Powieść składana/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Powieść składana |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1843 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wystawcie sobie teraz i szczęśliwe i biedne położenie moje. Przy mnie moja najdroższa Antosia, ale niewidzialna dla mnie; ona, przed którą radbymbym się pokazać dawniéj najwdzięczniejszym, najmilszym z ludzi, codzienny świadek słabości, która dla kochającéj mnie nawet tak okropnie szpeciła. To też, dopókim nie ozdrawiał, wpółroskoszne do niéj zbliżenie, wpół znowu było nieznośną męczarnią. Być przy niéj, ale być jak starzec schorzały, nieruchomy, i z wyobrażeniem swego kalectwa, z wyobrażeniem, że ta twarz pokaleczona mogła jéj sprawiać odrazę! Nieraz myślałem sobie, że poczciwy stryj, chcąc mi się wypłacić za nierozważny strzał, okazał niewielką znajomość serca ludzkiego, sprowadzając mi na pocieszycielkę Antosię. Ale już piérwsze lody były przebite, moja narzeczona oswoiła się z siną i zeszpeconą twarzą przyszłego męża; i ja też wreście począłem pochlebiać sobie, że codzień przystojniejszy i znośniejszy się staję. Jakoż w końcu, dzięki staraniom Antosi, która za piérwszy swój wykrzyknik zapłacić mi chciała troskliwością, czułością, wylaniem się dla mnie, zapomniałem zupełnie o szpetocie, którąbym był w inszém położeniu za nic poczytał. Ale zakochanemu skaleczéć, skaleczéć na twarzy, nie być nią w stanie okazać uczuć, przymilić się, uwdzięczyć!
Mówcie sobie co chcecie o miłości duchownéj, niepatrzącéj twarzy, tylko serca. Brednie to są tych, co ludzi papierowych znali, nie żywych. Ciało układa się do duszy, maluje ją i jest z nią w harmonii, zgodnie, jak poczciwy mąż z dobrą żoną. A dla cnót najwyśmienitszych nikt się jeszcze w zgrzybiałéj babie nie zakochał. Rzecz dowiedziona, że fizys nic przynajmniéj nie psuje.
Pocieszyła też mnie mocno Antosia, gdy piérwszy raz powiedziała, że wcale już zaczynam być do człowieka podobny i przypominam jéj dawnego kochanka.
Ona, swoją pustotą, jak mogła biedna starała się zatrzeć pamięć piérwszéj sceny, jak mogła pocieszała ślepego.
O! nigdy nie zapomnę tych kilku miesięcy przebytych z moją Antosią. Od piérwszego do ostatniego dnia jéj pobytu jakież to odmiany, ile to serdecznych dramatów, odegranych w głębi duszy, ile walk, ile myśli mną poruszało! Jakie to było życie jednostajne, a pełne odmian, których nie dostrzegłeś po wierzchu!
Stryj, któren teraz rad był stworzyć mi niebo na ziemi, i tak bolał nad przypadkiem, którym mnie o mało nie pozbawi! oczu, pojął doskonale, że między mną a Antosią, trzeci był zupełnie zbytecznym. Zostawiwszy więc na nią staranie o mnie, często się bardzo oddalał, aby nas samych zostawić. Biedak, nudził się w kącie, ale nie chciał przerywać nam najsłodszych godzin. Często podsłuchiwał pode drzwiami, i wyszpiegowawszy głośniejszą rozmowę, śmiechy wesołe, nie mogąc się powstrzymać, wchodził do nas; potém, gdy się opamiętał, że mu wyjść należało, to długo trzymał za klamkę, patrzał, wahał się, ociągał, nim nareście wyszedł.
W kilka dni po opisanych wypadkach, dzień był tak ciepły i piękny, wieczór tak wiosną przesiękły, że mi dozwolono usiąść w otwartém oknie, przez które ciepły wiatr przynosił wonię rozkwitłych bzów i róż pod oknem, głos wesoły słowika i szmer cichy gałązek. O! jakże siedząc przy Antosi czułem tę wiosnę głęboko, jak się we mnie wszystko burzyło na uczucie cudownego obrazu, któregom się tylko domyślać musiał, będąc pozbawiony wzroku. Malujący się żywiéj niż kiedykolwiek na duszy mojéj bez pomocy oczu obraz, napawał mnie jakąś tęsknotą. Antosia była wesoła; napróżnom wzdychał, próżno kręciłem się w mojém kole smutku, do którego ją wprowadzić chciałem; ona świergotała jak słowik, i nie po człowieczemu, ale po ptaszęciemu czuła wiosnę, wesołością, życiem, szczęściem. Nie chciała się do mojego uczucia nastroić; napróżnom ją westchnieniami buntował, uściskiem białéj ręki chciał zmięszać; pozostała wesolutką, roztrzepaną. Mnie już na myśl przychodziło, że może, patrząc na tę twarz siną i czerwoną, nie podobna jéj było przenieść się w świat ideałów, gdy ja z wyobrażeniem jéj anielskiego oblicza, krążyłem jak z talizmanem w czarodziejskiéj krainie.
— Niepojęta rzecz — powiedziałem do niéj — przy tobie, a tak mi smutno! —
— Cóż dziwnego? — odrzekła mi pusto. — Mężczyzna zawsze smutny, gdy wszystko ma czego pożądał. Bo powiedz czego ci braknie? Każesz mi pójść precz może? —
Wstrzymałem ją za rękę i westchnąłem.
— Do kogo to czułe westchnienie? — spytała.
— Do wiosny, do świata, którego widzieć nie mogę. Jeszcze mi się świat przymila, obsyła mnie wonią wiosenną, oblewa śpiewem słowika, ciepłém powietrzem; jak zalotnica zamężna, która chce, żeby po niéj płakano, iż jéj posiadać nie można. —
— Doskonałe porównanie — śmiejąc się zawołała Antosia — za które w imieniu płci mojéj dziękuję! —
Chciała mnie rozweselić, rozruszać, wywołać głośny i pusty śmiech z mojéj piersi, dać mi zapomnieć przykre położenie; napróżno — byłem jak kamień na jéj wesołość, a ona jak kamień na mój smutek. Walczyliśmy z sobą, kto kogo za sobą pociągnie; a żadne z nas ustąpić nie chciało: ona, może dla tego, aby mi nie dać się smucić, nie pojmując roskoszy takiego smutku; ja, bom wyrachował lub przeczuł, że wesołość z kobiétą do niczego nie prowadzi.
Trzymałem jéj rękę w mojém ręku, obróconą twarz miałem ku niéj, jakbym ślepemi oczyma chciał ją zobaczyć i wzdychałem nieustannie.
— Dostaniesz w końcu kaszlu — zawołała Antosia — tak męcząc te nieszczęśliwe piersi, którym każesz mówić koniecznie, iż ci tęskno, gdy lepiejby było pośmiać się ze mną i zapomnieć o jakichś tam urojonych smutkach. —
— Urojonych! — zawołałem — gdybyż urojonych! Kto inny płakałby gorzkiemi łzami. —
— I zaszkodziłoby ci na oczy, których wyleczenia ja, jako twoja przyszła żona, wprawdzie niebardzo potrzebuję; ale, ale — dodała — niechby zresztą wyleczyły się, bo-by mię moje przyjaciółki prześladowały ślepym mężem. A doprawdy gdybym chciała, tobym i lepszego dostała! —
— Co za niewdzięczny! — szeptała pocichu. — Ja go, jak jaka z historii rzymskiéj niewiasta, pielęgnuję, skaczę koło niego; on smutny, zamyślony, jakbym mu była ciężarem! —
Ucałowałem jéj rękę w milczeniu, nie mogłem się do wesołości przymusić.
— Słyszysz ty poczciwego słowika? — szczebiotała Antosia. — To prawdziwy wzór kochanków i mężów. Jak on sobie gardło rozdziera, żeby swéj ulubionéj nudne siedzenie na gniazdku uprzyjemnić! Ale słowik, to staropolski małżonek jeszcze; teraz zupełnie świat przewrócony! My, biedne kobiéty, tylko że nie w haremach, ale w ciężkiéj niewoli, musimy się zmagać dla naszych panów! —
Słuchałem jéj miłego głosu, ale myślą byłem gdzieindziéj. Dotknięcie jéj ręki i pochylenie głowy na ramie, którego dotknąłem, dreszczem mnie przejęło. Ona się usunęła trochę i szczebiotała znowu:
— Jakkolwiek jestem twoją żoną, ale póki nie odzyskasz wzroku, nie mogę ci dozwolić dotknąć chyba rękę moję; mógłbyś się potém skarżyć na oszukaństwo. Trzeba abyś się dobrze rozpatrzył.
— Czyliż cię nie znam, czyliż cię nie widzę — zawołałem — czyliżeś mi zawsze nie przytomna? Potrzebujęż cię znać lepiéj? mój aniele! — I przytrzymałem ją za rękę, usiłując pocałować w ramie, którego dotykałem. Wyrwała mi się jak ptaszek z ręku i pyrchnęła w pokoj; jam został.
— Cha! cha! — śmiała się do mnie zbliżając i odbiegając — nie odpędzajże mnie od siebie, bo na ciuciubabce źle wyjdziesz i nigdy mnie złapać nie potrafisz. —
— Złapię cię niezawodnie — rzekłem wstając, gdy wtém uczułem jak mi dwie jéj rączki spoczęły na ramionach i przytrzymały. —
— Siedź i nie rusz się; nie żartuj i nie swywol pókiś chory; już lepiéj wzdychaj sobie, jeśli ci się podoba; to ci może mniéj zaszkodzić. —
Właśnie w téj chwili wszedł stryj.
— A! kochanego Półkownika! — zawołała Antosia. — Chwała Bogu, że przyszedłeś, bo już sobie rady z moim ślepym małżonkiem dać nie mogłam. Naprzód wzdychał tak zapamiętale, że się otwarte okno poruszało jego westchnieniami — ale ja nie; potém chciał grać w ciuciubabkę ze mną. Boję się, żeby nie miał gorączki. —
— Niepotrzebnym ja tu na ratunek — odpowiedział stryj. — Dacie Ichmość sobie radę i beze mnie; a ten Jegomość podobno lepiéj za jednym palcem WPanny, niż za całą moją pójdzie ręką. —
— Wieczór prześliczny — dodał, chciał daléj mówić, ale przypomniawszy sobie, że chwali go przed ślepym, nie chcąc mnie drażnić, umilkł; może też i Antosia mu znak dała.
— Pomoż mi, Półkowniku, przynajmniéj go rozweselić; uparł się być smutnym — zawołała po chwili — a choć powiadają, że się zły duch czasem posługuje kobiétą w zdesperowanych razach, jabym się chciała złym duchem posłużyć teraz, bo nic dokazać nie mogę. Smutny i smutny! —
— Nie wywołuj wilka z lasu — rzekł stryj wpół serijo, wpół poważnie — gotow się djabeł pokazać. —
— Bardzom go ciekawa zobaczyć — zawołała Antosia — jak też on wygląda? Trudno uwierzyć tym, co go malują, bo podobno nigdy go nie widzieli także; a ja sobie wyobrażam, że musi być wcale przystojny. Nawet rożki na głowie mogłyby go niebardzo szpecić, gdyby nosił czub do góry. —
Gdy to mówiła, zabrzęczało cóś przed gankiem, zaturkotało — jam się obrócił.
— Wyprorokowałaś złego ducha — powiedziałem. — Któś jedzie. —
Antosia śmiać się zaczęła. — W istocie — rzekła — któś przyjechał. —
Stryj pobiegł do okna. — Uczciwa bryczka, cztéry jak kruki konie, wąsaty i chmurny woźnica na koźle, ale nie znam tego jegomości, który wysiada. Młody człowiek! —
Gdy to mówi, otwierają się drzwi i wchodzi któś.
— Pan Adam — zawołał na progu — jest w domu? — Postrzegł kobiétę w pokoju, a nie umiejąc sobie jéj przytomności wytłómaczyć, umilkł. Ja poznałem go po głosie. Był to mój przyjaciel Porucznik Wędrychowski, sławny hulaka, zuch do wybitéj i wypitéj, wielki zwodziciel kobiét i wesoły towarzysz do hulanki. Mimowolnie wstrząsłem się, poznawszy go; bo choć nigdym nie wierzył w żadne przesądy, na ten raz wydał mi się istotnie złym duchem, tak niepotrzebnie mi przyjechał.
— Prosimy, jest Pan Adam — zawołał stryj. — Nieborak, przypadkiem — bełkotał — okropnym przypadkiem — ciszéj — z mojéj przyczyny, jest chory, od wystrzału oślepł na chwilę. —
Porucznik spozierał, jak się domyślałem, na Antosię, któréj nie znał, jam to wszystko widział jak na dłoni; obróciłem się ku niemu; stryj kończył:
— Narzeczona mego synowca Pana Adama, jego żona prawie. —
— Pan Porucznik Wędrychowski, mój przyjaciel — dodałem, prezentując go. Antosia usiadła w milczeniu przy mnie, i szepnęła mi na ucho chichocząc:
— Cztérma końmi karemi przyjechał; czarne oczy, czarne włosy, kuleje trochę na nogę, jak gdyby umyślnie za szatana się przestroił. —
— W sam czas Pan nam przybywasz — mówił stryj. — Pozwól koniki do stajni. Rozweselisz nam chorego. —
— Lecz może... — mówił pan Wędrychowski.
— A, żadnego może tu niéma — mówił stryj. — Konie do stajni, rzeczy znieść, i zabawisz tu z nami. —
Nie wiém co mi się stało, ale byłem jak sparaliżowany jego przybyciem. On tego uważać nie mógł, bo widząc mnie tak zmienionym, przypisywał zapewne słabości pomięszanie, którego nawet nie wiém, czy na skaleczonéj twarzy widoczne były ślady.
— Jadę prosto z Łęcznéj, Adamie! — rzekł Porucznik — przehandlowałem moje szpaki, które już były sforsowane, na świéżych cztéry, dobranych doskonale. Co za szkoda, że ich nie zobaczysz! —
— Jakże jarmark? — spytałem cicho z przymusem.
— Wyśmienity był. Ludzi mnóstwo, wesołe towarzystwo; puszczaliśmy w karty; zostałem wygrany; biedny Jerzy zgrał się i zastawić musiał, a potém zapożyczyć u żydów. Prawdziwie nie wiém juk wyjedzie z miasta i co z sobą pocznie? Dałem mu kilka dukatów! —
Milczeliśmy z Antosią. Porucznik ciągle prawił co mu na myśl przyszło.
— Mieliśmy i pojedynek, od którego trochę kuleję — rzekł po chwilce. — Śmieszny-bo nasz Półkownik, że zazdrośny o żonę. —
— Jakże nie ma być zazdrośny? — zawołałem.
Porucznik się rozśmiał.
— Nic dziwię się, że tak mówisz przy Pani — odpowiedział — bo zazdrość, to podobno liczy się za dowód przywiązania, choć ja tego nigdy zrozumieć nie mogłem, dla czego? Zresztą pojmuję bardzo zazdrość w młodych małżonkach, ale późniéj... —
— Tém bardziéj — powiedziałem.
— Koniecznie chcesz Panią przekonać, żeś szalenie zazdrośny — mówił Porucznik.
Nie widziałem go w téj chwili, ale zdawało mi się, czułem, że na moję Antosię rzucał piekielnemi swemi oczyma. Wszystko się we mnie burzyło, oddychałem z trudnością, cisnąłem ręce, poruszałem się niespokojny na krześle. Zazdrość, o któréj mówiliśmy, chwytała mnie za serce; ślepy, zeszkaradzony, stawiałem się myślą obok Porucznika, którego znalem przystojnym, umiejącym się podobać i śmiałym z kobiétami do zuchwalstwa. A z niemi śmiały tak wygrywa!
Porucznik mówił daléj:
— Wracam do Półkownika. Przynajmniéj on powinienby zazdrość wybić sobie z głowy. Prawda, żonę ma piękną, ale tak zalotną, że jéj nikt nie upilnuje i żadna siła nie uprosi, aby odmieniła charakter, sposób postępowania. Zresztą nażyli się już razem! Półkownikowa, dawna moja znajoma, jeszcze z pensii, mile mnie przywitała, zobaczywszy. Zaproszony na wieczór, poszedłem. Przysiadłem się do niéj — wesoła poczęła się rozmowa. Patrzę na Półkownika, aż blednieje, czerwienieje, sinieje, mieni się na wszystkie tęczowe kolory, drapie się po głowie — istna dusza w czyscu na mękach. Myślałem w prostocie ducha, że go co boli. Idę i pytam go, czy nie chory? Kwaśno spójrzawszy na mnie, odszedł. Półkownikowa, gdym jéj moje zapytanie powtórzył, rozśmiała się głośno, ja także, i nuż śmiać się, aż nasz pan mąż przybliżył się do nas na odgłos tego śmiechu, i kaci go tam wiedzą jak z tyłu podsłuchał, jakeśmy sobie drwili z niego. Bo Półkownikowa kobiéta bez przesądów i zna swego męża doskonale. Wyszedłem w najlepszym humorze z salonu, gdy Półkownik za mną poskoczył i szepnął mi w ucho: — Jutro, o piątéj rano, w karczmie na trakcie — proszę wziąść z sobą sekundanta. — Ukłoniłem mu się i odpowiedziałem: — Z całego serca, będę służył. — Nazajutrz rano byłem na oznaczoném miejscu. Sekundanci nasi nie wiedzieli o cośmy się pojedynkować mieli. Żal mi było tego nieboraka męża, któren był wszakże potrzebny za parawan przynajmniéj dla żony; proponowałem zgodę, chciałem go nawet sam z lichem przeprosić. Ani sposobu! Obrano pistolety — Zgoda. Dwadzieścia kroków odległości. — Strzeliliśmy do siebie razem, i ja mu w ramie, on mnie w nogę lekko ranił. —
Słuchałem w milczeniu Porucznika, ale cały zajęty tém, jakie wrażenie to na mojéj Antosi uczyni; męczyłem się myślą, odgadując wszystkie wejrzenia przybyłego na moję narzeczoną. Znałem tyle ludzi, żem wiedział, jak kobiéty odważnych i szczęśliwych lubią; lękałem się o siebie, drżałem o Antoninę, a domyślałem się najstraszniejszych spisków, nie mogąc widzieć rzeczywistości. Ciągle mi się zdało, że widziałem oczy Porucznika czarne, błyszczące, ogniste, wlepione w moję Antosię.
Porucznik tymczasem opowiadał całą jarmarkową historiję, z końca w koniec, z jakiémś szczególném upodobaniem rozwodząc się nad miłostkami i miłostnemi przygodami. Ani czuł nawet nieprzyzwoitości, jaką popełniał, opowiadając je przy Antosi. Nareście ciężar mi wielki spadł z serca, gdy szepnąwszy na ucho, że do siebie odchodzi, moja narzeczona powstała i wymknęła się z pokoju.
Zdało mi się, żem odgadł, żem uczuł wejrzenie ich, które się spotkały na progu, u wyjścia.
— Cóż to u diabła? — spytał Porucznik, gdy wyszła. — Ty ślepy, narzeczona w twoim domu? Kto to jest? co to? wytłómacz mi, proszę. —
Musiałem mu, choć kwaśno, opowiedzieć wszystko. Porucznik, z nieubłaganą swą wesołością, śmiał się ze wszystkiego, z mojego kalectwa i z mojéj męki nawet, któréj nie pojmował.
— Awantura! — zawołał nareście — awantura! Anim się spodziewał zastać ciebie ślepym, biedaku, i nawpół żonatym. Właśnie ci w porę przyszła ślepota, gdyś się miał żenić! Cha! cha! —
I śmiał się chodząc po pokoju.
Stryj nadszedł, i rozmowa stała się powszechniejszą, a dla mnie lżejszą. Powoli zapomniałem o zazdrości i wróciłem do dobrego humoru. Wieczór ubiegł nam wesoło, nad pończem, którego ja tylko zapach łykałem, bo mi go pić nie było wolno. Stryj opowiadał swoje znajome mi historijki, Napoleońskich wpół bajecznych pochodów dzieje, które do Homerycznego śpiewu, w współczesnéj sukni tylko, podobne były.
Późno już rozeszliśmy się. Porucznik stanął w pobocznym pokoju, z którego długo jeszcze, zasnąć nie mogąc, słyszałem świstanie i stąpanie, a nareście chrapanie.
Nazajutrz rano przybiegła Antosia.
— Miarkując po odgłosach wesołości, jakie mnie nawet doszły — powiedziała na powitaniu — musieliście się bawić doskonale. Bardzo jestem wdzięczna Porucznikowi, że przyjechał, i zatrzymywać go będę, póki tylko można. —
Szepnąłem jej na ucho:
— Zmiłuj się, nie czyń tego. On i tak zadługo pewnie siedzieć tu będzie. Nieznośny pasorzyt wyciera całe życie cudze kąty! —
— Godziż się tak mówić o przyjacielu? — rozśmiała się. — Chybaś już zazdrośny jak Półkownik? —
— Ale ja chcę być z tobą; on mi ciebie zasłoni — odpowiedziałem.
— Preteksta! jesteś zazdrośny! To doskonale! Będziesz miał przynajmniéj zatrudnienie, zabawkę. —
— Zabawkę! — odpowiedziałem — nieznośny! —
— Ale to bardzo miły człowiek! — zawołała Antosia — widać tylko, że zepsuty przez kobiéty. —
— Podobał ci się? — spytałem z gniewem ale ukrytym.
Antosia parsknęła ze śmiechu.
— O! bardzo! Co za porównanie do ciebie? Czarne oczy, wąsik wymuskany, i wesołość. —
— Oczy i wesołość, których ja nie mam — dodałem smutnie.
— A! jakież z ciebie dziecko! — zawołała Antosia. — Prawdziwie śmiać mi się chce, gdy słyszę twój głos płaczliwy. Za cóż ty masz kobiétę? —
— Za bardzo słabą istotę — odpowiedziałem.
— Za piękne naczynie szklanne, które trzeba trzymać w pudełeczku, aby się nie stłukło — odpowiedziała ze śmiechem — nie prawdaż? —
Milczałem. Ona usiadła przy mnie i otoczyła mnie kwiatami, ustawiała wkoło mnie potrzebne sprzęty, poprawiła stolik, posunęła krzesło, otworzyła okno z południowéj strony.
— Jaki dziś dzień? — spytałem.
— Prześliczny — zawołała — a choć go chwalić przed tobą nie godzi się, aby ci oskomy nie robić, jednak muszę ci go opisać, abyś przynajmniéj miał o nim wyobrażenie. — Niebo czyste i niebieskie tak, że dziś dopiéro wiém i pojmuję, czemu go niebem zowią; powietrze przejęte zapachami brzóz, bzów, róż i tysiąca kwiatów, łąki żółcieją i różowieją od smołek i łoteci; lasy w majowych sukienkach; pola zielone; ptaszki śpiewają — wszystko się krząta, weseli, cieszy, choć może nie wiedząc czego. Już i ty dziś powinieneś być w dobrym humorze, bo to jest prawie obowiązkiem w taki śliczny dzień! —
— Chciałbym — odpowiedziałem — ale wszystko się cieszy tém, czego ja nie widzę. —
— Otworzą ci się oczy, mój drogi! — zawołała Antosia — o, otworzą! Doktor obiecuje prędkie uzdrowienie; ja się o nie z duszy modlę! Prędko, na same lato, na wesołe żniwa, wyjrzysz na świat. Wiész, że ja ci zazdroszczę piérwszego wejrzenia! Co to za radość, co za roskosz!! —
Z trzaskiem otwarły się drzwi, i stryj wpadł do pokoju, śmiejąc się do rozpuku. Obróciliśmy się ku niemu.
— Co to za doskonały chłopiec z tego Porucznika — zawołał — jaki wesół, jaki figlarz! Prawdziwie urodzony na wojskowego. Chodziliśmy razem do stajni, po gospodarstwie, koło pola. Nie uszedł dziesięciu kroków, żeby czego nie zbroił; wszystkie dziewczęta po drodze zaczepiał; gospodarował jak u siebie, a w końcu wyperswadował gumiennemu, że przyjechał go liczby słuchać; w co on uwierzywszy, jął mu się z karbów tłómaczyć; a Porucznik tak go zapytaniami splątał, tak go podstępnemi zarzutami obałamucił, że się wydało trochę skradzionego owsa, o którymbym był nie wiedział nigdy! A co za humor! co za nieporuszony niczém dobry humor! Boć — dodał stryj pocichu — mówią, że goły jak święty —
— Cztéry konie, bryczka, kilkanaście dukatów i kilku przyjaciół, całym jego funduszem — dokończyłem. — Ale nie uwodź się, stryju, dobrym jego humorem i pozorną wesołością; jest to niebezpieczny człowiek. —
Antosia śmiać się zaczęła.
— Wiész, Półkowniku, że zazdrośny już Adam, boi się Porucznika. —
Przerwałem jéj prędko, nie dając kończyć:
— Największy plotkarz, z domu do domu przewozi nowiny niebyłe, na jednych mówi przed drugiemi, jątrzy, poróżnia, śmieje się ze wszystkich i wszystkich objada. —
— Pięknie malujesz przyjaciela! — zawołała Antonina. — I wierzże potém waszym przyjaźniom, gdy się ściskacie tak serdecznie. —
Antosia wybiegła; na progu spotkał ją Porucznik, wracający ze stajni. Słyszałem jak się witali, uczułem jak ją w rękę całował; chciałem go wypędzić, zabić go, udusić.
— Dzień dobry Pani! Rano Pani wstała! Widziałem ją w ogrodzie! Pyszny był ranek! — mówił Porucznik. — Myśmy wczoraj nie dali spać Pani, śmiejąc się do północy. —
— Nic nie słyszałam — odpowiedziała Antosia.
Porucznik wszedł. — Dzień dobry. —
— Dzień dobry.
— Śliczna twoja narzeczona! jak pączek! Ot, wyswataj gdzie i mnie taką. Człowiekowi chciałoby się już ustatkować, ożenić z lichem i swój mieć kąt. —
— Święta rzecz — odpowiedziałem. — Ja nawet nie pojmuję, jak ty tak możesz pędzić życie na dyszlu?
— Ba! — rzekł Porucznik — to jeszcze lepsze, gdyby się nie myślało, co potém będzie. —
— A po co myśleć? — rzekł stryj. — Służę Panu w marjasika. —
— Nie gram nigdy w tę grę. Faraona? jeśli pozwolisz? Założę banczek, Półkowniku! —
— Nie, nie chcę. To dla młodych gra, którym krew po żyłach biega żywiéj niż mnie. —
Porucznik usiadł. — No, jakże się ma dziś chory? Lepiéj! nieprawda? Cha! cha! wyglądasz mi, jakbyś z ukropu wylazł! Okropny! Ja nie pojmuję, jak twoja Panna Antonina może patrzeć na ciebie. —
Stryj mu znak dać musiał, bo umilkł.
W takich rozmowach upłynął dzień cały. Kilka razy Antosia wchodziła i wychodziła. Zręczny Porucznik odzywał się do niéj często i w tonie dawnéj znajomości, umiejąc korzystać z położenia swego, coraz się widocznie zbliżał, co mnie dręczyło niewymównie. Widziałem jak nieznacznie wkradał się w przeszłość, jak się stawał potrzebnym, jak wmawiał, że jest przyjacielem domu, jak małemi usługami, wesołą rozmową, łaski starał się pozyskać. Jakkolwiek ufałem przywiązaniu Antosi, która największą próbę już wytrzymała zwycięzko, ciągłe wszakże porównywanie siebie z nim napawało mnie niespokojnością; drżałem, wystawując sobie, czego nawet nie było; z boleścią otwierałem chore oczy, abym mógł ujrzeć rzeczywistość. Napróżno, nic widzieć nie mogłem; a wesołość Antosi, a grzeczności Porucznika, a coraz wzrastająca poufałość, męczyły mnie nieznośnie.
Jak na złość, Półkownikowi i Antosi zarówno umiał się stać tak potrzebnym, tak miłym gościem w domu Porucznik, iż mu o wyjeździe mówić nie dali. Wmawiali mi nieustannie, że mnie rozweselał, że mnie bawił, że się bez niego obejść nie było można. W istocie Wędrychowski prędko, jako z professii pasorzyt, poznawszy ludzi i stosunki, nadzwyczaj trafnie wcielił się w całość towarzystwa, i kazał zapomnieć, że był obcym. Rad, że konie i jego dobrze karmiono, że miał ciepły kątek, wesołe towarzystwo i piękną twarzyczkę, ani się myślał ruszać.
Mnie on podwójnie zawadzał: raz, że oddalał od Antosi, z którą przy nim tak poufale, jak sam na sam, być nie mogłem, powtóre, żem się go lękał dla niéj i dla siebie. Wesoła Antosia pustowała z nim, śmiejąc się z mojéj zazdrości, a ja cierpiałem, nie śmiejąc już potém mówić o cierpieniu, z którego nielitościwie żartowała.
— Twój Porucznik — mówiła mi wieczorem, gdy odszedł swoim zwyczajom obejrzeć co się w stajni działo.
— Nie nazywajże go moim, proszę. —
— A więc mój — dodała.
— To jeszcze gorzéj. —
— Czyjże będzie? — spytała — Półkownika? —
— Bodajby, ale nie mój, i nie twój także. —
— No, więc Półkownika Porucznik. Przedziwny człowiek! Uważam go za wzór rycerzy: taki grzeczny, uprzedzający, a nadewszystko taki wesoły! —
— Nie mów mi o jego wesołości. —
— Przecięż co wieczór śmiejecie się na całe gardło z nim razem? —
— Stryj i on, ale nie ja! —
— O! słyszałam i twój głos, mój Adamie! Ale widzę, że jesteś zazdrośny, okropnie zazdrośny. Zawsze ci w myśli twoja ślepota i jego czarne oczy! Także to wierzysz twojéj Antosi? —
Uścisnąłem jéj rękę w milczeniu.
— A ja ci zapowiadam — dodała — że jestem i będę niesłychanie zalotną; lubię śmiechy, wesołość, towarzystwo; przygotuj się więc na los Półkownika, który P. Wędrychowskiego na Wulkana wystrychnął. —
Dopóki ona była przy mnie, póki jéj rękę w mych ręku trzymałem, pókiśmy byli sami, lżéj mi było; ale jak skoro wszedł ten mniemany przyjaciel, zasępiało mi się czoło, bo widziałem oczyma duszy, jak ją magnetyzował wejrzeniami, wystawiałem siebie z swojém kalectwem obok niego, a pomimo zaklęć Antosi, mimo szczéréj chęci wierzenia w jéj przywiązanie, lękałem się o nią.
Nazajutrz i dwa dni jeszcze, ani myślał wyjeżdżać Porucznik; powiadał, że koń mu zakulawiał i noga goić się nie chciała, a coraz gorzéj jątrzyła. Pod tym ostatnim pretekstem nie wychodził już z mego pokoju i nie dał mi się nawet chwili sam na sam z Antosią zobaczyć. Kląłem go w duszy, ale nic na to poradzić nie mogłem. Potém, czy mi się zdało, czy istotnie tak było, Antosia częściéj z nim niż ze mną rozmawiała, a pół-godziny czasem zapominali, że ja chory, udręczony, siedziałem tam przy nich w milczeniu. Ona nie miała już dla mnie tego starania macierzyńskiego, jakiém mnie w piérwszych chwilach otaczała; wyręczała się grzecznym Porucznikiem, który mi posługiwał jak za napaść. Jeden stryj, zawsze z jednaką pieczołowitością, chodził koło mnie, a zgromadziwszy, jak mi się zdało, wszystko co mię rozerwać mogło, zacierał ręce i cieszył się, że choć w części wynagrodził mi wyrządzonego bolesnego figla.
Po dwóch dniach, Porucznik mnie pożegnał.
Napróżno stryj i Antosia wstrzymywać go chcieli (bo ja milczałem); uparł się jechać koniecznie, a gdy, potrząsłszy mi rękę, życząc rychłego ozdrowienia, siadł i pojechał, jakby mi kamień spadł z serca. Gniewałem się tylko jeszcze, gdym posłyszał Antosię, żegnającą go z ganku, wyrazem, którego znaczenia odgadnąć nie mogłem; mówiła mu bowiem:
— Do zobaczenia! —
Alem o wszystkiém zapomniał, zostawszy z nią sani na sam; naówczas przyszła mi wesołość dawniejsza, gdy ją właśnie po raz piérwszy odbiegła.
Pojąć tego nie mogłem. Antosia milcząca, smutna, nie była Antosią. Napróżnom ją chciał rozweselić, rozruszać, ożywić — nie podobna było.
I jak dawniéj czerwcowy wiosenny wieczór oknem ku mnie powiewał z miłemi oddechy, słowik śpiewał, bzy kwitły — Antosia milczała.
— Co ci jest? — spytałem. — Zmieniłaś się. Mamże ja ciebie rozweselać, wypłacając ci twe próżne staranie o moję przed kilką dniami wesołość? —
Milczała i pocichu westchnęła.
Usłyszałem grzmot daleki, toczący się z chmury w chmurę, i Antosię zamykającą okno.
— Burza nadchodzi — odpowiedziała. — Ja się bardzo burzy boję, lękam się grzmotów! —
Przypisałem więc zmianę humoru niepojętemu wrażeniu, jakie na osłabionych czyni zbliżanie się piorunowéj burzy. Ja sam doznawałem jakiegoś rozdrażnienia, którego chociaż nigdym wprzód nie czuł, teraz je tłómacząc osłabieniem, także składałem na burzę. Stryj, który w téj chwili wszedł, także był przeciw zwyczajowi swemu zasępiony; chodził popokoju i mruczał cóś pod nosem. —
— Gradowa chmura, gradowa chmura! — powtarzał ciągle — niech sobie idzie na lasy, na bory, bo grad nam wcale niepotrzebny na pola! Będzie po pszenicy i po życie! a może i po jarzynach wcześniejszych! —
Znowu grzmot rozległ się bliższy. Nie widziałem błyskawicy, ale usłyszałem krzyk Antosi, która się nagłe zbliżyła do mnie, mówiąc pocichu:
— Porucznik wyjechał w taką burzę! —
Odepchnąłem ją zlekka, nieukontentowany, że w téj chwili przypomniała sobie tego nienawistnego mi Porucznika.
— Co ci jest? — spytała mnie roztargniona.
— Co mi jest? — odpowiedziałem wrzący. — Ty się pytasz? alboż nie pojmujesz jak przykro mi być musi słyszeć ciągle to imie w twych ustach? —
Antosia się rozśmiała, ale wyraźnie przymuszonym śmiechem.
— Proszę cię, stryju, na sąd — powiedziała do Półkownika. — Ten niewdzięczny Adam prześladuje mnie Porucznikiem, i wymarzył sobie, że powinien o niego być zazdrośny. —
— Młoda głowa zwyczajnie! — rzekł stryj — pstro w głowie! Co-by powinien na klęczkach dziękować, to cię jeszcze dręczy i siebie razem. Ale ślepemu trzeba coś wybaczyć! Jak wyzdrowieje zupełnie, dasz mu naukę za to. Ale-bo i Porucznik, rzekł chodząc ciągle po pokoju — wybrał się przeciw takiéj chmury! Mil kilka karczmy niéma na drodze, a pioruny w tamtéj stronie biją a biją! —
— Nic mu się nie stanie — odpowiedziałem z goryczą. — Licho go nie weźmie — rzekłem w duchu, tego przeklętego Porucznika. —
Burza coraz się zbliżała, pioruny biły a biły, i wiatr szumiał, gałęźmi drzew tłukąc o okna pokoju, nareście krople ciężkie deszczu stukać zaczęły o szyby. Antosia pocichu się modliła, ja siedziałem milczący, stryj chodził, mrucząc coś niezrozumiałego.
Siedząc naprzeciw okna, uczułem po raz piérwszy światło błyskawicy, które jak przez mgły gęste ujrzałem. Uradowałem się tém i poczęłem wołać do Antosi:
— Widzę! widzę! — właśnie z taką zapamiętałością i roskoszą, z jaką Archimedes wołał swoje: Eureka!. Porwałem się z krzesła, wyciągnęłem ręce, drżałem cały; Antosi rękę uczułem w swojéj, zbliżyłem twarz ku jéj twarzy, napotkałem na niéj — łzę. Upadłem na kolana, dziękując jéj za nią.
W tém myśl dziwna przebiegła mi przez głowę. — Ta łza byłali łzą radości, czy łzą smutku? Może płakała po wyjeżdżającym, nie cieszyła się mną! — I znowu niespokojny upadłem na krzesło, oparłem głowę na rękę, milczałem.
Poczciwy stryj, pełen radości, stał przy mnie i pytał mnie nieustannie: — A co? widzisz? Oto teraz gracko błysnęło! Piorun padł! Widzisz co? Panie Adamie! widzisz co? —
Ja już nic nie widziałem, prócz téj łzy, któréj sobie wytłómaczyć nie umiałem; nią cały byłem zajęty.
Grom przeraźliwy wstrząsnął mną, a bardziéj jeszcze krzyk Antosi, który się dał słyszeć z nim razem. Stryj także rzucił się z miejsca.
— Co się stało? — spytałem.
— Piorun uderzył w staw przed domem! —
— A słowo stało się ciałem! — wołała Antosia.
Drzwi się otworzyły.
— Kto tam?? —
— Porucznik!! — zawołał stryj i ona razem — Porucznik! —
— Prędko z powrótem! — dał się słyszeć głos Wędrychowskiego. — Burza mnie napadła w drodze, musiałem się rejterować i jestem tu znowu. Jużciż mi nie odmówicie noclegu? —
Jam nic nie rzekł. Posępny milczałem; ale stryj, który już go ściskał serdecznie, Antosia, któréj głos piérwszy mi niemiłego gościa zwiastował, zapraszali go jak najmocniéj.
— Poco-bo było tak się śpieszyć z przyjacielskiego domu! — wołali.
— Ulewa jak z wiadra — rzekł Porucznik siadając — piorun po piorunie pada! Ostatni, którego zapach siarczysty poczułem, uderzył w staw niedaleko. Ale jakże chory? —
— Ujrzał błyskawicę! — zawołał stryj. — Przejrzał, przejrzał, chwała Bogu! — Od strzału stracił wzrok i od strzału odzyskał! Już kiedy widzi błyskawicę, zobaczy wkrótce i dzienne światło. —
Porucznik śmiał się na cale gardło, ocierając zmokłe odzienie, i szeptał cóś do Antosi; czego słyszeć nie mogłem: bo krew bijąca do głowy szumiała mi w uszach gorzéj piorunów i grzmotów.