę, „zapiewając” zcicha i spluwając przez zęby.
Stara żydówka, siedząca wprost więzienia przy straganie, złożonym z miski kwaszonych ogórków i miarki pestek dyni, obliczała zarobki swoje, wygarniając zaśniedziałe miedziaki ze skórzanéj, wiszącéj u pasa torby na wytłuszczony fartuch i mrugając szybko czerwonemi, ogołoconemi z rzęs powiekami.
Parno było. Sierpniowe słońce przypiekało mocno, jak to przed deszczem bywa. Dziewczyna zeszła zwolna po schodkach, zwróciła się na prawo, a uszedłszy kilkanaście kroków wzdłuż żółtego więziennego muru, stanęła i oparła się o niego plecami.
Nogi się pod nią trzęsły, powietrze ją odurzało. Od czasu ostatniego tyfusu miewała nagłe takie zawroty, od których jéj w uszach dzwoniło, jakby na pacierze, a przed oczami robiło się czarno, jak w najczarniejszą noc.
Chwilę tak stała, kiedy lufcik kancelaryjny otworzył się z brzękiem, a w nim ukazała się kwitnąca, okolona pięknym zarostem twarz pana nadzorcy.
— Hanka! Hanka! Blacharzówna! — zawołał dźwięcznym głosem.
Dziewczyna odwróciła głowę, a w ruchu tym spadła jéj wielka owa chustka, odkrywając przerzedzone włosy ciemne i twarz szczupłą, znędzniałą.
— A chodźno tu bliżéj! — przemówił życzliwie pan nadzorca.
Schyliła się, podjęła z ziemi upuszczone pod murem zawiniątko i podeszła w milczeniu do okna.
— W Sękocinach dziś staniesz, a może i w Tarczynie, a jutro na południe żebyś mi w Grójcu była. Księżyc teraz, możesz nocą iść.
— Pójdę, proszę wielmożnego... — przemówiła dziewczyna.
— A nie bałamuć mi się gdzie po drodze, niech cię Bóg broni, pamiętaj! Prosto mi do magistratu ruszaj i melduj się „w pobyt.” Do Grójca cię posyłam, bo tam najwięcéj pobytowych, raźniéj ci będzie.
— Dziękuję, wielmożny panie...
— A kartki do magistratu nie zgub. Panu burmistrzowi ją oddasz, albo panu sekretarzowi, wszystko jedno. Dadzą ci tam „rozpiskę,” papiery twoje już poszły. Nie szlę cię z partyą, boś się sprawowała dobrze. No, i ta noga zresztą... Jakże? boli jeszcze?
— Iii... niebardzo, proszę wielmożnego — odpowiedziała dziewczyna.
Noga wprawdzie bolała ją tak, jakby kto świecami piekł, ale nie wiedziała, czy jéj to powiedziéć wypada.
— No, kiedy tak, to ruszajże z Bogiem! — dorzucił pan radca łaskawie i cofnął z okienka głowę.
Dziewczyna przysiadła na ziemi; wyjęła z zawiniątka starą chuścinę, w któréj rogu zawiązana była owa kartka do magistratu, i wsunęła ją głęboko w zanadrze, odsłaniając pierś drobną, szczupłą, i grubą niedobieloną koszulę.
Podniosła się potém, spojrzała z niepokojem na słońce, jakby miarkując, ile jéj czasu do wieczora zostało, i zaczęła przed siebie iść, zwolna zrazu, potém coraz szybciéj, w miarę jak nogi jéj, nawykłe do powolnych i ograniczonych ruchów, prostowały się i odzyskiwały sprężystość na swobodnéj przestrzeni.
Odzienie jéj było nędzne. Jakaś wyblakła, nieokreślonéj barwy, wystrzępiona miejscami u dołu spódnica zwieszała się z jéj wązkich bioder; fartuch miał po sobie różnobarwne łatki; szczupłe jéj ręce gubiły się w rękawach zbyt wielkiego na nią, mocno wyszarzanego kaftana; bose nogi, z których jedna przewiązaną była powyżéj kostki grubą płócienną szmatką, tkwiły w nizkich ciżmach; wielka wreszcie owa chustka zdawała się ciężarem swoim całą jéj postać przygniatać do ziemi.
Ulica, którą szła Blacharzówna, rozciągała się na wschód i zachód miasta długą perspektywą domów i domków. Odległa od większych arteryj ruchu, chwilowo tylko huczała dalekiemi odgłosami przecznic, natężając swoje łoskoty stopniowo i stopniowo gubiąc je w oddali. Jedyny turkot, jaki się tu często słyszéć dawał, sprawiały wózki z lichym owocem, ciągnione na szlejach przez ubogich handlarzy w brudnych chałatach i okrzykiwane wrzaskliwie przez idącego obok pomocnika. Jeżeli się zaś ukazała dorożka, wszyscy już naprzód wiedzieli, że stanie przed gmachem więziennym. Gmach ten stanowił istotnie główny punkt ulicy, a żółte jego mury rzucały na nią cień jakiś posępny. Idąca śpiesznie dziewczyna zdawała się unosić coś z tego cienia na swojéj pochylonéj, okrytéj grubą chustką głowie. Idzie, nie podnosząc oczu od szarych brukowych kamieni, do których sama w jakiś nieokreślony sposób zdaje się być podobną. Na zachód idzie, wprost słońca, a chociaż skwar mocno przypieka, ona raz po raz ściąga ku twarzy swoję grubą chustkę, jakby pod nią zniknąć chciała. Przebiegający mimo chłopak rzeźniczy szturgnął ją kułakiem pod żebro; nie spojrzała nawet na niego, jakby to było rzeczą całkiem naturalną.
Idzie i medytuje...
...Oj więzienie, więzienie, ludzkie odmienienie!... Kiedy ją brali, zabijać się chciała, głodziła się, o mur głową tłukła. Teraz, jakby się w niéj co przemieniło, ni ona żalu, ni ona radości, ot jak ten kamień w polu. ...Trzy lata, caluśkie trzy lata... Właśnie jakby jéj kto u Pana Boga wytrącił...
Oj głupia, głupia, na co jéj to było? Nie mogła to, jak inne dziewczęta, uczciwie służyć? Nie mogła to między ludźmi bez zaprószenia oczów, śmiało w poczciwości chodzić? A ot w jaką się oblokła koszulę! Psi by na nią wyli, żeby ją poczuli. Ojcowie by się w grobie przewrócili, żeby wiedzieli, po jakich to ona sądach, po jakich urzędach oczami świeciła...
Oj najadła się wstydu, najadła, jako piołunu, ziela gorzkiego...
Oj głupia, głupia, głupia...
Wzdycha jakiémś ciężkiém, do jęku podobném westchnieniem i, nie zwalniając kroku, kiwa głową, jakby w wielkiém politowaniu nad sobą i głupotą swoją. Naraz lekka czerwoność występuje na jéj twarz szczupłą i śniadą.
...Pietrek... Gdzie się téż teraz Pietrek obraca? Albo się z rudą Baśką ożenił, albo ze wszystkiém na pana wyszedł. Czy tak, czy owak, już on dla niéj stracony. Jako ten wiatr, co przewieje, — jako ta woda, co przepłynie, taki on dla niéj stracony.
Chłopak był jak malowanie. W paletocie chodził, papierosy palił, ręce w kieszeniach trzymał, kamasze szpicami wystawiał, jak urzędnik jaki. Albo mu to i urząd dziwota? Pisarzem w gminie — powiada — był, we dworze do stołu siadał, tylko że go potém przez złość wygonili. Kiedy do niéj zaczął chodzić, dziewczęta z całéj kamienicy zazdrościły jéj takiego kawalera. A on się tylko uśmiechał i wąsiki kręcił. — Będę się z tobą żenił, Hanuś — mówi, — boś mi się okrutnie spodobała — mówi. A ona jemu: Gdzieby się zaś pan Piotr ze mną żenił, kiedy ja biedna dziewczyna. — A on znowu: Co tam, biedna, nie biedna, to jeszcze nie wiadomo. Jak w głowie rozum jest, to i pieniądze się znajdą. W rękach chleb, u ludzi pieniądze...
Oj polubiła go, polubiła! Na śmierć polubiła. A żeby on nie klucza od pokojów chciał, ale życia od niéj chciał, toby mu je dała. Tak go polubiła!
Jakoś się to już przez kwartał ciągnęło, aż tu raz państwo do teatru jadą, a mój Pietrek do niéj. — Będę się z tobą żenił, Hanuś, jeno mi w tém dopomóż. Jak mi nie dopomożesz, tak idę do Baśki. — A Baśka służyła w trzeciéj kamienicy. Co się nie naprosiła, co się nie naperswadowała, a on nie i nie. — Albo ty mi dopomóż, albo mi Baśka dopomoże. Dasz klucz — będę się żenił, nie dasz klucza — do Baśki idę.
Aż téż i dała. Jak dała, tak mój Pietrek do pokojów, a ona ze schodów i w bramę. Nie mogła w kuchni usiedziéć. Stanęła w bramie i patrzy, czy państwo nie wracają, a tu ją febra tak trzęsie, że ząb zęba nie dostaje. Wyszła stróżka, zagadała, a ta ani rusz, tylko językiem zeschłym w gębie obraca, a w piersiach jéj serce młotem wali, a zimno i gorąco po niéj chodzi, a wszystko w niéj dygocze, aż się o bramę oprzéć musiała, żeby ją z nóg nie zwaliło.
Niedługo czekający, patrzy, aż tu Pietrek idzie. Futro na nim pańskie, głowa do góry, kapelusz na bakier, cygaro w zębach, ręce w kieszeniach — pan a pan. Tylko mu z pod futra coś sterczy u lewego boku. Zmrok już był, ale zaraz poznała, że szkatułkę niesie. Klasnęła w ręce — Pietrek... Pietrek... — mówi. A on nic. Idzie sobie z paradą, jakby jéj nie widział. Uczepiła mu się rękawa, otrząsnął się tylko. Aż tu brzdęk, wyleciała mu srebrna łyżeczka z zanadrza. Schyliła się po nią. — Bój się Boga, Pietrek — mówi, — to ty i srebro?... — A on do niéj: poszła won! — i ruszył naprzód, zębami tylko zgrzytnąwszy.
Zapomniała o domu, zapomniała o państwie, i poleciała za nim, jakby opętana, przez jednę ulicę, przez drugą, aż go dopadła pod ostatnią latarnią, kiedy szkatułkę pod prawą pachę przekładał. Bez pamięci była, bez tchu, w uszach jéj wiatr świszczał, w gardle zaschło, chciała krzyczéć: łapaj, trzymaj! — ale jéj język jakby kołem stanął. Jak go dopadła, tak się o latarnię sparła, przełknęła ślinę i mówi: Pietrek, co ty? To ty tak beze mnie wędrujesz? — A on: Poszła, złodziejko! — I jak stał, tak się odwrócił. Załamała ręce.
— To to ja złodziejka? — mówi. — A on: Nie ten złodziéj, co kradnie, ale ten, co złodzieja puszcza. — Tak ona do niego:
— Bój się Boga, Pietrek! — mówi. — Co ty gadasz? Co w ciebie wstąpiło? A przecie się żenić mamy! Pietrek! — I nuż go się czepiać i nuż lamentować. A on: Poszła nazad, suko! — Jak téż nie zaklnie, jak ją nie pchnie w piersi kułakiem, tak ją zaraz zamroczyło i na ziemię padła.
Jak się podniosła, jak dowlekła do domu, nie wie sama. Chciała zrazu uciekać, ale tak się jéj zdawało, że się świat skończył za tą latarnią, gdzie ją Pietrek pchnął, i że już bieżéć nie ma gdzie. Została. Wracają państwo, rwetes, krzyk... futra niema, srebra niema, pieniędzy niema. Trzęsą, szukają, aż znajdują u niéj oną łyżeczkę w kieszeni, co ją za Pietrkiem podniosła. Jak téż znaleźli, tak zaraz na nią zakrzyknęli i do sądu ją oddali. Oj, co się ona napłakała, co się napłakała! A przecie nie wydała Pietrka. Takie w niéj było dla niego kochanie. Trzy lata przesiedziała w więzieniu, a on się ani słóweczkiem do niéj nie ozwał, ani co przez ludzi nakazał... Zupełnie, jakby nie żyła. Co ją nie namęczyli, co ją nie naturbowali! Gdzie pieniądze i gdzie pieniądze! A ona, jak ten pień przed nimi. Co sobie wspomni, jak ją pchnął, jak na nią „poszła, suko!” krzyknął, to ją ledwie krew nie zaleje i wnętrzności się w niéj przewracają, tak, że inoby zaraz wszystko powiedziała...
Aż on znów przed nią jak żywy stoi, ręce składa, i tak jakby go słyszała: Hanuś — mówi, — żenić się z tobą będę — mówi, i inne słóweczka łagodne, jakby z pod serca wybrane. I taka ją wnet żałość zdejmuje, że tylko w ziemię patrzy i nic nie gada... A tu ją po urzędach opisują, po śledztwach włóczą, z więzienia do więzienia ciągną, duszę by z niéj wypruli, żeby mogli...
Aż i wysiedziała swój termin.
— Oj Pietrek, Pietrek! Oj nauczył on ją na całe życie rozumu, nauczył!
Zaciska kurczowo splecione ręce, aż jéj w stawach trzeszczy, i podnosi ku zniżającemu się słońcu stroskane, głęboką obwódką podkrążone oczy.
Niech mu Bóg nie pamięta, ale ją równo skrzywdził, równo ją skrzywdził...
I z tą myślą o krzywdzie naciąga swoję chustkę głębiéj jeszcze, wzdycha ciężko i, nie zważając na chorą nogę, zaczyna iść bardzo szybko.
W miarę jak idzie, wielkich kamienic coraz mniéj, nizkich domostw coraz więcéj i coraz brudniejsze szynki. Tu i owdzie bawią się gromadki zasmolonych dzieci. Hanka patrzy na nie, przechodzi, odwraca głowę, i nie wiedząc sama co robi, uśmiecha się do nich. Jest-to jéj pierwszy uśmiech od lat trzech. W więzieniu śmiech słychać często: wyuzdany, szyderczy, idyotyczny, wstrętny, rozlega się on codziennie w izbach i po kurytarzach. Ale uśmiech jest rzeczą rzadką, niewidywaną prawie. Zapominają go nawet dzieci przy piersiach matek w siwych więziennych kubrakach, nawet umarli nie mają go na twarzy. Dzieci budzą się i zasypiają posępne, przerażone, odęte; umarli odchodzą groźni, mściwi.
Hanka spogląda na słońce i przyśpiesza kroku.
Teraz po obu stronach ulicy widać już tylko parkany pobielone wapnem, wkrótce i one znikają, przyległe zaułki rozbiegają się w szeroko rozgrodzone przestrzenie, a choć bruk się kończy, podmiejskie szynki, garkuchnie i bawarye coraz tylko niechlujniejsze, dotrzymują placu.
Do jednéj z bawaryj takich zbliżała się właśnie Blacharzówna, kiedy oszklone do połowy drzwi otwarły się z trzaskiem, a z wnętrza jéj wypadły dwie czerwone baby, tarmosząc na sobie chustki, do oczu sobie skacząc i zagłuszając wrzaskiem piskliwą katarynkę, na któréj przed bawaryą grał czarniawy żydek, nasunąwszy czapkę na tył głowy i szeroko rozstawiwszy nogi. Za babami buchnął z wnętrza śmiech i gwar pijanych głosów, a we drzwi tłoczyła się kupka mężczyzn, widowisko sobie czyniących z owéj zaciętości babskiéj.
Już od słów przychodziło do pięści, a kataryniarz coraz piskliwsze z instrumentu swego wydobywał tony, kiedy z szynkownéj izby wybiegła młoda, przystojna dziewczyna, dziecko jeszcze prawie, i podgiąwszy wysoko spódnicę, zaczęła tańczyć przed kataryniarzem. Ciężki jéj, jasny warkocz rozplótł się do połowy i opadł, głowa się chwiała z ramienia na ramię, ledwie zapięty stanik odsłaniał gibką szyję. Nie była widać zupełnie trzeźwą, bo oczy mgłą jéj zaszły, a splątany język nie domawiał wyrazów brudnéj ulicznéj piosnki, którą sobie do tańca wtórzyła.
Kupka dzieci obstąpiła tancerkę i katarynkę. Hanka przystanęła za niemi i patrzała na dziewczynę z dziwem. Poznała ją. Była to Mańka Czerkas, przed rokiem wypuszczona z więzienia, która téż swego czasu z partyą do Grójca wysłaną została. Ale już i uliczna Herodyada spostrzegła Hankę, stanęła, przytomniéj jakoś spojrzała i poleciała do niéj, roztrącając dzieci i zataczając się po drodze.
Blacharzówna odwróciła głowę, chciała odejść. Ale napół pijana dziewczyna już jéj leżała na szyi i ściskać ją zaczęła.
— Hanka! Jak Bozię kocham, Hanka! Gdzie ty wędrujesz? Dawno cię puścili?... Dawajże gęby, dziewczyno! A tośmy się zeszły!
Hanka odstąpiła krokiem.
— Bój się Boga, Mańka! To ty nie w Grójcu?
— A cóż to ja głupia w Grójcu siedziéć, czy co? — okrzyknęła się dziewczyna. — Psom ogony lepiéj wiązać, niż w takim Grójcu siedziéć!
— Toś ty tam nie była?
— Co nie miałam być? Byłam. Przecie mnie z partyą pognali. Dwa dni byłam i trzeciego pół. A potém my się wszystkie zebrały i poszły: Józefa poszła, ja, Kwiatosińska poszła, Julka Mikusówna... Same się chłopy zostały. Tylko mój Antek z nami drapnął. — Wybuchnęła szalonym śmiechem. — Czysta komedya! — zawołała po chwili. — Z taką ci nas paradą prowadzili, że to ha! Myślałam, że nam luminacyę zrobią. A tu ci jeszcze strażniki wiechci z butów nie powyjmowali, a my już im drapli. A coby tam człowiek robił? To i ty w pobyt? — zagadnęła Mańka.
— A w pobyt...
— A dużo ci wsadzili?
— Oj wsadzili mi, wsadzili... Aże trzy lata.
— Fiuuu!... — gwizdnęła Mańka, — to ty tam burmistrzową zostaniesz! — i zaczęła się śmiać niepohamowanie, po bokach się rękami biła, głowę w tył przechylała, pokazując gardło białe, wzdęte i drgające. Śmiech ten był zaraźliwym, bo stojące nieopodal dzieciaki, same nie wiedząc czego, wybuchnęły także cienkim, piskliwym śmiechem. Mańka zwróciła się ku nim.
— Ciszéj, pędraki! — fuknęła, tupnąwszy nogą. Dzieciaki zaczęły przedrzeźniać ją, skacząc i wykrzywiając się jak małpięta.
— Cóż ty? — zagadnęła Hanka, — u Pazderskich znów siedzisz?
— Ja, u Pazderskich? Przeżegnajże się lewą ręką, dziewucho! A cóż jabym u Pazderskich robiła? Stara użera się od rana do nocy, czeladzie porozpędzali, same chłopaki, sama koprowina, co jeszcze w zębach koszule nosi. Co jabym tam robiła? A choćbym téż do nich chciała, jak nie chcę, to mnie przecie bez meldunku trzymać nie będą.
— No, a gdzież się obracasz?
— A toć widzisz. W szynku się obracam, kiedy grają! — parsknęła znów Mańka szalonym śmiechem.
I ujęła się pod boki, jakby tuż zaraz w taniec puścić się miała.
Blacharzówna kiwała głową, patrząc na nią smutnie.
— Oj Mańka, Mańka! Aż po mnie ciarki chodzą od twojego śmiechu.
Mańka rzuciła ramionami.
— Cóż ty, głupia, chcesz, żebym płakała, czy co?
— Juścić tu chyba ciągle nie siedzisz? — zagadnęła.
— Co mam siedziéć? U Bamblowéj siedzę. Bamblowa mnie bez meldunku trzyma, to i siedzę. Dziś się babie wyrwałam do Antka, to aż tu przygnała za mną, jędza. O, patrzaj ino, jakie ci to piekło robi z tą drugą o Józefę...
Blacharzówna klasnęła w ręce; śniada jéj twarz nagłą czerwienią zaszła.
— Bój się Boga, Mańka! To ty u Bamblowéj siedzisz? A dyć to ciężki grzech i wstyd...
— No, to co mam robić? Iść do Wisły, utopić się, czy co? — Poczerwieniała, rozśmiała się i nagle wybuchnęła gwałtownym płaczem.
W téj chwili właśnie jedna z kłócących się bab skoczyła do niéj, chwyciła ją za ramię i wrzasnęła ochrypłym głosem:
— Nie bałamucić! Nie bałamucić! Dosyć tego dobrego na dziś!
Mańka się zaperzyła. W jednéj chwili łzy jéj obeschły, oczy błysnęły gniewem.
— Co mnie tu Bamblowa będzie szarpać? Cóż to ja sługa Bamblowéj, czy co? Jak mi się spodoba, to pójdę, a jak mi się nie spodoba, to nie pójdę! Rozumie Bamblowa?
Baba jednak nie puszczała jéj ramienia.
— Daléj, daléj! Nie bałamucić! Do domu, do domu!
— Puszczaj Bamblowa! — wrzasnęła dziewczyna.
— Bamblowa, Bamblowa! — powtórzyła baba, — a żeby nie Bamblowa, toby się między złodziejami siedziało.
— Owa! — krzyknęła zuchwale Mańka. — A u Bamblowéj to między lepszymi siedzę? Jak się rozgniewam, tak wszystko do dyabła rzucę i z Hanką do Grójca pójdę. Ma być pobyt, niech będzie pobyt.
Baba ciekawie nadstawiła uszu.
— To panna w pobyt?
Hanka kiwnęła głową i mimowolnym ruchem naciągnęła głębiéj chustkę.
— I panna idzie? — badała daléj baba.
Hanka znów kiwnęła głową.
— Zostań z Bogiem, Mańka! — rzekła i zabierała się odejść.
Ale Bamblowa już się jéj za rękaw uczepiła, puściwszy ramię Mańki.
— A to ja pannie powiem — rzekła, bystrém okiem obrzuciwszy dziewczynę, — że panna głupstwo robi. To nie dla panny chleb. Co która porządniejsza dziewczyna tam była, to się zaraz wróciła. Kwiatosińska téż u mnie siedzi, i Mikusówna siedzi. A co mają robić? Trzeba żyć, moja panno, trzeba żyć.
— Bądź zdrowa, Mańka! — przemówiła Blacharzówna, nie odpowiadając babie, i zawróciła się od niéj.
Ale Bamblowa zastąpiła jéj drogę.
— Ja pannie co powiem — rzekła, opierając jéj rękę na piersiach. — Panna jest teraz taka zmizerowana, jak ta kość, co ją psy obgryzą. Ale ja będę ryzykować. Panna możesz u mnie bez meldunku siedziéć, jeść dostaniesz...
Patrzyła chwilę badawczo na spuszczone oczy dziewczyny, a widząc, że się nie odzywa:
— Niech tam! — krzyknęła, uderzając pięść o pięść. — Niech będzie moja krzywda! Oporządzenie nawet dam. Niech będzie moje ryzyko!
Mańka przysunęła się bliżéj.
— Abo się zostań, Hanka, abo co...
Hanka próbowała się wyrwać. Bamblowa przytrzymywała ją za chustkę.
— Moja panno, niech panna nie grymasi... Boga nie obrażać, kiedy się pannie taka okazya szykuje. A cóż to, pierwsza panna będzie, czy co? Nie takie poszły na lekki chleb, a korona z głowy im nie spadła. Niech ino panna Boga nie obraża, niech się panna namyśli...
— Puszczajcie! — przemówiła stłumionym z gniewu głosem Hanka.
— Tak panna nie chce?
— Nie!
— A to ruszaj do kaduka! — wrzasnęła Bamblowa. — Jeszcze ty przyjdziesz na moje podwórko! Patrzcie, jaka mi grafini! We więzieniu siedziała, złodziejka, a pyszni się, jakby Bóg wie co... Mańka! a pójdziesz ty dziś do domu, czy nie, ladaco!
— Nie wrzeszczyć ino, nie wrzeszczyć — odrzekła Mańka, — kiedy niema czego. Idź z Bogiem, Hanka! — zawołała za odchodzącą. — A jak będziesz uciekać, to ino do nas, pamiętaj!
I nagle chwycił ją dawny szał, podparła się w boki i zaczęła śpiewać, śmiejąc się jak opętana. Dzieciaki zawtórowały jéj wrzaskliwym chórem, kataryniarz coraz szybciéj kręcił piszczącą korbą, jeden z pijących w szynkowni mężczyzn wybiegł i chwycił do tańca szaloną dziewczynę. Bamblowa, w przekręconym czepcu na głowie, klaskała im w ręce, przysiadając niemal do ziemi.
Hanka oddalała się szybko. Zrazu goniły ją tuż-tuż krzyki owe, śmiechy i klaskania, potém echa ich tylko coraz dalsze, coraz słabsze, wreszcie ucichło wszystko.
Była już w polu. Wszedł księżyc i osrebrzył szerokie przestrzenie, drzewa przydrożne zaczęły szumiéć drobnym liściem, gdzieniegdzie wybłyskiwały gwiazdy sine. Tu i owdzie migotały oddalone światła, tu i owdzie załopotały skrzydła spłoszonego ptaka, to pies się oszczeknął, to koń kędyś zarżał. Dziewczyna szła, nie spoczywając, i choć zmęczoną była, przyśpieszała kroku, jakby uciekając przed niewidzialną jakąś pogonią. Nareszcie uciszyło się wszystko, ostatnie światła pogasły, a ziemia zaszła świeżością i rosą.

Dziewczyna stanęła i podniosła głowę. Chustka z niéj opadła, księżyc obielił jéj twarz znędzniałą. Stała tak chwilę i poruszała wargami bez głosu. Westchnęła potém, spuściła głowę, naciągnęła chustkę i wolniéj iść zaczęła. Wkrótce postać jéj rozpłynęła się w cieniu...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.