<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Pod prawem
Pochodzenie Cztery nowele
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1888
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POD PRAWEM.
I.

Strażnik drzwi za nią zatrzasnął i klucz przekręcił w zamku.
Obejrzała się na lewo, obejrzała na prawo i ściągnęła ku twarzy grubą wełnianą chustkę, która jéj okrywała głowę i ramiona.
Ulica była prawie pusta. Wróble tylko świergotały hałaśliwie pod gzymsami więziennego gmachu, zdala dolatywał huk ciężkich węglarskich wozów, a pies wartownika, chodzącego z karabinem na ramieniu przed budką strażniczą, tarzał się w kurzawie, ziewając i kłapiąc pyskiem.
Na odgłos zamykającéj się furty, żołnierz odwrócił głowę, popatrzał na dziewczynę wyblakłemi oczyma sołdata i znów rozpoczął swoję wędrówkę, „zapiewając” zcicha i spluwając przez zęby.
Stara żydówka, siedząca wprost więzienia przy straganie, złożonym z miski kwaszonych ogórków i miarki pestek dyni, obliczała zarobki swoje, wygarniając zaśniedziałe miedziaki ze skórzanéj, wiszącéj u pasa torby na wytłuszczony fartuch i mrugając szybko czerwonemi, ogołoconemi z rzęs powiekami.
Parno było. Sierpniowe słońce przypiekało mocno, jak to przed deszczem bywa. Dziewczyna zeszła zwolna po schodkach, zwróciła się na prawo, a uszedłszy kilkanaście kroków wzdłuż żółtego więziennego muru, stanęła i oparła się o niego plecami.
Nogi się pod nią trzęsły, powietrze ją odurzało. Od czasu ostatniego tyfusu miewała nagłe takie zawroty, od których jéj w uszach dzwoniło, jakby na pacierze, a przed oczami robiło się czarno, jak w najczarniejszą noc.
Chwilę tak stała, kiedy lufcik kancelaryjny otworzył się z brzękiem, a w nim ukazała się kwitnąca, okolona pięknym zarostem twarz pana nadzorcy.
— Hanka! Hanka! Blacharzówna! — zawołał dźwięcznym głosem.
Dziewczyna odwróciła głowę, a w ruchu tym spadła jéj wielka owa chustka, odkrywając przerzedzone włosy ciemne i twarz szczupłą, znędzniałą.
— A chodźno tu bliżéj! — przemówił życzliwie pan nadzorca.
Schyliła się, podjęła z ziemi upuszczone pod murem zawiniątko i podeszła w milczeniu do okna.
— W Sękocinach dziś staniesz, a może i w Tarczynie, a jutro na południe żebyś mi w Grójcu była. Księżyc teraz, możesz nocą iść.
— Pójdę, proszę wielmożnego... — przemówiła dziewczyna.
— A nie bałamuć mi się gdzie po drodze, niech cię Bóg broni, pamiętaj! Prosto mi do magistratu ruszaj i melduj się „w pobyt.” Do Grójca cię posyłam, bo tam najwięcéj pobytowych, raźniéj ci będzie.
— Dziękuję, wielmożny panie...
— A kartki do magistratu nie zgub. Panu burmistrzowi ją oddasz, albo panu sekretarzowi, wszystko jedno. Dadzą ci tam „rozpiskę,” papiery twoje już poszły. Nie szlę cię z partyą, boś się sprawowała dobrze. No, i ta noga zresztą... Jakże? boli jeszcze?
— Iii... niebardzo, proszę wielmożnego — odpowiedziała dziewczyna.
Noga wprawdzie bolała ją tak, jakby kto świecami piekł, ale nie wiedziała, czy jéj to powiedziéć wypada.
— No, kiedy tak, to ruszajże z Bogiem! — dorzucił pan radca łaskawie i cofnął z okienka głowę.
Dziewczyna przysiadła na ziemi; wyjęła z zawiniątka starą chuścinę, w któréj rogu zawiązana była owa kartka do magistratu, i wsunęła ją głęboko w zanadrze, odsłaniając pierś drobną, szczupłą, i grubą niedobieloną koszulę.
Podniosła się potém, spojrzała z niepokojem na słońce, jakby miarkując, ile jéj czasu do wieczora zostało, i zaczęła przed siebie iść, zwolna zrazu, potém coraz szybciéj, w miarę jak nogi jéj, nawykłe do powolnych i ograniczonych ruchów, prostowały się i odzyskiwały sprężystość na swobodnéj przestrzeni.
Odzienie jéj było nędzne. Jakaś wyblakła, nieokreślonéj barwy, wystrzępiona miejscami u dołu spódnica zwieszała się z jéj wązkich bioder; fartuch miał po sobie różnobarwne łatki; szczupłe jéj ręce gubiły się w rękawach zbyt wielkiego na nią, mocno wyszarzanego kaftana; bose nogi, z których jedna przewiązaną była powyżéj kostki grubą płócienną szmatką, tkwiły w nizkich ciżmach; wielka wreszcie owa chustka zdawała się ciężarem swoim całą jéj postać przygniatać do ziemi.
Ulica, którą szła Blacharzówna, rozciągała się na wschód i zachód miasta długą perspektywą domów i domków. Odległa od większych arteryj ruchu, chwilowo tylko huczała dalekiemi odgłosami przecznic, natężając swoje łoskoty stopniowo i stopniowo gubiąc je w oddali. Jedyny turkot, jaki się tu często słyszéć dawał, sprawiały wózki z lichym owocem, ciągnione na szlejach przez ubogich handlarzy w brudnych chałatach i okrzykiwane wrzaskliwie przez idącego obok pomocnika. Jeżeli się zaś ukazała dorożka, wszyscy już naprzód wiedzieli, że stanie przed gmachem więziennym. Gmach ten stanowił istotnie główny punkt ulicy, a żółte jego mury rzucały na nią cień jakiś posępny. Idąca śpiesznie dziewczyna zdawała się unosić coś z tego cienia na swojéj pochylonéj, okrytéj grubą chustką głowie. Idzie, nie podnosząc oczu od szarych brukowych kamieni, do których sama w jakiś nieokreślony sposób zdaje się być podobną. Na zachód idzie, wprost słońca, a chociaż skwar mocno przypieka, ona raz po raz ściąga ku twarzy swoję grubą chustkę, jakby pod nią zniknąć chciała. Przebiegający mimo chłopak rzeźniczy szturgnął ją kułakiem pod żebro; nie spojrzała nawet na niego, jakby to było rzeczą całkiem naturalną.
Idzie i medytuje...
...Oj więzienie, więzienie, ludzkie odmienienie!... Kiedy ją brali, zabijać się chciała, głodziła się, o mur głową tłukła. Teraz, jakby się w niéj co przemieniło, ni ona żalu, ni ona radości, ot jak ten kamień w polu. ...Trzy lata, caluśkie trzy lata... Właśnie jakby jéj kto u Pana Boga wytrącił...
Oj głupia, głupia, na co jéj to było? Nie mogła to, jak inne dziewczęta, uczciwie służyć? Nie mogła to między ludźmi bez zaprószenia oczów, śmiało w poczciwości chodzić? A ot w jaką się oblokła koszulę! Psi by na nią wyli, żeby ją poczuli. Ojcowie by się w grobie przewrócili, żeby wiedzieli, po jakich to ona sądach, po jakich urzędach oczami świeciła...
Oj najadła się wstydu, najadła, jako piołunu, ziela gorzkiego...
Oj głupia, głupia, głupia...
Wzdycha jakiémś ciężkiém, do jęku podobném westchnieniem i, nie zwalniając kroku, kiwa głową, jakby w wielkiém politowaniu nad sobą i głupotą swoją. Naraz lekka czerwoność występuje na jéj twarz szczupłą i śniadą.
...Pietrek... Gdzie się téż teraz Pietrek obraca? Albo się z rudą Baśką ożenił, albo ze wszystkiém na pana wyszedł. Czy tak, czy owak, już on dla niéj stracony. Jako ten wiatr, co przewieje, — jako ta woda, co przepłynie, taki on dla niéj stracony.
Chłopak był jak malowanie. W paletocie chodził, papierosy palił, ręce w kieszeniach trzymał, kamasze szpicami wystawiał, jak urzędnik jaki. Albo mu to i urząd dziwota? Pisarzem w gminie — powiada — był, we dworze do stołu siadał, tylko że go potém przez złość wygonili. Kiedy do niéj zaczął chodzić, dziewczęta z całéj kamienicy zazdrościły jéj takiego kawalera. A on się tylko uśmiechał i wąsiki kręcił. — Będę się z tobą żenił, Hanuś — mówi, — boś mi się okrutnie spodobała — mówi. A ona jemu: Gdzieby się zaś pan Piotr ze mną żenił, kiedy ja biedna dziewczyna. — A on znowu: Co tam, biedna, nie biedna, to jeszcze nie wiadomo. Jak w głowie rozum jest, to i pieniądze się znajdą. W rękach chleb, u ludzi pieniądze...
Oj polubiła go, polubiła! Na śmierć polubiła. A żeby on nie klucza od pokojów chciał, ale życia od niéj chciał, toby mu je dała. Tak go polubiła!
Jakoś się to już przez kwartał ciągnęło, aż tu raz państwo do teatru jadą, a mój Pietrek do niéj. — Będę się z tobą żenił, Hanuś, jeno mi w tém dopomóż. Jak mi nie dopomożesz, tak idę do Baśki. — A Baśka służyła w trzeciéj kamienicy. Co się nie naprosiła, co się nie naperswadowała, a on nie i nie. — Albo ty mi dopomóż, albo mi Baśka dopomoże. Dasz klucz — będę się żenił, nie dasz klucza — do Baśki idę.
Aż téż i dała. Jak dała, tak mój Pietrek do pokojów, a ona ze schodów i w bramę. Nie mogła w kuchni usiedziéć. Stanęła w bramie i patrzy, czy państwo nie wracają, a tu ją febra tak trzęsie, że ząb zęba nie dostaje. Wyszła stróżka, zagadała, a ta ani rusz, tylko językiem zeschłym w gębie obraca, a w piersiach jéj serce młotem wali, a zimno i gorąco po niéj chodzi, a wszystko w niéj dygocze, aż się o bramę oprzéć musiała, żeby ją z nóg nie zwaliło.
Niedługo czekający, patrzy, aż tu Pietrek idzie. Futro na nim pańskie, głowa do góry, kapelusz na bakier, cygaro w zębach, ręce w kieszeniach — pan a pan. Tylko mu z pod futra coś sterczy u lewego boku. Zmrok już był, ale zaraz poznała, że szkatułkę niesie. Klasnęła w ręce — Pietrek... Pietrek... — mówi. A on nic. Idzie sobie z paradą, jakby jéj nie widział. Uczepiła mu się rękawa, otrząsnął się tylko. Aż tu brzdęk, wyleciała mu srebrna łyżeczka z zanadrza. Schyliła się po nią. — Bój się Boga, Pietrek — mówi, — to ty i srebro?... — A on do niéj: poszła won! — i ruszył naprzód, zębami tylko zgrzytnąwszy.
Zapomniała o domu, zapomniała o państwie, i poleciała za nim, jakby opętana, przez jednę ulicę, przez drugą, aż go dopadła pod ostatnią latarnią, kiedy szkatułkę pod prawą pachę przekładał. Bez pamięci była, bez tchu, w uszach jéj wiatr świszczał, w gardle zaschło, chciała krzyczéć: łapaj, trzymaj! — ale jéj język jakby kołem stanął. Jak go dopadła, tak się o latarnię sparła, przełknęła ślinę i mówi: Pietrek, co ty? To ty tak beze mnie wędrujesz? — A on: Poszła, złodziejko! — I jak stał, tak się odwrócił. Załamała ręce.
— To to ja złodziejka? — mówi. — A on: Nie ten złodziéj, co kradnie, ale ten, co złodzieja puszcza. — Tak ona do niego:
— Bój się Boga, Pietrek! — mówi. — Co ty gadasz? Co w ciebie wstąpiło? A przecie się żenić mamy! Pietrek! — I nuż go się czepiać i nuż lamentować. A on: Poszła nazad, suko! — Jak téż nie zaklnie, jak ją nie pchnie w piersi kułakiem, tak ją zaraz zamroczyło i na ziemię padła.
Jak się podniosła, jak dowlekła do domu, nie wie sama. Chciała zrazu uciekać, ale tak się jéj zdawało, że się świat skończył za tą latarnią, gdzie ją Pietrek pchnął, i że już bieżéć nie ma gdzie. Została. Wracają państwo, rwetes, krzyk... futra niema, srebra niema, pieniędzy niema. Trzęsą, szukają, aż znajdują u niéj oną łyżeczkę w kieszeni, co ją za Pietrkiem podniosła. Jak téż znaleźli, tak zaraz na nią zakrzyknęli i do sądu ją oddali. Oj, co się ona napłakała, co się napłakała! A przecie nie wydała Pietrka. Takie w niéj było dla niego kochanie. Trzy lata przesiedziała w więzieniu, a on się ani słóweczkiem do niéj nie ozwał, ani co przez ludzi nakazał... Zupełnie, jakby nie żyła. Co ją nie namęczyli, co ją nie naturbowali! Gdzie pieniądze i gdzie pieniądze! A ona, jak ten pień przed nimi. Co sobie wspomni, jak ją pchnął, jak na nią „poszła, suko!” krzyknął, to ją ledwie krew nie zaleje i wnętrzności się w niéj przewracają, tak, że inoby zaraz wszystko powiedziała...
Aż on znów przed nią jak żywy stoi, ręce składa, i tak jakby go słyszała: Hanuś — mówi, — żenić się z tobą będę — mówi, i inne słóweczka łagodne, jakby z pod serca wybrane. I taka ją wnet żałość zdejmuje, że tylko w ziemię patrzy i nic nie gada... A tu ją po urzędach opisują, po śledztwach włóczą, z więzienia do więzienia ciągną, duszę by z niéj wypruli, żeby mogli...
Aż i wysiedziała swój termin.
— Oj Pietrek, Pietrek! Oj nauczył on ją na całe życie rozumu, nauczył!
Zaciska kurczowo splecione ręce, aż jéj w stawach trzeszczy, i podnosi ku zniżającemu się słońcu stroskane, głęboką obwódką podkrążone oczy.
Niech mu Bóg nie pamięta, ale ją równo skrzywdził, równo ją skrzywdził...
I z tą myślą o krzywdzie naciąga swoję chustkę głębiéj jeszcze, wzdycha ciężko i, nie zważając na chorą nogę, zaczyna iść bardzo szybko.
W miarę jak idzie, wielkich kamienic coraz mniéj, nizkich domostw coraz więcéj i coraz brudniejsze szynki. Tu i owdzie bawią się gromadki zasmolonych dzieci. Hanka patrzy na nie, przechodzi, odwraca głowę, i nie wiedząc sama co robi, uśmiecha się do nich. Jest-to jéj pierwszy uśmiech od lat trzech. W więzieniu śmiech słychać często: wyuzdany, szyderczy, idyotyczny, wstrętny, rozlega się on codziennie w izbach i po kurytarzach. Ale uśmiech jest rzeczą rzadką, niewidywaną prawie. Zapominają go nawet dzieci przy piersiach matek w siwych więziennych kubrakach, nawet umarli nie mają go na twarzy. Dzieci budzą się i zasypiają posępne, przerażone, odęte; umarli odchodzą groźni, mściwi.
Hanka spogląda na słońce i przyśpiesza kroku.
Teraz po obu stronach ulicy widać już tylko parkany pobielone wapnem, wkrótce i one znikają, przyległe zaułki rozbiegają się w szeroko rozgrodzone przestrzenie, a choć bruk się kończy, podmiejskie szynki, garkuchnie i bawarye coraz tylko niechlujniejsze, dotrzymują placu.
Do jednéj z bawaryj takich zbliżała się właśnie Blacharzówna, kiedy oszklone do połowy drzwi otwarły się z trzaskiem, a z wnętrza jéj wypadły dwie czerwone baby, tarmosząc na sobie chustki, do oczu sobie skacząc i zagłuszając wrzaskiem piskliwą katarynkę, na któréj przed bawaryą grał czarniawy żydek, nasunąwszy czapkę na tył głowy i szeroko rozstawiwszy nogi. Za babami buchnął z wnętrza śmiech i gwar pijanych głosów, a we drzwi tłoczyła się kupka mężczyzn, widowisko sobie czyniących z owéj zaciętości babskiéj.
Już od słów przychodziło do pięści, a kataryniarz coraz piskliwsze z instrumentu swego wydobywał tony, kiedy z szynkownéj izby wybiegła młoda, przystojna dziewczyna, dziecko jeszcze prawie, i podgiąwszy wysoko spódnicę, zaczęła tańczyć przed kataryniarzem. Ciężki jéj, jasny warkocz rozplótł się do połowy i opadł, głowa się chwiała z ramienia na ramię, ledwie zapięty stanik odsłaniał gibką szyję. Nie była widać zupełnie trzeźwą, bo oczy mgłą jéj zaszły, a splątany język nie domawiał wyrazów brudnéj ulicznéj piosnki, którą sobie do tańca wtórzyła.
Kupka dzieci obstąpiła tancerkę i katarynkę. Hanka przystanęła za niemi i patrzała na dziewczynę z dziwem. Poznała ją. Była to Mańka Czerkas, przed rokiem wypuszczona z więzienia, która téż swego czasu z partyą do Grójca wysłaną została. Ale już i uliczna Herodyada spostrzegła Hankę, stanęła, przytomniéj jakoś spojrzała i poleciała do niéj, roztrącając dzieci i zataczając się po drodze.
Blacharzówna odwróciła głowę, chciała odejść. Ale napół pijana dziewczyna już jéj leżała na szyi i ściskać ją zaczęła.
— Hanka! Jak Bozię kocham, Hanka! Gdzie ty wędrujesz? Dawno cię puścili?... Dawajże gęby, dziewczyno! A tośmy się zeszły!
Hanka odstąpiła krokiem.
— Bój się Boga, Mańka! To ty nie w Grójcu?
— A cóż to ja głupia w Grójcu siedziéć, czy co? — okrzyknęła się dziewczyna. — Psom ogony lepiéj wiązać, niż w takim Grójcu siedziéć!
— Toś ty tam nie była?
— Co nie miałam być? Byłam. Przecie mnie z partyą pognali. Dwa dni byłam i trzeciego pół. A potém my się wszystkie zebrały i poszły: Józefa poszła, ja, Kwiatosińska poszła, Julka Mikusówna... Same się chłopy zostały. Tylko mój Antek z nami drapnął. — Wybuchnęła szalonym śmiechem. — Czysta komedya! — zawołała po chwili. — Z taką ci nas paradą prowadzili, że to ha! Myślałam, że nam luminacyę zrobią. A tu ci jeszcze strażniki wiechci z butów nie powyjmowali, a my już im drapli. A coby tam człowiek robił? To i ty w pobyt? — zagadnęła Mańka.
— A w pobyt...
— A dużo ci wsadzili?
— Oj wsadzili mi, wsadzili... Aże trzy lata.
— Fiuuu!... — gwizdnęła Mańka, — to ty tam burmistrzową zostaniesz! — i zaczęła się śmiać niepohamowanie, po bokach się rękami biła, głowę w tył przechylała, pokazując gardło białe, wzdęte i drgające. Śmiech ten był zaraźliwym, bo stojące nieopodal dzieciaki, same nie wiedząc czego, wybuchnęły także cienkim, piskliwym śmiechem. Mańka zwróciła się ku nim.
— Ciszéj, pędraki! — fuknęła, tupnąwszy nogą. Dzieciaki zaczęły przedrzeźniać ją, skacząc i wykrzywiając się jak małpięta.
— Cóż ty? — zagadnęła Hanka, — u Pazderskich znów siedzisz?
— Ja, u Pazderskich? Przeżegnajże się lewą ręką, dziewucho! A cóż jabym u Pazderskich robiła? Stara użera się od rana do nocy, czeladzie porozpędzali, same chłopaki, sama koprowina, co jeszcze w zębach koszule nosi. Co jabym tam robiła? A choćbym téż do nich chciała, jak nie chcę, to mnie przecie bez meldunku trzymać nie będą.
— No, a gdzież się obracasz?
— A toć widzisz. W szynku się obracam, kiedy grają! — parsknęła znów Mańka szalonym śmiechem.
I ujęła się pod boki, jakby tuż zaraz w taniec puścić się miała.
Blacharzówna kiwała głową, patrząc na nią smutnie.
— Oj Mańka, Mańka! Aż po mnie ciarki chodzą od twojego śmiechu.
Mańka rzuciła ramionami.
— Cóż ty, głupia, chcesz, żebym płakała, czy co?
— Juścić tu chyba ciągle nie siedzisz? — zagadnęła.
— Co mam siedziéć? U Bamblowéj siedzę. Bamblowa mnie bez meldunku trzyma, to i siedzę. Dziś się babie wyrwałam do Antka, to aż tu przygnała za mną, jędza. O, patrzaj ino, jakie ci to piekło robi z tą drugą o Józefę...
Blacharzówna klasnęła w ręce; śniada jéj twarz nagłą czerwienią zaszła.
— Bój się Boga, Mańka! To ty u Bamblowéj siedzisz? A dyć to ciężki grzech i wstyd...
— No, to co mam robić? Iść do Wisły, utopić się, czy co? — Poczerwieniała, rozśmiała się i nagle wybuchnęła gwałtownym płaczem.
W téj chwili właśnie jedna z kłócących się bab skoczyła do niéj, chwyciła ją za ramię i wrzasnęła ochrypłym głosem:
— Nie bałamucić! Nie bałamucić! Dosyć tego dobrego na dziś!
Mańka się zaperzyła. W jednéj chwili łzy jéj obeschły, oczy błysnęły gniewem.
— Co mnie tu Bamblowa będzie szarpać? Cóż to ja sługa Bamblowéj, czy co? Jak mi się spodoba, to pójdę, a jak mi się nie spodoba, to nie pójdę! Rozumie Bamblowa?
Baba jednak nie puszczała jéj ramienia.
— Daléj, daléj! Nie bałamucić! Do domu, do domu!
— Puszczaj Bamblowa! — wrzasnęła dziewczyna.
— Bamblowa, Bamblowa! — powtórzyła baba, — a żeby nie Bamblowa, toby się między złodziejami siedziało.
— Owa! — krzyknęła zuchwale Mańka. — A u Bamblowéj to między lepszymi siedzę? Jak się rozgniewam, tak wszystko do dyabła rzucę i z Hanką do Grójca pójdę. Ma być pobyt, niech będzie pobyt.
Baba ciekawie nadstawiła uszu.
— To panna w pobyt?
Hanka kiwnęła głową i mimowolnym ruchem naciągnęła głębiéj chustkę.
— I panna idzie? — badała daléj baba.
Hanka znów kiwnęła głową.
— Zostań z Bogiem, Mańka! — rzekła i zabierała się odejść.
Ale Bamblowa już się jéj za rękaw uczepiła, puściwszy ramię Mańki.
— A to ja pannie powiem — rzekła, bystrém okiem obrzuciwszy dziewczynę, — że panna głupstwo robi. To nie dla panny chleb. Co która porządniejsza dziewczyna tam była, to się zaraz wróciła. Kwiatosińska téż u mnie siedzi, i Mikusówna siedzi. A co mają robić? Trzeba żyć, moja panno, trzeba żyć.
— Bądź zdrowa, Mańka! — przemówiła Blacharzówna, nie odpowiadając babie, i zawróciła się od niéj.
Ale Bamblowa zastąpiła jéj drogę.
— Ja pannie co powiem — rzekła, opierając jéj rękę na piersiach. — Panna jest teraz taka zmizerowana, jak ta kość, co ją psy obgryzą. Ale ja będę ryzykować. Panna możesz u mnie bez meldunku siedziéć, jeść dostaniesz...
Patrzyła chwilę badawczo na spuszczone oczy dziewczyny, a widząc, że się nie odzywa:
— Niech tam! — krzyknęła, uderzając pięść o pięść. — Niech będzie moja krzywda! Oporządzenie nawet dam. Niech będzie moje ryzyko!
Mańka przysunęła się bliżéj.
— Abo się zostań, Hanka, abo co...
Hanka próbowała się wyrwać. Bamblowa przytrzymywała ją za chustkę.
— Moja panno, niech panna nie grymasi... Boga nie obrażać, kiedy się pannie taka okazya szykuje. A cóż to, pierwsza panna będzie, czy co? Nie takie poszły na lekki chleb, a korona z głowy im nie spadła. Niech ino panna Boga nie obraża, niech się panna namyśli...
— Puszczajcie! — przemówiła stłumionym z gniewu głosem Hanka.
— Tak panna nie chce?
— Nie!
— A to ruszaj do kaduka! — wrzasnęła Bamblowa. — Jeszcze ty przyjdziesz na moje podwórko! Patrzcie, jaka mi grafini! We więzieniu siedziała, złodziejka, a pyszni się, jakby Bóg wie co... Mańka! a pójdziesz ty dziś do domu, czy nie, ladaco!
— Nie wrzeszczyć ino, nie wrzeszczyć — odrzekła Mańka, — kiedy niema czego. Idź z Bogiem, Hanka! — zawołała za odchodzącą. — A jak będziesz uciekać, to ino do nas, pamiętaj!
I nagle chwycił ją dawny szał, podparła się w boki i zaczęła śpiewać, śmiejąc się jak opętana. Dzieciaki zawtórowały jéj wrzaskliwym chórem, kataryniarz coraz szybciéj kręcił piszczącą korbą, jeden z pijących w szynkowni mężczyzn wybiegł i chwycił do tańca szaloną dziewczynę. Bamblowa, w przekręconym czepcu na głowie, klaskała im w ręce, przysiadając niemal do ziemi.
Hanka oddalała się szybko. Zrazu goniły ją tuż-tuż krzyki owe, śmiechy i klaskania, potém echa ich tylko coraz dalsze, coraz słabsze, wreszcie ucichło wszystko.
Była już w polu. Wszedł księżyc i osrebrzył szerokie przestrzenie, drzewa przydrożne zaczęły szumiéć drobnym liściem, gdzieniegdzie wybłyskiwały gwiazdy sine. Tu i owdzie migotały oddalone światła, tu i owdzie załopotały skrzydła spłoszonego ptaka, to pies się oszczeknął, to koń kędyś zarżał. Dziewczyna szła, nie spoczywając, i choć zmęczoną była, przyśpieszała kroku, jakby uciekając przed niewidzialną jakąś pogonią. Nareszcie uciszyło się wszystko, ostatnie światła pogasły, a ziemia zaszła świeżością i rosą.

Dziewczyna stanęła i podniosła głowę. Chustka z niéj opadła, księżyc obielił jéj twarz znędzniałą. Stała tak chwilę i poruszała wargami bez głosu. Westchnęła potém, spuściła głowę, naciągnęła chustkę i wolniéj iść zaczęła. Wkrótce postać jéj rozpłynęła się w cieniu...




II.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Urzędowe czynności magistrackiéj kancelaryi w G. były już w pełnym biegu, kiedy Hanka Blacharzówna stanęła w jéj progu.
U drzwi szwargotało półgłosem kilku żydków, przeciągając raz po raz w różnych kierunkach grzbiety, brudnemi chałatami okryte, jakby dla ulżenia sobie w jakiéjś tajemnéj dolegliwości; daléj stał chłop zafrasowany, wzdychający, w parciance samodziałowéj, z wysokiém biczyskiem w jednéj garści, a z czapką półtoraczną w drugiéj; jeszcze daléj napół pijana baba, z różą na twarzy, szturchała zmizerowanego wyrostka, który stał przed nią, jakby do płaczu skrzywiony; w głębi zaś, tworząc tło urzędowe tego obrazu, drzemał na ławie pod piecem strażnik, kiwający się w tył i na przód, wydający od czasu do czasu silne, urwane chrapnięcie.
Główną ścianę kancelaryi zdobił obraz w pozłocistych ramach; pod nim stał długi, pokryty zieloném suknem stół, przy którym pan burmistrz przeglądał świeżą gazetę, bębniąc zlekka po stole palcami pulchnéj, białéj ręki i nucąc przez zęby jakaś popularną aryjkę.
W samym środku kancelaryi, twarzą do zwierzchnika zwrócony, przestępował z nogi na nogę Maczuski, woźny magistratu, wysoki, chudy, pałąkowaty, który ze swoją wyciągniętą szyją i mocno wytrzeszczonemi oczyma zdawał się wyłazić nietylko z munduru, ale z własnéj skóry. Jego niezmiernie długie ręce przylegały ściśle po obu stronach kościstych bioder, wzdłuż dolnych kończyn, w sposób, który Maczuski „po szwam” nazywał, a który udoskonalając stopniowo, do takiego doprowadził mistrzowstwa, że kiedy stanął w pełném urzędowém umundurowaniu, zdawał się miéć wszystkie pozory skrzywionego nieco słupa telegraficznego. Przy swojéj wiórowatéj chudości, Maczuski wielkim był cholerykiem, w powadze służby nad wszystko zamiłowanym, a liberalnych momentów pana radcy nigdy nie pochwalał. Dość było i w téj chwili spojrzéć na jego dropiate od ospy oblicze, aby odgadnąć, że się w nim aż coś gotuje z powodu owéj aryjki zwierzchnika, profanującéj oficyalny charakter miejsca, gdzie wszystko „po szwam” być powinno. Niestety, przez szesnaście lat swojego woźnieństwa w G. stary służbista niejednokrotnie miał sposobność przekonać się, że wiele rzeczy „po szwam” tu nie było. Bolał nad tém, jakby nad osobistą krzywdą i obrazą. Ideałem jego był naczelnik milczący, nieugięty, srogi i zawsze — w nocy nawet — zapięty na wszystkie guziki. Pan burmistrz zapiętym na wszystkie guziki nie bywał nawet we dnie, żydków po ramieniu klepał, w gawędy z byle kim się wdawał, jego samego nieraz za pan brat tabaką częstował; słowem, daleki był, bardzo daleki od ideału. Czuł Maczuski, że mu to życie skraca, i co kwartał krew sobie puszczać dawał, żeby go żółć w kancelaryi nie zalała — jak mówił.
Z kwadrans już stała Blacharzówna u progu, kiedy pan burmistrz gazetę złożył, ręce zatarł, brwi podniósł, na papiery nagromadzone przed sobą spójrzał, ziewnął i co rychléj się od nich odwrócił, oczyma po zebranéj u drzwi gromadce powiódł, a zatrzymawszy spojrzenie na Hance, zapytał nagle:
— A co to?
— W pobyt — pośpieszył „dołożyć” od siebie Maczuski.
— Taaak?... — zapytał przeciągle pan burmistrz. — A, to co innego.
Właściwie mówiąc, nie było to nic innego, bo co tygodnia w pobyt przypędzano partye; ale zdawało mu się, że przez powiedzenie takie urozmaici sobie nieco wypadki codziennego życia.
— Rozpiska jest?
Dziewczyna wystąpiła z gromadki, podeszła do stołu, pocałowała burmistrzowską rękę i podała kartkę w milczeniu.
— Hm! — mruknął, czytając i patrząc kolejno to w papier, to na dziewczynę, — hm!... Trzy lata... hm!... Łatwo powiedziéć... hm... Co oni sobie w téj Warszawie myślą?...
Zamyślił się i zaczął skubać faworyty, okalające jego podbródek.
— Ano, to i dobrze! — dokończył po chwili.
Pan burmistrz optymistą był z natury i wszystko lubił kończyć dobrze.
Tym razem wszakże słowa zdawały się iść swoją drogą, a myśli swoją. Zadumał się, miał kłopoty. W mieście nagromadziło się tyle pobytowych, że była to jakby kolonia złodziejska, nad którą władza wymykała mu się z ręki. Co wieczór awantury, co nocy kradzieże, pod miastem rabunki. Straż ziemska, z Fedorenką na czele, rady sobie dać nie może. Całe szczęście, że tałałajstwo to napowrót do Warszawy ucieka...
Popatrzył na Hankę z pod oka, jakby miarkując, czy i ona drapnie, — pobębnił palcami po stole, parę razy jeszcze chrząknął, wreszcie wygiąwszy się w kierunku drugiego pokoju, zawołał:
— Panie Aleksandrze! Panie Kosicki!
We drzwiach przeciwległych wchodowi stanął nizki, szczupły blondynek, z grubym, zadartym nosem i wzgardliwie wydętemi wargami. W krótko przystrzyżonéj, szczeciniastéj jego czuprynie błękitniał jeszcze świeżo z ust wydmuchany kłąb dymu, w spuszczonéj ręce trzymał tlące się cygaro.
Był to pan Aleksander Stanisławowicz Kosickij, sekretarz biura.
— A?... — odezwał się głosem skrzypiącym, jak nienasmarowane osie.
— Mój panie Aleksandrze — przemówił żywo burmistrz, — przejrzyj pan tam papiery Blacharzówny, muszą gdzieś leżéc u pana. Rozpiskę trzeba jéj dać...
— W pobyt? A?... — zaskrzypiał znów pan sekretarz.
— W pobyt, wielmożny panie — odpowiedziała Hanka, podchodząc, aby go pocałować w rękę. Ale pan sekretarz ręce schował za siebie. Z wielkim bowiem taktem uważał on przyjmowanie takich hołdów za mniéj właściwe w obecności zwierzchnika, który był „koleżskim sowietnikiem.”
Sam przecież do biurka swego nie wracał, ale jak wypowiedział owo „a?...” tak stał z otwartemi usty i oczu nie zdejmował ze schylonéj przed sobą dziewczyny. A ciekawa to była para oczu w téj bladéj i jakby chorowicie obrzękłéj twarzy pana sekretarza. Jakieś to zielonawe, to czerwone błyski zapalały się w nich i gasły; a on, jakby wiedząc o tém, a nie chcąc ludziom pokazać, nakrywał je ciężkiemi, lekko zaognionemi powiekami, z pomiędzy rzęs tylko puszczając zmrużone spojrzenia. Postawszy tedy dłuższą chwilę, skinął głową na Hankę, aby szła za nim, i cofnął się w sam środek tytuniowéj chmury, która nad biurkiem jego w powietrzu wisiała.
Tu chwycił szybko jeden plik papierów, odrzucił go, chwycił drugi, potém trzeci, a podczas szukania właściwego foliału ręce mu drgały chwilami, jakby szarpane za ścięgna. Znalazł nareszcie czego szukał, oparł się ciężko o stół, jakby w chwilowéj niemocy, zmrużył oczy i kilka razy odetchnął głęboko.
Hanka pilnie w twarz mu patrzała, chcąc z niéj wyczytać, co czynić ma lub mówić.
Pan sekretarz przystąpił bardzo blizko do dziewczyny, mrużąc i rozszerzając naprzemian błyskotliwe oczy.
— Anna Blacharzówna?... A?...
— Tak, wielmożny panie — odpowiedziała Hanka.
— Ty w służbę myślisz?... A?...
— Bo ja wiem, wielmożny panie. Juści w służbę.
— Hi... hi... hi... — zaśmiał się zcicha pan sekretarz. — Kto ciebie w służbę weźmie? Kto do domu puści? Z czerwonym paszportem... A?...
Hanka schyliła głowę i milczała. Wielka chustka rzucała głębokie cienie na jéj twarz śniadą. Oczy miała spuszczone. Źrenice pana sekretarza strzeliły czerwonym blaskiem.
— Ot, jaby wziął... jaby puścił... ja...
Spazm mu jakiś przeleciał po twarzy, zacisnął ręce, nie skończył. Hanka podniosła głowę i spojrzała na niego stroskanym, trochę tępym wzrokiem. Niedobrze pojmowała, czy się lituje nad nią, czy téż naprawdę w służbę chce wziąć.
Pan sekretarz zachłysnął się, wykręcił nagle do stołu, siadł przy nim i przez chwilę pisał. Wyciągnął potém rękę.
— Ot tobie rozpiska! Tak ty możesz teraz w miasto, służby szukać. A melduj się, jak znajdziesz. A potém takoż się melduj. Do mnie się melduj, rozumiesz?... a?...
— Rozumiem, wielmożny panie — odpowiedziała dziewczyna.
— A żeby ty nigdzie nie próbowała uciekać. Tobie tylko tu w mieście być... A?...
— W mieście, wielmożny panie.
— Tak ty idź, a w trzy dnia melduj się...
— Dobrze, wielmożny panie.
Schyliła mu się du kolan — odskoczył jak oparzony. Dziewczyna wyszła.
Była właśnie w połowie kancelaryi, zmierzając z powrotem ku drzwiom, kiedy ją spostrzegł i zatrzymał pan burmistrz, oblegany tymczasem przez kłaniających się co chwila i dyskretnie uśmiechniętych żydków, z pomiędzy których jeden wyłuszczał interes, a reszta cmokała rozkosznie ustami, jakby dla tém większego zalecenia go „wielmożnemu prezydentowi.” Nie wiadomo, czy pan burmistrz potrzebował w téj chwili dywersyi dla własnych strategicznych planów, czy istotnie ta szczupła i śniada dziewczyna zwracała jego szczególną uwagę, dość, że spostrzegłszy ją, głos podniósł i zawołał:
— Ty... jak ci tam?... Zaczekajno jeszcze!
Zatrwożyła się i stanęła.
— Maczuski! — kończył pan burmistrz, ku drzwiom się zwracając.
Ale Maczuski od kilku już minut był w położeniu okropném. Mrugał więc coraz szybciéj swemi wyłupiastemi oczyma, piersią podawszy się naprzód, jakby w oczekiwaniu rozkazu. Od progu jednak nie odstępował, nie mógł odstąpić — i to stanowiło tragiczność chwili. Oto ten urwis Wicek, jego najmłodszy, aż tu za nim przyleciał i, wsunąwszy się przez drzwi uchylone, pociągnął go z tyłu za połę.
— Ociec! Granula się ocieliła...
Maczuskiemu krew uderzyła do głowy.
— Poszedł! — syknął przez zęby i machnął pięścią w tył, ryzykując gdzie trafi, to trafi. Ale widać nie trafił nigdzie, bo znów tuż za sobą usłyszał:
— Ociec... Ma byśka!
Maczuski posiniał z wściekłości, a wytrzeszczywszy jeszcze mocniéj oczy i daléj wyciągnąwszy szyję, dla odwrócenia uwagi urzędu od rodzinnego dramatu, który się za jego plecami rozgrywał, kopnął w tył nogą, na wpośrodek Wicka miarkując. Ale noga uderzyła w próżnię. Myślał, że go krew zaleje.
— Ociec — prawił daléj chłopak, — matka powiadają, co go będą chować.
— A bodajżeś zmarniał! — zaklął stłumionym szeptem tkliwy rodzic Wicka i wyciągnął poza siebie kurczowo rozczapierzoną, jak jastrzębie szpony, prawicę, w celu pochwycenia czupryny Wickowéj. Szczęśliwa jednak gwiazda małego hultaja ocaliła go i tym razem.
Chłopak był znowu tuż za nim.
— Je srokaty, i żeby ociec prędko szedł!
Tu Maczuski stracił resztę panowania nad sobą, a umocniwszy się na lewéj nodze, wierzgnął z całéj siły w tył prawą, w chwili właśnie, kiedy pan burmistrz zawezwał go przed siebie.
Nieszczęsny Wicek zanadto się widać podówczas zbliżył do ojcowskiéj osoby, gdyż jednocześnie prawie z owém wezwaniem dało się słyszéć nieokreślone jakieś miauknięcie, potém uderzyło coś we drzwi jakby polanem, wreszcie dał się słyszéć szybki tupot bosych nóg poturbowanego posła, którego tym razem nie ochroniło żadne międzynarodowe prawo. Maczuski odetchnął głęboko, szurgnął parę razy butami, dla zatarcia ostatnich ech owego tupotu, i wystąpił przed zwierzchnika siny jeszcze z uprzedniéj alteracyi, ale już „po szwam,” w pełni swojéj urzędowo-słupiastéj powagi.
— Gdzież się Maczuski, u licha, kryje? Co tam za hałasy?... Dowołać się nikogo nie można!... — fuknął gromko pan burmistrz, nietyle przeciw staremu Maczuskiemu gniewny, ile dla okazania energii swéj żydkom, trzymającym go w pełnéj słodkich pokus opresyi.
— Żadnego porządku w służbie!
Tu głos mu zwolniał nieco.
— Pokazać tam dziewczynę Fedorence, żeby wiedział... Tu paszport dla niéj... A ty się nie wałęsaj, tylko służby szukaj... — zwrócił się do Hanki.
Nie skończył jeszcze, kiedy w sieniach zrobił się nagły tumult, a przez szeroko otwarte drzwi wtoczyła się pani kasyerowa. Czerwona była bardzo i sapała silniéj niż zwykle.
— Dzień dobry prezydentowi! — zawołała krzykliwie od progu. — Prezydent wie, co się stało?
Pan burmistrz zerwał się ze swego fotelu, podstawił go pani kasyerowéj i zakrzyknął nawzajem:
— Dzień dobry! dzień dobry! Jakże zdrowie pani dobrodziejki?
Ale dama nie była w usposobieniu, potrzebném do wymiany towarzyskich grzeczności. Padła więc tylko na fotel, wołając:
— To prezydent nic nie wie?... Ta Kubisiakówna z Warszawy, ta pobytowa, co to była u mnie, wie prezydent, ta gruba, uciekła dziś w nocy. I to, powiadam prezydentowi, zabrała Filipci spódnicę z wszywkami, Józi pończochy w paski i dwa prześcieradła. No i rób co chcesz! Szukaj wiatru w polu!
Pan burmistrz klasnął w ręce.
— Nie może być!
Dama się zaperzyła.
— Co to nie może być, kiedy jest! I żeby to jeszcze stare prześcieradło, ale nie, nowe, powiadam prezydentowi, od tuzina wzięte! A żeby ją!...
Pan burmistrz stał zafrasowany, drapiąc się w łysinę. Przez opuszczone jego wargi przesuwało się coś niezmiernie podobnego do „dyabli nadali!” Żydki tymczasem zaszwargotały między sobą, a jeden z nich machnął ręką i roześmiał się zcicha.
Bystre oko pani kasyerowéj gest ten dostrzegło.
— Cóż tam za chychy? — zapytała wyniośle. — Taka strata, to nie żadne chychy.
Zapłomieniła się na twarzy z oburzenia.
— A możeby pani dobrodziejka do mojéj żony — pośpieszył z interwencyą pan burmistrz.
— A dobrze, żeś mi prezydent przypomniał! — Właśnie to żona pańska namówiła mnie na tę złodziejkę. Co tam pani będzie uważała! mówi, pobytowa, nie pobytowa, każdéj pilnować trzeba, mówi, a to się sponiewiera, jak nikt w służbę nie weźmie... Ot i masz.
Odsapnęła kilka razy silnie.
Burmistrz stał przed nią, jak żak, mocno niekontent z siebie, że żonę tak nie w czas przypomniał.
Dama uderzyła ręką w boczną poręcz fotelu.
— A ja powiadam prezydentowi, że teraz w mieście nikt pobytowéj do służby nie weźmie! Już się skończyło! Oho, prosto ztąd idę na pocztę i do doktorów idę przestrzedz, bo tam znów do prania te złodziejki biorą. Gotowa kradzież. I wszystkich przestrzegać będę. A i żona pańska niech się ma na ostrożności... Taka tania sługa, to jest droga sługa, bo sobie sama jak chce tak zapłaci...
— Zapewne, zapewne! — bąkał niewyraźnie pan burmistrz, coraz mocniéj zażenowany.
— Więc jakże będzie z tą Kubisiakówną? — zapytała dama. — Bo już mniejsza o spódnicę i pończochy, ale przecież prześcieradeł od tuzina tracić nie mogę. Radź prezydent, co robić, mój prezydentuniu! Ja chętnie coś Fedorence od siebie dam, niech szuka, niech się dowiaduje...
— Ale owszem, owszem, pani dobrodziejko!
— I Staniewicz niech szuka...
— Będzie szukał. Wszyscy będą szukali! — mówił burmistrz, uszczęśliwiony, że dama już wstaje z fotelu. — To mój obowiązek, pani dobrodziejko! — dodał, odprowadzając ją do drzwi.
— I żeby się wszędzie dowiadywali o te prześcieradła.
— Ale owszem! Naturalnie! Zapewniani panią dobrodziejkę.
— I żonę niech prezydent przestrzeże!
— Naturalnie! naturalnie!
Rozstali się w ukłonach.
Całéj téj rozmowy słuchała Hanka z głuchym jakimś niepokojem. Jak stanęła, tak stała, spuściwszy głowę i patrząc w sęczek, który się ciemniéj rysował na żółtéj kancelaryjnéj podłodze. Chwilami zdawało jéj się, że to ona ukradła spódnicę z wszywkami i pończochy w paski. Oczy jéj wtedy zaczynały biegać jak jaskółki, obracając się to na mówiącą panią, to na drzwi, któremi wejść mogli Fedorenko i Staniewicz.
Jak wejdą — niechybnie ją złapią.
Po chwili wszakże wracała jéj rozwaga. Ona przecież nie ukradła spódnicy, ani pończoch, ani dwóch nowych prześcieradeł od tuzina.
Nie! nie! Ona wie dobrze, że tego nie ukradła. Mogą Fedorenko i Staniewicz szukać koło niéj wszędzie, jeśli chcą. Uspakajała się, oczy jéj miały i znów zatrzymywała je z jakąś głuchą troską na owym sęczku w podłodze. A sęczek zdawał się powiększać, poruszać i patrzył téż na nią, jakby groźna, coraz ciemniejsza źrenica...
Jeszcze Blacharzówna ze schodków magistrackich nie zeszła, kiedy Wicek Maczuskiego, który tu znów z poselstwem jakiémś z domu przyleciał i przezorniéj tym razem w podwórku się zatrzymawszy, zobaczył, jak „ociec” dziewczynę Fedorence zdaje, krzyknął z wielką fantazyą:
— Warszawska złodziejka! Warszawska złodziejka! Widzita warszawską złodziejkę!...
Po Hance ognie przeszły. Najadła się ona co prawda wstydu niemało przez one lata więzienia. Ale tamto było w sądzie, w urzędzie, w czterech ścianach, nie zaś tak na ulicy... Myślała, że ją kto nożem przebódł.
Tymczasem do pomysłowego Wicka przyłączyło się dwóch, czy trzech przyjaciół z przeciwka, którzy nie mając jakoś na tę chwilę nic lepszego do roboty, zaczęli wyskakiwać po ulicy, wrzeszcząc co gardła:
— Warszawska złodziejka! Warszawska złodziejka!
— Ciszéj, trutnie! — huknął zrazu Maczuski, odwróciwszy głowę.
Ale wnet potém zagadał się z flegmatycznym Fedorenką, który każde słowo z małoruska, jak smołę, ciągnął, na pół drogi do nosa trzymając szczyptę tabaki, którą go woźny częstował.
Hance zdawało się, że to już tak musi zostać nazawsze.
Zmrużyła oczy i podniosła ramiona, jakby się chroniąc przed uderzeniami obucha. Śniada jéj twarz jeszcze śniadszą zdawała się w téj chwili.
Tymczasem uderzyło południe, a z poblizkiéj szkółki wysypał się drobiazg gwarliwy. Wnet zmiarkowawszy, w czém rzecz, chłopaki przyłączyły się wrzaskliwie do zaimprowizowanego przez Wicka chóru; dziewczęta téż zatrzymały się nad brzegiem trotuaru i, otworzywszy usta, przypatrywały się Hance. Robiły nad nią uwagi, śmiały się i szturchały chudemi łokciami, spychając na ulicę.
Wśród śmiechów tych i tego wrzasku stała Hanka, skulona pod swoja wielką chustką. Coś w niéj cierpło, kamieniało i chwilami zdawało jéj się, że w ziemię wrasta. Chciała się poruszyć, ale jéj nogi ciążyły jak kłody. Nie mogła zresztą odejść, czekała na swój czerwony paszport, który Maczuski z Fedorenką komentowali, porównywając go z rozpiską pana sekretarza.
Złożył wreszcie strażnik ów paszport, oddał go dziewczynie i skinął na nią, że odejść już może. Jak była skulona, tak odwróciła się i poszła pierwszą spotkaną uliczką. Wrzask dzieci leciał jeszcze za nią czas jakiś, słabnął potém coraz, aż wreszcie rozpłynął się w cichém powietrzu. Ona jednak szła i szła, dopóki jéj uliczka owa nie wyprowadziła na pole. Zadziwiła się wtedy i stanęła.
Gdzie idzie? Po co? Do kogo? — Nie wiedziała sama. Uszy miała pełne brzęku, głowę skołataną, ciężką.
Po chwili oprzytomniała jakoś.
W mieście jéj trzeba zostać, do magistratu się meldować w trzy dni i potém służby szukać... Ścisnęła w ręku swój czerwony paszport. — Kto ją weźmie z takim paszportem? Kto ją do domu puści? Do prania jéj téż nie wezmą, boby mogła ukraść spódnicę z wszywkami i pończochy...
Tu myśli jéj stanęły. Myślenie było dla niéj wogóle pracą ciężką. Chwilę jeszcze majaczyły jéj po głowie owe pończochy, potém przeciągnęła się pod swoją chustką i poczuła, że jest bardzo głodna.
Sięgnęła w zanadrze. Tam w staréj chustczynie miała jeszcze kilka trojaków. W więzieniu nic prawie nie zarobiła, chorowała, nie miała zdrowia. Choroba zjadła wszystko — i to, co na „wydział” szło, i to, co do „książki.” Cztery złote dał jéj „wielmożny,” kiedy ją puścili. Niech mu tam Bóg odpłaci.
Obejrzała się, nie było nikogo. Wyjęła parę miedziaków, zawiązała paszport i zwolna wróciła do miasta.
— Moja pani — odezwała się nieśmiało, zatrzymując się przy pierwszym straganie, na którym kupiła kilka bułek od tłustéj przekupki, — moja pani, czyby mi téż pani nie doradziła jakiéj służby?
— Czemu nie, moja panno! Służba się zawsze znajdzie. Co to, panna po chorobie, czy co? Nietutejsza może?
— Nietutejsza...
— A zkądże panna?
— Ja... ja z Warszawy.
Straganiarka wychyliła głowę ze swojéj budki i baczniéj na dziewczynę spojrzała.
— Coś strasznie koło panny mizernie. A cóż panna potrafi?
— Ugotować potrafię, uprać...
— Co to tu panna „famielię” ma, czy co?
— Nie, nie mam nikogo...
Siwe oczy straganiarki podejrzliwie spojrzały na dziewczynę.
— A może... bo to nie wiadomo, moja panno, a strzeżonego Pan Bóg strzeże... może panna „w pobyt?”
Hanka schyliła głowę.
— Eee, moja panno, kiedy tak, to po co ludziom głowę zawracać? Ja sama bym wzięła porządną dziewuchę i robota by się dla niéj znalazła, bo to ziemi nie przekopie, a roboty nie przerobi, ale musiałabym źle w głowie miéć, żeby zaś brać pobytówkę... W imię Ojca i Syna! A to się panna wybrała! Cóż to panna myśli, że u mnie w stancyi cztery gołe kąty, czy co, żebym zaś złodzieja do domu puszczała? Moja panno, u mnie jest pościel na cztery łóżka, poduszki takie, że to po trzy ruble jedna, u mnie są rondle, u mnie jest wszelaki porządek, wszelaka domowizna. To ja, moja panno, lada obieżyświata nie mogę do domu puszczać, ja muszę miéć dziewczynę, co się nazywa, akuratną, znającą między ludźmi. Tak, moja panno. Kiepskoś się panna wybrała. Tu pobytówek, jak tych psów, się kręci, a kto ich weźmie do służby? Żyd nawet nie weźmie, choćby za pół darmo. Każdy się, moja panno, strzeże, jak może, bo domowego złodzieja nikt nie upilnuje...
Hanka zwróciła się w milczeniu. Jakoś ją nagle ochota do jadła odeszła. Tymczasem straganiarce nowa myśl błysnęła w głowie. Kolasińska, rzeźniczka, szuka dziewuchy... Niechby wzięła złodzieja, głupia baba! Dmie się to, nie wiadomo czego... Teraz znów sługą chce wszystkich zakasować... Otby dla niéj sługa...
— Panno! panno! — zawołała. — Niechno panna czeka!
Hanka się obejrzała i stanęła.
— Niech ino tu panna bliżéj podejdzie!
Dziewczyna podeszła.
— Tu w drugiéj kamienicy — mówiła zcicha straganiarka — mieszka rajfurka Janowa. Już się tam panna dopyta. Wiem, że ona do rzeźniczki z przeciwka sługi szuka. Niech panna idzie, może się uda.
Hanka pocałowała babę w rękę.
— Dziękuję, moja pani...
— Co tam dziękuję! Niema za co dziękować. Idź panna z Bogiem.
Zajęta zmywaniem statków Janowa przyjęła Hankę w sposób, budzący najlepsze nadzieje. Wczoraj właśnie mówiła jéj pani aptekarzowa, że wzięłaby i pobytową nawet, byle cichą i pracowitą dziewuchę, bo już z temi „lafiryndami” rady sobie dać nie może. Co która pobędzie tydzień, dwa, oho! już po służbie. Nienastarczone rzeczy. Z uczniami by tylko albo i z prowizorem po kątach każda wyszczerzała zęby, a roboty się boi jak ognia... Wprawdzie to i rzeźniczka szuka, ale również co pani, to pani. Zawszeć to inna rzecz u profesyanta służyć, a u państwa...
W Hankę wstąpiła otucha.
— Moja pani Janowa, moja święta! To kiedyby my poszli?
— A cóż! Odkładać niema co! Niech ino panna mój fartuch zapasze i tę chustkę z głowy zdejmie, żeby tak jakoś koło panny było porządniéj trochę. Ja ino poszoruję statki, to zaraz pójdziemy.
W pół godziny potém były już w aptece.
— Proszę wielmożnéj pani — rzekła Janowa, krygując się i całując rękę pani aptekarzowéj, bardzo wysokiéj, bardzo żółtéj i bardzo chudéj osoby — „rekomanduję” pani nową kuchareczkę...
Pani aptekarzowa miała wzrok krótki, przymrużyła więc oczy i wyciągnęła cienką swoję szyję. Rozpoczęła się indagacya.
— Zkądże to?... U kogo służyła?...
Janowa się zbliżyła, wspięła do ucha pani i z poufałością, cechującą stosunki małomiasteczkowe, zaczęta szeptać.
Ale w téjże chwili pani aptekarzowa odskoczyła, rozstawiwszy przed sobą chude swoje ręce.
— Nie chcę! Nie chcę! Nie chcę!... — mówiła prędko, trzęsąc niemi i cofając się ku drzwiom pokoju.
Janowa wszakże nie ustępowała z placu.
— A wielmożna pani wczoraj mówiła...
— Mówiłam! prawda, że mówiłam! Ale jeszcze nie wiedziałam o niczém. A tu się piękna historya u państwa kasyerów dzisiejszéj nocy stała... Cóż to, Janowa nie wie, że ta Kubisiakówna Walerka okradła ze wszystkiéj bielizny i uciekła?... To Janowa nie słyszała o tém? A przecie się całe miasto trzęsie!
Kobiecina klasnęła w ręce i zaczęła głową kiwać w wielkiém zdumieniu.
— Przypatrzcie się, moi ludzie, co to za złodziejka!
Usłyszawszy ten wyraz, Hanka mimowolnym ruchem sięgnęła ku chustce, któréj wszakże nie miała na głowie. Znowu jéj zaczynało się majaczyć, że to ona okradła kasyerów, że się to wszystko zaraz wyda i że ją znów do więzienia wezmą. W pomieszaniu swojém pociągnęła Janową za fartuch, chciała odejść.
Janowa wszakże postanowiła raz jeszcze próbować szczęścia.
— Co tam, proszę wielmożnéj pani! — rzekła z rezygnacyą. — Co się stało, to się nie odstanie. Niby to i tutejsze nie kradną! A toby wielmożna pani miała dziewuchę pomyślenie... Jedna drugiéj nie równa choć i na ten przykład, Kubisiakówna zawsze była gałgan dziewczysko, a ta i ugotuje, i wypierze, latać nigdzie nie będzie, bo to znajomości nijakich nie ma...
— A niech ją tam licho, moja Janowa! Żeby mi tu ona miód robiła, to już ja jéj nie chcę. Niech się tam nią kto inny dorabia, byle nie ja.
— No! Cóż robić, kiedy wielmożna pani nie chce...
— Ale nie, nie, moja Janowo! I wam radzę, nie prowadzajcie jéj nigdzie, bo się możecie w jaką biedę wkopać.
— Ha, jak tak, to padam do nóżek wielmożnéj pani.
— Bądźcie zdrowi.
Wyszły.
— No, moja panno — rzekła Janowa do zstępującéj w milczeniu ze schodów dziewczyny, — widziała panna, że się człowiek starał, jak mógł, i wszystko na nic. A ja pannie powiem, że jak panny w aptece nie wzięli, to panny nigdzie nie wezmą, bo to jest służba osławiona między wszystkiemi, i żadna się tam porządna sługa nie posięgnie, tylko same szurgoty. A kiedy już ta sucha Jewka panny nie chciała, to źle! To już ja się nie podejmuję panny prowadzać. No, no! aż mi dziwno... A wiem, że sługi nie mają...
Kiwała głową w krochmalnym czepcu i kołysała się na szerokich biodrach w wielkiém zadziwieniu. Po chwili zatrzymała Hankę.
— Tak dawaj panna mój fartuch, a po chustkę sobie panna przyjdź. Tyle tylko, że się człowiek po próżnicy językiem naobracał. Aż mi w gardle zaschło. Żeby tak z kim politycznym, toby się i napić warto z naparstyszek...
Hanka zrozumiała przymówkę i sięgnęła po swoje trojaki.
— A toć jabym rada... — Miała nadzieję, że ją jeszcze Janowa do rzeźniczki doprowadzi.
— A no, to daléj go!... do Szapsiowéj...
— Tylko, że jabym chciała pierwéj chustkę... Jakoś tak nieładnie między ludzi...
Nie mogła wymówić, że jéj wstyd było z odkrytém czołem między ludzi iść, ale w istocie wyobrażała sobie, że kto na nią spojrzy, to zaraz pomyśli: złodziejka. Wstąpiły tedy po chustkę.
U Szapsiowéj było gwarno. Hanka zawahała się na progu, ale ją pociągnęła Janowa. Pierwsza izba pełna była pijących. Jedni siedzieli przy żółtym, bejcowanym stole, to popodpierani oburącz, chmurni, milczący, kurząc szwicent i plując na strony, to rzucający się sobie w objęcia i płaczący rzewnie. Drudzy, porozwalani na ławach, śmieli się, dowcipkowali, śpiewali i, chociaż sami napół pijani, krotochwile sobie z innych czynili; kilku stało w pośrodku izby — to krzepko, to już się chwiejąc na nogach i rozlewając wódkę, a od czasu do czasu uderzali pięściami w stół i klęli donośnie.
Brudna usługująca dziewczyna kręciła się, jak mucha w ukropie, odwoływana i popychana na wszystkie strony; sama zaś Szapsiowa, robiąc pończochę na wysokim stołku za szynkwasem, patrzyła na gości swoich tém leniwém, zmrużoném nieco spojrzeniem wygrzewającéj się kotki, które tak często widziéć można u starych, tłustych, niegdyś pięknych żydówek małomiasteczkowych.
Janowa przepchnęła się do saméj szynkarki i, zażądawszy anyżówki, przepiła półkwaterkiem do Hanki.
— Daj Boże zdrowie!
— Daj Panie Boże!
Dziewczyna odebrała kieliszek i wypiła także. Wtedy Janowa zaczęła przegryzać ser z kminkiem i słony obwarzanek żydowski, po którym okazała się potrzeba przepłukania gardła piwem.
W czasie tego poczęstunku ten i ów podchodził i zaglądał pod chustkę uparcie zasłaniającéj się dziewczynie. Kilku nawet szturchnęło ją w bok, nieumyślnie niby, że to tłok był w szynku. Jeden zwłaszcza, chłop młody i rosły, obchodził ją to z lewéj, to z prawéj strony, jakby szukając zaczepki. Płaciła właśnie za traktament Hanka, kiedy stanął wprost przed nią i, zajrzawszy jéj w oczy, zawołał:
— A, jak Boga kocham!... Tośmy się zeszli!
Hanka spojrzała i poznała go także. Był to Józek Calik, co z nią przeszłego roku razem w więzieniu siedział.
Zapaliła się na twarzy i pociągnęła za fartuch Janową. Chciała wyjść ztąd coprędzéj.
Ale babie po oném piwie z anyżówką na gadanie się zebrało, więc się łokciem na szynkwasie podparła, na ręce brodę położyła i opowiadała Szapsiowéj, jak to przeszłego roku chłopaka jéj do wojska brali. Ani sposób było wyciągnąć ją w téj chwili. Calik téż ode drzwi zastępował i, wsparłszy się pod boki, śmiał się i głową kręcił.
— No, no! kiedy my się téż tak tutaj zeszli! No, no! I dawno tu Hanusia?
Dziewczyna ścisnęła zęby i milczała.
— A cóż to Hanusia zaniemówiła, czy co? Zawsze taka harda?
Zbliżył się do dziewczyny, która znów pociągnęła Janową. Baba odwróciła głowę, a biorąc zaczepkę Calika za zwykłą galanteryę, rzekła:
— Daj sobie pan spokój! Bo ta panna nietutejsza i z tutejszemy kawaliramy nieznająca...
— Cha! cha! cha! — zaśmiał się Calik hucznie. — Moja pani! Wiem ja lepiéj niż pani, z czém ta panna znająca, albo nieznająca.
— A ja panu powiadam, co sobie pan daj spokój, bo ja tę pannę do służby prowadzę.
Calik obrócił się do dziewczyny.
— Co Hanusia, zgłupiała? Do służby Hanusia idzie?
— Gdzież pójdę? — przemówiła Hanka z jakąś niecierpliwą żałością w głosie.
Calik pociągnął ją na stronę.
— Hanusia lepiéj z nami trzymaj — przemówił zcicha. — Kupa nas tu jest, ze strażnikiem się znamy i co nam kto zrobi? Zawierska tu jest, i Walera jest, i Korbielakowa... Człowiek sobie czasowy, nad karkiem mu nikt nie stoi, we świat téż czasem wyjrzy, to na folwark gdzie, to na jarmarczynę jaką. Ze żydkami wszystko można, powiadam Hanusi... Ja już tu trzy kwartały siedzę i jakoś się żyje. Insze tam pouciekały do Warszawy. Warszawa im pachnie. A niech im tam pachnie! A ja Hanusi powiadam, że i tu nienajgorzéj...
— Muszę już iść — rzekła.
— A gdzie Hanusia siedzi? u téj baby?
— Nie mam jeszcze nijakiego posiedzenia...
— No, to Hanusia napróżno służby nie szukaj, bo dziś o Walerze obębnili na rynku, to się każdy będzie wagował wziąć, a do mnie się Hanusia na Utratę pytaj, to się możemy zejść... No, jakże?
— Muszę już iść — powtórzyła dziewczyna jakby odurzona.
Calik puścił jéj rękę i pokiwał głową.
— Już ja widzę, że się Hanusia zmarnuje bez tę swoję hardość...
Nie odpowiedziała, ale szarpnąwszy zagadaną babę za rękaw, rzekła:
— Abo idźcie, abo nie idźcie, bo ja idę.
Janowa spojrzała na nią zamglonemi oczyma.
— Gdzie panna idzie?
— Do rzeźniczki idę...
— No, to niech panna idzie, bo ja tam nie pójdę.
Odwróciła się do szynkwasu.
— Jak go, powiadam pani Szapsiowéj, ostrzygli, jak ja go zobaczę, jak mnie żałość nie zeprze, jak nie ryknę...
Dziewczyna wyszła. W głowie jéj się kręciło, nie wiadomo z czego. Z kieliszka anyżówki może, z gorąca, z Calikowego gadania... Wyszedłszy, spostrzegła, że się już dobrze zmierzchło i że na bladéj wieczorowéj zorzy cztery latarnie w rynku świecą, żółte i dymiące jakby... Ano, niema już co i myśléć o chodzeniu do rzeźniczki po nocy. Jutro pójdzie.
Przeszła ulicę wpoprzek i stanęła. Jutro... A gdzie teraz pójdzie? A gdzie zanocuje? Wtém drzwi szynkowni brzękły i wyszedł Calik, rozglądając się wzdłuż ulicy na prawo i na lewo. Dziewczyna cofnęła się w bramę i czekała, aż przejdzie. Dopiero kiedy się chłopak znacznie oddalił, wyszła i powlokła się w przeciwną stronę. Szła, gdzie oczy poniosą.
Wieczór był cichy, ciepły, wilgotna mgła perłowa wisiała nizko nad ziemią, tu i owdzie słychać było skrzypienie studni i śmiechy biorących wodę. Z godzinę szła, wracała się, stawała, właśnie jak ta owca błędna, co się od gromady odbije. Przez nizkie okna drewnianych domków widać było ludzi, krzątających się w oświetlonych izbach. Gdzieniegdzie zabierano się wieczerzać, a zapach świeżych kartofli i skwarek rozchodził się szeroko.
Jak we dnie od ludzi, tak teraz od tych drzwi i okien odwracała Hanka głowę, zwieszoną pod ciężarem wielkiéj swojéj chustki; wiedziała ona, że żadne z tych okien nie otworzy się dla niéj, że żadne z tych drzwi nie puszczą jéj do wnętrza... Kilka suchych bułek niewiele ją posiliło, noga téż zaczynała dojmować coraz bardziéj. Szła jednak, bo nie miała się gdzie zatrzymać, aż poczuła w powietrzu woń skoszonéj trawy i wyszła na łączkę podmiejską, pomiędzy kupki przeschniętego potrawu. Pod jedną z kupek takich usiadła i oparła głowę.
...Niech jeno ranek, zaraz pójdzie do rzeźniczki, sama pójdzie, prosić będzie, a musi służbę znaleźć. Już jéj nikt nie namówi na takie życie... Ręce sobie do łokci pourabia, a na złe się nie puści... Niech Calik co chce gada, albo i inni, nie puści się i nie puści... Takie ma postanowienie w sobie. Pana Jezusa oto na pomoc wezwie i świętego Antoniego... Ach, Panie Jezu Chryste i święty Antoni!... W imię Ojca i Syna i Ducha świętego... Ojcze nasz, któryś jest w niebie... Zasunęła się głębiéj w siano, opuściła głowę, usnęła.
Sen miała ciężki, męczący.
Śniło jéj się, że ojciec jéj, stary Kacper Blacharz, szewc z Pabianic, trzewiczki jéj szyje... takie maluśkie trzewiczki. Szyje, szyje, młotkiem podeszwy klepie, dratwy dociąga nakrzyż, szpilki struże, a to wszystko na drogę dla niéj, bo ona w pobyt idzie... A taka z niéj mała dzieweczka, taka mała, że jéj ledwo z dziesięć latek... Matka ją w czystą koszulę obłóczy, warkoczyki jéj plecie, starsza siostra fartuszek pierze, starszy brat wozem zajeżdża, a to wszystko dla niéj w pobyt... Przyszedł ksiądz proboszcz, pieśni z organistą śpiewa, święconą wodą wóz kropi, a tu jak nie hukną dzwony... Wstrząsnęła się i otwarła oczy.
Wiatr nocny mgły gdzieś na strony rozegnał, nad nią wisi szafir ciemny i głęboki, a wielka, jasna gwiazdka, jak złoty jaskier, w pośrodku się pali. Księżyc się już ku zachodowi obrócił, a łąka, jak okiem zajrzéć, pod tumanem srebrnym, jakby pod jeziorem, stoi. Derkacz odzywa się to bliżéj, to daléj, wilgotny chłód po kościach chodzi...
Skuliła się, głowę przechyliła na drugie ramię, zasnęła.
Śni jéj się, że dokoła niéj wielka woda huczy i coraz wyżéj, wyżéj się podnosi, a ona w pośrodku stoi, głowę pod wodą trzyma i już, już ma się zalać... A co się wychyli, co głowę podniesie nad wodę, to kamień z góry spada i w głowę ją trafia. A ona krwią się oblewa i znów na głębię idzie.
Woda huczy a huczy, zimno przenika jéj ciało... Już, już dochodzi do brzegu, już trzcinę chwyta, już głowę wystawia, oddycha, aż tu patrzy — na brzegu ludzi tłum, a każdy ma wielki kamień w ręku i czeka tylko, żeby w nią uderzyć... Składa ręce, prosi... Dobrzy ludzie, dobrzy, wielmożni panowie! Nie rzucajcie jeszcze kamieni... Niech się aby na brzeg dostanę, niech z onéj wody, z onéj głębiny na powietrze wyjdę... Trzcina piszczy u brzegu, woda huczy za nią, ona się kępek chwyta, wodę rozgarnia, do brzegu dochodzi... Aż tu buch! Zakotłowało się wszystko, kamień największy w głowę ją trafił, padła w tył, głębina ją porwała... A ludzie śmieją się i klaszczą, a woda huczy nad nią, a trzcina piszczy u brzegu...
Zbudziła się. Serce jéj biło mocno, w gardle zaschło, jakby od wewnętrznego krzyku. Przetarła oczy i siadła.
Był ranek. Niebo zachodziło różaną zorzą od wschodu. Gęsi dzikie, które przed odlotem żerowały na poblizkim ścierniu, podniosły się teraz z głośném gęganiem i, wyciągnąwszy długim, długim sznurem, chwiały się w powietrzu cichém, jak szarfa pozłocona z jednéj strony wschodzącém słońcem, a z drugiéj sina od sinych tumanów łężnych.
Zerwała się dziewczyna i patrzyła na nie.
Szarfa niosła się coraz daléj, coraz wyżéj, a ku ziemi szedł od niéj głos, jakby brzęk gędźby dalekiéj. Czasem tylko ostrzejszy krzyk gąsiora przecinał ten brzęk nagle i rozbrzmiewał szeroko w porannéj ciszy.
Źrenice Hanki rozszerzyły się, otwarła usta, głębokie odetchnienia podniosły jéj pierś szczupłą, drobną, włosy nocną rosą zwilżone opadły jéj na twarz i szyję, a z gardła wyszedł dźwięk krótki, urwany, jakby mimowolny okrzyk niepowstrzymanego instynktu wolności, swobody...
Ale to była jedna tylko chwila.
Z ostatnim brzękiem ginącéj w dali gędźby lecącego ptactwa dziewczyna spojrzała po sobie, po stronach i zawstydziła się czegoś. Głowa jéj zwisła, ręce zasunęła głęboko w rękawy grubego kaftana, skurczyła ramiona, zacisnęła usta i wolnym krokiem wróciła do kupki potrawu, pod którą chustka jéj leżała. Musi iść, musi się śpieszyć, do rzeźniczki musi iść, służby musi szukać...
Wyszła na drogę do miasta. Ruch się już po domostwach budził, w podwórkach kozy beczały, gdzieniegdzie wznosiły się z kominów cienkie pasma dymu. Szła, nie podnosząc oczu od ziemi, a w myśli jéj majaczyły sny nocne i gęsi lecące, a tak jéj coś w głowie huczało, jakby wielka, wielka woda...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Nie wiem, jak tam sobie radzą wogóle babskie języki, kiedy je sekret jaki przypiecze, ale to wiem, że język owéj straganiarki, co to pierwsza raiła Hance służbę u rzeźniczki, należał do takich języków, na które zgoła żadnéj rady niema. Kwadrans jeszcze nie minął po rozstaniu z Hanką, kiedy owa właścicielka pościeli na cztery łóżka i wszelakiego porządku zwierzyła się kumie Mateuszowéj, jako Kolasińską „objedzie” i „pobytówkę” jéj do domu wkręci.
Mateuszowa słuchała zadumana. Zdarzyło się bowiem, że jak raz potrzebowała wziąć tego dnia trzy nogi wołowe na kredyt i miarkowała sobie, że za taką nowinę łatwiéj je dostanie. Niewiele tedy myśląc, chwyciła chustkę, koszyk i wprost do rzeźniczki poszła.
Konfidencya zacnych niewiast podwójny miała skutek. Pierwszy był ten, że Mateuszowa wróciła do domu, niosąc w koszyku trzy bure, kosmate nogi wołowe, na kredyt wzięte, czerwona od gadania i kieliszka pomarańczowéj, którym ją za życzliwą przestrogę poczęstowano; drugi zaś ten, że imci pani Kolasińska całą noc parskała i fukała, zatykając się niemal z hamowanéj pasyi i nie mogąc doczekać ranka. Sama ze siebie możeby i wzięła „pobytówkę” na służbę, ale żeby zaś kto na urągowisko, z umysłu taką stręczyć jéj miał!... Niedoczekanie czyje!...
Zaledwie tedy Hanka weszła i usta otwarła, kiedy rzeźniczka zerwała się ze stołka, na którym siedząc piła kawę z kwartowego garnka, a przyskoczywszy z pięścią do dziewczyny:
— A ty złodziejko! — wrzasnęła. — A ty wywłoko! A do straganu ruszaj! Do dobrodziejki swojéj, nie do mnie!... A ty...
Nie podejmuję się tu powtarzać całego repertuaru zacnéj pani Kolasińskiéj; zaręczyć wszakże mogę, że był on bardzo obfity i urozmaicony, tak w oryginalnéj swojéj części, jako téż i w przyswojonéj z innych, pięknie w tym względzie uposażonych języków. Na uwagę zasługuje także nadzwyczajna szybkość tak dykcyi, jak i saméj akcyi w téj sprawie, a to tak dalece, że nie minęły jeszcze trzy zdrowaśki, kiedy już Hanka została nietylko zwymyślana kategorycznie, ale poturbowana i wypchnięta za drzwi, sama zaś pani Kolasińska, wróciwszy do swojéj kawy, bełkotała resztę klątw zapchanemi bułką ustami, sapiąc silnie i wygrażając od czasu do czasu pięścią w stronę ulicy.
Tak oddalająca się burza ciska za sobą ostatnie błyskawice, warcząc z chmur poszarpanych — niewyraźnym grzmotem.
Wypchnięta za drzwi dziewczyna chwilę stała na ulicy ogłuszona, przelękła, machinalnym ruchem poprawiając na sobie potarmoszoną odzież; kolana pod nią dygotały, świst i szum napełniał jéj uszy. Ludzie przechodzili i potrącali ją; nie czuła prawie tego, patrząc przed siebie osłupiałym wzrokiem. Zaczynała pojmować, że służby w miasteczku nie znajdzie. I zdawało jéj się, że w świście tym, którego miała pełne uszy, słyszy wyraźnie głos Bamblowéj, a potém głos Józka, a potém sto innych głosów, które jéj jak wiatr huczały w głowie. Jakiś ruch instynktowny pchnął ją wreszcie z miejsca, na którém stała. I znowu szła, nie wiedząc gdzie i po co, a czując tylko, jak ją ciężka, twarda jakaś ręka pcha daléj a daléj, przygniatając coraz głębiéj ku ziemi. Pod uczuciem tego nacisku zanurzyła głowę w ramiona, wlokąc za sobą nogi coraz wolniéj, aż opadłszy z sił zupełnie, osunęła się pod płotem, grodzącym jakiś szmat pólka, zasadzonego kartoflami. Tuż na górce wiatrak klekotał jednostajnie, a poruszający się na żółtym piasku cień jego szmig, podnoszących się i opadających kolejno, skracał się już ku południowi, które przychodziło znojne, gorące. Dziewczyna nie poruszała się z miejsca, ale objąwszy rękoma podniesione kolana, siedziała skurczona, zmrużywszy zmęczone oczy. Wkrótce wszakże, pod działaniem promieni słonecznych i klekotu wiatraka, ręce jéj się rozplotły i opadły wzdłuż ciała, nogi wyprostowały, osuwając się po ziemi, a głowa ku piersiom zwisła.
Nie spała wszakże Hanka i pacierza, kiedy ją zbudził głos ujadającego psiaka, za którym postępował młynarz Fabich, w rozpiętéj kamizelce nankinowéj i z krótką fajeczką w zębach. Już z ganku wiatrakowego widział on, że mu się ktoś po polu włóczy, i już ztamtąd posłał kilka energicznych „donnerwetterów” siedzącéj pod płotem postaci. Skorzystał téż z południowego spoczynku, ażeby zobaczyć, kto to tam taki, a ujrzawszy dziewczynę, zdaleka już trząsł wyciągniętą fajką i krzyczał:
— Was Teufel tam dziewucha na mój grunt łazi?... Nie wiedziała, że to moje pole?... He?...
Hanka powstała śpiesznie.
— Już idę... nie wiedziałam... Niech się pan nie gniewa.
— Nech sze pan ne knifa! Nech sze pan ne knifa! U nich wszystko: nech sze pan ne knifa! Aber ja sze chce knifać, donnerwetter! Ja mam prawo sze knifać na swój grunt, na swoje pole!... Do roboty to ich niema, aber lazić w szkodę, to mają czas. Żeby dziewucha co porządna i mądra była, toby sze ne leciała cyganić po polu, tylko do pielenia by szla, do kopania... Ja ludzi do kopania szukam, ja dobrze placi i znaléźć nie mogę, a ona pod plot drzyma...
Oczy Hanki błysnęły nadzieją.
— Ja téż roboty szukam...
— So! Das ist was anders! Teraz taki czas, że każdy roboty szuka. Was Teufel komu po tych wszystkich robotnikach? Teraz pieniądz droga, aber robotnik tania. Cóżby dziewucha chciała od kopanie?
— Jak tam pan innym płaci, tak i ja wezmę.
Niemiec się nadął.
— Ja placi... — Tu chciał powiedziéć zwykłą cenę, ale spojrzawszy na nędzną odzież dziewczyny, w czas się powstrzymał i rzekł: — Ja placi dwadzieścia cztery grosza i kartofli co zje.
— Dobrze, będę kopała — rzekła Hanka skwapliwie.
— A motyka i plachta jest?
— Nie... motyki nie mam... ani płachty...
— Das ist was anders! Jak bez motyk i bez płachta, to ja placi bischen weniger... ja dać 20 groszy i kartofel na poludnie.
Hanka była zrezygnowana.
— Niech i tak będzie — rzekła, — będę kopała.
Młynarz wypuścił fajkę z zębów. Powolność dziewczyny zastanowiła go.
— Dziewucha aber może chora? Może nie poradzi kopania?...
Hanka się przelękła. Ciemne rumieńce zaogniły jéj twarz wychudłą, rozśmiała się suchym, przymuszonym śmiechem.
— Cobym zaś nie miała poradzić! Zdrowa jestem, mocna jestem! — rzekła, prostując szczupłe ramiona i wyciągając przed siebie z dziką jakąś energią swoje chude ręce. — Jak będzie trzeba, to i kamienia ugryzę, wiatrak przeskoczę...
— Ne! ne! ne!... — wolał Fabich, trzęsąc głową i ręką. — Gott bewahre! Na co wiatrak? Nie trzeba wiatrak!... I kamieni nie trzeba. Aber, jak ja motyk dam swoje i plachta swoje, to ja muszę swego pewny być, i ja muszę wiedziéć, gdzie robotnik swój dom ma.
W Hance serce zamarło.
— Ja ta nie mam nijakiego domu — odrzekła.
Spuściła chmurne oczy i milczała przez chwilę. Nagle jéj się łzy po twarzy rzuciły, przypadła do kolan młynarza.
— Mój panie! mój złoty, mój miłosierny panie! Weźcie mnie do kopania! Mój panie! Będę wam jak pies do późnéj nocy harowała, jednéj peruszki w ziemi nie ostawię, za dwoje robić będę, jeno mnie poratujcie, jeno mnie weźcie! Mój złoty panie!
Młynarz cofał się zdumiony. Dziewczyna wybuchnęła płaczem.
— Ani ja roboty, ani ja zarobku, ani nijakiego opatrzenia, ani przyjacielstwa nie mam!... Niech tam, niech co chce będzie! Wszystko lepiéj odrazu powiem, niech się co chce stanie! Mnie tu w pobyt kazali...
— W pobyt? — zawołał, zatrzymując się młynarz. — Ach, so! Das ist was anders! Ach, so!...
Zacmokał grubemi ustami i kiwał głową. Po chwili odsapnął, pociągnął parę razy z przygasłéj fajeczki, wypuścił cienkie pasemko dymu, pod nos wysunąwszy wargi, i rzekł:
— Na, na!... Das ist was anders! To jest glupie sprawa z ten pobyt... To jest bardzo glupie sprawa... Aber jak tak, to ja nie mogę dać tyle. Jak tak, to ja dam dziesięć groszy za każdy dzień i kartofli na obiad. So! so! I żeby sobie nocleg sama szukala, a plachta i motyk mnie na każdy wieczór oddawać do ręki.
Hanka otarła oczy.
— Niechże będzie dziesięć. Bóg wam zapłać i za to. Każcie ino dać motykę.
— Aber na co zara motyke? Das wäre je kein Rechnung. Do wieczora redlinę przekopie, a musialby kartofle dać...
Hanka machnęła rezolutnie ręką.
— A niech je ta i kartofle! Będę kopała i tak, bez obiadu.
— Das ist was anders! Das ist richtig! — kiwnął głową Niemiec i kazał iść za sobą dziewczynie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





III.

Zaczęły się tedy dla Hanki dnie nowego życia. Zrazu pracowała gorączkowo, świtem na redlinie stając, nocą z pola schodząc, palcami ziemię przesiewając niemal. W południe piekła garść kartofli, do których kupowała sobie trochę soli, reszta zarobku szła na chleb, który dziewczyna dzieliła na dwie części, na ranny i wieczorny posiłek. Po tygodniu wszakże takiéj pracy znacznie osłabła; i chociaż z równą gorliwością kopać usiłowała, często przecież w oczach jéj ciemniało nagle, a trzęsące się ręce nie mogły już z takiém, jak wpierw, natężeniem uderzać motyką w korzenistą ziemię. Zdarzało się téż, że młynarz, który od czasu do czasu kopania doglądać przychodził, znajdował za dziewczyną jeden i drugi kartofel w redlinie, krzyczał wtedy, czapkę o ziemię ciskał, nogami tupał, za głowę się darł i po groszu, po dwa z mizernéj zapłaty wytrącał. Hanka przecież znosiła to wszystko. Owszem, czuła się niemal szczęśliwą. We dnie miała robotę, jak i inni ludzie, nocą tuliła się gdzie w bruździe i nakrywała płachtą, na pewność któréj Fabich wziął do siebie jéj czerwony paszport. Mogła wyżyć. Noce wprawdzie coraz to były chłodniejsze, a dziewczynę nieraz zimno od rana wytrzęsło, że to i rozgrzać się nie było czego. Przewidywać się nawet dawał czas, w którym zgoła w polu nocować nie będzie można. Hanka usiłowała nie myśléć o tém, a ile razy Fabich nadchodził, machała motyką tak, że aż grudki wilgotnéj ziemi rozpryskiwały się na wszystkie strony. Skończyło się nareszcie kopanie Fabichowych kartofli, ale dobra jakaś gwiazda i daléj przyświecała dziewczynie, sam Fabich bowiem nastręczył ją Gawrońskiemu, szynkarzowi, który tuż za wiatrakami pólko swoje miał i kopaczy szukał. Nie widział wszakże zacny młynarz żadnego powodu, aby Gawrońskiemu życzyć tak taniéj robotnicy, jaką sam znalazł; powiedział tedy szynkarzowi, że płacił Hance 20 groszy dziennie. Szynkarz na tę cenę przystał chętnie, ale się Hanka teraz uparła, że mniéj nie weźmie jak 24. Trzewiki z nóg jéj spadały, odzienie zgniło prawie od ciągłéj wilgoci ziemnéj, musiała więc coś zebrać, oszczędzić i oporządzić się trochę. Gawroński się targował, ale zważywszy, że naokoło płacono kopaczom po 40 groszy, zgodził się na wymaganie dziewczyny i na zgodę przepił anyżówką do Fabicha. Poczém czerwony paszport Hanki przeszedł w ręce szynkarza, a dziewczyna, pełna otuchy, dostała zamiast płachty — worek.
Stawała znów tedy w pólku za wiatrakami coraz to mglistszym rankiem, schodziła coraz to ciemniejszym wieczorem, bo dnie skróciły się znacznie. Jesień zapowiadała się wczesna, słotna; stada wron i kawek ciągnęły od poblizkiego boru, deszcze przechodziły drobne, zimne, uprzykrzone... Owo „zimno,” o którém Hanka mawiała, że ją „ograża,” zmieniło się teraz w stale wracającą co czwarty dzień febrę, z którą wszakże dziewczyna kryła się przed ludźmi, żeby jéj roboty nie odjęto. Głowa jéj wtedy ciężyła jak kamień, w kościach łamało jak kołem, a takie miała pragnienie, że nieraz się nad rowem położywszy, piła a piła, aż ją odęło całą.
Ponieważ Gawroński pozwolił jéj piec dwa razy na dzień kartofle, przestała chleb kupować, a nawet nie kupowała i soli, któréj dzieciaki z szynku czasem przyniosły. Składała za to grosz do grosza, dziesiątkę do dziesiątki, a kiedy po dwóch tygodniach pracy złożyła dziesięć złotych, poczerwieniała z radości i zawiodła piosnkę, przypomnianą z dawnych, dawnych lat. Dzień to był wyjątkowo ciepły, chociaż mglisty; przydrożne topole stały bez ruchu, cienkie niteczki babiego lata srebrzyły się nad ziemią, unoszone jakimś niewidzialnym, leciuchnym podmuchem, a słońce zachodziło blado-złote, bezpromienne, wsiąkając zwolna w liliowy tuman ponad lasem.
Od miasta szło towarzystwo, damy i panowie, a idąc, rozmawiali wesoło. W małych miasteczkach często się zdarzają takie przechadzki: to na szosę, to do jakiegoś uprzywilejowanego punktu, to między pola podmiejskie. Hanka śpiewała. Zdawało się, że uciśniona, zagłuchła jéj dusza dostała nagle i skrzydeł i głosu. Jakaś zorza wyszła z pod serca dziewczyny na jéj twarz wychudłą, w zapadłych oazach paliła się reszta gorączki po wczorajszéj febrze, usta jéj drżały. Głos zrazu rwał się i łamał, potém się zwolna rozciągnął do jakiéjś dziwnéj skali, aż rozbrzmiał na całe pole, pod las poleciał, na łąki, pełny, dzwoniący, wilgotny, jakby nabrany rosą. Rzecz dziwna. O trzewikach tylko myślała dziewczyna, a w śpiewie jéj brzmiała cała bezwiedna poezya, do jakiéj serce ludu jest zdolne. Była szczęśliwa, radośna, a w śpiewie jéj brzmiała bezgraniczna żałość i tęsknota...
Towarzystwo, idące od miasta, musiało poczuć urok tego głosu, gdyż rozmowy i śmiechy przycichły nagle, a kilka głów odwróciło się w stronę śpiewającéj dziewczyny. Pomiędzy głowami temi była jedna, pokryta jasnym, krótkim, szczeciniastym włosem, z któréj oczy błyskały przykrém, czerwonawém światłem. Głowa ta i oczy były własnością znanego nam pana sekretarza, który w téj chwili właśnie przystanął, usta przygryzł, powieki na oczy zasunął i lekko pobladł na twarzy. Nie trwało to wszakże i minuty, i kiedy inni słuchali jeszcze, pan Aleksander Stanisławowicz Kosickij, uważany w miasteczku za bardzo miłego kawalera, do dam się zwrócił i rozśmiał swoim skrzypiącym głosem, jakimś kancelaryjnym konceptem nawiązując przerwaną rozmowę. Rozmowa ta wszakże nie kleiła się jakoś. Sam téż pan sekretarz, przypomniawszy sobie bardzo pilny interes, odprowadził towarzystwo tylko do tak zwanych „Dąbków,” niewielkiéj polanki, zarosłéj zrzadka tarniną, wśród któréj stały tu i owdzie pojedyńcze dęby, — poczém śpiesznie ku miasteczkowi wracał.
Hanka śpiewała. Jéj szara, szczupła, przygięta ku ziemi postać odbijała ciemną sylwetką na tle zórz zachodnich, niewiele się różniąc od tych kamieni polnych, które, wyzbierane przez pastucha, na miedzy kupkami leżały. Zajęta myślą o trzewikach, dziewczyna dokopywała redliny, posuwając się śpiesznie ku żerdziom, grodzącym pólko od strony szosy. Blizko już była, kiedy cień jakiś upadł jéj pod nogi. Podniosła głowę i nagle zamilkła. Przed nią, oburącz wsparty na żerdzianym płocie, stał pan sekretarz, błyskotliwie spoglądając z pod zmrużonych powiek. Jeszcze dziewczyna nie zdążyła się opamiętać w swojém osłupieniu, kiedy szanowny filar magistratu zaskrzypiał głosem przyciszonym nieco:
— Ty czemu się nie jawiła do mnie w kancelaryi? Czemu się nie meldowała?... a?...
Po Hance ciarki przeszły. Przez parę ostatnich tygodni zapomniała zupełnie, przy ciężkiéj swojéj pracy, o meldunkach, o kancelaryi, o wszystkich urzędach. Chwilami zapominała nawet o pobycie, o więzieniu, o całéj przeszłości. Zdawało jéj się wówczas, że całe życie zeszło jéj na wygrzebywaniu kartofli z czarnéj, wilgotnéj ziemi, i że nadal całe téż tak samo schodzić jéj będzie. Były to dla niéj najszczęśliwsze chwile. Ale przeszłość była i dopominała się o nią, a cień żółtego więziennego gmachu wydłużał się i aż tu padał na nią. Była w pobycie. Zafrasowała się i spuściła głowę.
— Tak cóż? — przemówił pan sekretarz, rozszerzając nagle źrenice i jaskrawém spojrzeniem obejmując postać stojącéj przed nim dziewczyny. — Gadaj!... a?...
Hanka podniosła ku niemu oczy strwożone.
— Kiedy ja, wielmożny panie, służby nijakiéj w mieście nie nalazła... ja tu tak tylko na wyrobek kopię...
— Tak trzeba ci było i tak się jawić i meldować. Ja ciebie na dniach szukać kazał. Tobie kara będzie za to, sztraf... rozumiesz? a?... Trzy niedzieli temu nazad przyszła i nie meldowała się ani raz... Ot co! A paszport twój gdzie?
Dziewczyna była jakby skamieniała. Wszystkie złote nadzieje, jakie przed chwilą roiła z powodu owych dziesięciu złotych i spodziewanych trzewików, opadły jéj z serca tak, jak opadają liście z drzewiny pod tchnieniem jesiennego wichru. Nie znając ani istoty prawa, które ją dosięgało, ani zakresu władzy, pod którą tu była, lękała się wszystkiego. Owszem, zdawało jéj się, że każdy ma moc uczynienia z nią co mu się podoba. Sztraf, kara, majaczyły jéj po głowie niby dwa dziwaczne widma, z których każde wyciągało długie, długie ręce po jéj zarobek krwawy. Pod wpływem niepokoju tego przycisnęła obie dłonie do szczupłéj piersi, gdzie w zanadrzu miała chuścinę z swemi dziesięciu złotemi.
Pan sekretarz tymczasem obejrzał się ukradkiem na prawo, na lewo, błysnął oczyma, zasunął je powiekami i zapytał zcicha:
— A gdzie ty nocujesz? a?...
— Tu, wielmożny panie, nocuję.
— Gdzie „tu?” W karczmie?...
— Nie, wielmożny panie, tutaj...
— Tam, w szopie?... a?...
— Nie, tu... tu, na polu...
Pan sekretarz zadziwił się.
— Jak?... Na polu?... sama?...
— Juści-że...
— A tobie nie zimno? a?...
— Juści-że... wielmożny panie.
— Tak na tobie na wódkę. — Tu pan sekretarz sięgnął do kieszeni i rękę z dziesiątką do dziewczyny wyciągnął. — Do karczmy idź, rozgrzéj się.
Chciał więcéj coś mówić, ale na drodze podniosła się kurzawa i rozległy krzyki chłopaków, spędzających bydło.
Skoczył tedy pan Kosickij przez rów na drugą stronę szosy i, zanim Hanka podziękować mu zdążyła, oddalił się pośpiesznym krokiem. Dziewczynie zrobiło się czegoś dziwno. Młody pan był miłosierny, ale coś ci srogiego miał w oczach... O sztrafie mówił, o karze, a dziesiątkę jéj zadarmo dał... No, no... Patrzała za odchodzącym, obracała pieniądz w ręku i kiwała głową; a jakby nie będąc pewną, czy dziesiątka ta sprawiedliwie do niéj należy, nie śmiała jéj wiązać w swoję chuścinę, tylko ją w kieszeń wsunęła. Zebrała potém resztę wykopanych kartofli i z trudem sobie zadawszy worek na plecy, poszła go wysypać na przykryty słomą kopczyk, który stał pomiędzy karczmą a stodołą.
Widok słomy nasunął jéj myśl, że gdyby szynkarz użyczył jéj choć płachetkę trzęsionki, jaką bydłu ścielą, byłoby jéj daleko i suszéj i ciepléj spać, niż na téj świętéj ziemi... Przystanęła tedy przed karczmą, czekając, aż Gawroński wyjdzie, gdyż szynkarka nawet do sieni po motykę niechętnie ją puszczała, utrzymując, że ino patrzéć, jak ten obieżyświat co porwie.
Stała więc Hanka pokornie pod ścianą, głęboko zasunąwszy ręce w rękawy i wtuliwszy głowę pomiędzy ramiona, jak to był u niéj ruch zwykły. Nadszedł Gawroński, pokłoniła mu się do kolan, prosząc o „ździebluchno” słomy. W téjże wszakże chwili wypadła czatująca przy oknie szynkarka i, ująwszy się pod boki, krzyknęła:
— Widzieliśta, moi ludzie, żeby na taki ciężki rok słomę po polu roznosić? Własnym krowinom człowiek ujmuje, aby ino, aby ino, póki Pan Jezus żyta omłócić nie da, a takie tam ledaco będzie tu sobie posłanie „rządziła.” Może ci jeszcze pierzynę wynieść? Abo łóżko? Co?... A ty, głupi, czego stoisz i oczy wytrzeszczasz? — fuknęła na męża. — W izbie pełno ludzi, a on tu będzie stał i „bałamoncił.”
— Ino nie wrzeszczyć, matka! ino nie wrzeszczyć, bekowiska po próżnicy nie robić! — odrzekł Gawroński wolnym i dobitnym głosem, — Panu Bogu ino z tego obraza, a ludziom śmiech. A cóż to ja nie gospodarz, żebym zaś sam ze siebie nie wiedział, co do czego jest należące? Juści, że krowy pierwsze, to się wie. Anoby się i dziewczynie patrzyło ździebko słomy.
Zaniosła się do nowego krzyku karczmarka, ale Gawroński energiczniéj jeszcze machnął ręką i do Hanki się zwrócił.
— Słuchajże, dziewucha, — rzekł. — Zrzucił ta Bartek z kalenicy parę snopków, co bez nie do sąsieka ciekło; idźże ty za stodołę i snopek abo i dwa snopki sobie weź. Choć to tam nietęga obrada, boć to wszystko zbutwiało do licha, ale równo ciepléj, niż na szczeréj roli.
Pocałowała Hanka szynkarza i szynkarkę w rękę i za stodołę poszła. Okazało się jednak, że zrzucone z kalenicy snopki były zupełnie przegniłe i aż ciężkie z mokrości, że ich zatém i brać nie było co. Wróciła tedy na kartoflisko, posłanie sobie „rządzić” z wilgotnego worka, jak i dawniéj.
Tymczasem owe przedzachodnie mgły i tumany zgęstniały i zaczęły mżyć drobnym, przejmującym deszczem. Kilka gwiazd, które tuż po zachodzie słońca wybłysły były, skryły się teraz i roztopiły w szarém, bezbarwném powietrzu.
Okrywała się Hanka jak mogła, a co na jeden bok zmokła, to się przewracała na drugi. Przewracanie się wszakże takie z boku na bok nie dozwalało jéj zasnąć. Otwarła tedy oczy i rozpatrywała się dokoła w coraz gęstniejącéj ciemności. Patrzyła najpierw na niebo i wyraźnie widziała, gdzie się ono zaczyna, a gdzie kończy; patrzyła na karczmę, a z pod jéj wysokiego czarnego dachu spostrzegła wybłyskujące w dwóch oknach światełka mętne i żółte; patrzyła na las i widziała, jak pochmurzone jodły stoją martwo i jak pod niemi jałowce czernieją. Wreszcie zatrzymała oczy na wiatraku, którego nieruchome śmigi sterczały ku niebu, jakoby podniesione ramiona. Wkrótce wszakże linie zaczęły się zacierać, kształty niknąć, a coraz grubsza ciemność rozlewała się z każdą chwilą dokoła. Najpierw zniknął las, potém wiatrak, potém owe światełka w karczmie, wreszcie i niebo zlało się z ziemią, a dziewczynę objęła bezgraniczna noc, w któréj jeśli i były nawet jakie widma, to oko ludzkie dojrzéć ich nie mogło.
Chwilę jeszcze patrzyła Hanka w tę ciemność, potém skuliła się pod swoją chustką i zamknęła oczy.
Koło północy być już musiało, kiedy ją doszły jakieś niewyraźne szmery, jakoby deptanie przywiędłych łęcin kartoflanych. Podniosła głowę i patrzyła. Nic wszakże dojrzéć nie było można w tych gęstych, dotykalnych niemal mrokach. Dziewczyna znów zasypiać zaczęła.
Wtém zdało jéj się, że czuje jakiś gorący oddech tuż nad sobą i że jakieś chłodne, wilgotne palce ślizgają się po jéj włosach i szyi. Otwarła szeroko oczy, wstrzymując oddech, i ręce wyciągnęła przed siebie. Ręce trafiły na schylonego ku niéj w ciemnościach człowieka. Serce jéj się w piersiach rzuciło. Ani chybi, złodziéj przyszedł ją okraść z jéj krwawicy...
Zerwała się w jednéj chwili, chwyciła leżącą przy sobie motykę, któréj, zajęta ową słomą, nie odniosła z wieczora do karczmy. Niech się co chce dzieje, bronić będzie swojéj chudoby. Stanęła pochylona naprzód, z otwartemi, bez głosu ustami, ściskając oburącz motykę. Ciało jéj dygotało jak w febrze.
Wtém posłyszała tuż przy sobie szept świszczący i stłumiony:
— Czego się zrywasz, głupia?...
Jednocześnie dał się słyszéć suchy trzask z potartéj w ciemnościach zapałki, a przy jéj błękitnym płomyku ujrzała Hanka pana sekretarza. Stał przed nią, z twarzą wzburzoną i bladą. Ujrzawszy go, dziewczyna wrzasnęła przeraźliwie i, cisnąwszy motykę, jak szalona w stronę się karczmy rzuciła. Pan sekretarz puścił się za nią; ale już psy młynarskie wściekle od wiatraka ujadać zaczęły, a tuż za niemi słychać było głos Fabichowego parobka, który z ganku krzyczał:
— Huż go! złodzieja... Huż go!...
Wtedy goniący Hankę człowiek stanął, a wyciągnąwszy za dziewczyną pięść, potrząsnął nią w ciemnościach nocy i szepnął z mściwym zgrzytem:
— Ja ci!... Ja tobie!...
Wrzawa, jaką uczyniły psy młynarskie, nieprędko ucichła. Z godzinę jeszcze słychać było, jak z krótkiém, rekognoskującém łajaniem oblatywały w wielkich skokach pole, jak się wichrem pod las poniosły, a zawietrzywszy karczmarskiego brytana, skomląc, ku niemu przypadły, jak potém wytarzawszy się po roli w trójkę, na drogę się rzuciły z głośném, docierającém, zajadłém szczekaniem.
Gawroński, który mało spał téj nocy, zdziwił się wielce, ujrzawszy nazajutrz Hankę wciśniętą pod wóz w rogu podwórka, i, mimo późnéj godziny, głęboko uśpioną.
— A ty co tu robisz? — huknął na nią z góry.
Dziewczyna drgnęła i, otworzywszy szeroko oczy, patrzyła na szynkarza jakby nieprzytomna. Trącił ją butem.
— Czegoś ty tu wlazła, niemrawo? Dzień jak wół, a ta się wyleguje, jak za dobrych czasów. Potrzebnaś tu?...
Wygramoliła się zawstydzona z pod woza i, zawróciwszy w milczeniu, na kartoflisko poszła. Idąc, patrzyła przed siebie zwykłym swoim, trochę tępym, trochę znużonym wzrokiem. Zdawało się, że sen poranny zatarł w niéj wspomnienia ubiegłéj nocy. Nawet natknąwszy się na porzuconą motykę, podniosła ją powolnym, obojętnym ruchem, jakby nie pamiętając, zkąd się tu wziąć mogła. Dopiero kiedy nieopodal od legowiska swego zobaczyła w bruździe czapkę z lampasem i gwiazdką, rozjarzyła się na twarzy gwałtownym rumieńcem, chwyciła chustkę i worek, a omijając zdaleka zostawioną przez napastnika zgubę, poszła na drugi koniec redliny i z pośpiechem kopać zaczęła.
Od miasteczka tymczasem ukazał się strażnik.
Szedł zwolna, z głową spuszczoną, pilnie się rozglądając po drodze. Gawroński zobaczył go zdaleka, do izby wpadł, baryłkę araku i stojącą za piecem flintę do alkierza wyniósł, z szynkwasu butelek kilka sprzątnąwszy, w łóżko je pod pierzynę schował, poczém przed karczmą stanął, tyłem się do drogi obrócił i czmychał nosem.
Fedorenko podszedł tuż do niego.
— Dzień dobry!
— Dzień dobry! Dzień dobry! — Szynkarz udał wielkie zdziwienie. — A pan starszy zkąd się tu tak rano wziął?
— Zkąd się wziął? Ot, wesoły z was człowiek, pan Gawroński! Zkąd się miał wziąć? Z nieba spadł... A co nowego słychać?
— I... coby tam miało być nowego? Stara bieda i tyla... — Gawroński poskrobał się w głowę. — Człowiek od kłopotu i dospać nie może...
Fedorenko obejrzał się na strony.
— A gdzie to, pan Gawroński, ta dziewczyna, co tu u was służy?
— A hajno w polu... Tylko że to ona u mnie służyć nie służy, ino tak na dnie wyrabia.
— A paszport jéj u was jest?
— A dyć ta leży w półskrzynczu... Co ta taki paśport!... — Wzruszył ramionami.
— No, tak ja jego do kancelaryi wezmę i dziewczynę wezmę...
— O lo Boga! A to bez co?
— Czort znajet. U mnie naczalstwo jest, i rozkaz jest, i służba. Tak ja po służbie idę i po rozkazie idę. A co mnie robić? Jaby wolał w spokojstwie żyć. Tak cóż, kiedy nie można. U mnie dziś żonka chora, a mnie trzeba tam iść, i tam iść... Ot co!
Gawroński w głowę się drapał i językiem cmokał.
— O lo Boga, lo Boga!... Adyć my jeszcze wszystkich kartofli nie wygrzebali, a tu pluchoty idą... A niechże cię z taką robotą!... Choroba mi nadała taką dziewkę brać...
Weszli do izby. Po chwili wyszedł z niéj sam strażnik z czerwonym papierem w ręku i prosto się ku dziewczynie skierował, oczyma po ziemi wodząc, aż obaczywszy w bruździe czapkę pana sekretarza, obejrzał się, podniósł ją i szybko pod płaszcz schował. Od karczmy ukazał się teraz Gawroński, wciąż markotny i skrobiący się w głowę. Kilkanaście kroków uszedł i stanął, nie wiedząc, czy iść ma, czy zostać.
Hanka, ujrzawszy strażnika, nie okazała wielkiego zdziwienia. Usta jéj tylko nieco zbielały i ręce trząść się zaczęły. Niżéj się tedy jeszcze ku ziemi schyliwszy, wygrzebywała palcami kartofle, bo motyki jakoś utrzymać nie mogła. Tuż przy niéj był Fedorenko, kiedy się nagle rozprostowawszy, podniosła ku niemu twarz mroczną, postarzałą jakby od wczoraj.
Chwilę tak stała ciemna i szczupła na tle pochmurnego ranka, słuchając, co strażnik mówił, poczém zabrała swoje manatki i ku karczmie poszła. Fedorenko szedł za nią; niepokoiła go obojętność dziewczyny. Zbliżyli się do Gawrońskiego.
— Ostańcie z Bogiem, gospodarzu... — przemówiła posępnie Hanka. — Będzie tam jeszcze ze dwie kupki niewyzbieranych kartofli w redlinie, a tu macie worek i motykę.
Gawroński skrobał się w głowę.
— Adyć cię tam trzymać nie będą, kiej nie mają za co. Wrócisz, to i wyzbierasz.
Dziewczyna schyliła mu się do kolan.
— Ostańcie z Bogiem!
— Idź z Bogiem! — odrzekł karczmarz miękkim jakimś głosem. Żal mu się teraz zrobiło téj cichéj, śniadéj dziewczyny, od któréj pies jego podwórzowy lepsze miał wygody.
— Brrr... zimno! — przemówił, otrząsając się, Fedorenko. — Tak my by może, pan Gawroński, wodoczki się napili?
— Czemu nie! Żeby tak o co, jak o to...
Poszli we troje ku karczmie. Fedorenko i Hanka zatrzymali się przed progiem; szynkarz wyniósł flaszkę i kieliszek.
— W ręce wasze, panie starszy...
— Na wasze zdrowie!
Fedorenko wypił, otrząsnął się, splunął i kieliszek karczmarzowi oddał.
Gawroński do Hanki się zwrócił.
— Naści i tobie, mizeroto, zagrzéj się...
— Bóg wam zapłać za wszystko dobre.
— A wracaj się, jak cię ino puszczą...
Nie odpowiedziała i pierwsza w stronę miasteczka ruszyła. Droga leżała przed nią równa, prosta, szara. Wiatrak stał we mgle bez ruchu, wilgotne pary rozwlokły się po polach szeroko. A kiedy tak szła wśród téj pustki głuchéj, słysząc za sobą człapiące kroki strażnika, wydało jéj się, że znów nad nią huczy owa wielka, wielka woda.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





IV.

Koza w G. niewiele się różniła od innych tegoż rodzaju instytucyj małomiasteczkowych. Zabite deszczułkami okienko rzucało skąpe światło na błotnistą podłogę, odrapane ściany krzywiły się każda w inną stronę; pod jedną ze ścian tych stała brudna, wązka ława, przez drugą słuchać było wesołe krząkanie magistrackiéj trzody. Grube płachty pajęczyn zwieszały się od pułapu i po mrocznych kątach, garść słomy leżała pod oknem, pieca wcale nie było. Zbytkowną część budynku stanowiły drzwi, nieheblowane wprawdzie, ale z nowych, mocnych desek wielkiemi bretnalami zbite, na urząd dopasowane, ryglem i kłódką z zewnątrz opatrzone.
Koza w G. nigdy nie bywała pusta. A jeśli w niéj nawet chwilowo lokatora brakło, wstawiano tam stare beczki od kapusty, zesypywano wióry, plewy, ogrodowiznę, łupiny od jarzyn — co Bóg dał.
Powietrze téż było tu ciężkie, duszące, zastarzałym jakimś kwasem przejęte, a przegniłe przyciesie od strony chlewika sączyły wilgoć nieustanną.
W takiéj to kozie od trzech dni siedziała Hanka, kiedy wpuszczono do niéj nową lokatorkę. Była to Walera, wesoła towarzyszka Calika, amatorka spódnic z wszywkami i pończoch w paski, które po długich poszukiwaniach i licznych przygodach udało się wreszcie odebrać pani kasyerowéj, w stanie pozostawiającym coś nie coś do życzenia.
Hanka tylko co przebyła silny paroksyzm febry i, leżąc nawznak w gorączce, szklistemi oczyma wodziła po brudnym pułapie. Brudnego pułapu nie widziała wszakże, tylko napełniony niebieskawym dymem tytuniowym pokój kancelaryjny, w którym ją Fedorenko przed wielmożnym sekretarzem trzy dni temu stawił. Pokój ten pusty i mroczny majaczył teraz przed dziewczyną, jak otchłań bezdenna, z głębi któréj czerwone źrenice pana sekretarza gorzały ku niéj, niby dwie latarnie. Przewróciła się na bok, nie mogąc znieść ich widoku, i przymknęła oczy. Wtedy w uszach jéj zaczęły skrzypiéć i zgrzytać wiatrakowe śmigi, a w ich pisku słyszała wyraźnie świszczące szepty: Czego się zrywasz, głupia... głupia... głupia...
Szepty te zmieniły się po chwili w jakiś jęk przeciągły, który, nie wiedziała, czy szedł z ziemi, czy z nieba, czy z jéj własnéj piersi; potém zahuczał gdzieś dzwon i huczał, huczał, aż w huku tym zabrzmiał rozkaz pana sekretarza: Na trzy dnia w komorku, a potém do mnie, do prania... Won! — Zerwała się i siadła. U drzwi słychać było krzyki, płacz i szamotanie. Zacisnęła zęby i pięście. Zdawało jéj się, że to ją ciągną już do tego prania, i że się ona bronić musi, musi...
Nagle rygiel odskoczył, a wepchnięta do izdebki Walera znowu się z wrzaskiem do drzwi rzuciła, lżąc strażników na czém świat stoi, dopóki kłódka nie została zamkniętą, a kroki odchodzących nie ucichły zupełnie. Wtedy uspokoiła się w jednéj chwili, obejrzała, otarła oczy, a poznawszy siedzącą na słomie Hankę, przyskoczyła do niéj i na znak radości z tak szczęśliwego spotkania z całéj siły ją kułakami okładać po plecach zaczęła.
Oprzytomniwszy w ten sposób chorą, na słomę się przy niéj rzuciła i, przerywając sobie cochwila klątwami i śmiechem, rozpowiadała, w jaki ją sposób razem z Calikiem na Utracie chwycono. Chwycenie to wszakże niebardzo ją martwiło.
— Co oni mi tam zrobią, pogańskie dusze! — kończyła z wielką fantazyą. — Koza... wielka mi rzecz, koza! A cóż to ja kozy nie znam, czy co? I jeszcze co to za koza! Powiadała mi Korbielakowa, że tu cała jedna ściana taka zgniła, że jakby kto dobrze kichnął, toby się to wszystko do licha rozleciało. Żeby ich!...
Obejrzała się po kątach.
— A co oni? drugiéj słomy dla mnie nie dali?
Skoczyła do drzwi i zaczęła w nie bić pięścią.
— Nie szumi! — odezwał się głos przeciągły z zewnątrz.
— Ty sam nie szumij, sadło niedźwiedzie! — wrzasnęła Walera. — A czemu to wy nam drugiéj słomy nie dali? Idź zaraz dokładaj panu burmistrzowi, co tu na dwie tylko jedna słoma. Żeby was!...
Ucichła na chwilę i, jak stała, tak przykucnąwszy przy drzwiach na ziemi, głowę rękami podparła i szlochać zaczęła. Wyszlochawszy się, na barłóg poszła, wpoprzek się na nim rzuciła i wkrótce chrapnęła głośno.
Hanka siedziała ciągle z twarzą rozpaloną, wyciągniętą szyją i wlepionym w kąt izby wzrokiem. Wzrok ten wyrażał najwyższą, graniczącą niemal z obłędem trwogę. Splecione jéj ręce obejmowały kolana, dreszcz wstrząsał jéj szczupłém, wątłém ciałem. Ubiegła tak godzina, ubiegły dwie, a w miarę zapadającego zmierzchu zaczęły się po kątach z piskiem gonić szczury, żerujące tu na resztkach głąbów po niedawno sprzątniętéj kapuście. Z za ściany dolatywało głuche krząkanie. Walera chrapała, jakby ją kto dusił. Coś ohydnego było w tych szmerach, toczących ciszę téj brudnéj izby, jak czerw toczy trupa...
Hanka usiłowała myśléć. Nigdy jéj to łatwém nie było, a teraz przychodziło z podwójną trudnością. Myślała jednak.
...Trzeci dzień siedzi już w kozie... Trzeci raz słyszy, jak szczury żerują nocą... A pan sekretarz mówił: na trzy dni w komórkę... A potém... do prania... do niego...
Wstrząsnęła się.
Kto jéj to mówił kiedyś, że... aha, Walera mówiła Korbielakowéj... Walera śpi... O, jak to chrapie... Nie, to Korbielakowa powiadała, że tu ściana zgniła...
Obróciła się z trudem za siebie.
...Która téż to ściana?... Matko najświętsza, jak jéj téż w głowie huczy! Żeby tak choć jedna deska...
Opuściła ręce i wsparłszy się niemi na barłogu, usiłowała powstać. Ale tylko ramiona dźwignęła w górę i znowu opadła.
...Nie pójdzie jutro do prania... Ani jutro, ani nigdy... nie pójdzie do niego... Żeby się ta święta ziemia pod nią rozstąpiła — nie pójdzie! Tak jéj Panie Boże dopomóż i wszyscy „święci...”
Wyciągnęła rękę, a natrafiwszy poomacku dzbanek, wypiła resztkę wody.
Upłynęła jeszcze godzina. Sen morzył dziewczynę, ale gorączka ustąpiła nieco.
...Jeśli to prawda, że tu ściana zgniła, to chyba ta, co przy niéj beczka stoi... Widziała we dnie, że tam deska spaczona odstaje i że przez nią dzień świta.
...O Matko przenajświętsza!... żeby téż tak...
Nie dokończyła swojéj myśli, ale jakby dźwignięta jéj siłą, wstała i macając wzdłuż ściany, do beczki szła wśród pisku spłoszonych szczurów. Doszedłszy, rękoma się jéj wierzchu chwyciła, bo ją znów zimno ogarniać zaczęło, i stała tak, dygocząc cała i szczękając głośno zębami. W głowie jéj huczało, zapomniała, gdzie jest i po co tu z barłogu się przywlokła; instynkt wszakże jakiś trzymał jéj zaciśnięte ręce, a usta poruszały się same przerywanym szeptem: ...O Matko przenajświętsza...
Oprzytomniała wreszcie, ścisnęła szczękające zęby i, wszystkie siły zebrawszy, beczkę piersiami i rękoma pchnęła. Beczka wszakże nie poruszyła się z miejsca. Wtedy dziewczyna zagłębiła w niéj rękę i przekonała się, że prawie pod wierzch nasypana jest plewami. Schyliła się tedy i zaczęła je wybierać z gorączkowym pośpiechem. Pot wystąpił jéj na twarz, nogi się pod nią trzęsły, ale kupa plew rosła, a tuż do niéj zbiegały się żerujące szczury. Poruszyła się wreszcie beczka z głuchém dudnieniem, a przyciśnięta nią poprzednio do połowy deska więcéj jeszcze odchyliła się od zrębu. Hanka przysiadła na ziemi i, dysząc ciężko, odpoczywała przez chwilę. Potém nagle za deskę chwyciła, ciągnąc ją do wnętrza. Ciągnęła, odpoczywała i znowu ciągnęła, usiłowania jéj wszakże długo były daremne. Dziewczyna przecież nie puszczała deski. Paznokcie jéj, konwulsyjnie w drewno wszczepione, krwawić zaczęły, zaciśnięte zęby nie przepuszczały już teraz żadnego szeptu, jakaś rozpaczliwa energia rozdymała jéj nozdrza, a świszczący oddech coraz chrapliwszym się stawał.
Zatrzeszczała wreszcie nadgniła deska raz, potém drugi raz i trzeci, aż pękła wpośrodku ściany, a ciągnąca ją do siebie dziewczyna nawznak zamroczona padła. Zimne wszakże powietrze nocy, szeroką falą wpływające teraz do wnętrza komórki, orzeźwiło ją prędko. Zerwała się i ku Walerze, nadsłuchując, wyciągnęła szyję. Walera spała mocno, chrapiąc przewlekle żałosnym, minorowym tonem. Przyklękła wtedy Hanka i wsunęła głowę przez otwór zrobiony w ścianie. Cicho było dokoła i ciemno. W ciemność tę wpatrzyła się dziewczyna chciwie, jakby ją piła wzrokiem. Przesunęła się potém cała na drugą stronę ściany i z bijącém sercem przy niéj stanęła, niepewna, którędy uciekać. Wtém przypomniało jéj się, że zostawiła na barłogu swoję wielką chustkę. Pokiwała głową i westchnęła, poczém, skuliwszy się jak mogła, chyłkiem pod ścianami na tyły zabudowań gospodarskich wyszła. Kołowrot tu stał, który pod ręką dziewczyny skrzypnął lekko. Skrzypnięcie to uderzyło w nią nagłém jakiémś przypomnieniem. Sięgnęła do kieszeni i, wyjąwszy z niéj dużą miedzianą dziesiątkę, którą pan sekretarz dał jéj był w polu na wódkę, na słupku ją położyła.
Przez chwilę jeszcze widać było drobną postać uciekającéj dziewczyny w stronę pola, poczém postać ta wsiąknęła w ciemność i znikła...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





V.

Mżyło. Zimny i chmurny dzień miał się ku schyłkowi, coraz grubszym zachodząc zmierzchem. Gromady robotników i robotnic, wypuszczone z śródmiejskich fabryk, rozbijały się na pojedyńcze kupki, drobniejącę w miarę zapuszczania się w odleglejsze uliczki ubogich dzielnic miasta. Gwar ich rojny i nieokreślony zrazu słabł i przycichał stopniowo, zmieniając się na wyraźniejsze rozmowy dążących w jednę stronę towarzyszy. Środkiem ulicy szli ciężkim krokiem murarze, niosący cebrzyki, kielnie, sznury lub kawałki drzewa, to w ręku, to na plecach, jak któremu dogodniéj się zdało; obok, po stronach, nadążały im kroku najemnice w białych płóciennych świtkach, z czerwono-żółtemi od pyłu ceglanego twarzami.
Pomiędzy tą rzeszą ludzką, posuwającą się hałaśliwie, zamaszyście, śmiało, snuł się wzdłuż parkanów cień drobny, skulony, trwożliwie rozglądający się dokoła. Była to Hanka. Szła szybko, ostrożnie, popychana usuwała się, znikała niemal, starając się tyle tylko zabrać miejsca, ile konieczném było do postawienia dwóch stóp bosych, w drewnianych trepkach tkwiących. Chude jéj łokcie przyciśnięte były do boków szczelnie, ręce głęboko wsadzone w rękawy zwisającego z pochylonych pleców kaftana, mała, szara chustczyna, na głowie związana, niedostatecznie okrywała ciemne włosy. Była to ta sama chustczyna, którą Hanka w zanadrzu nosiła ze swemi dziesięciu złotemi; teraz w nią wiązać nie było co, a kupno trzewików przeszło w sferę niedościgłych marzeń.
Tydzień już minął od owéj nocnéj ucieczki z magistrackiéj kozy, a dziewczyna teraz dopiero wkradała się do Warszawy pod osłoną wieczornych mroków i rojowiska wracających gromad robotniczych. Instynktem jakimś wiedziona, z miejsca zaraz odbiła się daleko na stronę, a unikając gościńca, nie ku Warszawie, ale ku Mszczonowu się puściła, po zaroślach nocując, manowcami idąc, a do ustronnych karczem zrzadka tylko, dla ogrzania się i kupna chleba zachodząc. Jak jéj na to wszystko rozumu starczyło — dziwowała się sama sobie. To, na co się ważyła pod wpływem gorączki i nieokreślonéj zgrozy, obudziło w niéj ducha głuchego buntu i oporu. Było to uczucie nowe dla niéj i sprawiające dziwny przewrót w jéj biernéj, trzechletniém więzieniem do reszty zgłuszonéj naturze. Czyny jéj i ruchy tępéj zawsze myśli i teraz były przeważnie instynktownemi; ale instynkt ten zaostrzył się, odkąd mu w pomoc przyszła posępna świadomość, że sama na siebie liczyć tylko musi. Kluczyła tedy dziewczyna w tę i ową stronę, jak zwierzę obławą ścigane; dwa razy przeleżała w torfiarskich szopach w febrze, psy poszarpały na niéj odzież, wyschła z głodu i niewczasu, i teraz dopiero, kiedy ją wszystkie siły odeszły, zawróciła i, zakreśliwszy w swéj drodze szeroki łuk, zaczęła się zbliżać ku Warszawie, omijając gościniec, a tylko zdala kierunku się jego pilnując. Warszawa zdawała się jéj uchroną najbezpieczniejszą. Instynktem odgadywała, że jak gąsienicy na liściastym krzewie, tak i jéj łatwiéj się będzie ukryć w wielkiéj ludzkiéj gromadzie. Przeszła jeden zaułek, przeszła drugi, pod mury, pod parkany się cisnąc i ginąc w cieniu, aż dopadła furtki nizkiéj, odemknęła ją do połowy i przemknąwszy się, na podwórku, zawaloném tarcicami i klocami drzewa, stanęła. Posesya nie miała frontu, ale po obu stronach podwórka wznosiły się oficyny. Hanka, dobrze widać drogi świadoma, skręciła na lewo, w sień weszła i schyliwszy się pod brudne, błotniste schody, zaczęła się spuszczać w czarny otwór, do suteryn wiodący. Ciemno tu było jak w rogu, a idąca dziewczyna potknęła się dwa czy trzy razy, to o szaflik z mydlinami, to o miotłę i łopatę stróża. Kierując się wszakże wzdłuż wilgotnéj ściany, doszła do drzwi ostatnich, na które, przez zatkane do połowy wiechciem słomy okienko, nieco światła od latarni padało, drzwi te pchnęła i w odźwierku schyliła się wchodząc. Zrazu nie widziała nic przed sobą, gdyż izbę wypełniały kłęby pary, unoszącéj się z balii, która zajmowała honorowe miejsce przy kominie. Tylko plusk wody i tarcie bielizny, w połączeniu z głośném sapaniem, oznajmiały obecność praczki Walentowéj.
— A kto tam? — odezwała się od balii baba, kiedy drzwi pchnięte uderzyły klamką o ścianę.
Hanka nic nie odrzekła zrazu, tylko ciężko dysząc, o odźwierek się wsparła. Obtarłszy tedy czerwone ręce z mydlin w mokry fartuch, Walentowa do drzwi podeszła.
— Wszelki duch... a toć to Hanka! — zawołała napół z dziwem, napół z radością. — A odstąpże ode drzwi, Hanuś! a pójdźże na izbę!
Odrzuciła z drogi pęk brudnéj bielizny i pociągnęła dziewczynę za sobą. Hanka dała się prowadzić jak dziecko. Suchy kaszel wstrząsał nią całą. Walentowa zwróciła ją twarzą do komina, nad którym paliła się lampka mdłém, migotliwém światełkiem, a sama stanąwszy przed dziewczyną, żałośnie w ręce klasnęła.
— Patrzajcież, moi ludzie, co oni z niéj zrobili!... A to ci ją wyblechowali, jak na blechu... A to ci z niéj węckę zrobili... Naści, popij trochę — dodała, poczerpnąwszy wody półkwartkiem ze zbutwiałéj konewki.
Hanka, uspokoiwszy się nieco, wodę wypiła, pocałowała Walentowę w rękę i objęta za kolana. Baba przytuliła ją do szerokiéj, spoconéj, przesiąkłéj wonią mydlin piersi. Uścisk ten przepełnił serce dziewczyny. Padła na stołek i głośno płakać zaczęła. Walentowa stała nad nią, kiwając głową.
— A to ci ją zmizerowali, niech ich choroba! A to ci ją ususzyli!... Dziewczyna była jako kwiat, a tera spojrzéć niema na co... I cóż ty poczniesz, chudobo?... Na dobre cię puścili?...
— Ale! Na dobre tam... — przemówiła wreszcie Hanka i znów mocno płakać zaczęła.
Zaniepokoiła się Walentowa.
— To i jakże ty, Hanuś...
— Bijcie mnie, zabijcie, ale mi się o nic nie pytajcie! — odrzekła Hanka z jakąś rozpaczą w głosie. — Aby tę nockę u was przebędę, a potém niech się co chce dzieje...
— Widzieliśta, moi ludzie, głupią? — przemówiła Walentowa, pod boki się rezolutnie ujmując. — A co to my nie swojaczki, czy co, żebyś ty u mnie poratowania nijakiego nie miała? Nie byłam to twemu ojcu kumą, co mi jeszcze półpięta złotego pożyczył na drogę do Częstochowy, świeć Panie nad jego duszą...
Hanka znów po jéj rękę sięgnęła.
— Nie gniewajcie się, moi złoci! moja Walenta! Już wam wszyściuśko opowiem, tylko mnie ten żal odejdzie... moi święci!
Baba się udobruchała.
— To czekajże Hanuś — wyrzekła po chwili z namysłem, — skoczę ja do sklepiczarki, prania licho nie weźmie, nagotuję ci herbaty, przyniosę bułek, boś ty i głodna może, mizeroto...
Chwyciła z łóżka chustkę, zarzuciła ją na głowę, zakrzątnęła się po izbie i wyszła.
Hanka oparła się plecami o wilgotną ścianę i przymknęła oczy. Ciepło ją rozmarzyło, blada jéj twarz pokryła się kroplami potu, spuszczone rzęsy rzucały długie cienie na wychudłe policzki, uboga odzież podnosiła się nierównym ruchem na wstrząsanych ostatkiem łkania piersiach. Po chwili uspokoiła się i — przejęta wilgotném ciepłem izby — zasnęła.
Walentowa tymczasem wróciła, rozdmuchała przygasły ogień, przystawiła garnczek, na stole położyła kawałek wędzonki i kilka bułek, znów się schyliła, dmuchając pilnie na ogień, który jaskrawo oświetlał jéj szeroką, poczciwą twarz mazurską, — a kiedy wszystko było gotowe, stanęła przed Hanką, nie wiedząc, czy ją budzić, czy nie budzić...
Dziewczyna miała oczy niedomknięte, zmrużone, a usta zaciśnięte żałośnie. Wyraz cierpienia przywarł do jéj twarzy maską pełną głębokich, tragicznych cieniów. We dnie twarz tę młodą a znędzniałą szpeciła tępość jakaś, jakieś ogłupienie, które po brutalnych ciosach życia, jak po ciosach obucha, zostaje. We śnie panował na niéj bez podziału ból i czynił ją na swój sposób piękną.
Walentowa nie zdawała sobie z tego sprawy, a jednak stanąwszy przed dziewczyną, była jakby pod wpływem jakiegoś uroku. Załamała grube, czerwone ręce, kiwając głową, a na usta przychodziły jéj słowa pacierza, jakby nad umarłym.
— Matko Boska Częstochowska! Matko wielkiego miłosierdzia! Co oni z niéj zrobili, pogany... Dziewczyna była jak róża, jak łania, a teraz rodzony ociec by jéj nie poznał... ptak by jéj zapłakał... Ino ją do trumny kładź, taka ci bledziuśka... Oj, skrzywdziły ją, pogany, skrzywdziły, niech ich Bóg skarze!... A psik! — zawołała nagle na burego kota, który, zapachem wędzonki zwabiony, z komina skoczył i, najeżywszy grzbiet w kabłąk wygięty, obcierał się, mrucząc, o leżące na stole specyały, — a psik, ty złe nasienie! A bodajżeś...
Nazajutrz stanęło na tém, że dopóki dziewczyna się nie odgryzie, Walentowa nie puści jéj od siebie.
...A cóż to ona, nie kuma? A w stancyi albo to roboty mało? Choćby tylko tyle, co wody przynieść i strawę uwarzyć, to i tak się dziewucha przygodzi. A i to jest człowiekowi markotno, że gęby w izbie nie ma do kogo otworzyć, i sam się jak kołek obraca po tych czterech kątach... Żeby tak, Boże zachowaj, choroba, toby kropli wody podać nie było komu. Juści się dziewczynie noga powinęła, co prawda, to prawda, niech ją tam pan Jezus sądzi. Ale równo się sama ze siebie na złe nie puściła, ino z tego głupiego kochania. Wiadome rzeczy... Jak się chłop ladaco zaweźmie, to i najpoczciwszą skusi.
Decyzya, która po tém rozumowaniu w statecznym umyśle pani Walentowéj stanęła, była niewzruszona. Nie puści dziewuchy od siebie — i tyle. Hanka ze strachem jakimś przyjmowała nadzieję nowego życia i spokoju. Nie dowierzała swéj doli. Przez pierwsze dwa dni chodziła około porządku w izbie jakby zatrwożona, to we drzwi, to w okienko razwraz poglądając. Na trzeci dzień oswoiła się nieco, na Walentowę zaczęła wołać „ciotko,” głaskała burego kota i snuła się koło komina cicha, rozradowana, z twarzą, któréj śniadość zdawała się ustępować przed jakiémś światłem, z wnętrza bijącém. W oczach jéj tylko zostały dawne cienie, właśnie jak te mroki, co się po lasach kryją, kiedy już cała okolica pełna jest świtania.
Na czwarty dzień siedziały obie kobiety w południe przy misce, kiedy drzwi skrzypnęły i stróż wszedł do izby. Hance łyżka wypadła z ręki.
— Niech będzie pochwalony.
— Na wieki wieków. A co tam nowego Pan Bóg dał?
— A wedle meldunku...
— Jakiego zaś meldunku? Abom to się nie meldowała? Abom to „karty pobyt” nie wykupiła?
— Ja téż do pani Walentowéj nie mam nijakiéj sprawy, ino do téj panny.
Zaperzyła się praczka. Hanka mocno trząść się zaczęła.
— No to co? To i ta panna będzie miała meldunek i kartę pobyt. Cóż to pan Franciszek rozumie, że to, nie przymierzając, taka, jak te z drugiéj oficyny? U mnie się takie rzeczy, chwalić Boga, nie najdują!
Stróż czapkę na głowie przekręcił i skrobał się za uchem. Wymowa pani Walentowéj imponowała mu widocznie; postanowił wszakże być nieugiętym.
— A co mnie tam kaci do kogo! Ja porządku patrzę w kamienicy, bo mam z tego chleb. A panna niech meldunek szykuje, bo ino patrzéć naczelnika... Ja tu zaś przyjdę pod wieczerz...
Cofnął się i drzwi za sobą zamknął.
Kobiety spojrzały po sobie. Hanka miała wzrok przerażony, Walentowa kiwała głową. Znała już historyę czerwonego paszportu dziewczyny.
— Na śmierć ci zapomniałam, że tak tera z temi meldunkami pędzą... Bodaj ich choroba!...
Hanka wybuchnęła płaczem.
— Oj, nie dajcie mnie od siebie, ciotko, na stracenie, nie dajcie!...
— Cichoj! cichoj! — uspakajała ją praczka. — Możeć to jeszcze wszystko Pan Jezus przemieni...
Głaskała ciemne włosy dziewczyny wielką, szorstką dłonią, ale w mięsistém jéj obliczu znać było ciężką troskę.
Nadszedł wieczór. Hanka ze drżeniem oczekiwała ukazania się stróża, ale stróż nie przyszedł. Nazajutrz nie przyszedł także. Otucha wstąpiła w serce dziewczyny.
— Może téż Pan Jezus da... — powtarzała sobie w duszy. Co ma dać, nie wiedziała dobrze, ale się wiary téj chwytała, jak deski zbawienia.
Upłynął tydzień, była niedziela. Walentowa wybrała się po pieniądze za pranie do „kawalirów z przeciwka,” gdy w bramie niespodzianie natknęła się na pana rządcę. Pan rządca był człowiek młody, elegancki, w kamienicy nie mieszkał i zaglądał do niéj jak mógł najrzadziéj. Właśnie odbywszy to, co nazywał pańszczyzną, naciągał rękawiczkę, kiedy mu baba w drogę weszła. Przystanął, zapinając guziczek, i zatrzymał ją skinieniem głowy.
— Co mi to tam stróż mówił, że pani jakąś dziewczynę u siebie bez meldunku trzymasz?
Zatrwożyła się praczka, ale nie straciła miny.
— Iii... cobym zaś miała kogo trzymać, proszę łaski pana. Tak się ta do mnie przygarnęło mizeractwo jedno, żeby aby febrę zgubić... A stróż by lepiéj patrzał tych hamanów z tamtéj oficyny, co bez całe dnie i noce obrazę boską robią...
— No, a ja panią przestrzegam, żeby tego nie było. Albo dziewczynę meldować, albo niech rusza, zkąd przyszła. Ja za nią odpowiadać nie chcę. Rozumie pani?
Walentowa pocałowała go w rękę.
— I... co ta proszę łaski pana! Kto tam potrzebuje zara o tém wiedziéć. Niech ta jeszcze z jaki tydzień posiedzi, co aby zimno zgubi. Adyć tu ona nijakiego placu nikomu nie zastępuje...
Zniecierpliwiony rządca językiem o podniebienie klasnął.
— Ale co to za głupie gadanie! Przecie ja za to jestem odpowiedzialny, karę mogę zapłacić, z rządcostwa, do licha, wyleciéć. Cóż to, nie wiecie, jakie teraz porządki?
— Adyć wiem, wiem, proszę łaski pana...
— No więc, jak wiecie, to dobrze.
Odwrócił się.
— Franciszek! Meldunek od dziewczyny téj dziś ściągnąć, słyszysz?
— Słyszę, proszę pana.
Pan rządca zapiął palto pod szyją, zapalił cygaro i poszedł. Walentowa chwilę stała w bramie z wyrazem mocnego namysłu w grubéj twarzy i małych siwych oczkach, poczém się zawróciła do stancyi. Przez dziwną jednak delikatność serca, właściwą wielu prostym kobietom, choć obcą niejednéj damie „z towarzystwa,” o spotkaniu swojém z rządcą nie odezwała się do Hanki ani jedném słówkiem, tylko się po izbie pokręciwszy, jakby zapomniała czego, wyjęła z półskrzynka węzełek z pieniędzmi, nie będąc widać zbyt pewną owych kawalerów z przeciwka, i jedną jeszcze chustką obwiązawszy głowę, na miasto poszła.
Hanka tymczasem nagotowała obiad i, przykrywszy garnuszki, u komina siadła, patrząc na czerwone węgle i modre płomyki. Siedziała, kiwała głową, medytując i wzdychając ciężko. Od owego pojawienia się stróża była ona jak trawa, po któréj wichry idą. Ani dla niéj snu w nocy, ani spokoju we dnie. Po kątach tylko ugląda, a patrzy, a nasłuchuje, z któréj strony złe na nią przyjdzie... A serce się w niéj trzęsie, jako ten liść osikowy na podzimie. O Jezu, Jezu! I coby to komu szkodziło, żeby o niéj ludzie zapomnieli, żeby już tu tak zostać mogła do jakiego końca...
Obejrzała się po izbie.
— A toć jéj tu tak jest, jakby do rodzonéj matki trafiła. A toćby ona, wstając, kładąc się, Bogu dziękowała... Prawda, że wielkiego zdrowia Pan Jezus nie dał: ale równo, wezwawszy Boga na pomoc, dzień albo i dwa przy balii przestoi... Oj prałaby, prała z Walentową, inoby się migoty robiły... Oj, po co to ludzie wymyślili te meldunki, po co!...
Kiwała jeszcze głową, ale już myśléć przestała. Duszę jéj tylko zalała wielka gorycz, któréj smak czuła niemal w kurczowo zaciśniętych ustach. Niedawno jeszcze bała się ludzi, teraz zaczynała ich nienawidziéć. Węgle na kominie wygasły, w izbie zrobiło się ciemno.
Jakiego rodzaju były zabiegi Walentowéj podczas kilkugodzinnéj wyprawy na miasto, nikt nie wiedział o tém; ale powróciła z niéj rzeźka, wesoła, odmłodzona jakby.
— Słuchaj Hanuś — szepnęła od proga zrywającéj się ku sobie dziewczynie. — Chustkę moję bierz i chodźma...
Hanka stanęła wpośrodku izby, niepewna i zadziwiona.
— Daléj, daléj... — nagliła praczka, — nie marudź, bierz chustkę, póki się ten zapowietrzony kożuch nie zmiarkuje...
Epitet ten stosowała pani Walentowa do stróża, z którym w ciągłéj żyła kolizyi z powodu mydlin, wylewanych, jak utrzymywał Franciszek, „na samym trakcie.”
Zakręciła się dziewczyna, ręce jéj się trzęsły, nogi plątały, o mało się nie przewróciła przez burego kota. Znalazła wreszcie poomacku chustkę, zarzuciła ją na głowę i wyszły, ostrożnie przywierając za sobą drzwi skrzypiące.
Szły śpiesznie i cicho. Hanka zatrwożona w sobie, Walentowa sapiąca z ukontentowania, ale także czegoś wzruszona.
— To jakże będzie, ciotuchno? — zagadnęła dziewczyna, kiedy się już znacznie oddaliły od domu.
— Jak ma być? Dobrze będzie. Pan Jezus miłosierny dopomógł i tyla. Nie mój w tém rozum i nie moja wola, ino ludzki rozum i boska wola. A ty się nic nie frasuj, nic sobie do głowy nie dopuszczaj, ino się do roboty bierz...
— A gdzie mnie dajecie, moi złoci?... — nalegała Hanka.
— Gdzież cię to mam dawać? Do ludzi cię daję. Znalazłam ci taką służbę, że to ha! Te dwa kawaliry z przeciwka, co to do nich chodziłam po pieniądze, to ci się jeden ożenił i aże na drugi koniec miasta wyciągnął, co mu rządcostwo dali za mieszkanie. Tak idę ja do niego i mówię mu tak i tak, co tu dziewczyna jedna jest, ino że jéj stary paśport wyszedł, a nowego jeszcze nie dosłali...
— O Jezu! — przerwała Hanka wystraszonym głosem.
— Ino cichoj, cichoj! — ofuknęła ją ostro Walentowa. — Nie mój w tém rozum, ani twój, ino mądrzejszéj głowy dorada... A Pan Jezus miłosierny grześnemu człeku odpuści, choć się ta co i nie tak akuratnie powie... Ino, że trza będzie we gminie pisarza ujednać...
Hanka zamilkła. Nie o grzech jéj szło, ale się bała, żeby ją ten wykręt w gorszą jeszcze matnię nie wpędził. Spuściła głowę i posępnie się obok praczki wlokła.
— Jak ja jemu to powiadam, tak on do mnie: Z nieba-ście, moja kobietko! Żeby tak co porządnego, toby my zaraz sami ją wzięli, bo nas ta baba pijaczka co tu na obsługę dochodzi, do cna zmarnuje...
— Tak ja go w rękę. Czemu nie, proszę łaski pana. Dziewczyna jest, co się nazywa. Tak on znowu: Bo widzicie, moja kobietko, ja tu meldunki w kamienicy trzymam, toby się to jakoś jedno z drugiém tymczasowie połatało. Tak ja go znów w rękę... Co prawda, to mi już więcéj jak pół roku za dwa ręczniki i pięć kołnierzyków od prania winien. Ale myślę sobie: Zarówno tam! Nie będę mu się upominała. Abo ta człowiek ma tę parę groszy, abo nie ma...
Machnęła ręką i zamilkła.
Tegoż dnia jeszcze odbyła się instalacya Hanki na nową służbę. Dziewczyna szła do niéj, jakby na stracenie, tak się już bała tych ciągłych odmian, z których każda przynosiła jéj nową biedę. Walentowa fukała na nią zrazu, ale kiedy przyszło do rozstania, jéj saméj po czerwonych, gąbczastych policzkach puściły się łzy drobne, jasne, szybkie...
Młodzi państwo zachwyceni byli swoją nową służącą. Wogóle zachwycali się oni jeszcze wszystkiém, a najbardziéj sobą. Pierwsza to była prawdziwa sługa na ich własném gospodarstwie; zdawało im się téż, że sami przez nią nabierają powagi, znaczenia. Szczególniéj pochlebiało to pani, która, skazana dawniéj na przymusowe milczenie w towarzystwach damskich, teraz razem z innemi mogła zabierać głos w niewyczerpanéj nigdy kwestyi sług złych i dobrych. Trzeba téż było widziéć, z jaką dumą zaczynała dyskurs od słów: Moja służąca... lub: moja Hanusia... Była to prawdziwa rozkosz.
W Hance także dusza tajała powoli, a chmurne jéj oczy zaczynały miewać spojrzenia ciche i słodkie. Walentowa odwiedzała dziewczynę zrazu często bardzo, przynosząc jéj to fartuch jaki, to podszarzaną spódnicę, to poduszczynę, to kołdrę wyłataną przez siebie; potém przychodziła rzadziéj, bo nogi jéj puchły i daleko puszczać się nie mogła. Nie było przecież niedzieli, żeby się, choć stękająca, nie przywlokła obaczyć, czy jéj Hanusia krzywdy jakiéj nie ma.
Upłynął tak miesiąc i drugi miał się ku schyłkowi, kiedy Blacharzówna, wybrawszy się w dzień targowy z koszem na Ordynackie, nagle zobaczyła kręcącą się po rynku Walerę. Walera wyglądała wspaniale. Miała na sobie piękne syberynowe okrycie i żółtą włóczkową chustkę na głowie; nie zdawało się téż, żeby tu przyszła po jakie sprawunki, gdyż nie niosła ze sobą koszyka, a obie ręce trzymała w futrzanéj mufce.
Odwróciła Hanka corychléj oczy i zeszła parę kroków z drogi; zdało jéj się przecież, że i Walera zobaczyła ją, i także się na stronę cofnęła. Po niedługiéj chwili dziewczyna znów spojrzała. Obok Walery kręcił się teraz wysoki i chudy mężczyzna; szeptali coś z sobą, a Walera wzrokiem pokazywała ją towarzyszowi.
Zatrwożyła się Blacharzówna i między ludzi w największy tłok się rzuciła; ale chudy jegomość widocznie miał ją na oku i wkrótce go naprzeciw siebie ujrzała, tym razem samego.
Skręciła wtedy nagle na prawo, coraz większą uczuwając trwogę; on jednak i tu zaszedł jéj z przeciwnéj strony i obtarł się niemal o nią, przechodząc niby obojętnie, a w twarz jéj patrząc bystro, przenikliwie. Wtedy Hanka, nie załatwiwszy nawet połowy sprawunków, ku domowi się w najwyższém przerażeniu puściła; chudy jegomość jak cień postępował za nią, trzymając się wszakże w pewnéj odległości. Dopiero kiedy już dopadała bramy, zrobił kilka wielkich kroków i położywszy rękę na koszyku, który niosła, rzekł zcicha:
— Dasz panna rubla, to dobrze. A nie dasz, to drugie dobrze. Pójdziem do ratusza.
Zatrzęsło się serce w dziewczynie. Wiedziała teraz, że to „łapacz.” Obróciła ku niemu twarz nagle zczerniałą, oczy jéj zapłonęły posępnym błyskiem, otwarła usta, po których przelatywało jakieś kurczowe drżenie. Nic wszakże nie rzekła, tylko popatrzywszy w ziemię, jakby nieprzytomna, sięgnęła do pańskich pieniędzy, wyjęła z nich rubla i dała.
Łapacz papierek wziął, obejrzał, do brudnego mieszka schował, spojrzał na numer domu, rozejrzał się po bramie, kiwnął głową i rzekł:
— Za tydzień przyjdę. Do widzenia z panną.
Dziewczyna ciężkim krokiem powlokła się na górę.
Dnia tego młoda pani była cokolwiek zdziwioną nieuwagą i pomieszaniem swojéj służącéj. W mieście mnóstwa rzeczy zapomniała kupić, a w domu wszystko jéj z rąk leciało, jak to mówią. Zdziwienie to wzrosło jeszcze, kiedy z obrachunku pokazało się, że Hanka ze zmienionych pięciu rubli bez opowiedzenia się wzięła rubla na jakiś własny sprawunek, o który wszakże zapytana nic nie odpowiadała. Uwag swoich w tym względzie udzieliła młoda pani przy obiedzie „najdroższemu Lutkowi;” ale ponieważ najdroższy Lutek do biura się śpieszył, jedynym przeto wnioskiem, jaki z nich wyciągnął, było to, że ucałował oba rumiane policzki „żonusi” i wyszedł, ani o rubla, ani o pomieszanie służącéj nie kłopocząc się w należytéj mierze.
Skończywszy w domu robotę, pobiegła Hanka do Walentowéj.
Jaka tam była pomiędzy niemi rozmowa, nie podejmuję się powtarzać. To pewna, że w niéj więcéj łez niżeli słów było. Upływały godziny, stara praczka płakała, przeklinając zcicha dla ulżenia sobie; Hanka, jak padła na stołek, tak siedziała na nim, w chudych rękach trzymając zwieszoną głowę.
— Choćby gdzie uciekać... — szepnęła Walentowa. Mówiła cicho, jakby się bała obudzić większe jeszcze nieszczęście.
— Gdzie? Do kogo? — odrzekła, nie podnosząc głowy, Hanka. — Zostanę w mieście, to mnie o meldunek ścigać będą... Pójdę we świat, to mnie, jak tego psa zapomniałego, ułapią... Abo to nade mną prawo jakie, abo co?
Myliła się dziewczyna. Było nad nią prawo. Prawo twarde, mocne, bezwzględne, którego każda litera była powrozem na jéj ręce, łańcuchem na jéj nogi, biczem na jéj plecy, głodem dla jéj ciała, przepaścią dla jéj duszy. Było nad nią... prawo pobytu.
Pod tém to prawem łamała się dziewczyna, sprawy sobie nie zdając z całego szeregu następstw jego, które ją fatalnie coraz ciaśniejszém obejmowały kołem. Pod tém prawem wyczerpywały się jéj siły, obumierała wola ku dobremu, budziła nienawiść, serce zachodziło goryczą. Nie wiedziała o tém, bo prawo było wysoko, a ona nizko; prawo nazywało się sprawiedliwością, a ona przestępczynią; prawo było jasne, potężne, szanowne, a ona ciemna, słaba i wzgardzona.
Myliła się więc. Było prawo. Ale w prawie tém leżała jéj krzywda.
Tegoż dnia jeszcze objawiła „żonusia” „najdroższemu Lutkowi,” który już usypiał, że jedenasta dochodzi, a Hanki jeszcze niema. Na co „najdroższy Lutek” zaproponował „żonusi,” aby zgasiła lampę, bo mu w oczy świeci. Młodą panią to oburzyło. Dwie jasne łezki gniewu, jak iskry, zabłysły w jéj modrych oczach, i bardzo stanowczym głosem powiedziała mu, że on, jako mężczyzna, może być niemoralny, wszyscy bowiem mężczyźni są, jak wiadomo, niemoralni. Ale ona inaczéj była wychowana i nie pozwoli nigdy, to jest nie spodziewała się nigdy, aby... żeby...
Lecz tu „najdroższy Lutek” przykrył głowę kołdrą, a „żonusia” rozpłakała się z oburzenia nad jego zatwardziałością.
Nazajutrz Hanka krzątała się cicha i uspokojona jakby, tylko jéj ruchy były powolniejsze, a w głęboko podkrążonych oczach paliły się jakieś gorączkowe blaski.
Przeszedł tydzień. Jak i kiedy — dziewczyna nie wiedziała sama. Każda godzina w dniu taka ciężka jéj była, jako kamień młyński; a przecież tyle ich przeleciało nad nią, jak te kruki czarne...
...Oj dolo, dolo... Na czarnych ty skrzydłach, na czarnych piórach nad ziemią się nosisz... A nie jesteś ty, dolo, jako ten gołąb biały, ale jesteś jako ten kruk kraczący...
Był dzień piątkowy. Hanka od rana zawiązała w gałganek przyniesionego od Walentowéj rubla, w kieszeń go włożyła i czekała.
Ani na rynku wszakże, ani na drodze do domu nie spotkała nikogo. Wybiegła raz przed bramę, wybiegła drugi raz — nikogo. Przeszło południe, niepokój jéj wzrósł. Może się łapacz rozmyślił... może dał znać do ratusza... W męce przeżyła ten dzień i dopiero późnym wieczorem, wybiegając po wodę, spotkała go w bramie.
Stał i brudną kraciastą chustką ocierał pot z czoła.
— Ale téż panna służbę sobie wybrała, niech pannę Bóg kocha! Taż to mila drogi do panny. Czyste przedpiekle...
Nie odpowiedziała, tylko sięgnąwszy do kieszeni, rozwinęła rubla, i obejrzawszy się, szybko mu go podała.
Łapacz się skrzywił.
— Cóż to panna myśli, że ja po głupiego rubla będę tutaj chodził? Daj panna chociaż z dziesięć złotych...
Spojrzała na niego wystraszonym wzrokiem. Nie spodziewała się, że może zażądać więcéj. Nie miała zresztą...
Odważyła się przemówić, a głos jéj wydał się jéj saméj jakiś obcy, jakby nie z własnéj piersi idący.
— Miejcie sumienie... I to nie moje. Zkąd ja...
Nie dał jéj dokończyć.
— A co mnie do tego. Mnie tam wszystko jedno!
— Zaraz... Niech ino pan tak nie krzyczy... Pójdę do pani...
Udobruchał się w jednéj chwili.
— No, to ja zaczekam w bramie.
Pobiegła na górę. Pani przeraziła się jéj bladością.
— Co ci się stało? co to? z czego?...
— Nic, proszę pani. Nic. Chciałam tylko prosić o pół rubla...
Pani nie było to na rękę. Miesiąc się skończył, wydatki były obliczone ściśle, zasługi miały być Hance wypłacone dopiero po pierwszym. Próbowała tedy paktować.
— Na cóż ci to tak pilno pieniądze potrzebne? Wieczór już... nic przecież kupować nie będziesz...
Dziewczyna nie ustępowała, nie mogła ustąpić. Dostała wreszcie garstkę miedziaków i zaniosła je łapaczowi.
Przeliczył, wsypał do kieszeni zielonkowatego paltota i, kiwnąwszy głową, rzekł z odcieniem życzliwości w głosie:
— Bądź panna zdrowa. Jak będę miał czas, to zajrzę.
Mówił to tak dobrodusznie, jakby był najszczerzéj zapraszanym gościem.
Po Hance przeszedł płomień nienawiści.
...Jak będzie miał czas! Bodajżeś go nigdy nie miał, przeklętniku! Bodajże ci brakło czasu na skonanie... na wezwanie imienia boskiego w śmiertelnéj godzinie!...
Zacisnęła splecione ręce, aż jéj w stawach trzasło.
Łapacz tymczasem szedł sobie zwolna ulicą, rozglądając się obojętnie dokoła. Można go było wziąć za podupadłego oficyalistę jakiegoś prywatnego biura. Rozmowa wszakże Hanki z obcym mężczyzną w bramie wieczorem zwróciła w kamienicy uwagę.
— Cóż to sobie panna za kawalera wybrała? — zapytała przechodząca stróżka. — Co prawda, to mogła téż sobie panna święcie inszego poszukać. A toć to jest dziad przeciw panny... Co to? tutejszy? Wdowiec? Profesyant?
— Hi... hi... hi!... Jabym za takiego za żadne pieniądze nie chciała... — śmiała się młodsza z pierwszego piętra. — Żeby on mnie tam i miodem smarował... Dziadzisko takie!...
Hanka nie odpowiedziała na te zaczepki. Stała w miejscu, jakby ścierpnięta, nie widząc, nie słysząc, co się koło niéj dzieje. Aż wyszedł z jéj piersi jęk przeciągły, jedyny wyraz, jaki ta wpółuśpiona, sponiewierana dusza umiała znaléźć na swój ból i na swoję krzywdę.
Odtąd było jéj jeszcze ciężéj żyć w ciągłéj niepewności i strachu, nie wiedząc dnia, ani godziny. Nie dosypiała po nocach, nie dojadała we dnie, wszystko jéj się obracało w gorycz i w truciznę. Kiedy upłynął tydzień, prosiła pani znów o dziesięć złotych. Bała się, aby ją prześladowca nie zaskoczył gdzie na ulicy — chciała miéć pieniądze w pogotowiu. Ale pani się to nie podobało wcale. Miała właśnie jakiś sprawunek nadetatowy na myśli i liczyła potroszę na to, że Hanka po owym półrublu tak prędko nie zażąda pieniędzy.
Powiedziała jéj zatém, że z góry zasług dawać nie może, a po obiedzie zawiadomiła „najdroższego Lutka,"’ że służąca się zupełnie zepsuła, że ją stróżka widziała, jak w bramie z kawalerem wystaje, i że jak tak daléj będzie, to ona... jako pani domu... nie może przecież...
Zachłysnęła się. Niedobrze jeszcze znała rolę swoję. Nie wiedziała zresztą napewne, co może, a czego nie może. Arcy-poważna jednak minka miała zastąpić resztę niedopowiedzianéj myśli. „Najdroższy Lutek" wysłuchał z wielką flegmą całéj téj oracyi, a ponieważ był już po czarnéj kawie i po papierosie, zdjął palto z kołka i, kładąc je, rzekł:
— To ja, żonusiu, późniéj dziś trochę przyjdę na herbatę, bo mam dyablą robotę...
Wyszedł, a „żonusia” uczuła, że jest najnieszczęśliwszą w małżeńskim stanie, i że teraz dopiero widzi, jacy to są ci mężczyźni...
Nie mogąc dostać pieniędzy od pani, Hanka raz jeszcze pobiegła do Walentowéj. Zastała ją w łóżku, chorą, stękającą, z nogami opuchniętemi jak kłody, bez dozoru, bez wygody, w zimnéj, wilgotnéj izbie leżącą. Ścisnęło się serce dziewczyny i, nic już o pieniądzach nie mówiąc, zakrzątnęła się tylko, żeby izbę ogrzać, strawę zgotować i felczera sprowadzić. Okazało się, że po zapłaceniu felczera parę dziesiątek ledwo zostało w półskrzynku Walentowéj. Dziewczyna z téj wyprawy jak błędna wróciła do domu, i ledwo podawszy samowar, chwyciła swoję marną poduszczynę i do fanciarki poszła.
W parę dni potém, a było to zrana, skrzypnęły drzwi od kuchni, a w progu jéj stanął łapacz.
Dziewczyna chwyciła się komina i patrzyła na niego osłupiałym wzrokiem.
— Dzień dobry pannie — przemówił uprzejmie łapacz. — Jak się panna miewa? Byłem wczoraj w bramie, ale mi powiedzieli, co panna gdzieś poszła. Tak dziś przyszedłem zobaczyć. Człowiekowi pieniędzy potrzeba... A cóż tak goło jakoś koło panny? Ani pościeli, ani kufra!... Moja panno! to tu widzę u panny nietęga obrada..
Truchlejąc, żeby państwo nie posłyszeli obcego głosu w kuchni, sięgnęła dziewczyna pod siennik i podała przybyłemu przyniesione od fanciarki pieniądze.
Wziął, przeliczył i ramionami z politowaniem wzruszył.
— Półszósta złotego?... Phii... I to już wszystko?
— Jedyną poduszkę zastawiłam... — szepnęła dziewczyna głuchym, zdławionym głosem.
Popatrzał na nią.
— No, kiedy tak, to niema nam się co ze sobą bawić, moja panno. Bądź panna tymczasem zdrowa.
Odszedł. Hanka runęła przy drzwiach, wybuchając gwałtownym, spazmatycznym płaczem.

W godzinę potém zabrano ją do ratusza, a młoda jéj pani przez cały następny tydzień prym trzymała na wszystkich damskich posiedzeniach; żadna bowiem z jéj znajomych nie miała do opowiedzenia o służącéj swojéj takiego, jak ona, „skandalu.”




VI.

W chwili, kiedy łapacz prowadzący Hankę ukazał się w trzeciém podwórzu ratuszowego gmachu, szereg zakratowanych, czerniejących tu i owdzie powybijanemi szybami okien w téj jego części, która zamyka perspektywę od strony ulicy Daniłowiczowskiéj, zapełniony był męzkiemi i kobiecemi głowami. Nie stanowiły wyjątku pod tym względem nawet tak zwane „obywatelskie” numery, w których odsiadują areszt policyjny osoby, korzystające z przywilejów stanu.
Przedmiotem ciekawości całéj téj galeryi był brudny, zabłocony, chudy pudel, którego strażnik uczył aportować i służyć. Ilekroć pies przybierał postawę pionową, u góry robiła się cisza, przerywana zaledwie pojedyńczemi wykrzykami: „ustoi!... nie ustoi!” Kiedy wszakże znużony psina opuścił przed czasem mdlejące łapy, a ciężkie razy grubego rzemienia na drżący grzbiet mu spadały, galerya wybuchała szalonym śmiechem i tupaniem, które, w połączeniu z żałośnym skowytem pudla, tworzyły prawdziwie piekielną wrzawę.
Pojawienie się w podwórzu łapacza z dziewczyną zrobiło w tém widowisku powszechną dywersyę. Strażnik kopnął psa, który w koziołkach przeleciał pod drugą oficynę, skomląc przeraźliwie, a grube i piskliwe głosy zwróciły się do przybyłego.
— Ojczulek! ojczulek! Jak się ojczulek miewa?...
— Dzień dobry ojczulkowi! Dzień dobry! Dzień dobry!
Łapaczowi pochlebiała widocznie ta popularność. Podniósł głowę, zmrużył lewe oko, i pogroziwszy ka oknu długim, chudym palcem, pokazał w uśmiechu kilka wielkich, żółtych zębów, sterczących pod opustoszałemi w większéj połowie dziąsłami.
Wrzawa jeszcze się wzmogła.
— Co to? Ojczulek z polowania? Jakże się udało?... Zwierzynka jest? — krzyczeli jedni.
— Panno! panno! spuśćno panna chustkę! — wrzeszczeli drudzy.
— Do nas ją tu! Do nas!
— Dawaj ją, ociec!
— Ciszéj, zbóje! — krzyczały kobiety, wysuwając pięście i głowy przez potłuczone szyby w stronę męzkiego oddziału.
— Wy same, baby, ciszéj!... — odpowiadali mężczyźni.
— Hej, ty tam, niuńka!... Nie słyszysz, że się do ciebie gada?
— W kark ją, ojczulku!... A dobrze!...
Hanka szła wyprostowana, krokiem równym, przyśpieszonym, z jakąś ponurą determinacyą w ruchach. Mocno ściągnięte brwi nadawały jéj twarzy wyraz groźnéj boleści. Wązkie usta lekko drżały, a nieruchomo utkwione w przestrzeni oczy zdawały się patrzéć w otchłań krzywdy i klęski. Przeszła tak podwórze, bramę, schody i dopiero kiedy ją w końcu długiego kurytarza „pod numer” wpuszczono, oparła się plecami o ścianę, jakby upaść miała, przygarbiła się, opuściła ręce, a oczy jéj chodziły jak błędne po wielkiéj, brudnéj izbie, w któréj, stosownie do litery prawa, miała odsiedziéć dwa tygodnie aresztu za ucieczkę swoję z pobytu. Izba ta nie było to właściwie więzienie, ale ohydny etap, przez który przepływały coraz to nowe fale nędzy, znikczemnienia i hańby, zostawiając tu swe ponure ślady. Kilkanaście brudnych, zbitych z desek tapczanów stanowiło sprzęt jéj jedyny. Na tapczanach chrapało parę pijanych kobiet, kilka innych tłoczyło się do drzwi dla zobaczenia i wypytania przybyłéj.
Rozczarowały się prędko. Było to jakieś „głupie dziewczysko," z którém się dogadać nie było można.
W południe przyniesiono szaflik kaszy, przy którym powstała gwałtowna kłótnia o skwarki ze starego sadła. Hanka w tym pierwszym obiedzie nie brała udziału. Nikt jéj nie wołał, łyżki dla niéj nie dano. Przyszła późno, kasza nie była na nią „rozrachowana,” jak utrzymywały dawniejsze lokatorki izby.
Dziewczyna nie czuła głodu, nie dopominała się téż o nic, a zwinąwszy się w kłębek, na ziemi w kącie siadła, głęboko na twarz zapuściwszy chustkę Walentowéj.
Zmierzch zapadał szybko. Przyszła noc, a przy migoczącém świetle zapalonéj nade drzwiami latarni można było widziéć rojące się po ścianach robactwo. Nowa kłótnia, którą aż strażnik uciszać musiał, powstała przy zajmowaniu tapczanów. Baby do oczu sobie niemal skakały, nie mogąc się pogodzić o miejsca; potém, zmuszone interwencyą strażnika, pokładły się, klnąc i lamentując; a kiedy odszedł, długo jeszcze warczały jedna na drugą, aż je nareszcie sen zmorzył. Hanka téż skulona w kącie na ziemi zasnęła.
Wkrótce przecież po północy zbudził ją hałas w kurytarzu. Zgrzytnęły zasuwy u drzwi, a pod numer wpuszczono śmiejącą się i ujadającą ze strażnikami dziewczynę. Hanka poznała ją natychmiast. Była to Mańka Czerkas. Wyglądała tak, jakby ją prosto z jakiéjś ulicznéj bachanalii chwycono. Różowa, szeroko z boku rozerwana suknia, zmięta papierowa róża we włosach, zaognione policzki, błyszczące oczy, lekka chusteczka na wpółodkrytych piersiach. Widocznie była nietrzeźwa. Wepchnięta do izby, jak kleszczmi trzymała się rękawa strażnika, który ją prowadził, i puścić go od siebie nie chciała.
— Hu... u... u!... Jak tu zimno! A to psiarnia! Huuu... Jaka to para idzie! A toć ja wam tu zmarznę, do licha!... Panie strażnik, abo pan funduj wódki, abo co... Hu... u... u...
— Poszła! — krzyknął grubym głosem strażnik, szamocząc się z dziewczyną. Nie mógł sobie wszakże dać rady.
— Jak nie, to z panem strażnikiem wywinę z jednego...
Zaczęła się śmiać szalenie i ciągnąć go wkółko za sobą.
— Hu! ha!... — przyśpiewywała sobie, tupiąc drobnemi stopami.
— Puskaj, ty!... — wrzasnął strażnik w ostatniéj pasyi.
— Co tam, puskaj... Abo to nie zapust? Tylko że mi jakoś nogi chodzić nie chcą. Musiały mi te bestye zadać co w gorzałce... No, panie strażnik! Daléj go!... na lewo...
Zatoczyła się i, zawadziwszy o tapczan, padła na ziemię. Padłszy, śmiała się jeszcze, ale się nie podnosiła.
— Ojej, jak mi się téż kręci w głowie! ojej!...
Strażnik splunął i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Nad ranem nowe wrzaski. Przypędzono całą gromadę kobiet, zebranych po zaułkach i złodziejskich norach.
Była to żywa hańba i nędza. Wychudzone, brudne, obdarte, po większéj części młode jeszcze, jedne obrzękłe, inne naznaczone sińcami na twarzy, nosiły w całéj swojéj postaci znamię ostatniego upodlenia.
Dwie z nich miały dzieci przy piersi. Niektóre rzuciły się zaraz na tapczany, chcąc sobie zdobyć miejsce, ale zbudzone baby z wrzaskiem i klątwami broniły im przystępu. Inne padły na ziemię, w ostateczném, jak się zdawało, znużeniu. Uciszyło się wreszcie. I dziw, wpośród téj ciszy tu i owdzie dało się słyszéć westchnienie, zmięszane ze słowami pacierza...
Dwa tygodnie, jakie Hanka spędziła w ratuszu, zostawiły głębokie ślady w całéj jéj istocie. Dusza jéj zwiędła, zestarzała jakby. Instynkt nienawiści dojrzewał w powietrzu téj wielkiéj, brudnéj izby, rozprzestrzeniał się, ogarniał ją całą i pełzał po sercu jéj tak, jak to robactwo pełzało po ścianach. Kiedy kto przemówił do niéj — ściskała zęby, żeby nie kląć; krzywda jéj leżała na jéj piersiach dzień i noc, jak wielki, ciężki kamień.
Po dwu tygodniach zaprowadzono ją razem z Mańką do kancelaryi w więziennym gmachu, w którym odsiadywała swój wyrok. Miano je wysłać w pobyt z całą partyą. W kancelaryi stała już u drzwi gromadka kobiet, oczekująca na wejście „wielmożnego.” Wielmożny spóźnił się dzisiaj. Miał u siebie wczoraj partyjkę winta, karta mu nie szła, wstał późno, kwaśny był i niewyraźny jakiś.
Kiedy wszedł, jedna z kobiet, Michalakowa, u nóg mu runęła z przeraźliwym krzykiem:
— A mój ojcze! A mój dobrodzieju! A mój przewielmożny panie! A nie dajże mnie od dzieci ginąć! A ulitujże się nade mną sierotą! A toć-em wysiedziała, com miała wysiedziéć... A toć się na mnie nic nie okazało... A teraz mnie znowu mają gnać... A nieszczęśliważ ja sierota! O Jezu... Jezu!... Chłopisko mi się rozpiło, dzieciska mi się po ludziach poniewierają, jak te szczeniaki... A kiedyż ja je wyhoduję? A kiedyż ja im matką będę?... O Jezu! Jezu!...
Nie leżało to w zwyczajach pana radcy pozwalać na tak długie perory. Wzruszenie psuło mu apetyt. Ale przed gwałtem téj żałości oniemiał narazie i zaczął się cofać ku stołowi.
Kobieta wszakże nóg jego nie puszczała, wlokąc się za nim z swoim strasznym jękiem. U drzwi słychać było chlipanie stojącéj gromadki.
— Upamiętajże się, moja kochana! — przemówił wreszcie wielmożny. — Co wyrabiasz? Na co ci się te krzyki i lamenty zdały? Choćbyś lamentowała, nadlamentowała, to ja ci nic nie poradzę. W wyroku stoi pobyt, jak wół, i musi być pobyt. To już tam święty Boże nie pomoże... Czemużeś nie apelowała, kiedy był czas na to? Czemużeś się nie ratowała?
Pan radca dobrze wiedział, że Michalakowa cały ten czas właśnie przeleżała w tyfusie; ale weszło mu to w zwyczaj w razie czego mówić: czemużeś nie apelował? czemużeś nie apelowała? i teraz powtarzał to machinalnie prawie, dla ulżenia sobie.
Kobieta wybuchnęła nowym płaczem.
— Jakżem się miała ratować, wielmożny panie, jakżem się miała ratować, uboga sierota, kiedym sama nie wiedziała o sobie, ani o bożym świecie w onéj chorobie... A! nieszczęśliwa moja głowa, nieszczęśliwa godzina!.. Oj, moje dzieci, moje dzieci, moje sieroty!... A czegóż ja doczekałam takiéj ciężkości... a czegożem ja dożyła! Adyć mi wszystko zmarnieje! Adyć mi już ni do czego będzie się powracać... O Jezu! Jezu!...
Pan radca podniósł ramiona i rozkrzyżował ręce. Był to gest wymowny, jako on nic na to wszystko poradzić nie może. Położenie jego było rzeczywiście nie do zazdrości. Kobieta ściskała mu konwulsyjnie nogi, buty jego od jéj łez straciły glans ze wszystkiém. Cofając się wszakże ciągle potrochu, dosięgnął wreszcie ręką stołu, oparł się na nim silnie i rzekł twardszym jakimś głosem:
— No, moja kochana, skończ już te lamenty. Co w wyroku stoi, tego językiem nie zliże. Stoi pobyt i musi być pobyt. To już jak amen w pacierzu. Takie prawo.
Gdy zaczął mówić, Michalakowa podniosła się w połowie ciała i przysiadła na ziemi, patrząc mu w oczy przenikliwie. Spodziewała się jeszcze czegoś, chwytała ostatnią nadzieję. Gdy skończył, wyrzuciła załamane ręce nad głowę i, przechyliwszy się w tył, buchnęła ogromném łkaniem.
— A bodaj takie prawo!... A bodaj taką krzywdę!... Tylo lat!... Tylo czasu!... O Jezu najsłodszy, Jezu!...
I zaniosła się nieludzkim rykiem, uderzywszy czołem w podłogę. Pan radca zniecierpliwił się nadobre. Znał to do siebie, że serce miał miękkie, ale ta scena trwała już zbyt długo.
— Gadajże z głupią! — zawołał porywczo. — Ja swoje, a ona swoje. Cóż to? Na Sybir cię pędzą, czy co? Pójdziesz, to i wrócisz... Straszna historya! Dzieciaków dyabli nie wezmą, kiedy ich dotąd nie wzięli!
Spróbował się ruszyć, ale kobieta już znów obejmowała nogi jego jakby kleszczami.
— Jakób! — krzyknął tedy zirytowanym głosem. — Zabrać babę! Niech mi tu nie wyprawia hałasów! — A kiedy strażnik się ruszył: — To tak z niemi — dodał.— Ludzkim bądź, gadaj jak do człowieka, a ta swoje i swoje. Czyste bydło!
Pan radca o ludzkości swojéj lubił wspominać często. Roztkliwiało go to, napełniało jego piersi jakiémś błogiém ciepłem. Pełniąc swój znojny urząd, czuł on niekiedy coś, jakby lekkie łechtanie pod lewém żebrem, coś, co skrupulat jakiś gotówby nazwać wyrzutem sumienia. Natychmiast wszakże przypominał sobie, że jest ludzkim, bardzo ludzkim, i to go uspakajało zupełnie. I teraz spróbował tego środka, ale łechtanie było uparte jakieś.
Tymczasem strażnik chwycił Michalakowę za ramię i chciał ją podnieść; ale kobieta leżała jak kłoda, piersią na ziemi, i przylgnęła do niéj, rozkrzyżowawszy daleko przed sobą zwiędłe, wychudłe ręce. Wyciągnął ją tedy tak jak leżała, pomagając sobie olbrzymim swoim butem. Podczas wyciągania tego głowa kobiety uniosła się i opadła kilka razy z głuchym łoskotem, któremu towarzyszył jęk coraz cichszy.
Stojąca u drzwi Hanka zaczęła drżéć na całém ciele.
Po raz pierwszy objawiło jéj się prawo w swéj ponuréj grozie.
Dotychczas nie umiała go ona odróżnić od ludzi. Trzy lata siedziała w więzieniu, bo sąd tak zapisał; w pobyt szła, bo wielmożny bieżéć kazał; w kozie była, bo ją pan sekretarz wsadził; w ratuszu dwa tygodnie ją trzymali, bo łapacz oddał. Zdawało jéj się owszem, że cała jéj bieda i krzywda ztąd idzie, że „prawa nad nią nie było.”
Teraz słyszy, że prawo jest, i że sam wielmożny nic przeciw niemu nie poradzi. Usiłuje myśléć i zaczyna rozumiéć, że kiedy ono Michalakowéj do dzieci nie puszcza, a ją samą pędzi tam, gdzie ani służby, ani chleba dla niéj, ani nijakiéj opieki, jeno głód i poniewierka krwawa, to już musi być twarde i „zakamieniałe.”
I w tępym tym umyśle powstaje niewyraźne pojęcie jakiéjś ślepéj, groźnéj i nieujednanéj mocy, która ludzkie karki gnie aż do ziemi, do czarnéj mogiły, a ludzką dolą jako wicher trzęsie, a kim zatrzęsie, to go tak połamie, jako burza łamie sosny w lesie...
Uczuwa przestrach i instynktową potrzebę bronienia się przed tém prawem. Z ponurą, zbladłą twarzą i szeroko otwartemi oczyma stoi w progu, wpatrzona w wielki stół, na którym leżą wielkie książki.
W téj chwili pan radca spostrzegł ją i przywołał łaskawie.
— Blacharzówna! A ty co tu robisz? Toś ty z pobytu uciekła?
Zatrwożyła się i, spuściwszy głowę, milczała.
— A! wiesz, żem się tego po tobie nigdy nie spodziewał!
Pan radca miał wymowę łatwą, niekiedy nawet kwiecistą, a moralizować lubił niezmiernie. Wytwarzało to, podług niego, pewną etyczną atmosferę w instytucyi powierzonéj pieczy jego, która to atmosfera jeżeli szwankowała czasem, to przynajmniéj nie z braku dobrych rad i ojcowskich uwag pana radcy. Teraz wprawdzie był zirytowany „tą głupią babą,” no i partyę trzeba było wyprawić, nie mógł wszakże odmówić sobie przyjemności maleńkiego przemówienia do tych „istot straconych.”
— Jakto — ciągnął więc daléj, — ja ciebie zawsze miałem za porządną aresztantkę, za przykład cię stawiałem innym, a ty tak sobie postąpiłaś? To tobie milsza włóczęga niż praca, niż życie uczciwe i spokój? Posłałem cię, jak co dobrego, samą, a ty mi taki wstyd zrobiłaś przed ludźmi? No widzisz! sama powiedz, coś ty warta?...
Hanka milczała.
— Taka młoda, taka przystojna dziewczyna! — mówił po pauzie pan radca, kiwając głową. — Toż ty mogłaś los jeszcze zrobić! Nie było ci to do służby iść, uczciwéj pracy się chwycić, z porządnymi ludźmi po ludzku żyć, po chrześcijańsku, po bożemu...
Tu brakło panu radcy dalszych omówień i zamilkł na chwilę. Czuł wszakże, że, ze stanowiska swego wychodząc, powinien jeszcze parę uwag dodać.
— Prawo — rzekł więc, — moja kochana, nikogo nie potępia. Ono chce poprawy, nie zguby winowajcy. Ono cię umyślnie odrywa od wszystkich dawnych pokus i okazyj, daje ci sposobność rozpoczęcia nowego życia, otacza cię dobroczynną opieką, ułatwia ci odrodzenie moralne. Tak tu, jak tam, widziałaś zawsze ludzi, którzy choć surowo, ale po ojcowsku obchodzili się z tobą... Czy nie tak?
Hanka milczała.
— Puszczona byłaś na swobodę, mogłaś robić wszystko, co ci się podoba, byle uczciwie, mogłaś, żyjąc skromnie i mając w służbie wszystkie potrzeby zaspokojone, odłożyć coś, zebrać sobie, za mąż wyjść. Te trzy lata pobytu to prawdziwe błogosławieństwo boskie dla ciebie. A ty wolałaś uciec, wolałaś do szajki złodziejskiéj przystać!... Nie, nie, nigdy się po tobie tego nie spodziewałem!
Hanka zacisnęła usta, a z oczu padały jéj łzy ciężkie, wielkie, jasne. Inne kobiety wzdychały, stara Fajerowa ucierała nos hałaśliwie.
Wymowa pana radcy nie była bez skutku. Ta prosta, nędzna dziewczyna uczuła taką skruchę, jakby wszystko, co mówił wielmożny, nie było właśnie najpotworniejszą sprzecznością z tém, czego w pobycie doznała. Serce w niéj tajało, jakby naprawdę puściła się na co złego z własnego wyboru. Oczarowanie to trwało póty, póki brzmiąca i z łagodną stanowczością wypowiadana przemowa nie dobiegła końca. Gdy dźwięk tych pięknych i pustych słów przycichł, dziewczyna ocknęła się w sobie, zmieszała, a przypomnienie o głodzie i hańbie krwawą chmurą po twarzy jéj przeszło.
— A równo ucieknę — pomyślała, — jeśli mnie on tam...
Nie dokończyła. Krwawa chmura podeszła jéj aż pod śniade skronie. Podniosła oczy i, spojrzawszy na stojący przed panem radcą krucyfiks, rzekła w duszy:
— Tak mi dopomóż Jezu miłosierny i najświętsza męka twoja...
Wysyłanie w pobyt partyi zawsze zgromadza garstkę ciekawych przed murami więziennego gmachu, którego tajemnice mało komu przeniknąć jest dane. I teraz stała na przeciwległym trotuarze kupka przechodniów: bab, dzieci, wyrostków, mężczyzn, którzy obserwowali tymczasem tłoczące się na schodkach więziennych kobiety. Kobiety te były to: matki, żony i siostry tych, których pędzić miano. Wszystkie one prawie miały zrana tak zwane „widzenie” w izbie, przyległéj kancelaryi, gdzie jest jakby rodzaj klatki okratowanéj, do któréj z jednéj strony wpuszczają więźnia, a z drugiéj odwiedzającego. Dziś wszakże po widzeniu nikt nie odchodził. Tłoczono się i czekano. Czasem wybiegło słowo jakie, częściéj westchnienie ciężkie, spojrzenia były niespokojne i zgnębione.
Otworzyły się drzwi, a strażnik przepuszczał partyę, licząc głośno. Najpierw szli mężczyźni. Drobni, chuderlawi, pokrzywieni jacyś, plecy w pałąk, kolana ku przodowi wygięte i drżące, twarze żółte, jakby nalane, niektóre poczerniałe, jakby dymem zaszłe, oczy błędne lub biegające, głowy pogolone. Jeden zaledwie pomiędzy nimi był roślejszy.
Ruszyły się kobiety ze schodków z jękiem i szlochaniem. W partyi także ten i ów ocierał oczy rękawem. Strażnik naglił, zaczęto się żegnać. Pogolone głowy schylały się ku wyschłym rękom starych kobiet, to ku dzieciom, przyniesionym z domu przez matki. Ale dzieci te odwracały się z przestrachem. Zapomniały już tych ojców, bały się.
Za mężczyznami wyszły kobiety. Najwięcéj było dziewcząt młodych, dziwnie zwiędłych, z śladami moralnego nieładu na twarzy. Ledwo się ukazały, zaraz na przeciwległym trotuarze dały się słyszéć koncepty i śmiechy; niektóre z dziewcząt odpowiadały na zaczepki także śmiechem. Nie brakło wszakże i starszych aresztantek. Do tych cisnął się kupkami i pojedyńczo różnego wieku drobiazg, to obdarty, to dosyć schludnie nawet odziany. Za kobietami wyszedł mający prowadzić partyę strażnik i zaraz ją zaczął ustawiać do drogi. Trójkami szli, prawie wszyscy nędznie odziani. Dwóch tylko mężczyzn miało kożuchy, a kaftany i chustki kobiet mroźny wiatr przewiewał. Ten i ów się obejrzał, ten i ów przeżegnał, a byli tacy, co podśpiewywali sobie. Najweseléj szli ci, których nikt nie odprowadzał, za którymi nikt nie patrzał. Niektórzy wywijali czapkami, wołając: „do widzenia” tym murom, które ich wypuściły. Ruszyli.
Tego dnia był pan radca na proszonym obiedzie, a tłumacząc się z braku humoru swojéj uroczéj sąsiadce, wyznał jéj, że wysyłał dziś partyę w pobyt i że to go zalterowało.
— Cóż to jest ten pobyt? — zapytała młoda dama.
— Pobyt, łaskawa pani?... Ależ nic prostszego nad to! Pobyt polega na tém, że przestępcy, po odsiedzeniu wyroku, nie wolno jest przez rok, przez dwa, przez trzy i cztery, to już wyraz określa, znajdować się bliżéj Warszawy, jak w promieniu czterdziestu wiorst. W takiéj to odległości jest kilka punktów, do których odstawia się więźniów po kilku, po kilkunastu, różnie.
— A to ciekawe...
— Bardzo ciekawe! Wogóle nasza procedura karna jest bardzo ciekawa. Pani nigdy nie czytała naszego kodeksu karnego?
— Nigdy. Zkądżeby?...
— Naturalnie! Bardzo to pojmuję.
— A czy tam, proszę pana — odezwała się młoda panna, która, siedząc poza uroczą damą, od chwili już przysłuchiwała się rozmowie, — czy tam jest jakaś opieka nad tymi więźniami?
Pan radca przechylił się ku mówiącéj uprzejmie.
— To jest niby gdzie, proszę pani?
— No tam, w tym pobycie.
— O, naturalnie! Muszą się meldować w miejscowym magistracie, otrzymują czerwone paszporty i...
— Czerwone?... — zadziwiła się urocza, — a to zabawne! Nigdym jeszcze nie widziała czerwonego paszportu!
— I są pod dozorem policyi — zakończył pan radca.
— Ale ja nie o tém mówię, proszę pana — przemówiła panna. — Ja chciałam zapytać, czy im tam kto dostarcza pracy... no i wsparcia moralnego do wejścia na uczciwą drogę?
— To jest, żeby tak specyalnie coś w tym guście było, to nie. Puszczają ich na miasto, a kto chce, to sobie roboty szuka.
— Ale tam w mieście wiedzą, że to złodzieje?
— Naturalnie! Przecież się ich przez całe miasto prowadzi, to raz. A powtóre, kto czerwony paszport pokaże, to już wiadomo, że złodziéj.
— Więc któż ich tam do roboty weźmie?
— Owszem. W lecie większa część znajduje robotę w polu.
— Większa część... A w zimie?
— Ha! — pan radca rozkrzyżował dłonie, — trafi się, że i w zimie czasem jakaś się robota znajdzie.
— Więc z czegóż oni żyją, kiedy pewnego zarobku niema?
— Kradną, proszę pani! To niepoprawny naród! Prawdziwe szajki złodziejskie tworzą w okolicy i kradną...
— Co za okropne zepsucie... — wtrąciła urocza.
— A inni — kończył pan radca — uciekają napowrót do Warszawy, bo tu niejeden rodzinę ma, warsztat, stosunki...
— I pozwalają im zostać?
— Ale zkąd znowu! Cóżby to był za porządek?
— Więc cóż oni robią? — przemówiła panna.
— Kryją się po różnych norach złodziejskich, póki ich znów nie złapią.
— A jak złapią?
— To sadzają ich do kozy, a potém prowadzą napowrót w pobyt.
— To okropne! — rzekła zcicha panna.
— A czy pani myśli, że to złodzieja poprawia? — zapytał pan radca. — Gdzie tam! Ledwo się strażnik odwróci, już znów ucieka.
— A jak go powtórnie złapią?
— To idzie na dwa miesiące do więzienia, a potém znów w pobyt.
— I tak ciągle? A to zabawne! — rozśmiała się urocza.
Panna patrzyła na pana radcę przerażonemi oczyma.
— I tak ciągle? — rzekła.
— O, nie! — odrzekł wesoło pan radca. — Takiego ptaszka...
Nie mógł dokończyć, gdyż gospodarz w téj chwili powstał i, wzniósłszy kieliszek wina:
— Zdrowie dam! — zawołał głośno.
Urocza się uśmiechnęła, pan radca się zerwał, zrobił się rumor — i tak rozmowa przerwaną została.
Tymczasem gromadka aresztantów posuwała się naprzód raźno, bo mróz przejmował, a wiatr świstał w polu, miecąc suchym, drobnym śniegiem. Blacharzówna i Mańka Czerkas trzymały się razem. Obie były zsiniałe i drżące, a odzienie ich, razem wzięte, jednéj nawet nie zabezpieczyłoby dostatecznie od zimna.
— Hanusia, siostrzyczko — szeptała Mańka. — Nie wytrzymam! Jak mi Bóg miły, nie wytrzymam! Drapnę... Chcesz ze mną?
— Nie chcę — odrzekła posępnie Hanka. — A ty wstydu w oczach nie masz, kiedy cię po takiéj poniewierce jeszcze do téj Sodomy ciągnie...
Mańka zaczerwieniła się i wzruszyła chudemi ramionami.
— Co mnie ma ciągnąć? Do jakiéj Sodomy? Jak Bozię kocham, tak ja wcale nie do Bamblowéj! A cóż to mnie Bamblowa? matka, czy co?
Szły chwilę w milczeniu. Mańka znów szeptać zaczęła.
— Ja tam, widzisz, w ratuszu poznałam się z jedną, co ci bez meldunku więcéj niż pół roku przesiedziała spokojnie...
Hance błysnęły oczy.
— I gdzie ona przesiedziała?
— U jednéj tam, na Zakroczymskiéj, wprost koszar, u jakiéjś Pajęczakowéj... Wdowa podobno, czy kto ją tam wie, ale że bardzo porządna kobieta. Handluje, sklepik jakiś trzyma, i dzieciaków tam u niéj różnych, bo swoich nie ma, pełno.
— I ona tam u niéj siedziała?
— A siedziała! Więcéj jak pół roku siedziała. I nijakiéj tam nie było Sodomy... tylko ją na robotę baba posyłała...
Zmierzchało. Strażnik popędzał, mieli jeszcze z pół mili do wsi, gdzie była kancelarya gminy. Tam miał zdać partyę, pilno mu więc było. Śnieg jakoś ustał, wiatr się uciszył, kilka gwiazd błysnęło na niebie. A już téż i psy zaczęły ujadać w opłotkach, zdaleka słychać było bęben i piskliwe skrzypce. Chrzciny były wczoraj u sołtysa, a teraz poprawiny w karczmie. Niektórzy z aresztantów zaczęli sobie pogwizdywać, a wszyscy przyśpieszyli kroku.
— Śpiewaj, śpiewaj! — mruknął jeden. — Pośpiewasz ty lepiéj jutro w kozie.
— W jakiéj znów kozie? Albo to ja do kozy idę? Przecie mnie tam nie zamkną.
— No, ciebie może nie. Ale te „stepowce,” te uciekiniery, co ich drugi raz pędzą, to najpierw pójdą do kozy.
— A przecie! — przytwierdził inny. — Taki Józik Werda, taki Sobiecha, taka Blacharzówna...
Hanka stanęła, jakby ją kto targnął. Do kozy? Ona do kozy? Tam, gdzie...
— Idi! — krzyknął na nią strażnik.
Spuściła głowę i zaczęła iść śpiesznie. Dochodzili już do pierwszych chałup, psy wypadały na drogę szczekając zajadle, taneczny bęben brzmiał coraz głośniéj. Hanka patrzyła po stronach niespokojnie; oczy jéj szukały Mańki Czerkas. Ale dziewczyna odbiła się gdzieś na przód i tylko jéj śmiech słychać było. Szli tęgim krokiem. Jednych pobudzało zimno, drugich odgłosy rzępolącéj od ucha kapeli. Już byli niedaleko kancelaryi gminnéj, kiedy się z nimi zetknęła kupka kobiet, idących od strony karczmy z głośną rozmową, śpiewami i pokrzykiwaniem.
— Niech będzie pochwalony! — przemówiła pierwsza.
Sąsiadka pociągnęła ją za chustkę.
— Adyć to złodzieiska! Frąckowo!
— A niech ta będą! Równo nie żydy...
Strażnik zatrzymał baby.
— Tak gdzie tut sołtys żywie?
— Adyć żyje! — odrzekła jedna z bab wesoło, — w karczmie siedzi!
— A stójka gdzie? stróż?...
— Adyć i stójka w karczmie. Cala kancelarya tam siedzi...
Rozśmiały się baby. Strażnik zafrasowany kręcił głową.
— A skocz ino, Maciuś, do karczmy i powiedz sołtysowi, coby duchem szli — rzekła jedna z kobiet, pchnąwszy w kark chłopaka, który, spódnicy jéj się trzymając, wytrzeszczał oczy na strażnika.
Kopnął się Maciuś, ale niemało czasu upłynęło, nim wrócił z sołtysem i stójką. Jednemu i drugiemu plątały się już języki. Wymowa wszakże sołtysa o tyle była przekonywająca, że w chwilę potém strażnik, zostawiwszy przy aresztantach stójkę i dwóch parobków, co na ochotnika wyszli pilnować złodziei, poszedł z sołtysem do karczmy ogrzać się nieco. Stójka był człowiek miękki, a już kiedy się napił, to go choć na palec owinąć było można; nic téż dziwnego, że kiedy ten i ów z aresztantów zaczął narzekać na siarczyste zimno, jedna i druga flaszka wódki znalazła się jakoś na rozgrzewkę, a po drugiéj przyszła trzecia i czwarta. Rozwiązywano węzełki, kto miał grosz jaki — fundował sobie i innym. Podeszli jakoś niechcący ku karczmie, żeby było bliżéj nosić, a że tu już skrzypice akuratnie słychać było, ten i ów, potaczając się, zawijał poły i do tańca się rwał.
Z progu karczmy dziewczyny i chłopaki przypatrywali im się ciekawie.
Werda posunął do jednéj.
Szarpnęła się i pokazała mu połowę pleców.
— Zaś bym tam... z takim... łbem golonym...
Zaczerwieniła się jak wiśnia, inne wybuchnęły śmiechem.
Tymczasem Hanka podeszła do Mańki Czerkas, która, już się w boki ująwszy i zrzuciwszy chustkę z głowy, kołysała się na biodrach, przyśpiewując sobie:

Poszła panna do gaju,
Nakopała rozmaju...

— Mańka! — szepnęła Blacharzówna, — Mańka!
Dziewczyna spojrzała na nią pobielałemi od wódki oczyma. Zmyliła jéj się piosenka.
Zaczęła z innéj nuty:

A ja sobie poradzę:
Czarną kurę nasadzę,
A kurczęta poprzedam,
Kupię sobie w mieście dom...

Hanka szarpnęła ją za ramię.
— Mańka! słuchaj! Mańka... idziesz?...
Ale Mańka już wyskakiwała.

Jak mi będzie jeszcze brak,
Dołoży mi starszy brat;
Jak mi jeszcze nie stanie,
Dołożą mi mieszczanie...

— Hu! ha! — zaczęła hukać do taktu bębna i skrzypicy.
Hanka szarpnęła ją znowu.
— Słuchaj ty zatracona, miałaś bieżéć... miałaś iść...
Mówiła przyciszonym, gorączkowym głosem.
Mańka spojrzała na nią.
— Co mi ta uciekanie! — rzekła głośno. — Dajcie jeszcze wódki!
Hanka obejrzała się ze strachem, ale wszyscy sobą byli zajęci.
Usunęła się wtedy w cień, poza baraszkującą gromadę.
Nazajutrz rano strażnik, zdając aresztantów w ręce wytrzeźwionego sołtysa, nie mógł się jakoś doliczyć jednego „nomeru.” Trzy razy ich ustawiał, trzy razy rachował, to od prawéj, to od lewéj strony zaczynając, i zawsze mu brakowało do liczby. Z początku zafrasował się tém mocno, potém wpadł w złość i pięścią po karkach aresztanckich przejechał, nareszcie, widząc, że i to „nie nada,” machnął ręką, zaklął, i z pisarzem gminnym, który na Mańkę zerkał, papierosa paląc, poszedł się rozgrzać na drogę.
Aresztanci śmieli się w kułak. Oni wiedzieli dobrze, kogo brakuje.
Krwawe, bezpromienne słońce podniosło się już nad ziemią, kiedy Hanka, naoślep biegnąca tą samą drogą, którą prowadzono partyę, dopadła znanych sobie zaułków nad Wisłą. Tym razem była to ucieczka bez premedytacyi nawet, bez zamiaru, rzecby można, jeśli za zamiar nie będziemy uważali głosu, który straceńcowi krzyczy w piersi: ratuj się, bo zginiesz!
Ona sama byłaby może zdumioną, gdyby jéj kto powiedział, że to ucieczka. „Ratowała się” tylko, nic więcéj.
Los sprzyjał jéj nadspodziewanie. Szła a szła, zrazu patrząc na wieczorną gwiazdę, potém na jutrzenną. Spotykając z wieczora ludzi, zwalniała kroku. Ten i ów przemówił do niéj „pochwalony;” nikt nie przypuszczał, patrząc na tę drobną, ciemną postać, że to kryminalistka, zbiegła aresztantka. Dopiero kiedy nikogo nie było naokół, puszczała się co sił, a wiatr, targający jéj lichą spódniczynę, czuł ją ciągle przeciw sobie idącą. Wreszcie znużył się wiatr i przycichł, ale dziewczyna szła daléj, daléj... Szła, a nędzne jéj serce oddawało się jeszcze jakiéjś nieokreślonéj nadziei.
Wszedłszy już w zaułki, zboczyła, nadkładając kawał drogi, aby wpaść do Walentowéj, przesiedziéć dzień w ukryciu, a zmrokiem puścić się daléj. Szczęściło jéj się; stróża nie było w bramie. Wpadli do suteryn zdyszana. Wszedłszy do długiéj, ciemnéj sieni, zadziwiła się, że widniéj tu jakoś było niż zazwyczaj. Posunąwszy się nieco daléj, spostrzegła, że widność ta idzie przez drzwi, jak szeroko od izby Walentowéj otwarte. Zadziwiła się bardziéj jeszcze i szła daléj. Cisza była zupełna. Doszła wreszcie do drzwi i cofnęła się od nich jakby pchnięta. Stancya była zupełnie pusta; na środku tylko, na ubitéj ziemi czarnéj leżała powięź słomy rozwiązana, prosta.
Jeszcze się Hanka nie opamiętała, kiedy drzwi naprzeciwko skrzypnęły, a w progu ich stanęła kobieta z konewką w ręku.
— A do kogo to panna? — zapytała.
— Do Walentowéj, do praczki... ona się już, widzę, ztąd wyprowadziła.
Kobieta zaczęła kiwać głową.
— Oj, wyprowadziła się, moja panno, wyprowadziła! Tyle tylko, że nie sama, ino ją ludzie wyprowadzili.
Hance nagle rozszerzyły się źrenice. Patrzała na mówiącą, otworzywszy usta...
— Matko najświętsza! — wyszeptała po chwili zdławionym głosem.
— Tak, tak, moja panno! Zmarło się babinie. Co to panna z „famielii?” Mój Boże! Jak teraz to się najdują, za groszem przewąchują... A jak starowinie kapki wody nie miał kto podać, to nikogo nie było. Ot, sieroctwo ciężkie na stare lata i tyle. Dobrze, co się Pan Jezus miłosierny ulitował i zabrał do swojéj chwały...
Hanka stała jak słup, utkwiwszy oczy w leżącéj na ziemi słomie. Sąsiadka wzdychała i mówiła daléj:
— Cztery dni ciało stało... to ci, świeć Panie nad jéj duszą, wzdęło ją, aż strach. Co nie miało wzdąć? Tać to i choróbsko takie było, co jéj najpierw nogi puchły, a potém daléj i daléj, aż téż jak doszło do serca, tak nie mogła zwyciężyć, niebożątko. Wczoraj ją pochowali... A jakże. I to żeby nie mój, toby do dziś dnia stała, bo trumny nie było kupić za co. Dopiero my się zakrzątnęli, do cyrkułu dali znać i graty poprzedali. Ale cóż! Jak gospodarz zaczął za komorne liczyć a potrącać, tak i na pochów niewiele zostało... Oj, namęczyła się, namęczyła, ażeśmy ją musieli na prostéj słomie na ziemi kłaść, takie ciężkie miała skonanie...
Zawołał ją ktoś z izby. Westchnęła głośno i poszła.
Hanka się jakoś z miejsca ruszyć nie mogła. Jak załamała ręce, tak stała, zapomniawszy sama o sobie.

Wtedy z zapiecka wywlókł się kot bury, miaucząc zduszonym i ochrypłym głosem. Boki miał zapadłe, oczy błyszczące jak dwie żółte iskry, podszedł i zaczął się obcierać o nogi dziewczyny. Hankę porwał płacz nagły, rzęsisty. Rzuciła się twarzą na powięź słomy, a głuche łkania wstrząsały jéj nędzném ciałem. Uspokoiła się wreszcie, zmówiła pacierz, i ucałowawszy ziemię, ubitą stopami staréj praczki, wstała. Kot miauczał ciągle, ale coraz słabiéj. Wtedy schyliła się dziewczyna, i wziąwszy go pod chustkę, obejrzała się raz jeszcze po pustych kątach i wyszła.




VII.

Domostwo Pajęczakowéj, lubo w ustronnéj części miasta leżące, zawsze było pełne ruchu. Patrząc na nie z zewnątrz, od strony Sapieżyńskich koszar, widać było przedewszystkiém mały sklepik z wiktuałami, którego wpółoszklone drzwi za każdém poruszeniem rozbudzały cienki, silnie brzęczący dzwonek. Dzwonek ten odzywał się tak często, iż zdawać się mogło, że mały sklepik zaopatrzony jest we wszystko, czego ludziom wogóle, a mieszkańcom Zakroczymskiéj w szczególe do życia potrzeba. Wnętrze jego wszakże nie odpowiadało tym nadziejom. Półki były prawie puste i kurzem zasute, na niższych tylko porozkładane pudełka z papierosami, wyschłe cytryny, ołówki tabaki, tytuń, kawałki mydła, szuwaks i zapałki. Na kramnicy, za którą kręciła się usługująca dziewczyna, stał koszyk z bułkami i parę słojów z farbowanemi przysmakami dla dzieci. W jednym kącie wysoko spiętrzone drwa w wiązkach, w drugim worek soli, nafta i kupka kartofli — oto prawie wszystko, co na pierwszy rzut oka spostrzedz tu było można. Drugi rzut oka zatrzymywał się zwykle na zmiętéj, wybladłéj perkalowéj firance, która, rozwieszona pomiędzy dwiema sklepowemi szafami, zasłaniała schodki, prowadzące do dalszych części domostwa. Brudna ta szmata ciągle prawie drżała, to od pędu powietrza z zewnątrz, to od jakiegoś stłumionego ruchu, który się poza nią odgadywać dawał. Ten, kto w tym sklepiku posiedział choćby z godzinę, z łatwością mógł zauważyć, że większa część przychodzących tu klientów przynosi z sobą jakieś zawiniątka, paczki, tobołki, i że wielu z tych nawet, którzy nic nie przynoszą, mają coś do szeptania ze sprzedającą dziewczyną. I jednych i drugich puszczała ona za firankę, niedługo zatrzymując w kramie, i wtedy to odsłaniały się owe trzy schodki, prowadzące do niewielkiéj, lecz dostatnio wyglądającéj izby. Kufry, szafy, komody, wszystko tam było zamczyste, z widocznym względem na bezpieczeństwo sporządzone, a wysoko zasłane łóżko pod ścianą, pełną palm i obrazów świętych, nadawało całemu przybytkowi temu wyraz dobroduszności i powagi. Mało kto wszakże z przychodniów dłużéj się tu zatrzymywał. Wszyscy dążyli na lewo, gdzie przez nawpół ciemną śpiżarkę czy komorę wchodziło się do nizkiéj, zakopconéj, bardzo obszernéj izby, gdzie główne miejsce zajmował wielki komin z okapem, w pobliżu którego stał długi, z tarcic zbity, na krzyżulcach oparty stół sosnowy. W przeciwległym kącie ustawiony był jakby rodzaj nizkiego a bardzo szerokiego, napchanego słomą tapczana, z któréj to słomy wyglądały niekiedy główki jasne i ciemne młodszych i starszych dzieci. Chmura tytuniowego dymu wisiała pod brudnym pułapem. Do izby téj, którą z pierwszego wejrzenia wziąć było można za jakąś nędzną garkuchnię, przesuwano się we dnie ukradkiem, porozumiewano w niéj szeptem. Czasem tylko wybuchały tu nagle głosy dziecięce, jak świegot wróbli, wprędce uciszane w jakieś zdławione szlochanie i plącze. Nocą za to było tu gwarno, jasno i wesoło. Na kominie wrzały garnki, na stole dymiły misy, porozwalani na ławach przybysze kopcili tytuń i popijali gorzałkę. Pomiędzy nimi widać było małych chłopców, dzieci prawie, którzy tak samo pili i palili, jak starzy.
Przy kominie stawała wtedy pani Pajęczakowa, lub Pajęczewska, osoba zażywna, pod sześćdziesiątkę miéć mogąca, któréj małe, bure oczy były w nieustannym ruchu, a ruchomy koniec cienkiego, nadgryzionego przez ospę nosa zdawał się wietrzyć na wszystkie strony. Ten nos i te oczy same jedne trzymały na wodzy burzliwe żywioły téj izby, z któréj, pomimo szczelnie zamkniętéj okiennicy, aż na podwórze wybiegały nieraz odgłosy kłótni i bójek. Pajęczakowa, niegdyś sama karana kilkakrotnie więzieniem, jako złodziejka, spoważniała obecnie i, nie narażając się na zmienne losu igrzyska, została „paserką," a także tak zwaną „aferzystką.”
Ani paserka, ani aferzystka nie kradnie sama. Pierwsza przechowuje, nabywa i sprzedaje rzeczy kradzione, druga trzyma u siebie większą lub mniejszą „komendę,” złożoną z różnego wieku dzieciaków, które „na robotę” wysyła, zaopatrując je w odpowiednie instrukcye. Komenda znosi łupy, a dostaje za to miskę strawy, łachman jaki na grzbiet i miejsce na wspólnym barłogu. Kto nic nie przyniesie, także coś dostaje, jak o tém świadczą sińce mniéj zręcznych lub mniéj szczęśliwych. Aferzystka bierze się do dzieła roztropnie i z namysłem. Ona się nie skompromituje ladajakim wyborem, zwłaszcza co do starszych.
Jeszcze wtedy, kiedy sama siedzi w więzieniu (aferzystki zwykle przechodzą tę kolej), upatruje sobie najmłodsze z dziewcząt, opiekuje się niemi, oddaje im swoje skwarki, pożycza mydła, nici, częstuje wódką, a nieraz nawet odstępuje im swoje „sztuczki,” to jest kawałki mięsa wydzielone dla siebie.
Kiedy odsiedzi wyrok, odwiedza je, przynosi im to pomarańcze, to bułki, to parę groszy; kiedy zaś młoda delikwentka ma być wypuszczoną, aferzystka u bramy na nią czeka, aby ją wziąć pod opiekę swoję. Rekrutacya taka odbywa się niezmordowanie i z pewnym, jak widzimy, zachodem i kosztem. Nic dziwnego, że się opłacać musi — i rzeczywiście się opłaca. Młodsza komenda zbiera się bez trudu. Dzieci głodnych, odartych, gotowych na wszystko i nienależących do nikogo, zawsze jest dosyć w wielkiém mieście.
Pajęczakowa drobiazgu tego miała u siebie z dziesięcioro może. Były to „sieroty po siostrze,” to znów „sieroty po bracie,” a czasem „sieroty wzięte z miłosierdzia.” Całe téż suteryny z oficynami włącznie podziwiały litościwe serce téj dobréj osoby. Czasem wprawdzie przepadało któreś z tych sierot w jakiéjś mniéj fortunnéj wyprawie; wtedy mówiło się, że Jasiek albo Antek poszedł do terminu, a opróżnione na tapczanie miejsce zajmował na upatrzonego wybrany nowicyusz.
Starsze dziewczęta także przepadały czasem. Pajęczakowa wzdychała wówczas głośno nad niewdzięcznością ludzką, a normalna liczba sińców na grzbietach młodszéj komendy zwiększała się znacznie.
Tyle co do ludności stałéj. Ludność niestała coraz to świeżą napływała falą. Złodzieje z profesyi i okazyonalni, rekrutowani z pomiędzy wszelakiéj hołoty, wyrobnicy bez zajęcia, służba obojéj płci i różnéj kondycyi, żydzi, żołnierze urlopowani i nieokreślonego gatunku wolontaryusze — wszystko to wsuwało się chyłkiem we dnie, a zbierało tłumnie nocami, kłócąc się, godząc i dokonywając tajemniczych tranzakcyj, których lwia część padała do kufra Pajęczakowéj. Jaki był stosunek téj nory do policyi — trudno określić. Kłamstwem byłoby utrzymywać, że policya nie wiedziała o jéj istnieniu. Owszem, z policyą miała Pajęczakowa jakieś zastarzałe zatargi i nieporozumienia, dla zażegnania których co środa zapalała lampkę przed Matką Boską, a co piątek przed Panem Jezusem. Ale niżsi przedstawiciele téj wrogiéj władzy, pojedyńczo wzięci, mieli dla Pajęczakowéj jakąś szczególną słabość, która polegała na tém, że jedni wchodzili do mieszkania jéj nasrożeni, a wychodzili uśmiechnięci, często wprost rozczuleni, z piękną rumianością na marsowych obliczach, inni zaś nie wchodzili tam wcale. O tych ostatnich myśląc, wzdychała Pajęczakowa ciężko i poglądała z troską na swój zielony kufer. Prócz tego miała jeszcze jeden kłopot. W policyi zmieniali się ludzie, a z nimi zmieniał się stopień czynności i energii. Niema nic niebezpieczniejszego, jak tacy ludzie nowi, dopóki się nie oswoją.
U takich to drzwi, późnym zimowym wieczorem, stanęła Hanka. Wiatr mroźny dął od strony Wisły, ze świstem przelatując puste, niezabudowane przestrzenie, kilku drzew przed Sapieżyńskim gmachem szumiało obnażonemi z liści gałęziami, na ulicy nie było widać nikogo, a migocząca gdzieniegdzie latarnia zdawała się powiększać jéj głęboką ciemność.
Dziewczyna chwilkę już stała, dygocząc z zimna i jakiegoś mimowolnego przestrachu, kiedy u Franciszkanów odezwał się dzwon wieczorny. Było coś przejmującego w tych dźwiękach. Odezwał się raz, ciężko i żałośnie zakołysał na wietrze, zmięszał jego świsty i ucichł. Wtedy wiatr rozwinął skrzydła, zagwizdał przeraźliwie i słupem śnieżycy zakręcił. I znów cisza. Hanka trzesącemi się usty zaczęła odmawiać „anioł pański;” z pod chustki jéj dobywało się przyduszone miauczenie burego kota Walentowéj. Szepcząc machinalnie pacierz, dziewczyna oglądała się z trwogą poza siebie, serce jéj było w dziwnym jakimś ucisku.
Dzwon znów zahuczał. Natężony, ponury, groźny, bił w powietrze powolnym, przerywanym jękiem. A tuż zaraz leciał z za rzeki wicher z wielkim świstem, niosąc jakby wołania o pomoc przerażonych głosów. I znów cisza. Tylko drzewa przed koszarami skrzypiały, to gnąc się, to prostując swoje obumarłe czoła. Dziewczyna skończyła pacierz i już rękę na klamce kładła, kiedy się na nią natknął jakiś, z workiem na plecach idący człowiek, który téż do sklepiku wchodził.
— Co, u dyabła! — zaklął, — żeby tak na drodze stać! Wchodzić, to wchodzić, a nie, to miejsca nie zastępować.
Cofnęła się wystraszona. Drzwi się otworzyły i zamknęły z brzękiem. Dziewczyna została za niemi wahająca się, niepewna...
Wtedy dzwon ozwał się po raz trzeci, a milknące łkania jego śpiżowéj piersi rozpływały się w powietrzu mroźném wielkiemi kręgami, budząc jakieś echa dalekie.
Ale zrywająca się z nową siłą wichura stłumiła je i uniosła. Świst przeraźliwy przeleciał po kominach i dachach, potém się rozciągnął w jęki, potém w wycie głuche.
Hanka znów pacierz szeptać zaczęła. Nie wiedziała, czy ma iść, czy zostać. Coś ją przed tym progiem trzymało. Zdawało jéj się, że w poświstach wiatru słyszy trwożny głos staréj praczki, która woła na nią: „Hanuś! Hanuś!...” Odwróciła głowę ku Wiśle, szepcząc „wieczny odpoczynek...”
Naraz od strony miasta dało się słyszéć szybkie tupotanie, któremu towarzyszyły świeże, dziecięce głosy.
Kilku chłopców zatrzymało się u poblizkiéj latarni. Oglądali coś pilnie, pochyliwszy głowy.
— Abo ja głupi — mówił jeden, — wszystko babie dawać? Co papierki, to papierki, to już niech tam! Ale czterdziestówka i miedziaki nasze.
— To się wie — potwierdził najmniejszy, siedmioletni może. — Albo to się człowiek nie napracował? nie namarzł?...
I, jakby na potwierdzenie tego, tupał w miejscu drobnemi stopami i silnie pociągał zsiniałym, zadartym noskiem.
— Tylko dziel, Józik, po sprawiedliwości! — upominał trzeci.
Józik się oburzył.
— Głupi! Po sprawiedliwości będę mu tam dzielił! Aboś ty co zarobił dzisiaj?
— Jak matkę kocham, Józik! Żebym tak szczęśliwie jutra nie doczekał, żebym się z tego miejsca nie ruszył — tłumaczył się zaatakowany, bijąc kułakiem w pierś drobną, — jak nie ja pierwszy zaczepił tego grubasa.
— Widzicie go? pierwszy!... A nie Wicek to mu zastąpił od cukierni?...
— Ale! — dodał mały. — Nie Wicek to?...
— Dać spokój! Dać spokój! — przemówił inny. — To gorzéj, że ci Wicka chwycili... psianoga!... Znów się stara wścieknie...
— Stójkowy idzie, stójkowy!... — zawołał nagle malec stłumionym głosem.
Rozpierzchnęli się w jednéj chwili.
Istotnie ktoś nadchodził ciężkim, miarowym krokiem. Hanka z determinacyą nacisnęła klamkę. W téj chwili właśnie stała sama Pajęczakowa na schodkach, prowadzących z tak zwanego „pokoju” do kramu.
— Co to panna? — zapytała, widząc, że się dziewczyna przy drzwiach zatrzymuje.
Hanka podeszła i pocałowała ją w rękę.
— Chciałabym... chciałabym...
Nie wiedziała, jak ma to powiedziéć.
— Pójdźno panna za mną — rzekła Pajęczakowa, cofając się ze schodków.
Brudna firanka poruszyła się i opadła za wchodzącą do „pokoju” Hanką.
— Czegóżeś to panna chciała? — przemówiła paserka.
— Chciałabym zostać tu... służyć...
— Zostać? Może po to, żeby kąty przewąchać, a potém uciec?
— Nie ucieknę — rzekła Hanka głucho. — Nie mam do kogo uciekać...
— Panna co? Z pobytu? Czy może wprost?...
Dziewczyna milczała.
— I długo panna siedziała?
— Trzy lata...
— Fiuu!... To o grube rzeczy szło widać...
Dziewczyna spuściła głowę.
Wtém z sąsiedniéj izby buchnął krzyk, gwałt, słychać było szamotanie się, bójkę.
Pajęczakowa żywo zwróciła się ku drzwiom.
— A bodajże ich zaraza i z wrzaskiem takim!... — rzekła. — Znów się, kanalie, pobiły... Skaranie boskie!
Czekała chwilkę, nasłuchując, ale hałas wzmagał się jeszcze. Co gorsza, wydało jéj się, że słyszy jakieś obce głosy. Ruszyła się do wyjścia.
— Czekaj tu panna — rzekła, — zaraz...
Nie domówiła jeszcze, kiedy drzwi, do których szła, otwarły się gwałtownie, a w progu stanął policyant. Tuż za nim szedł drugi, trzeci, w głębi widać było całą obławę. Ten, który szedł pierwszy, skoczył ku dziewczynie i chwycił to, co mu się zdawało ukrytym pod chustką łupem. Wrzasnęła Hanka przeraźliwie, i zostawiwszy w ręku policyanta chustkę wraz z miauczącym kotem, jak szalona rzuciła się na schodki, potém przez kram do drzwi, a potrąciwszy obławnika, który się tu z drągalem jakimś szamotał, pędem puściła się ku Wiśle. W uszach miała świst i szum, w oczach ogień. Zdawało się, że ją wiatr niesie. Za sobą słyszała pogoń, przed sobą widziała rzekę. Głos jakiś żałosny, strwożony wołał na nią: „Hanuś! Hanuś!...”
Dopadła brzegu, na lód, który tu mieliznę chwycił — skoczyła, i zmrużywszy oczy, głową naprzód rzuciła się w wodę.
Zabulgotała woda i zamknęła nad nią sine, mroczne, coraz daléj rozbierające się kręgi.
W téj chwili nadbiegł strażnik i ujrzał dwie sztywne, bielejące w ciemnościach ręce, które się wynurzyły z rzeki i znów znikły...
Dzwon u Franciszkanów zahuczał przeciągłym jękiem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .




VIII.

— No, no! — mówił we dwa miesiące potém młody lekarz do jednéj z chorych aresztantek, leżących na ogólnéj sali więziennego lazaretu. — No, no! wcale mi dziś nieźle wyglądasz. Za jaki tydzień to cię i wypiszę.
Poklepał ją po ramieniu.
— Strasznie wychudła — dodał sam do siebie.
Istotnie, zdawało się, że za każdém poruszeniem choréj słychać chrzęst kości, obleczonych zwiędłą i przyschniętą skórą.
— Porządkowa! — zwrócił się doktor do dozorującéj kobiety. — Nie możnaby choréj dawać trochę mleka, trochę bulionu, coś posilniejszego?...
Porządkowa podniosła ramiona i rozłożyła dłonie.
— A cóż posilniejszego? — odrzekła. — Dostaje herbatę, kleik... to, co każda.
Doktor cmoknął językiem niecierpliwie. Powstrzymał się przecież i, zwróciwszy do choréj, dźwignął jéj poduszkę pod głową.
— Nie leż tak ciągle — rzekł. — Próbuj się podnieść trochę, posiedziéć na łóżku.
Poruszyła się, chcąc spełnić polecenie, ale widać było, że jéj to ciężko przychodzi.
Wtém przebiegający posługacz wsadził głowę przez drzwi wpółotwarte.
— Wielmożny z jakąś panią... — rzekł.
Doktor zmarszczył w pierwszéj chwili czoło, potém się rozpogodził, i piękną, delikatną ręką przegarnąwszy włosy ciemne, podszedł ku drzwiom.
Towarzystwo zbliżało się właśnie.
— Ale co tu — mówił uprzejmym głosem pan radca, — to już nie puszczę pani, póki się nie zapytam, czy niema jakiego niebezpieczeństwa. Doktorze — dodał, stając w progu, — czy można wejść?...
Doktor się uśmiechnął.
— Kto się nie boi, ten wszędzie wejść może.
— A widzisz pan! — rzekła dama. — Ja się nie boję.
Posunęła się ku progowi, weszli.
Na pierwszém z łóżek leżała młoda kobieta, więcéj do szkieletu, niż do żywéj istoty podobna.
Przy niéj spało półroczne może, żółte jak wosk dziecko, poruszając przez sen blademi wargami.
Dama pochyliła się nad niém.
— Ach, biedactwo! — rzekła, — musi być głodne!
— Nic mu nie będzie do saméj śmierci! — rozśmiał się dobrodusznie pan radca. — Patrz pani, jaki łakomy...
Wsadził mu w usta mały palec. Dzieciak chwycił go, wyciągnął i, nie otwierając oczu, zaczął ssać zapalczywie. Krople potu wystąpiły mu na żółtą, pomarszczoną twarzyczkę. Nie czując wszakże skutku swojéj pracy, zaczął się krzywić do płaczu.
— Pójdźmy, pójdźmy, bo się rozbeczy — rzekła dama.
Pan radca usunął palec.
Istotnie, dziecko zaczęło piszczéć cienkim, słabym, jakby zduszonym głosem. Młoda matka stęknęła i, obróciwszy się z wysileniem, podała mu pierś wyschły, pustą...
Zbliżyli się do drugiego łóżka. Leżała na niém nawznak kobieta z czerwoną, rozognioną twarzą i szklistemi, wlepionemi w sufit oczyma. Usta miała spalone gorączką, otwierała je od czasu do czasu, przełykając ślinę, i dyszała ciężko. Pan radca szepnął coś doktorowi.
Doktor skrzywił się i ramionami wzruszył.
— Nie można wiedziéć — rzekł. — Trzeci dzień dopiero... Tam i tak łóżka zajęte...
Poszli daléj.
— Ot, to natura silna — odezwał się pan radca, ukazując siedzącą na łóżku aresztantkę, z którą doktor rozmawiał przed przyjściem gości. — W styczniu się topiła, z wody ją już nieżywą prawie wyciągnęli, przeszła potém ciężki tyfus, i nic.
— Topiła się! — zawołała z wielkiém zajęciem dama i zaczęła się ciekawie przyglądać choréj.
— To nic! — dodał tryumfalnie pan radca, — ale co za charakter! Ja zawsze powiadam, że gdyby choć połowę miała téj wytrwałości w dobrém, jaką ma w złém, toby była dzielna niewiasta! A podnieśże głowę! — dodał, biorąc chorą pod brodę i kierując twarz jéj ku światłu. — Przystojna dziewczyna — rzekł jeszcze i uśmiechnął się łaskawie.
Chora z wysiłkiem odwróciła głowę w żądanym kierunku. Ciemne włosy wymykały się z pod czepka, rozsypując po zapadłych skroniach. Na chude policzki wybił ciemny, przelotny rumieniec, wązkie wargi drżały, a długie rzęsy u pociemniałych powiek rzucały jakiś siny mrok na tę twarz wyniszczoną, znędzniałą.
— Niech pani wyobrazi sobie — rzekł, puściwszy brodę choréj, radca, — że to jest niepoprawna złodziejka. Dwa razy wypuszczona z więzienia, dwa razy uciekła z pobytu do złodziejskich szajek. Tak jéj ten chleb zasmakował. Kiedy ją ostatni raz obławą wzięli, to do Wisły im z pod ręki skoczyła.
— Ze strachu? — zapytała dama.
— Gdzie tam ze strachu! z takiéj już zaciętości złodziejskiéj. O, już to jak się nam uda egzemplarz, to buzi dać! — Przyłożył dwa palce do ust, skłonił się i cmoknął grubemi wargami.
Na twarzy dziewczyny odbił się wyraz niewymownego udręczenia. Spuściła głowę na piersi i zacisnęła splecione ręce na siwéj więziennéj kołdrze.
— Ach, Boże! — szepnęła dama. — Taka młoda dziewczyna. Czyż ci to nie lepiéj, moje dziecko, poprawić się, żyć uczciwie?... Widzisz, jakie to skutki złego...
Chora milczała. Brwi miała ściągnięte, usta drżące...
— Co do niéj pani będzie mówiła!... — rzekł pan radca. — Szkoda słów pani. Czy ja się to mało nagadałem, naperswadowałem!... I co? To stworzenie bez żadnego czucia!
Dama westchnęła i odstąpiła krokiem, zrezygnowana. Chora przymknęła oczy, pierś jéj się podniosła ciężkim oddechem.
— Cóż, doktorze — odezwał się pan radca, — prędko ona będzie mogła iść?
— Tak — odrzekł z namysłem doktor, — za jaki tydzień... dziesięć dni..
— Do Grójca zajdzie?
— Ojej! Czemu nie!
Z piersi młodéj aresztantki dobył się jęk głuchy; głowa jéj opadła ciężko na twardą, więzienną poduszkę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

We dwa tygodnie potém, osłabła i chwiejąca się jeszcze po przebytéj chorobie, szła Hanka nanowo w pobyt. Tym razem pan radca, nauczony smutném doświadczeniem, przedsięwziął większe środki ostrożności. Z wysłaniem Hanki nie czekał, aż się zbierze znaczniejsza partya, jak to zwykle bywa, ale kazał dziewczynę pędzić samowtór z Michalakową, która téż już parę razy uciekała do dzieci, i, również jak Hanka, należała do kategoryi „niepoprawnych.”
— Czyste zwierzę, jak Boga kocham! — mówił zirytowany zwierzchnik do swego pomocnika, pisząc trzecią już z rzędu „rozpiskę” dla Michalakowéj, która z nawpół obłąkanym wzrokiem, obdarta, posiniona przez pijaka męża, u drzwi stała. — Patrz pan tylko, do czego ona podobna! Młoda jeszcze kobieta, a jak wygląda. I na co jéj to? Po co? Ma tam spokój, nikt palca na nią nie zakrzywi. Nie! Ona tu ucieka, żeby ją chłop pijanica poniewierał. Mówi, że do dzieci...
Przechylił głowę ku światłu i zaczął uważnie zdejmować włosek z końca pióra. U drzwi dało się słyszéć ciche szlochanie.
— To, powiadam panu, miałem raz wyżlicę Woltę, któréj szczeniaki podarowałem znajomemu ze wsi, coś z pięć mil od Warszawy. I wyobraź pan sobie, że to suczysko trzy razy uciekało i owe szczeniaki po jednemu w zębach znosiło. Kazałem zamknąć, to wyła tak, że to ludzkie wyobrażenie przechodzi. No, i musiałem szczeniaki kazać potopić w gliniance, bo sobie rady dać nie było można. I co pan powie? Moja suka póty latała, póty wąchała, aż je znalazła, i poznosiła mi je przed same okna. A wyła!... Żona mi mało spazmów nie dostała, słuchając tego wycia. Jeszcze akurat Ignaś był mi wtedy chory... Na, masz! — rzekł, podając strażnikowi rozpiskę. A pilnuj mi ich, jak oka w głowie. Jak baba albo dziewczyna drapnie, sam za to odpowiesz.
Szła tedy Hanka z Michalakową, która tym razem zabrała ze sobą najmłodsze dziecko, z pięć lat już może mającego chłopca, z wielką głową, odętym brzuchem i zgiętemi w pałąk, bezwładnemi nogami. Ten brzuch, te nogi i długie, wątłe ręce, któremi dziecko obejmowało szyję niosącéj je matki, czyniły je podobném do wielkiego pająka, a blade, szkliste, na wierzchu głowy osadzone oczy, i szary łachman, który je okrywał, jeszcze to podobieństwo zwiększały. Dziecko nie mówiło, nie płakało nawet, ale zwiesiwszy swą ogromną głowę na ramię matki, odzywało się niekiedy przykrym, jakby ptasim piskiem.
— Cichoj, cichoj, jagódko! — mówiła wtedy Michalakowa, gładząc jego obrzękłą, bladą twarzyczkę, — kupi ci matka pierniczek, ino zajdziem.
I uginając się pod ciężarem chłopca, przyśpieszała kroku, Hankę wyprzedzała nawet.
— Tfu!... — spluwał idący za niemi strażnik. — Czortby wziął!... Ot, kraszanka!
I znów szli w milczeniu.
A wkoło nich rozmaiła się cudnie piękna wiosna. Był ranek, a powietrze pełne pogody i woni. Wielkie, stare topole, w dwa rzędy wzdłuż gościńca sadzone, złociły się pod słońce lśniącym, żółtawym jeszcze, świeżo z pączków roztulonym liściem; po sadach kwitły czeremchy i tarnie, nad trawami zbóż i łąk brzęczały upojone życiem owady, ze spadków polnych uciekała z głośnym szmerem bystra, modra woda, ciepłe powiewy przynosiły z oddali szumy młodocianych gajów, skowronki zalewały powietrze dzwoniącą pieśnią. Z tych wszakże trojga nikt nie zważał na to.
Owszem, oni sami zdawali się być jakąś ciemną, ruchomą plamą, na ten słoneczny widnokrąg rzuconą.
Plama ta posuwała się coraz daléj, jakby spychana przez ten jasny, wesoły gościniec, po którym toczyły się bryczki i wozy, parskały rzeźwo konie i rozlegały się zmięszane, ochocze głosy ludzkie. Wszystko dążyło w tęż samą stronę, bo w miasteczku jarmark wypadał; nikt przecież nie pozdrowił tych idących śpiesznie kobiet, za któremi z karabinem na ramieniu postępował żołnierz, przy wymijaniu każdego woza, każdéj kupki pieszych powtarzający grubym, twardym głosem swoje:
— „Idi!... idi!...”
Zbliżali się do wsi. Nad drogą, niedaleko granicznego kopca, na którym stała bosa pastuszka gęsi, w jednéj, otwartéj na piersiach koszulinie, z zieloną rózgą w ręku; pomiędzy czterema symetrycznie zasadzonemi wierzbami wznosił się krzyż poczerniały, u stóp którego, jakby całą garścią rzucone, zakwitło kwiecie polne.
— O Panie Jezu Chryste! — jęknęła Michalakowa, któréj coraz grubsze krople potu po czole spływały. — O miłosierny Jezusieczku, zmiłuj się nad nami!...
I nie puszczając z rąk dziecka, na kolana padła, a ucałowawszy zroszoną jeszcze ziemię, zaczęła mówić pacierz tym wpółgłośnym, przerywanym ciężkiemi westchnieniami szeptem, który jest właściwy żarliwéj modlitwie naszego ludu.
Stało się to w chwili, kiedy strażnik zapalał swą „trubkę,” klnąc przez zęby, że mu ognia chwycić nie chciała. Hanka przeżegnała się i także uklękła. Na gościńcu nie było nikogo.
Rozkołysało się serce Michalakowéj od owych ciężkich westchnień, a stłumiony szept pacierza przeszedł w głośną, jęczącą modlitwę.
— O Panie Jezu Chryste! O najsłodszy Jezusieczku! — mówiła, wznosząc oczy ku wielkim, sterczącym gwoździom, któremi były przybite nogi Ukrzyżowanego, — ochfiaruję ci téż ten pacioryszek na cześć i chwałę Twoję przenajświętszą, na zbawienie duszy mojéj, amen! A ochfiaruję ci go, Panie Jezu Chryste, za te moje sieroty, coś je stworzyć i odkupić raczył męką Swoją przenajświętszą, a com ja, matka, ostawić je musiała na poniewierkę i na zatracenie... I ochfiaruję ci ten pacioryszek za tego mizerotę, co go oto niosę, i za tę drogę moję, i za wszystkie grzechy i ciężkości moje i krzywdy!... A jakoś się, Panie Jezu Chryste, w Ogrójcu krwawo pocił, tak mnie dowspomóż zwyciężyć tę krzywdę i tę ciężkość moję. O Jezu, Jezu miłosierny, zmiłuj się nad nami!... — Zamilkła. Wielkie łzy spływały po jéj znędzniałéj, wzniesionéj ku błękitom twarzy. Poruszała wargami bez głosu, jakby się porozumiewając w ciszy z Tym, do którego o pomoc wołała.
Co do Hanki, ta nie zdawała się być bardzo wzruszoną. I ona wprawdzie odmawiała zdrowaśki, ale jéj oczy, pełne posępnego ognia, utkwione były daleko przed siebie, a brwi ściągnięte nadawały jéj spojrzeniu wyraz twardy i niepocieszony.
Klęczały jeszcze obie kobiety, kiedy na gościńcu dał się słyszéć turkot. Nadjeżdżała bryczka.
— Idi! idi! — krzyknął strażnik i pchnął kolbą Michalakowę, która w zapomnieniu swojém nie słyszała tego rozkazu.
Ruszyli.
— Dlaczego te kobiety, tatku, żołnierz prowadzi? — spytał siedzący na bryczce obok ojca chłopiec.
— To złodziejki! — rzekł ojciec, skrzywiwszy się wzgardliwie.
— Ale ja widziałem, tatku, że one pacierz mówiły pod krzyżem...
— Co tam taki złodziejski pacierz! Pan Bóg takich pacierzy nie słucha.
Kiedy strażnik przyprowadził do magistratu Blacharzównę i Michalakowę, okazało się, że miejsca na nie w kozie magistrackiéj niema. Przed samym jarmarkiem zdarzyło się kilka większych kradzieży w okolicy, dopuszczono się nawet rabunku na publicznéj drodze, wielu więc „pobytowych” było pod tymczasowém śledztwem, i nietylko oficyalna koza, ale i jéj przyległości na areszt zajęte zostały.
W takich okolicznościach nie podobna było bardzo drobiazgowo pilnować się litery prawa, a to tém więcéj, że pan burmistrz sam od dni kilku cały ciężar urzędowania na swych barkach dźwigać musiał, ponieważ pan sekretarz wyjechał na parotygodniowy urlop, zostawiając w zastępstwie swojém jąkającego się kancelistę, z którym krewki zwierzchnik w żaden sposób dogadać się nie mógł. Chwyciwszy się tedy za głowę, na którą mu spadał ten dodatkowy, niespodziewany kłopot, pan burmistrz od strażnika „rozpiski” odebrał, „kwitancyę” mu odpowiednią dał i kazał się obu kobietom wynosić precz z kancelaryi, gdyż ścisk w niéj był nie do opisania. Zrobił to tém spokojniéj, że istotnie ta zmizerowana dziewczyna i ta kobieta z kalekiém dzieckiem na ręku litość raczéj, nie surowość budzić mogły.
Hanka, która, w miarę jak się do miasteczka zbliżali, zaczęła się trząść pod wpływem jakiegoś nieprzytomnego strachu, którym jéj oczy gorączkowo pałały, uspokoiła się teraz, a raczéj nanowo zapadła w tę głuchą, tępą obojętność, jaka od owego wieczora na Zakroczymskiéj była właściwym stanem jéj duszy. Usłyszawszy, że ma iść precz, raz tylko westchnęła, jakby z uczuciem wielkiéj ulgi, a potém zawróciła się powolnym, ociężałym ruchem, nie zdając się słyszéć nawet bardzo dobitnego „rugania,” które strażnik z własnéj już gorliwości na drogę jéj dokładał.
— I gdzie teraz Hanusia pójdzie? — zapytała Michalakowa dziewczyny, kiedy się znalazły za kancelaryjnym progiem.
— Albo ja wiem? — odrzekła Hanka posępnie. — Tak oto pójdę... Roboty i tak nie znajdę.
— To się już razem trzymajma — mówiła daléj kobieta. — Najgorzéj, żeby jakie posiedzenie znaléźć. Już mi do cna ręce pomdlały...
— Ano, to mi go dajcie, poniosę.
Chciała dźwignąć chłopca, ale się sama w tył przegięła i mało nie padła.
— Nie mogę — rzekła, — tak mnie to choróbsko zjadło, co strach. O la Boga!...
Chwyciła się ściany i stała przez chwilę jak zamroczona.
— Pójdźma ino kęs z drogi — odezwała się Michalakowa. — Chłopaka posadzę, Hanusia mi go popilnuje, a sama skoczę tu do jednéj... Może się o co przepytam.
Zeszły. Chłopak z wetkniętą w rękę bułką został na opiece Hanki. Nie wiedziéć wszakże dlaczego, bułki nie jadł, tylko piszczał i oglądał się na strony. Minęła godzina, minęły dwie, nareszcie Michalakowa wróciła.
— Gdzie tam! — zawołała już zdaleka. — Co się kto dowie, że z dzieciakiem, to ani gadać nie chce.
Zasępiła się i na ziemi siadła, podparłszy rękami głowę. Chłopca na ręce nie wzięła, i z boku tylko na niego patrząc, wzdychała ciężko.
Nadchodził wieczór. Dzieciak piszczał nieustannie i wyciągał do szyi matki długie, cienkie ręce.
— A cóż! — rzekła wreszcie kobieta, biorąc go na kolana. — Trzeba się chyba tu dziś przenocować.
Hanka nic nie odpowiedziała. Siedziała wyprostowana, z przymkniętemi oczyma, z głową w tył przechyloną i o żerdzie płotu opartą. W zapadającym zmroku twarz jéj wydawała się przeraźliwie bladą.
— Aby do jutra! — szepnęła półgłosem Michalakowa, jakby dla dodania sobie otuchy, okrywając uczepionego u szyi swéj chłopaka, którego wielka głowa zwisała jéj bezwładnie przez ramię. — Aby do jutra!
Ale jutro przeszło, przeszło i pojutrze, a kobieta roboty znaléźć nie mogła.
— Z dzieckiem? Cóż to za robota z dzieckiem? jeszcze z takiém! — wymawiał się każdy. Istotnie! Po co mieli brać babę z dzieckiem, „jeszcze z takiém,” kiedy było aż nadto rąk młodszych, swobodnych, które za mizerną zapłatę gotowe były cały dzień kopać, grabić, sadzić, co kto chciał. Małoż to tam „pobytówek” razwraz przypędzano?
Tymczasem Hanka wynajęła się do pielenia, wprawdzie za życie samo, ale i to dobre. Cięższéj roboty poradzić jeszcze nie mogła, a i ta szła jéj niesporo; najmniejszy dzieciak wyprzedzał na zagonie tę nędzną, ociężałą dziewczynę, na którą gospodarz razwraz fukał i obiecywał „przepędzić.” Nie przepędzał jednak, litując się jéj nędzy, a nadto pozwolił jéj sypiać „na starym ogrodzie” w szopie, w któréj się téż Michalakowa z Jaśkiem swoim na noc tuliła. Gdzie się obracała we dnie, z czego żyła, czy głód marła, czy żebrała — nie wiedziéć. Ale przez te kilka dni zczerniała i schudła strasznie, a niechcący się już jéj szyi puścić dzieciak piszczał po nocach coraz przeraźliwiéj. Może był głodny, może mu zimno było w téj ciemnéj, zatęchłéj szopie. Matka nie miała już ani chustki, ani fartucha, któremi okrywała go zrazu.
Upłynął tak tydzień cały, a Michalakowa roboty dostać nie mogła.
— Choćbym dzieciaka napowrót do ojca odniosła?... — rzekła raz niepewnym głosem do leżącéj już w barłogu Hanki. — Tylko że mi nijak ztąd bieżéć. Złapią jeszcze... A i tam... Boże zmiłuj się! Toć go to pijaczysko na nic sponiewiera... zatłucze!... Żeby to jeszcze dzieciak, jak inne... Do ludzi bym, jak te starsze, oddała. Ale takie!...
Nie dokończyła i westchnęła ciężko. Potém zaraz zaczęła piszczącego Jaśka głaskać po ogromnéj głowie, jakby mu chcąc powiedzenie to nagrodzić.
— Oj, robaku ty mój, mizerny robaku! — mówiła. — Lepsza by tobie śmierć, niż takie życie...
Umilkła i zadumała się, kiwając głową.
Upłynęło znów dni kilka. Jednéj nocy obudziła Hankę.
— O la Boga! Hanuś — rzekła. — Tak mi ino coś szepcze a szepcze, coby Jaśka uśmiercić...
— O... co téż to Michalakowa wygaduje! — odrzekła dziewczyna. — Albo to Michalakowa nie matka, żeby zaś takie rzeczy wygadywać! Niech ino Michalakowa krzyżem świętym się przeżegna i śpi. To tak złe do człowieka okazyi szuka...
Przeżegnała się kobieta, nie usnęła wszakże, i ciężko stękając, przewracała się na garści barłogu. Jasiek przez sen piszczał, jakby duszony.
I znów przeszło dni kilka, z których każdy był nową męką i nową nędzą dla téj matki i dla tego dziecka. Kobieta ledwo nogi powłóczyła za sobą, dziecko zapuchło na twarzy.
— Hanuś — rzekła raz Michalakowa z wieczora, — połóż ty chłopaka od swojéj strony, bo mnie nocami złe spać nie daje, ino żeby go uśmiercić i uśmiercić... Co jego za życie takie z tém kalectwem, albo i moje z nim?... Ani ja roboty, ani ja łyżki strawy...
— W imię Ojca i Syna! — rzekła Hanka. — Niech ino Michalakowa da tu do mnie chłopaka, a jutro do księdza idzie, wyspowiada się, to złe odstąpi.
Ale w nocy Michalakowa, nagle się ze snu zerwawszy, na barłogu siadła.
— Jezus, Marya, Józef, ratuj duszy mojéj!... — jęknęła głucho, i znów: — Jezus, Marya, Józef...
Nazajutrz, kiedy dziewczyna do roboty poszła, wstała Michalakowa, umyła swego Jaśka, rozgarnęła mu włosy na jego ciężkiéj, giboczącéj się na obie strony głowie, odziała go, przeżegnała, i wygrzebawszy z barłogu skórkę chleba, dała mu ją w rękę. Czyniła to wszystko z jakimś cichym pośpiechem, bez słowa, jakby odbywając konieczną i bardzo pilną pracę, a kiedy dzieciak chleb jeść zaczął, rzuciła się krzyżem na wilgotną ziemię szopy i biła o nią czołem. Głuchy jęk szedł jéj z piersi zamiast pacierza, a załamane i wyciągnięte nad głową ręce podnosiły się i opadały ciężko, jakby w mocowaniu się wielkiém, śmiertelném...
Jasiek tymczasem zjadł chleb i piszczéć zaczął. Wtedy podniosła się kobieta i uderzyła się trzy razy w piersi, mówiąc: Boże, bądź miłościw mnie grzesznéj... poczém przeżegnała się, wzięła chłopaka na ręce i wyszła w pole.
Tegoż dnia miasteczko całe przerażone zostało wiadomością, że jedna z „pobytówek" utopiła dziecko w gliniankach. Sprawiedliwość wszakże pocieszała się tém, że dzieciobójczynię, dawniéj już notowaną jako niepoprawną, ujęto na miejscu zbrodni i miano do głównego więzienia odstawić.
Kiedy po wzięciu Michalakowéj pan Majcher Kapuza, cechmistrz stolarskiego kunsztu i starszy bractwa „Miłosiernego Serca Jezusowego,” a obecny chlebodawca Hanki, dowiedział się, że dziewczyna w jego szopie na starym ogrodzie razem z dzieciobójczynią sypiała, uczuł się tém niesłychanie na swoim brackim honorze dotknięty i wypędził Hankę natychmiast, wprost od miski, do któréj właśnie w południe na ziemi głodna siadła i w któréj już nawet łyżkę umaczać zdążyła. Wypędzenie to wszakże nie naraziło Hanki na poszukiwanie innéj roboty, tudzież innego barłogu, pod innym gdzieś płotem, gdyż ledwo wyszła za wrota, spotkała się ze strażnikiem, który ją do ratusza zabrał.
Potrzebowano jéj tam.
Wnioskowano słusznie, że kiedy sypiała razem z Michalakową, to niezawodnie musi coś i o tém utopieniu dziecka wiedziéć. Wprawdzie matka nieszczęśliwego Jaśka przyznawała się do wszystkiego sama, krzycząc i lamentując przeraźliwie, bijąc się w piersi, wzywając miłosierdzia boskiego i głową tłukąc o ziemię. Wszelako mogły tu zachodzić jakieś „okoliczności,” a okoliczności, jak wiadomo, zmieniają wszystko. Hanka szła śpiesznie i bystro patrzała przed siebie mętnym, jakby nieprzytomnym wzrokiem. Chwilami zdawało jéj się, że idzie przez wodę, to znowu że ma nogi z drewna, to że jest noc czarna, to znowu żal jéj było, że nie zjadła choć z parę łyżek jagieł. Ot, mąciło jéj się w głowie poprostu.
Tymczasem niebogi Jasiek leżał na brzegu glinianki odęty i siny, w umazanéj rudém błotém koszulinie, którą już słońce wysuszyć zdołało, i z przerażeniem w szklistych, wypukłych oczach, których śmierć nie zdołała zamknąć. U jego cienkich nóg i rąk plątało się wodne zielsko, na którém błyszczały jeszcze gdzieniegdzie jasne krople wody. Nad wielką głową jego zwijały się i rozwijały z błyskawiczną szybkością czarne jaskółcze wianki, a konik polny ćwierkał mu w samo ucho swoję jednostajną, usypiającą piosenkę. Nie słyszał tego wszakże nędzny Jasiek, z wielkiém jakiémś zdumieniem patrzący się w samo słońce...
Tego ranka pozajmowano w szkodach mnóstwo bydła, źrebiąt i gęsi bez liku, gdyż pasące je dzieciaki zbiegły się wszystkie w jednę kupkę i przypatrywały pilnie małemu topielcowi. Starszych widzów nie brakło także. Kilka mieszczanek przypomniało sobie nawet, że już tego dzieciaka widziały, jak z nim matka chodziła, o robotę prosząc.
— Ale ktoby tam, moja pani, robotę takiéj dawał?... — mówiła jedna.
— To się wie... — przywtórzyła druga, wzruszywszy ramionami.
— Dzieciaczysko pokrakowate jakieś, a takie znarowione, że się baby puścić nie chciało.
— Oj, pozbyła się go, pozbyła, moja pani!
— To ci matka! — dodała inna, kiwając głową.
— Suka, nie matka!...
— Że téż to Bóg miłosierny na świętéj ziemi trzyma i nagłą śmiercią nie skarze!
Powzdychały jeszcze chwilkę, potém ta i owa do domu wracała. Ale w drodze pod samém miasteczkiem, pomiędzy pierwszym jego szynkiem a letnim „barakiem,” przed którym żołnierze czyścili konie, znów trafiły na zbiegowisko jakieś. Na ulicy, w kurzawie, którą podnosiły jadące wozy, leżała młoda dziewczyna. Jedni mówili, że pijana, inni — że ma „choróbkę.” Ktoś widział ją świtem, jak się pod barakami włóczyła, jak w szynku piła, jak potém wybiegła z niego i, nagle się zakręciwszy w miejscu, padła, parę razy podrzuciła ciałem, wyciągnęła się i zesztywniała jak drewno.
Istotnie, leżąca dziewczyna twarz miała ciemnoczerwoną, pianę na ustach i dziko zmrużone oczy. Ktoś litościwy rzucił jéj chustkę na twarz.
W téj chwili właśnie prowadzona do ratusza Hanka nadeszła i w tył się cofnęła.
— Mańka — szepnęła, rzuciwszy okiem na brudną, w szmaty potarganą różową suknię i sterczące z pod niéj stopy drobne.
Odwróciła głowę, żeby ją zobaczyć raz jeszcze, ale strażnik „nie za tém dziełem” był wysłany, więc dał jéj zaraz w kark i poszli daléj.
W ratuszu, w głównéj sali, pusto było i cicho. Muchy tylko brzęczały po zakurzonych szybach, a zająkliwy kancelista, rozparłszy się w burmistrzowskim fotelu, ćmił lichego papierosa i marzył. Pora była obiadowa, mógł więc to czynić tém swobodniéj, że już przed chwilą spożył dwa serdelki i trzy bułki, które, w oczekiwaniu na prezydenturę i polędwicę, łykał tymczasem... bez zająknienia.
Przybycie strażnika i prowadzonéj przez niego dziewczyny spotęgowało jeszcze błogi nastrój duszy kancelisty. Bądź-co-bądź, był on tu w téj chwili najwyższą i jedyną władzą. Kiedy więc Fedorenko, wsadziwszy głowę do drugiego pokoju i przekonawszy się, że tam niema nikogo, mruknął półgłosem, że dziewczynę zamknąć chyba tymczasem będzie musiał: — Do ko... ko... ko...mórki z... z... z... nią! — wykrzyknął kandydat na burmistrza, nie chcąc stracić jedynéj może sposobności wydania urzędowego rozkazu, a zarazem próbując powagi i głosu.
Próba wypadła świetnie.
„Ko... ko... ko...” i „z... z... z...” szeroko rozległo się po pustéj sali, a Fedorenko pchnął dziewczynę przed sobą do sieni.
Kancelista pozostał w fotelu sam, z piersią wzdętą, brwią zmarszczoną, dyktatorskim gestem, którym tylko co rozrzucił po ziemi pudełko stojących na biurku burmistrza zapałek, i pałającém nieograniczoną pychą, ku drzwiom zwróconém spojrzeniem.
W téj chwili wszakże drzwi się te otwarły, a w progu stanął pan sekretarz. Kancelista zerwał się, schylił i zaczął zbierać po podłodze rozrzucone zapałki.
Pan sekretarz niewiele się odmienił.
Taż sama urzędowa maska obojętności na twarzy, taż sama żółta i niezdrowa cera, też same wydęte wargi i czerwone u powiek obrączki.
Wszedł, drzwiami trzasnął, i nie spojrzawszy nawet na kancelistę, stojącego właśnie na czworakach pod biurkiem zwierzchnika, do swego pokoju się zwrócił.
Strażnik wpuścił za nim Hankę i drzwi zamknął.
W jednéj chwili oblicze młodego urzędnika zmieniło się do niepoznania. Płomień po niém przeleciał potém chmura, potém znów płomień, a płaska twarz jego z grubym, zadartym nosem i wydatnemi szczękami zrobiła się podobna do czerwonego, dymiącego żużla.
Przez chwilę milczał i czytał coś, stojąc ku oknu zwrócony. Widoczném było, że sili się, aby opanować właściwe sobie, nerwowe, targające ruchy. Usiłowania te wszakże były daremnemi.
Ręce jego z chrzęstem gniotły trzymany papier, mięśnie policzków i kąty ust drgały. Zwrócił się wreszcie do Hanki i objął ją długiém, jaskrawém spojrzeniem.
— Taki popadłaś się do mnie?... a?... — przemówił swoim skrzypiącym głosem, mrużąc pałające oczy.
Dziewczyna patrzyła ponuro w ziemię.
— Tak na nic, znaczy, było tobie uciekanie?... I do kogo ty uciekała?... a?... Do kochanka uciekała?...
Dziewczyna milczała.
— Tak cóż?... Gadać nie umiesz? Niemową się zostałaś?...
Przysunął się bardzo blizko i pochylił nad nią, owiewając ją gorącym oddechem.
— Tak gadaj zaraz! Do kochanka uciekała?... a?... — mówił przerywanym, świszczącym, podobnym do stłumionego chichotu głosem.
Dziewczyna krokiem w tył się cofnęła i plecami o drzwi wsparła.
Chwycił ją za ramię i zaklął wściekle:
— Stój ty taka!... Czort tu ciebie dał, kukło ty!... Czort ciebie... Na wolności nie chciała... Tak w kozie kochanka nie będzie... Ja będę!... ja!... ja!...
Cisnął ją ku ziemi, giął, łamał, palce jego wpiły się w jéj ramię jak kleszcze. Aż nagle sam się zachwiał, pobladł, a zduszony głos jego przeszedł w niewyraźne mruczenie.
— Matko przenajświętsza... Matko przenajświętsza... — szeptała dziewczyna, zacisnąwszy na piersiach ręce, a oczy jéj dziko latały po kątach, jakby szukając ratunku. Nagle puścił jéj ramię, otrząsnął się i wolnym krokiem ku oknu obrócił. Chwilkę tak stał, odgarniając włosy i wodząc ręką po twarzy, jakby chciał z niéj zetrzéć ślady niedawnego wzburzenia, splunął potém, przeszedł się po kancelaryi, i nie spojrzawszy na dziewczynę, znów pod oknem stanął. Hanka trzęsła się jak w febrze, oczy jéj pociemniały jak dwa zgaszone węgle, ząb o ząb szczękał głośno.
— Fedorenko! — zawołał pan sekretarz zmienionym głosem.
Strażnik wszedł i stanął wyprostowany, czekając rozkazu.
— Zabrać ją i wsadzić! Do sprawy będzie potrzebna — rzekł pan sekretarz, nie odwracając się od okna.
Fedorenko dwa palce do czoła przyłożył i popchnął dziewczynę do wyjścia. Kiedy się drzwi za nimi zamknęły, rzucił się pan sekretarz na krzesło, przymknął oczy, i przechyliwszy się na poręcz, westchnął ciężko. Na twarz jego wybił wyraz wielkiego niesmaku i znużenia. W téj chwili był to prawdziwie godny pożałowania człowiek.
Hanka szła przed strażnikiem wolnym, chwiejącym się krokiem, z głową posępnie ku ziemi zwieszoną.
— Nu! Nu!... — wołał, następując na nią, Fedorenko, ale zdawało się, że nie słyszy tego. Plecy jéj i ramiona wzdrygały się chwilami, jakby ją przejmowało wielkie jakieś zimno. W kancelaryjnéj sali nie było jeszcze pana prezydenta, ale już zgromadzać się zaczęli interesanci, między którymi porządek czynił Maczuski.
Naraz dziewczynie oczy zabłysły. Schyliła się i podniosła coś z ziemi, zanim strażnik, którego woźny tabaką częstował, ruch ten zauważył. Patrzyła teraz na ziemię pilnie, a po jéj śniadéj twarzy przelatywały krwawe łuny. Nim doszli do proga, schyliła się po raz drugi. Fedorenko podnosił w téj chwili rękę do nosa i oczy mrużył, szykując się do dyskretnego kichnięcia.
Kiedy dziewczyna z ratuszowego gmachu wyszła i na świat boży spojrzała, wydało jéj się, że wszystkie dachy są w ogniu i że wielka łuna nad miasteczkiem stoi. Krzyknęła przeraźliwie i zatoczyła się na Fedorenkę, ale wnet, dostawszy od niego kułakiem w bok, oprzytomniała.
— Nu, nu, ty co?... — huknął strażnik. — Opiła się?... pijana?...
Jęknęła głucho dziewczyna i szła daléj śpiesznie.
...Oj, opiła się, opiła piołunu, ziela gorzkiego.. Oj, opiła się łez gorzkich i mętnéj, wiślanéj wody...
Strażnik klął „didkiem” i spluwał przez zęby. Był zły. Obiadu dotąd nie jadł przez tę „nawidzoną,” domyślał się przytém, że Pasecki, pisarek akcyzny, przy żonce jego, jak zwykle, siedzi a szepcze. Kiedy więc doszli do komórki, pchnął gwałtownie dziewczynę pięścią w plecy dla ulżenia sobie i hałaśliwie drzwi na kłódkę zamknął.
Hankę ogarnęła ciemność. Przeleciawszy, sama nie wiedząc jak, przez próg wysoki, stała chwilę wpośrodku izby oszołomiona, z rękami wyciągniętemi przed siebie. Po chwili dopiero zobaczyła trochę światła, wpadającego przez szczelinę deszczułek, któremi zabito okienko. Wtedy obejrzała się po kątach. Niewiele się tu zmieniło. Deskę tylko nową dano w ścianie, stojąca pod nią beczka rozsypała się, a klepki i obręcze leżały na tém samém miejscu. Dziewczyna patrzała na to wszystko jakimś dziwnie tępym, osłupiałym wzrokiem. Naraz uczuła wielkie zmęczenie, i rzuciwszy się na leżącą w kącie garść słomy, twardo zasnęła.
Spała tak parę, może kilka godzin. Kiedy się obudziła, wszystkie kości ją bolały, w skroniach jéj bity tętna, a zeschły język nie pozwalał przełknąć śliny. Siadła na słomie i szeroko otwartemi oczyma patrzała w ciemność. Ostatni, skośny promień zachodzącego słońca wpadł przez szczelinę u okienka i odbił się krwawo na przeciwległéj ścianie. Wtedy dziewczyna, jakby przypomniawszy coś sobie, zerwała się nagle i zaczęła czegoś szukać za pazuchą. Przysiadła potém na ziemi, zgarnęła barłóg z pod siebie, i poniósłszy go w kąt, gdzie pod ścianą leżały klepki rozsypanéj beczki, zaczęła je starannie nakrzyż układać, jak to czynią kobiety wiejskie, rozpalające ogień na kominie. Czerwony promień słońca ślizgał się po ścianie, przyświecając robocie dziewczyny. Podniosła się teraz i poszła do drugiego kąta, gdzie leżały wióry od składanego tutaj dawniéj drzewa. Zebrała je, podsypała pod ułożone na sobie klepki i zaczęła zwijać w pęczki słomę z barłogu. Chwilami przestawała, jakby zmęczona, i wypoczywała, dysząc ciężko. Nareszcie, kiedy wszystko skończyła, sięgnęła na piersi za grubą koszulę i wydobyła dwie podniesione w kancelaryi magistrackiéj zapałki. Pierwsza z nich zatliła się tylko modrym płomykiem i zgasła.
Hance zaczęło bić serce jak młotem.
— Jezu... Jezu... Jezu... — szeptała zbielałemi z przerażenia usty, zapalając drugą i podsuwając pod nią zwinięty pęczek słomy.
Ogień chwycił. Sine płomyki zaczęły pełgać po słomie. Dziewczyna odetchnęła głęboko. Poczém z najwyższą ostrożnością podłożywszy palący się wiecheć pod wióry, schyliła się i zaczęła dmuchać na nie. Twarz jéj, oświecona wzmagającym się płomieniem, zapalaiła się, to znów gasła. Jakiś twardy, dziki, nieubłagany wyraz wybijał na nią zwolna.
Skośny promyczek słońca ześliznął się po ścianie i zagasł.
Ognisko rozgorzało szybko, napełniając izdebkę lekkim, sinym dymem. Czerwony płomień biegł w górę, chwytając powiewające od szybszego ruchu powietrza pajęczyny, wielkie pająki zaczęły biegać po ścianach, wiszące od pułapu długie źdźbła słomy, naładowanéj na strychu komórki, pełgały sinemi iskry i gasły. Wkrótce zaskwierczały smolne deski ściany, pod którą paliło się ognisko, a roztopiona żywica zaczęła po nich spływać w bursztynowe sople.
Podniosła się wtedy Hanka w pół ciała, i na klęczkach przysiadłszy, patrzyła posępnie w ognisko. Potém zaczęła się kiwać w tył i na przód, jakby w żałośném rozpamiętywaniu, załamawszy ręce na kolanach.
Niepocieszone jéj oczy patrzały w jakąś przeszłość daleką, daleką... Widziała może ubogi warsztat rodzinny, ojca, matkę, brata, Piotra... Nagle pierś jéj się zatrzęsła pod grubą koszulą, usta zadrgały, opadły powieki, a z pod nich wybiegły dwie łzy wielkie, jasne, i potoczyły się po znędzniałéj twarzy.
Raptem podniosła się, chwyciła za piersi. Dym gęsty i żrący wypełniał komórkę całą. W głowie jéj się kręciło, pobiegła do okienka, i zasłoniwszy twarz rękami, na ziemię padła. W téj chwili właśnie z trzaskiem zerwała się część przetlonego pułapu, czerwony płomień na dach się wyrzucił, a ognisko buchnęło gwałtownie, zasilone przypływem świeżego powietrza.
Napół zduszona i oślepiona dymem dziewczyna porwała się raz jeszcze z ziemi, jak obłąkana zaczęła biedz do drzwi, chciała wołać ratunku, ale głosu dobyć już nie mogła i runęła jak kłoda u proga.
Jednocześnie krzyk i gwałt dał się słyszéć z zewnątrz.
— Gore! Gore!... — krzyczano przeraźliwie.
— Pali się! Gore!... Ratujcie!...

Hanka słyszała jeszcze, jak się te krzyki zbliżały, jak wyważono drzwi komórki, poczém stała się nad nią wielka, wielka cisza.




IX.

Przed starym Arsenałem bzy cudownie zakwitły téj wiosny. Wielkie ich, pięknie okrzesane i symetrycznie zasadzone krzaki osypane były jasno-liliowemi gronami kwiatów, których silna, upajająca woń rozchodziła się szeroko.
Pod niemi w gwiaździstych i owalnych klombach bujały irysy błękitne, a wśród srebrnéj zieloności traw włoskich wychylały się gęsto główki zroszonych stokroci i wielkie, aksamitne bratki. Powietrze pełne było świegotu i ożywczego chłodu. Na wysypane żwirem ścieżki młodociane kasztany i akacye rzucały drżące, lekkie cienie, a delikatne spireje zakrywały jasną zielenią swych drobnych liści i białością puszystego kwiecia pleśń wilgotną, któréj wielkie, rude plamy występowały na zewnątrz żółtych murów, jakby zdradzając ich wewnętrzną zgniliznę.
Na ulicy była cisza zupełna, godzina może czwarta rano, kiedy nizka, sklepiona brama Arsenału, po któréj obu stronach rozciągał się ów wirydarz kwietny, zaskrzypiała na swoich rdzawych zawiasach i otwarła się z głuchym łoskotem.
Strażnik, który ją odemknął, był to nizki, zeschły starowina, z białemi jak mleko wąsami, po sapersku nad górną przyciętemi wargą, w krótkim spencerku, drepczący na cienkich, obutych w miękkie pantofle nogach. Drżące jego ręce miały na sobie czerwone wełniane mitynki, jakie niekiedy noszą stare kobiety, takiż szalik okręcał jego wątłą szyję. Głowę miał siwą, obnażoną, trzęsącą się ustawicznie, a grzbiet mocno wypukły zgięty był trudami i wiekiem.
Otworzywszy z wysileniem oba wierzeje bramy, starowina stanął przed nią, nosem wiatru pociągnął, spojrzał w górę na rozbiegające się obłoczki białe i mruknął:
— Będą dziś mieli pogodę, kanalie...
W téj chwili wzmógł się szczebiot jaskółek, które nad samą bramą ulepiły gniazdo.
Odwrócił się stary, podniósł trzęsącą się głowę, i przysłoniwszy ręką czoło, patrzał na zwijające się ptaszęta.
— Kanalie!... — mruknął z uśmiechem zadowolenia. — Niedługo się już wywiodą...
Podreptał potém do sztachetków kwietnika, szeroko rozstawił cienkie, drżące nogi, ręce w tył założył na pochyłym grzbiecie i z wielkiém zajęciem przypatrywał się pełzającemu po żwirze ślimakowi, który z jakiegoś nocnego bałamuctwa na grządkach stokroci pod liście irysu powracał, wystawiwszy delikatne i ruchome różki na świeżość poranku.
— Kanalia!... — szepnął stary z cichym chichotem, od którego rozbiegły się wszystkie zmarszczki jego bezkrwistéj twarzy.
Stał tak jeszcze, kiedy z wewnętrznego podwórza rozległo się echo miarowego pochodu, a z pod sklepionéj bramy wyszło na ulicę kilkunastu żołnierzy z karabinami, którzy, rozstawiwszy się na lewo i na prawo, utworzyli gęsty szpaler. W chwilę potém sklepienie zadudniało zmięszanym odgłosem ciężkich, tłumnych kroków, a z bramy zaczęli się wysypywać aresztanci, najpierw mężczyźni, potém garstka kobiet. Za kobietami szło jeszcze kilku żołnierzy, a na ostatku oficer z obnażonym pałaszem w ręku. Była to partya pędzonych na Sybir skazańców.
Kiedy wyszli, stojące szpalerem wojsko otoczyło ich dokoła i zaczęto się szykować „w pochod.”
Nie było to łatwém. Aresztanci, jak dzieci, szturchali się, ociągali, popychali, przypatrując się to skaczącym po ulicy wróblom, to kwiatom, których woń wciągali nosami hałaśliwie, kichając przytém jakby na komendę.
Jeden z nich stroił żarciki z trzęsącego się starowiny, namawiając go na wspólną „frajdę,” inny śmiał się idyotycznym, przykrym śmiechem, nie mogąc, czy nie chcąc stanąć prosto w linii. Niektórzy, już ustawieni, odwracali się z konceptami do kobiet i znów psuli porządek, a jakiś dowcipniś zgarniał niby całą garścią łzy z pożółkłéj twarzy i ciskał je z rozmachem o ziemię, szlochając na różne tony.
Kilku tylko zachowywało się spokojnie lub z apatyczną obojętnością. Oficer — szczupły, delikatny młodzieńczyk — klął, czerwienił się, zgrzytał, przebiegał z jednéj strony kolumny na drugą, usiłując zaprowadzić ład w tém zamięszaniu, ale mu się to jakoś długo nie udawało.
Tymczasem wschodzące słońce rzuciło na przeciwległe mury pierwsze złote blaski. Jeden z milczących aresztantów odkrył głowę i przeżegnał się. Kilku innych uczyniło toż samo, reszta ucichła. Wtedy oficer zakomenderował i ruszono naprzód.
Przed Arsenałem został tylko podwórzowy kundel, na którego długo oglądał się jeden z pędzonych, i stary odźwierny, który chwilkę stał, patrząc za nimi i trzęsąc głową siwą, aż kiedy w jednym z staromiejskich kościołów zabrzmiała sygnaturka, zawrócił się, i szepcząc pacierze, podreptał do swojéj komórki.
Ulice były jeszcze puste. Gdzieniegdzie tylko otwierała się skrzypiąca brama, a w niéj stawał stróż z miotłą w ręku i przypatrywał się pędzonéj partyi; gdzieniegdzie wozy z pieczywem dudniały głucho, a śpieszące do miasta mleczarki szły po dwie, po trzy, z uwiązanemi na plecach koszami.
Niektórzy z więźniów spoglądali w okna kamienic, ale okna te były zamknięte i puste. W miarę pochodu coraz ciszéj robiło się w gromadce skazańców; zrazu odezwał się ten i ów, potém jakaś zaduma ogarnęła ich wszystkich zwolna.
Wyszli na Zjazd. Przed nimi cała w złotych i różowych ogniach wschodu toczyła się Wisła — matka, marszcząc lekko wysokie, wiosenne swe wody; drobne mewki z szeroko rozpostartemi skrzydłami uderzały w nią białą piersią, nagle, błyskawicznie, jakby strzały srebrne, na przeciwległym brzegu śmiała się zieleń majowa. Gdy weszli na most, który się rozciągał przed nimi długą, ciemną perspektywą swoich krat żelaznych, oficer skinął pałaszem, żołnierze otoczyli ściśléj aresztantów, a ozłocone słońcem bagnety błysnęły tuż nad nimi. Ten i ów spuścił głowę i szedł w milczeniu; kobiety oglądały się za siebie na silnie odcięte od błękitu wieże kościelne i dachy miejskie, wzdychając i bijąc się w piersi. Kilka z nich szlochało zcicha. A wysoki brzeg wiślany od strony miasta powiewał za niemi białemi płachtami dymów, jakby ich żegnając, a nadwodne jaskółki śmigały tuż, tuż, jakby licząc te głowy stracone...
Zaroiło się na „Punkcie zbornym” za przybyciem więźniów. Przedewszystkiém rozdzielono ich na dwie części: mężczyzn zabrano do kucia, a kobiety zapędzono do kancelaryi, gdzie miały być zapisane w „kontrolną" księgę.
Niewiele ich było. Ze sześć coś, czy ze siedem, wszystkie odziane w siwe więzienne kaftany i takież spódnice.
Pierwszą, jaką z kolei zapisywano w księgę, była Blacharzówna. Ostatnie wypadki znacznie ją zmieniły. Było to jakby widmo téj dawnéj, pięknéj dziewczyny, do któréj się paliły oczy pana sekretarza. Wychudzona jéj postać zdawała się wyższą i prostszą, zczerniałe wargi nie zakrywały już białych, błyskających wpośród śniadéj twarzy zębów, na pożółkłém czole zarysowała się bruzda głęboka, jakby od nagłego, wytężonego rozbudzenia myśli, a wielkie, nieruchome źrenice patrzyły przed siebie z przerażeniem i jakąś nieopisaną zgrozą.
Kiedy służbowy oficer głośno jéj nazwisko przeczytał, a dziewczyna wystąpiła z gromadki na środek sali, pisarek, który, ćmiąc papierosa, stał w progu drugiéj izby, obrócił się nagle i spojrzał jéj w oczy.
Dziewczyna spojrzała także i targnęła się gwałtownie w tył, jakby do ucieczki. Nie uciekła wszakże, a dzikie jéj oczy, zawieszone z jakąś chciwością na twarzy pisarka, przygasły i zaszły mgłą wilgotną. Mimowolnym ruchem podniosła wychudłe ręce do ostrzyżonych włosów, które przykrywał więzienny czepiec biały, a na jéj twarz wybiły ciemne rumieńce z pod serca gdzieś, z ostatka krwi żywiącéj. Opuściła pociemniałe powieki w jakiémś zawstydzeniu głębokiém i stała tak, — widmo, wywleczone po trzykroć z więzienia i mogące się jeszcze rumienić.
Tymczasem pisarek zadarł wysoko nosa, wydął policzki i przeszedł tuż koło niéj, skrzypiąc świecącemi butami i puszczając jéj kłąb dymu w twarz samą. Taką miał minę, jakby chciał pokazać, że się niczego nie boi. Istotnie, czego się miał bać?...
Hanka stała ze schyloną głową, usta jéj drżały, a siwy kubrak aresztancki podnosił się i opadał szybko na jéj wyschłéj piersi. Nie śmiała teraz spojrzéć, gdy przechodził tak blizko, że się prawie otarł o nią, ale poznała go, tak jak i on ją poznał. Był to Piotr, pan Piotr, eks-kochanek dziewczyny, piękny i słuszny kawaler w wiosennéj żakietce i niedbale związanym krawacie, pan Piotr, któremu nareszcie losy oddały sprawiedliwość i powróciły godność „urzędnika.” Tylko że teraz nie urzędował, jak dawniéj, w obskurnéj jakiéjś gminie, ale w Warszawie, gdzie i widoki na przyszłość lepsze, i życie, bądź-co-bądź, weselsze. Wprawdzie był on obecnie tylko „wolnonajomnym,” ale ufał swojéj gwieździe, która, jak dotąd, wcale mu nieźle służyła.
Tuż przy Hance stała Mańka Czerkas, po ostatniéj ucieczce z pobytu znowu u Bamblowéj chwycona. Nie miała ona już na sobie swojéj różowéj sukni, ani rozpiętego do połowy stanika, tylko ciężką, burą spódnicę więzienną i wielki kaftan, pod którym ginęły jéj gibkie biodra i ledwo rozwinięta pierś drobna. Piękne jéj grube warkocze spadły pod nożyczkami w Arsenale, a biały płócienny czepiec wchodził jéj głęboko na czoło, odkrywając z tyłu złote kosmyki wijących się po karku włosów. Dziewczyna wsunęła ręce w rękawy i przestępowała z nogi na nogę, jakby ustać nie mogąc w grubém aresztanckiém obuwiu. W zmizerowanéj jéj twarzy nie było widać skruchy, ani żalu. Przestrach tylko malował się chwilami w zamglonych, po izbie całéj biegających oczach.
— Hanusia, siostrzyczko! — szepnęła do stojącéj obok siebie Blacharzówny. — Jak Bozię kocham, tak wszystkiemu ta Walera winna. Żeby ona z piekła nie wyjrzała!... Jak ci się zjednała z łapaczami, tak nie było nijakiego odporu. Po wszystkich dziurach ci przewąchiwała, gdzie ino która. Żeby nie ona, piekielnica, tobym do dziś dnia u Bamblowéj siedziała. Ale jak ci ten Calik, choroba, zaczął za mną latać, tak ci się Walera rozżarła, że strach...
Hanka patrzyła przed siebie, jakby nie słysząc Mańki.
W téj chwili właśnie powracał od progu pan „wolnonajomny,” a dziewczynie zdawało się, że ziemia się rozstępuje pod nią.
— A i Bamblowa szelma — szeptała daléj Mańka. — To ci powiadam, siostrzyczko, głodziła mnie baba, zamykała, pókim jéj rubla dziennie nie oddała. A zkąd mnie ruble zaraz brać? Albo mi to rublami kto sypał?... A tu, żeby ci nie wiem jak, to ani się gdzie posięgnąć bez meldunku. A o tym zegarku, Hanusia, nieprawda!... Żebym tak zaraz trupem padła, jak nie łżę... Papierek mu ino wyciągnęłam z kieszeni, żeby babie gębę zatkać... A Walera zaraz ci się wysforowała... Jakem ci ją zobaczyła, fiu!... Gęba taka... kołnierz u kaftana aksamitny, spódnica z falbaną... Ino szur, szur... ani do niéj przystępu... Choroba!...
Umilkła na chwilę i zakaszlała się mocno.
— A niech ta! Tyle ich tego, co mnie wzięli. Albo ich tam mało inszych zostało? Julka Mikusówna już blizko rok siedzi, ady siedzi.
Urwała, bo zapisywano ostatnią aresztantkę. Musiały jednak czekać dość długo, zanim zakuto i wyprowadzono mężczyzn.
Przez godzinę może albo i dłużéj słychać było miarowe uderzenia młotów, aż wreszcie skończono robotę, a w sieniach rozległy się brzęki wleczonego po podłodze żelaztwa. Parami szli teraz skazańcy — po dwóch wspólnym łańcuchem na ręce zakuci; prócz tego każdy miał na nogach osobne, na wyłączny swój użytek przeznaczone kajdany.
Byli to ci sami nędznicy, których czasem widziéć można prowadzonych przez ulice miasta w siwych więziennych kapotach, w szerokich, płóciennych, wokoło wychudzonych nóg wiewających spodniach, z pogolonemi głowami, w okrągłych bez daszków czapkach, które jednym sterczą na czubku nieregularnych, guzowatych czaszek, innym wpadają głęboko na wązkie, klinowate czoła, aż po latające, lub martwe, osłupiałe oczy.
Były to te same twarze znędzniałe, obrzękłe lub przyschłe do kości, z surową, ziemistą cerą, na które patrzymy z ciekawością, wstrętem lub przestrachem, gdy nam migną na jakimś zakręcie wpośród czterech karabinów, idyotycznie tępe lub wykrzywione cynicznie. Tak, byli to ci sami nędznicy.
Tylko że teraz na tych twarzach odbił się szczególny wyraz. Idyotyczna tępość ustąpiła płaczliwemu przestrachowi, a cynizm — zaciętości ponuréj.
Paru zaledwie z zakutych miało spokój i powagę na twarzy. Wyszli oni pierwsi, krokiem pewnym, równym, bledsi tylko nieco, niż kiedy ich tu przypędzono.
Oficer wydał rozkaz i zaczęto aresztantów ustawiać w kolumnę.
Podniósł się wtedy płacz i lament wpośród tych, co tu przyszli, aby pędzonych pożegnać i opatrzyć czém kto mógł na drogę.
Najbliżéj kobiet podszedł obdarty nędzarz z pijacką twarzą i zamglonym wzrokiem. Wyłysiała jego głowa, nad któréj uszami tylko sterczały kępki spłowiałych włosów, trzęsła się na długiéj, cienkiéj szyi; nogi pod nim drżały, a jakieś wewnętrzne łkania wstrząsały mu piersi, okryte brudną i porozrywaną koszulą. Trzymał on za ręce dwie wychudzone i bose dziewczynki, których jasne dziecięce oczy patrzyły dokoła z dziwem i ze strachem.
Przenikliwy krzyk wybiegł z gromadki kobiet na widok tych dzieci. Był to krzyk Michalakowéj, która nawpół oszalała rzuciła się do nich, a kiedy ją żołnierz odepchnął, na ziemię padła i nieludzkim wybuchnęła rykiem.
— Mama... mama... — odezwały się cienkie głosy dziewczątek. — Czy mama znów odchodzi?
Nędzny pijak silniéj jeszcze trząść się zaczął, a po jego nieogolonéj twarzy toczyły się łzy grube i ginęły w szczeciniastéj brodzie.
Kolumnę formowano z pośpiechem. Ci, co przyszli, zaledwie mieli czas oddać zawiniątka z chlebem, z bielizną, przemówić dwa słowa, uśmiechnąć się, pożegnać.
Ci, których nikt nie żegnał, udawali obojętność, lub patrzyli ponuro w ziemię.
Jeden z młodych skazańców odwrócił się od matki, która go żegnać przyszła, i zacisnąwszy zęby, klął przez nie. Inny sam do pośpiechu naglił. Największa część zachowywała się apatycznie, kobiety szlochały.
W otwartych oknach, we drzwiach kancelaryi cisnęli się ciekawi. Pomiędzy nimi stał z bezczelną twarzą i papierosem w zębach pan pisarek, robiąc głośne uwagi o stojących w kolumnie dziewczętach i zerkając ku Hance. Właśnie musiał coś dowcipnego powiedziéć, bo cała kupka jego słuchaczy wybuchnęła wesołym śmiechem, kiedy nagle Mańka Czerkas obejrzała się, i ująwszy pod boki, pokazała im język jak długi.
Śmiech głośniejszy jeszcze przyjął to zuchwalstwo dziewczyny.
Wtém zaturkotały wozy, na których leżały zawiniątka i siedzieli chorzy więźniowie. Oficer wyszedł przed kolumnę, obejrzał ustawionych, dobył pałasza i zakomenderował.
Uderzono w bęben. Urwany, głuchy odgłos odbił się posępném echem.
Jeden z więźniów odkrył głowę, inni poszli za jego przykładem.
Wtedy słońce rzuciło się złote całe na te pogolone głowy, rozjaśniając je jakąś tragiczną aureolą, a wśród głębokiéj ciszy słychać było dzwoniącego w błękitach skowronka.
Ruszono.
Hanka szła pierwsza z pośród garstki kobiet sporym, równym krokiem. Zaciśnięte jéj usta nie wydały żadnego jęku, ni westchnienia. Tylko jéj twarz męczeńską pokryła śmiertelna śniadość, a głęboko zapadłe oczy patrzyły przed siebie tępym i zagasłym wzrokiem.
Wielka, hucząca woda zamknęła się ostatnim kręgiem nad jéj nędzną głową.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.