<<< Dane tekstu >>>
Autor John of Dycalp
Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powieść składana
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1843
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Przeszła burza. Pioruny już tylko głucho w oddaleniu grzmiały. Ztémwszystkiém, w skutek skołatanego powietrza, jakby nie mogąc jeszcze ochłonąć z przestrachu, drżał od nich cały horyzont; szyby w oknach dźwięczały, listki chwiały się i tuliły do siebie, ptastwo nie śmiało zabrać głosu, wszystko w nieméj trwodze świadczyło, że przed chwilą mówił Pan do przyrodzenia. Sami tylko ludzie, zawsze ciż sami, zawsze podobni do tego niesfornego tłumu, który, z przytajoném do ziemi obliczem, truchlał, dopóki się dawał słyszeć głos z Horebu, i wołał, że umrze od tego głosu, a potém rozpoczynał nanowo swoje bluźniercze szmery — sami tylko ludzie zdawali się nie przyjmować do serca tych dalekich wołań gromu, zdawali się wstydzić i żałować niejako swojéj niewczesnéj trwogi — dla tego, że już przeminęła.
— Doprawdy, że aż mi wstyd za siebie, żem się wydała takim strasznym tchórzem! — rzekła najpiérwsza Antosia.
Słowa te widocznie musiały być powiedziane do Wędrychowskiego, bo w ich tonie był ten jakiś akcent lukrecijny, przebijała się ta usiłowana chęć przypodobania się, przymilenia, ta jakaś szepleniąca przysada, która mi była w téj chwili tak nienawistną, jak moja ślepota.
— Któżby znowu miał za złe kobiécie, że się nie urodziła Nejem albo Miuratem? — odpowiedział Wędrychowski. — Bóg nie dał żelaznego serca kobiétom, ale za to obdarzył je jakimś im tylko właściwym urokiem bezbronności. Pani zwłaszcza tak jesteś cudowną, tak zachwycającą w samym przestrachu, że nie posądź mię tylko o złe serce, ale chciałbym niemal, aby się jeszcze raz do nas zawróciła chmura! —
Zalotna ta fraza, gdzieś zapewne podsłuchana czy wyczytana, tém bardziéj mię gniewała, że była dość zręcznie i na miejscu użytą.
— A to pięknie znowu! Cożem zrobiła złego Panu Porucznikowi, przy naszém pierwszém poznaniu, że chciałbyś mię Pan widzieć powtórnie na mękach? —
Nie trzeba było lepszego dowodu, że hołd kadzidła został mile przyjętym. Było to jawne wezwanie do dalszych incensii. I wprawny Porucznik nie zaniechał pory.
— Ale, do stu kartaczów, chybaś Pani ani trochę nie kobiéta, i ani trochę nie lubisz zawracać biednych głów ludzkich, jeśli masz mi za złe to życzenie, może nieco okrutne, wojskowe; ale cóż, kiedy mi się zerwało wprost z żołnierskiego serca? —
— I gdzieżeś, proszę cię, mój Poruczniku, widział tyle kartaczy? chyba w arsenale? — rzekłem złośliwie, i nie dość jeszcze ucieszony z mojéj złośliwości.
— Gdziem widział? pytasz, Panie Adamie! — odpowiedział z cedzonym przekąsem Wędrychowski. — Ale należy ci darować to pytanie! Takeś już dawno nie widział Bożego świata, że gdy zajdzie mowa o wzroku, być może bez zamiaru zdarza się ci być naiwnym. To też właśnie istotny przymiot prawdziwéj naturalności! —
— Więc abym dowiodł, że nie darmo mi przyznajesz ten przymiot, Panie Poruczniku! — odpowiedziałem zaperzony — daj sobie przypomnieć, że jużeśmy się raz pożegnali, i burza, zda się, przeminęła; a więc szczęśliwéj Mu podróży! —
— Cóż to za raptus? Adasiu! — rzekł stryj, trącając mię za ramie.
— W obecném położeniu Pana Adama — odpowiedział Porucznik — uchodzi bezpłatnie nie jedna rzecz taka, o którę się zwykle rozpłacają ludzie o wszystkich pięciu zmysłach! —
— O! skoro idzie o tę rozpłatę — zawołałem — bądź pewnym, mój Panie, że ci się z nią przypomnę niezadługo. Jeszcze kilka skier takich, jakie’m przed chwilą uczuł w oczach, złaski błyskawicy, i ukończymy z sobą za jednym razem wszystkie nasze rachunki! —
— Czyż doprawdy? Panie Adamie! — zawołał wesoło Wędrychowski. — A jam sądził, że po ostatniéj przygodzie nabędziesz już na zawsze śmiertelnego wstrętu do pistoletów. —
— O! nie! — odpowiedziałem, starając się zdawać obojętnym. — Śmiertelny wstręt można czuć tylko do półgłówków! —
— A więc naturalnie, rozstajemy się z sobą po bratersku, en ami! — odrzekł Wędrychowski, nie zmieniając swojéj przeklętéj wesołości.
I korzystając z osłupienia, w jakie mię wprawił, ukłonił się stryjowi, pocałował w rękę Antosię i wyszedł.
Słyszałem, jak całował rękę mojéj narzeczonéj, jak wyszedł, czułem żem został, że siedzę, alem nie pamiętał ani gdzie jestem? ani co ze mną? Tysiączne kolory krzyżowały się w mych oczach; w uszach mi tętniło, szumiało, dzwoniło, bębniło; serce biegało mi w piersiach, jak wiewiórka na młynku; i jak się to stało, żem mógł pozostać przy rozumie, nie wiém, jak chcę być szczęśliwym. — Rzecz z siebie była dziecinna! — powiécie. Tak się to zdaje, patrząc ze strony. Ale w obec kochanki zostać tak doskonale upokorzonym, zdruzgotanym, zniweczonym, i od kogoż? od człowieka, ku któremu najsprawiedliwiéj czuć można było najszczérszą pogardę — od tego, tego Wędrychowskiego, którego potrzeba, abyście tak dobrze znali, jak ja go znałem — który nigdy w życiu trzech słów nie skleił zgodnie z rozumem, znośnie, po ludzku — a teraz, jakby jakiémś zesłaniem, czy szatańskim podszeptem, okazał się tak dowcipnym, rozsądnym, umiarkowanym — gdy na mój udział pozostawały tylko gburostwo i ślepota! Do tego opłakanego przekonania dodajcie najwyższą, jaką tylko możecie sobie wystawić, drażliwość, spowodowaną tak długą chorobą i straconą już niemal nadzieją odzyskania wzroku; dodajcie zazdrość, która, mówiąc mytologicznie, trzyma ślepych w wiecznym zaprzęgu, i za lada przyczyną, biczuje ich bez miłosierdzia; nie zapomnijcie wreście na tę francuzką logikę dwudziestoletniego człowieka, która wszystko gotową jest uniewinnić i przebaczyć, wszystko prócz affrontu, a nie będziecie się dziwili i wzruszali ramionami, że dla téj fraszki, jak ją zowiecie — tak, właśnie dla téj fraszki — mógłbym był na zawsze umyć się rozumu.
Po wyjściu Wędrychowskiego, nastało długie milczenie, którego stryj i Antosia nie chcieli przerywać, bądź przez litość nade mną, bądź z obawy, abym od słowa nie wyzwał i ich też na pojedynek.
Jam się kręcił na krześle, jak ów sławny professor upsalskiego uniwersytetu — w oczekiwaniu Księcia Kuratora. I któż wié, czylibym w téj chwili, nie obrał też sobie za temę znamienitego ogólnika: — An dantur remedia, et si dantur, qualia sunt? — Bo w żaden a żaden sposób nie umiałem sobie doradzić. Chciałbym już był nareście, aby mię oni zaczęli raczyć morałami, trapili pociechami, kłóli szyderstwami! Ale nielitościwi milczeli, nie ruszali się z miejsca: wyraźnie więc nie spuszczali mię z oka, i widzieli, liczyli wszystkie te okropne miny, przy których najśmieszniéj w śniecie musiałem wyglądać, nie mogąc wszakże żadną miarą ich poprzestać, podobnie jak śpiący, któremu się naprzykrza augustowa mucha, lub szubrawcy wodzą kloskiem po ustach.
O jakże żałowałem wtedy, żem się nie urodził kobiétą! Omdlałbym, przywołał na ratunek spazmów, i wszystko zostałoby zapomniane!
Nie podlega wątpliwości, że kobiéty w filozofii życia bardzo dawno, daleko i szczęśliwie nas uprzedziły. Myśmy do téj pory nie potrafili przyjść do rozwiązania, nawet w tym codziennym, niemałéj zaiste wagi przypadku: jak sobie postąpić należy, gdy poczuwamy się sumiennie, żeśmy winni, a duma do obu uszu nam woła, abyśmy nie przyznawali się do winy? — Pojedynek! Ha! i cóż to za sposob? Nie mówiąc już o tém, że to jest sposob na raz tylko, w Paryżu obliczono i przekonano się nareście, że same śniadania z Szampanem, które z góry na rachunek pojedynkujących zakazują sekundanci, daleko więcéj kosztują, niż podróż do Szwajcarii, ze wszystkiemi wrażeniami, tam i na powrót uzbieranémi!
Myśliłem, myśliłem długo, jakby też sobie począć w moim nieszczęśliwym razie, jaki wynaleźć środek, aby się nie zdawało, że żałuję tego co zaszło, by nic dać poznać, żem raniony i cierpię boleśnie na moję ranę; kilkakrotnie krzywiłem się już do uśmiechu i byłem dość blizki szlachetności rozwiązania ust stryjowi i Antosi, którzy zapewne z całego serca radzi byli i mogli uśmiać się ze mnie; ale wkrótce odtrąciłem od siebie tę myśl dobrą, jak jaką niegodną pokusę, i wolałem uciec się do sposobu, jedynego zapewne i najwyborniejszego, jeślibym był jakąkolwiek niedawno zamężną Panią Sędziną.
— Wody! — rzekłem słabym głosem, i zakryłem twarz rękoma.
— Ach! — zawołała moja biedna, przestraszona Antosia, i pędem wybiegła.
— Adasiu! dziécię moje! Ale nie zwieszaj tak głowy! — wołał stryj, i ujął mię za głowę swojémi grenadijerskiemi rękami tak silnie, żem omal nie krzyknął z całéj mocy. I byłoby po tragedii!
Antosia wróciła w oka mgnieniu ze szklanką wody i z całym kalibrem flakoników. Rozpoczął się obrzęd trzeźwienia: przewiązano mi rękę, ściśnięto serdeczny palec, zakrzątano się koło nosa. Wkrótce omal mi doprawdy nie zrobiło się słabo. Czułem, że zimny pot występuje mi na czoło; a śmiertelny wstyd ogarnął mię całego i dusił jak wąż boa. — O coż to za męczeńska, co za nieznośna ta nieszczęsna obłuda! Piérwszy raz wtedy postanowiłem sobie z serca, i za pomocą Nieba mam nadzieję wytrwać do końca: że przyjmę raczéj z pokorą sto nieszczęść, niżbym raz jeszcze miał dopuścić się obłudy.
Jakby w nagrodę tego dobrego postanowienia, nadjechał właśnie lekarz, po którego posłał stryj za piérwszem mém wykrzyknieniem, żem przejrzał. Rozkazał on natychmiast przeprowadzić mię do mojego pokoju, zasłonić w nim okna, i zalecił jak największą cichość. Nie wiém doskonale, do czego-by miał służyć ten ostatni warunek, i nie zupełnie chciało mi się wierzyć rozumowaniom szanownego Eskulapa, iż wszelka rozmowa, smutna czy wesoła, zajmująca czy obojętna, mogłaby zawsze działać w sposob zbyt drażliwy na nerwy tak czułego organu, jakim są oczy; ztémwszystkiém w ówczesném mém położeniu, wdzięczny mu byłem z serca, że mię skazywał na milczenie. Za to kochany mój konsylijarz zabrał głos za nas wszystkich, i o jakże był szczęśliwym tą pewnością, że nie zostanie przerwanym! Ale godni-ż są ludzie niezachmurzonego szczęścia, osądźcie sami, kiedy taka niewinna i ograniczona w swych wymaganiach istota, jak gaduła wolny od przeszkód i obawy, wnet staje się nieczułym, bezwzględnym, nawet okrutnym dla innych!
— Każde pathema animi — zagaił magnificus — a raczéj wszystko, co tylko w jakikolwiek-bądź sposob podnosi i wprawia w żywszy obieg cyrkulaciją krwi, jak w ognisku concentruje się i odbija w oczach. Stąd to, naprzykład w smutku, widzimy łzy, które nie są czém inném, tylko nagłym przypływem humorów; stąd w radości łzy też bywają, lub co pospoliciéj, zatrzymują się one w samych źrzenicach, i nadają im tę przezroczystość, która czyni wzrok ożywionym, jaśniejącym, pełnym wyrazu i ognia, jak się mówi zwyczajnie. Choć może byłoby właściwiéj, jak uważa pewien niemiecki fizijolog, mówić w podobnym razie, że oczy pełne są wody niż ognia; co nawet lepiéj-by usprawiedliwiało i poetyczne porównanie oczu do dijamentów: bo i te ostatnie tém są piękniéjsze, im więcéj w sobie zawierają wody. Ale z drugiéj strony, wyznać należy, że i to powszechnie przyjęte wyrażenie: blask oczu, ogień oczu, ma też swoję zasadę: bo nic bardziéj nie wyczerpuje i nie trawi sił żywotnych, nad ten ognik oczu, zgubny i zwodniczy, chociaż tak pożądany. Supponuje on zawsze, to jest, każe się domyślać jakiegoś niszczącego, wewnętrznego płomienia, i z tego względu przyrównałbym go do wulkanu! —
W ciągu téj dyssertacii, za którę zacałowałbym kochanego doktora, wychylił on parę szklanic pończu, poczém bardzo naturalnie znalazł, że mam puls mocno podniesiony; powtórzył więc raz jeszcze swoje wyborne przestrogi, abym się zachował jak najspokojniéj, unikał silnych i nagłych wrażeń, i przedewszystkiém pathemata animi trzymał na wodzy; a w nagrodę przyrzekał mi, że jeśli nie za dni kilka, to najdaléj już za tydzień, za drugi, plus minus, będę widział lepiéj jeszcze niż wprzódy
— O! co w tém, kochany konsylijarzu! — odpowiedziałem — tom gotow ci wierzyć najszczérzéj; chociaż z powodu mocnéj budowy, czy też jakiejś ukrytéj wady organicznéj, jak tam je technicznie nazywasz, nigdy nie mogłem w sobie obudzić mocnéj wiary w medycynę. W rzeczy saméj, jeśli kiedy, za łaską Boga, wzrok odzyskam, spodziewam się widzieć wiele rzeczy inaczéj i lepiéj, jak dotąd. —
Ostatnie te słowa powiedziałem z przyciskiem, i nie bez zamiaru.
— Niezawodnie! niezawodnie! — odrzekł mój dobroduszny konsylijarz. — Zwłaszcza jak skoro czujesz już Pan sam w sobie odzywającą się tę jakąś ufność i w naszych malutkich staraniach — co zawsze jest prawie niemylnym głosem matki-natury, almae victricis naturae — można stawić sto przeciw dziesięciu, że jesteś radykalnie uleczonym. Ale pozwól mi-no raz jeszcze swojego pulsu, Panie Adamie! — Brawo! ślicznie! vaccillans i undulatus! Zapowiada on poty, od których możemy się spodziewać najpomyślniejszych następności. Rozumié się przy zachowaniu się przyzwoitém, i przy tych środkach i pomocach, jakie wskazuje medycyna, któréj wszakże, jak na teraz — wyznam ci pod sekretem, kochany Panie Adamie! — pozostaje już tylko być, zostawać, i pisać się najpokorniejszą służebnicą a nie mistrzynią natury — non tam magistra, quam ministra. —
— Zda mi się, kochany konsylijarzu, że to jéj jedyna i najwłaściwsza rola od początku aż do końca każdéj choroby, ile ich tylko od czasów Celsa i Paracelsa umieliście stworzyć i nazwać po grecku. —
— No! no! Już-ci też o tém dałoby się podysputować. Ad scrutinium et examen deveniendum esset! Ale że to rzecz z siebie nie bagatelna i mogłaby go wzruszyć!... —
— Bynajmniéj, kochany konsylijarzu! Czuję się tak dobrze, że nie tylko cała medycyna, ale nawet najoczywistsza płochość, najlepiéj obmyślona obłuda i najczarniejsza zdrada, ze strony takiéj osoby, dla któréj przed chwilą gotow-bym był oddać życie, już-by mię teraz nie tylko wzruszyć, ale nawet zadziwić nie potrafiły! —
— Dobrze to jest. — Ale jakiż to ma związek i czyja, naprzykład, zdrada z medycyną? — Pozwólno mi raz jeszcze swojego pulsu, kochany Panie Adamie! I pomówmy z sobą otwarcie. Jesteśmy tu sami! —
— Jak to! — zawołałem z jakąś złością, że wszystkie te moje sztyletowe napomknienia na wiatr poszły. — Więc tu niéma nikogo więcéj? nikogo a nikogo? —
— Nikogo! doskonale nikogo! Pan Półkownik już wyszedł do siebie od godziny, a Panna Antonina jeszcze piérwéj musiała udać się na spoczynek. Bo już też i spóźniona doba. Mamy około trzech kwadransów na dwunastą. Nie zaręczę nawet, czy z powodu prędkiéj jazdy nie znajdzie się o kilka sekund różnicy na moim zegarku: śmiało więc mogę powiedzieć, że mniéj więcéj musi być około trzech kwadransów. Jesteśmy teraz właśnie około uroczystéj Huflandowskiéj godziny przesilenia.
— Ha! jeżeli tak, to dobréj-że nocy, kochany Doktorze! — rzekłem, niemal z gniewem; i strasznie nie rad z siebie, urażony do całego świata, rzuciłem się na pościel.
— Ale-ż mieliśmy jeszcze obaczyć pulsu. Wreście sen, spokojność i natura powinny wziąć swoje! Więc dobranoc! najserdeczniejsze dobranoc! —
I mówiąc to, kochany magnificus postawił szklankę, która jęknęła głosem pustyni, (porównanie wzięte od Vikonta d’Arlincourt), wstrząsnął mię za rękę, i wyszedł.
Jam został, co się nazywa, na Prokustowém łożu. — Kto nie doznał, ani razu w swém życiu, męczarni zazdrości, kto w niéj uważa biedną tylko i godną śmiechu słabość ludzką, ten nigdy nie czuł głęboko i nie kochał nigdy. Tak jest, nie kochał nigdy całym szałem serca i młodości. Zazdrość, jakkolwiek ją czarno i nienawistnie malują, jest to przecięż najczystszy i najszczérszy z mimowolnych tonów naszego serca. Kto go nigdy w sobie nie słyszał, lub przytłumienie jego przypisuje przemagającej szlachetności i delikatności innych uczuć, ten, powtarzam, nie kochał nigdy. Bo kochać i nie pragnąć całkowitego, wyłącznego, niepodzielanego z nikim posiadania ukochanego przedmiotu, nie rozciągać tego wymagania do wszystkich myśli, pragnień, do sennych nawet marzeń ukochanéj od nas osoby, to nie prawdziwa miłość, to nie namiętność. Namiętność z saméj swojéj natury nie zna żadnych ograniczeń, żadnych względów, żadnych warunków. Kochać namiętnie, jest to chcieć jednę tylko — tylko jednę mieć duszę, z tą, którę kochamy. I jeśli, topiąc oko w oku, oddając uścisk za uścisk, nie dostrzegliście nigdy, jak wasze dusze przestawały być dwiema, jak wnikały i zlewały się w jednę, jak się czuły błogo, lubo w tym stanie, i zaprzysięgały sobie trwać wiecznie w téj jedności — biedni! wyście nie kochali nigdy! Idźcie do teatru i śmiejcie się — do łez śmiejcie się z zazdrości!
Ach! tak jest! straszna to i dzika namiętność — straszna i dzika jak Otello. Ale też bez niéj miłość jest to tylko słowo stworzone w salonach i przeznaczone do pisma — cyfra algebraiczna i nic więcéj!
Teraz pomyślcie o zazdrości ślepego! Ach! chyba pod ziemią może być druga podobna do téj męczarnia!
Gdym padł na posłanie, czułem się tak, jak gdybym głowę i serce miał zanurzone we wrzącym ołowiu. Myśli jakimś ognistym wężykiem migotały mi po mózgu, krew już nie krążyła we mnie, ale pieniła się, piętrzyła i szumiała jak morska fala, całe ciało rosło nagle w olbrzymich, strasznych, i jakichś niewymównie ciężkich, żelaznych rozmiarach; mniemałem słyszeć, jak zdruzgotane łóżko padło pode mną, jak się rozchodziły ściany i sklepienie domu nie mogąc mię objąć, jakem rozmiatał dach rękami, i na chwilę było mi lżéj na odkrytém powietrzu; ale wnet słońce, ku któremu rosłem i rosłem, zaczęło mię piec okropnie, i na tę nową mękę nie mogłem obmyślić sposobu. Mąciłem stopami morza, zrywałem i ciskałem gwiazdy na wszystkie strony, tłukłem głową o księżyc, połykałem całe chmury, i ani kropla, ani kropla wody nie mogła ochłodzić mych piersi, które gorzały jak czeluści wulkanu.
Wszystko to działo się nie we śnie, ale w tém jakiémś gorączkowém pół-czuwaniu, pół-przytomności i pół-obłąkaniu, z którego wybić się nie było możności: bo same nawet nadludzkie usiłowania do przedarcia oczu i upewnienia się o rzeczywistości, sprowadzały tylko nowe męczarnie i nowe straszne złudzenia.
Nie umiém powiedzieć, jak długo dręczyłem się w ten sposob; ale była to ostatnia walka ciemności ze światłem. Gdym się obudził nad rankiem, krzyknąłem wielkim, mimowolnym głosem, jak ślepy od urodzenia, na widok bijącéj nań jasności od cudownego obrazu. — Oczy otworzyły się mi łagodnie i bez najmniejszego bolu. Boskie słońce świeciło mile przez zieloną firankę. U okna, z twarzą na ręku opartą, siedziała Antosia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Placyd Jankowski, Józef Ignacy Kraszewski.